Strażnik jeziora - Michał Zgajewski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Strażnik jeziora ebook i audiobook

Michał Zgajewski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Prawda zawsze ma drugie dno.

Podgórska miejscowość, słowiańska mitologia i detektyw o ciętym języku oraz talencie do pakowania się w kłopoty.

Pierwsza część nowej serii kryminalnej osadzonej w Beskidzie Żywieckim.

„Prywatny detektyw, na którego nie czekaliśmy, a którego potrzebowaliśmy. I intryga tak mroczna jak beskidzka noc. Doskonały kryminał w mocno chandlerowskim klimacie. Trzeba!”. Wojciech Chmielarz

Norbert Krzyż zawalił sprawę. Został wynajęty do poszukiwań zaginionej nastolatki, a potem zbagatelizował jedyny obiecujący trop: opublikowaną w chwili zniknięcia dziewczyny grafikę z wizerunkiem słowiańskiego demona – Topielicy. Niedługo później ciało zamordowanej Emilii zostaje odnalezione pod powierzchnią Jeziora Żywieckiego.

Podejrzenia padają na Alana Węglarza, rzekomego chłopaka nastolatki i muzyka metalowej kapeli, która w swojej twórczości czerpie ze słowiańskiej mitologii. Problem w tym, że Węglarz też przepadł. Jego rodzice zwracają się do Krzyża z prośbą o pomoc w odnalezieniu i oczyszczeniu syna z zarzutów. Powodowany wyrzutami sumienia detektyw przyjmuje zlecenie. Chwilę później zjawia się u niego dziadek Emilii, bezkompromisowy lokalny biznesmen, i składa mu propozycję nie do odrzucenia: Krzyż odnajdzie Alana, ale po to, by rodzina zamordowanej dziewczyny mogła dokonać zemsty…

Rozpoczyna się wyścig o życie chłopaka, a Norbert Krzyż nie odpuszcza, choć przed nim do odkrycia wiele kłamstw i zdrad, w których od dawna pogrąża się miejscowa społeczność. Zadawnione krzywdy i perwersyjne ideologie, kryjące się pod powierzchnią, to tylko początek.

Utrzymany w konwencji nastrojowego kryminału noir „Strażnik jeziora” to debiut Michała Zgajewskiego i pierwsza część serii kryminalnej z Norbertem Krzyżem.

Michał Zgajewski – rocznik '85. Urodził się w Oleśnie, na studia z historii i filozofii przeniósł się do Częstochowy, a po obronie doktoratu zamieszkał w Żywcu. Przez lata pisał powieści do szuflady, w międzyczasie publikował mniejsze formy poza mainstreamem wydawniczym (ostatnio opowiadanie w antologii „City” 2023). Fascynuje się też kinematografią, przygotowuje programy o tematyce filmowej (obecnie „Filmonewsy” dla telewizji Red Carpet). Prowadzi blog Martwy Błękit, na którym pisze o zapomnianych perłach popkultury. Gra na gitarze basowej – w 2013 r. nagrał płytę z projektem Heavier Than Broken Hearts dla berlińskiej wytwórni Nasoni Records. Na potrzeby projektu napisał teksty inspirowane czarnym kryminałem. Na co dzień pracuje w social mediach. W wolnych chwilach odkrywa ciekawe miejsca w Polsce, głównie z inicjatywy żony, bo najchętniej siedziałby w domu i pisał.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 1 min

Lektor: Grzegorz Małecki

Oceny
4,0 (99 ocen)
37
36
15
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka polecam
10
Agausiamamusia

Dobrze spędzony czas

udany debiut!
10
Luna88

Nie polecam

żenująco niski poziom
00
Wojciech_Bany

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
xp2001

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem calkiem
00

Popularność




Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Jolanta Gomółka

Projekt okładki: Tomek Majewski

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Agora SA, 2024

Copyright © Michał Zgajewski, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-268-4504-8

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

rozdział
PIERWSZY

Telefon zadzwonił w środku nocy. Odebrałem z zamkniętymi oczami.

– Przyjedź nad jezioro.

Kto to, do cholery? Pokój wirował.

– To cię zainteresuje.

– A, to ty – powiedziałem bardziej do siebie niż do rozmówcy. Podkomisarz Seweryn Marek. W środowisku znany jako „Rudy”. – Znaleźliście ją?

– Przyjedź.

Nie wiedziałem, czy to jawa, czy sen. Ale wstałem. Trochę mną zarzuciło. Znowu przeholowałem z moją budżetową przyjaciółką. Dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za niespełna litr bursztynowego szczęścia. Takie rzeczy tylko w Lidlu.

Przemyłem twarz zimną wodą. Przez chwilę stałem oparty o umywalkę. Gapiłem się w lustro. Nos był dość prosty i nawet go lubiłem. Problemy zaczynały się w okolicach czoła. Linia włosów przesuwała się coraz wyżej. Miałem wrażenie, że ten proces postępuje z tygodnia na tydzień. Kilkudniowy zarost dodawał mi lat. Spojrzenie było bystre, nierozwodnione pomimo alkoholu krążącego w żyłach.

– Możesz jechać – mruknąłem nieprzekonany.

* * *

Ośrodek Pływak nad Jeziorem Żywieckim. Od lat nieczynny. Południowo-wschodnia część jeziora była administrowana przez miasto. Zjechałem z ronda i przez chwilę piąłem się lekko pod górę. Droga pusta. 2.13 w nocy. Wokół wszystko uśpione.

Włączyłem obieg wewnętrzny, choć niewiele to dało. Listopadowy smog wdzierał się do kabin samochodów, mieszkań i płuc. Od kilku tygodni dławił miasto położone w kotlinie. Droga delikatnie opadała, a następnie znów pięła się pod górę.

Mapy Google w telefonie kazały zjechać w lewo. Nie znałem tego terenu. W Żywcu mieszkałem niecałe trzy lata. W pracy zdążyłem już zwiedzić trochę zakamarków, ale tutaj jeszcze nie dotarłem.

Posłuchałem nawigacji. W dół prowadziła nieutwardzana droga. Zredukowałem bieg do jedynki, żeby nie uszkodzić zawieszenia. I nie złapać gumy. Moja wysłużona dacia sandero nie zasługiwała na takie tortury.

Wokół ciemno i las. Nie byłem pewny, czy jadę właściwą drogą. I jeszcze ten telefon od Rudego... W naszych relacjach zawodowych do tej pory układ był taki: ja daję informacje, on bierze. Nigdy odwrotnie. Teraz wygląda na to, że coś się zmieniło.

Łuna niebieskiego światła wskazywała koniec drogi. Dwa radiowozy z włączonym sygnalizatorem i trzy cywilne auta. Zaparkowałem przy bramie wjazdowej do ośrodka. Sięgnąłem po gumę do żucia. Przeszedł mnie dreszcz, bynajmniej nie z zimna.

Mundurowi uwijali się na brzegu. Olbrzym w cywilnym ubraniu ruszył w moją stronę. Miedziany kolor włosów przebijał się przez ciemność nocy. Zawsze pewny siebie, lubił dominować. Postrach okolicznych dilerów.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – próbowałem zabrzmieć obojętnie. W środku wrzałem.

Po jego minie widziałem, że coś nie gra.

– Chodzi o Emilię?

Skinął głową.

– Niecałą godzinę temu dostaliśmy anonimowy telefon. Ktoś poinformował, że ją tu znajdziemy. – Przełknął ślinę. – Gotowy?

– Chodźmy.

* * *

Emilia Płaza, szesnastolatka z Żywca. Trzy dni temu jej rodzina zgłosiła zaginięcie. Obwiniali chłopaka, którego poznała przez internet. Dziadek dziewczyny poprosił mnie, żebym rozeznał się w sytuacji.

– Nie chodzi o to, że nie ufam policji – mówił – ale ich ograniczają procedury. Wiem, że wy, prywatni detektywi, macie większe pole działania.

– Zdziwiłby się pan. Jeśli chodzi o uprawnienia detektywów w Polsce, wcale nie jest różowo.

– Niech pan nie przejmuje się prawem. Niech pan znajdzie moją wnuczkę. Jej matka choruje na serce. Ona może tego nie przeżyć. – Ścisnął mnie za rękę. – Błagam pana.

Nie pomogły tłumaczenia, że działam w pojedynkę i w sprawach zaginięć mam dość ograniczone pole manewru. Próbowałem odesłać go większej agencji, z którą okazyjnie współpracuję.

– Oni też są w to zaangażowani. Proszę mi nie odmawiać!

Sprawa miała charakter kryminalny, więc musiałem zgłosić policji, że zaczynam dochodzenie. Rudy nie ucieszył się za bardzo, gdy zobaczył mnie w swoim biurze.

– Wiesz, że gdzie kucharek sześć...? – zapytał.

– Wiem.

– Chcesz zarobić na ich nieszczęściu.

– Nie osądzaj mnie. Zawsze to robisz.

– Dobrze, że nie muszę za często oglądać twojej gęby, Krzyż. I wolałbym, żeby tak zostało. Trzymaj się rozwodów, kolego. Niech Anglicy przelewają ci funty za świńskie zdjęcia żon korzystających z życia.

Anglicy. Miał na myśli polską emigrację zarobkową, głównie jej męską część, która wyjechała na Wyspy, ale także do Norwegii, Szwecji i Niemiec. Ich żony, często młode matki, zostały na miejscu. Gdy odstawiły dzieciaki do żłobków i przedszkoli, gdy skończyły zakupy w bielskich albo katowickich galeriach handlowych, odczuwały pustkę. Zaczynały się romanse, z których żyłem.

Tak, jestem podglądaczem. Kilka małżeństw z mojego powodu się rozpadło i wcale nie jestem dumny z tego, co robię. Zawsze chciałem być policjantem jak Rudy. Wyszło inaczej. Trudno.

Są też jasne strony bycia prywatnym detektywem. Pewna klientka zaoferowała mi dożywotnią zniżkę w biurze podróży. Na razie nigdzie się nie wybieram, ale kto wie? Taki bonus do przelewu. Nakryłem jej męża z kolegą z pracy. Od dawna coś podejrzewała. Śledztwo potwierdziło obawy. Po wszystkim kobieta rozwiodła się i zaczęła nowe życie. Inna klientka wysyła mi co roku koszyk słodyczy z fabryki, którą przejęła w wyniku sprawy rozwodowej. Sympatyczny gest. Natomiast dyrektor firmy produkującej wódkę zapewnia solidny zapas alkoholu na święta.

Raz nawet pokazali mnie w telewizji. Wysoko w górach odnalazłem chłopca, którego uprowadził ojciec. Chłopaki z policji zaczęli na mnie mówić Rutkowski, ale nie udało mi się zostać celebrytą. Zyskałem za to darmową reklamę i dożywotnią niechęć Rudego, który asystował przy sprawie uprowadzonego chłopca.

Wiedziałem, że zaginięcie dziewczyny nie będzie łatwym kawałkiem chleba. Rudy miał rację. Za dużo nas było do tego tortu. Policja, agencja detektywistyczna, ja – samotny strzelec – jasnowidz z Tychów i znajomi dziadka dziewczyny ze straży granicznej.

Emilia była śliczną blondynką i jej rodzina słusznie obawiała się, że mogła paść ofiarą handlu żywym towarem. Otwarte granice. Czterdzieści kilometrów dalej jest już Słowacja, trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe witają nas Wiedeń oraz Budapeszt.

– Znaleźliście tego jej gagatka? – zapytałem.

– Zapadł się pod ziemię. – Rudy pokręcił głową. – Alan Węglarz. Lat dwadzieścia. Mieszka z rodzicami w Żywcu. Pracuje w restauracji nieopodal zapory. Od wczoraj nie ma go w domu ani w pracy. Przypadek?

Sprawa szła niemrawo, mimo zaangażowania sporych środków. Rozpytywałem znajomych dziewczyny. Znajomych z portali społecznościowych. Bywało i tak, że udawało mi się ubiec policjantów, co ich strasznie irytowało. W billingach rozmów Emilii nie znalazłem połączeń z numerem Alana. Prawdopodobnie kontaktowali się ze sobą z innych numerów. Szukałem wpisów na jej profilach, które mogłyby mnie na coś naprowadzić. Nie znalazłem tam żadnego punktu zaczepienia. Zaintrygowało mnie tylko jedno zdjęcie, które dziewczyna zamieściła na swoim facebookowym koncie. W zasadzie to była bardziej grafika niż zdjęcie.

Dzwoniłem w tej sprawie do Rudego. Wyśmiał mnie. Teraz to i tak nie miało znaczenia. Emilia się znalazła.

* * *

Na brzegu policjanci ustawili reflektor. Popatrzyłem na czarny foliowy worek.

– Skurwiel zawiązał jej sznur na szyi i wrzucił nagą do wody. Drugi koniec przywiązał do łódki, a dokładniej do uchwytu koło siedziska.

Zerknąłem na niepozorną łódź wiosłową. Kołysała się na ciemnych wodach jeziora. Obok znajdował się prowizoryczny pomost. O tej porze roku kręciło się tutaj niewiele osób. Nawet jeśli przeszedłby jakiś spacerowicz, musiałby dokładnie przyjrzeć się łódce. A to oznaczało wejście na chybotliwy pomost. Od brzegu widziałby tylko starą krypę.

– Dziewczyna była niewiele pod poziomem wody – ciągnął Rudy. – Łajba musiała trochę się przechylić. Pewnie dlatego wypełnił rufę kamieniami.

– Zrobił z Emilii kotwicę? – Skrzywiłem się na samą myśl.

Rudy wyciągnął papierosa.

– Coś w tym stylu. Obciążył kostki u nóg tym. – Skierował wzrok na okrągły odważnik z prostokątnym uchwytem. Tyle wystarczyło, żeby ciało nie wypłynęło. – Przygarbiony wyglądał jak cień samego siebie.

Przez chwilę patrzyłem na kettlebell używany w treningu wytrzymałościowym.

– Jakiś kulturysta?

– Niekoniecznie. Mógł wziąć to, co było pod ręką. Teraz wszyscy mają pierdolca na punkcie ćwiczeń. Siedzą na tych siłowniach jak pojebani. Myślą, że będą długowieczni. – Poklepał się po lekko wystającym brzuchu. – Zobaczmy naszą zgubę.

Lekarz z powiatowego szpitala otworzył worek. Z doktorem znaliśmy się bardziej z widzenia niż na stopie oficjalnej. Skinąłem mu głową. Ciało było w dobrym stanie. Uwagę zwracały liczne siniaki. Na szyi ślady sznura. Emilia w kolorze szarości, pomyślałem. Rzeczywiście, była śliczną dziewczyną. Zwróciłem uwagę na pomarszczoną skórę na dłoniach.

– To nie sińce, tylko plamy opadowe. – Lekarz chyba czytał w moich myślach. – Nie wygląda na pobitą. Lodowata woda pozwoliła zachować ciało w dobrym stanie. Resztę wyjaśni sekcja. – Zwrócił się do Rudego: – Chciałbym już ją zabrać.

– Jeszcze moment. – Rudy obejrzał się za siebie.

Doktor pokręcił głową.

– Zdjęcie... – powiedziałem głucho. Miałem wrażenie, że tracę grunt pod nogami.

– Zdjęcie? – zapytał tępo Rudy.

– To z Facebooka. Ten jebany kolaż. Mówiłem ci o nim.

Lekarz popatrzył na mnie jak na szaleńca.

– Topielica! – krzyknąłem. – Dziewczyna, kurwa, w jeziorze. Grafika pojawiła się w dniu jej zaginięcia.

– Morderca je opublikował. – Podkomisarz popisał się dedukcją.

– Brawo, Sherlocku. – Zrobiło mi się niedobrze.

Rudy wyrzucił papierosa do jeziora.

Lekarz zniknął w ciemności.

Biały księżyc oświetlał taflę wody. Mimo niskiej temperatury pot lał mi się po plecach. Obaj to schrzaniliśmy. Rudy gapił się na plastikowy worek. On miał gorzej. Cała wina pójdzie na jego konto.

Ciszę przerwał piskliwy głos.

– Seweryn! Co to za pajac?

Drobna kobieta w szpilkach zmierzała w naszą stronę.

– Jest i pani prokurator – mruknął podkomisarz.

– Norbert Krzyż – przedstawiłem się. – Prywatny...

Nie dała mi dokończyć.

– Pan z tego pospolitego ruszenia. – Popatrzyła na zwłoki. – Na niewiele się zdało.

Skinęła władczo.

Doktor wyłonił się z mroku.

Znów otworzył worek. Kobieta przyglądała się uważanie zwłokom, a ja patrzyłem na jej kasztanowe włosy i zaczerwienione z zimna policzki. W czarnym płaszczu wyglądała wytwornie. Nie pasowała do tego miejsca i okoliczności.

– Proszę ją zabrać, doktorze.

Zadawała pytania zgromadzonym policjantom. Ci coś odbąkiwali. Nie słuchałem ich. Wyciągnęła telefon. Popatrzyłem na jej smukłe palce. Nie miała obrączki.

Rzuciła mi ostre spojrzenie.

– Pan jeszcze tu? Nie wiem, czy pan wie, ale to nie jest serial telewizyjny typu Policjantki i policjanci. Trwa śledztwo. Prowadzi je prokuratura rejonowa w Żywcu, a pana obecność utrudnia przeprowadzenie czynności. Czy mam mówić dalej?

Wyszczekana była.

Zrobiłem krok w tył.

– Dobrze, pani prokurator. Już stąd wypierdalam.

Miałem wrażenie, że się uśmiechnęła.

Rudy poszedł ze mną.

– Siksa. Myśli, że pozjadała wszystkie rozumy. – Miałem wrażenie, że usprawiedliwia się sam przed sobą.

– Powiesz jej o grafice na profilu Emilii?

– Będę musiał.

– Myślisz, że gdyby... – zacząłem ostrożnie, ale nie dał mi skończyć.

– Nie wiem. Może. Może, kurwa. Może dziewczyna by żyła. Teraz muszę zadzwonić do jej rodziców.

– Chyba nie musisz.

Do ośrodka zbliżał się jeep grand cherokee. Jego właścicielem był Wiesław Król, dziadek Emilii. I mój ostatni zleceniodawca.

Zahamował gwałtowanie. Dziarski siedemdziesięciolatek wyskoczył z auta i ryknął:

– Gdzie ona jest?

– Na brzegu – odpowiedziałem.

Mężczyzna pognał co sił w stronę reflektora. Za nim matka dziewczyny.

Rudy ruszył ich śladem, ale zatrzymał się w pół kroku.

– Ty mu powiedziałeś? – Zabrzmiało to jak oskarżenie.

– Nie. Pewnie ma swoje wtyki. Emerytowany pogranicznik.

– Niech to szlag! – Machnął ręką i pobiegł asystować przy rodzinnym dramacie.

* * *

Wróciłem do domu. Od razu poszedłem do łóżka. Nie tknąłem ani kropli whisky. Leżałem w ciemności i nasłuchiwałem tykania zegara. Przewróciłem się na drugi bok. Tykanie. Coraz głośniejsze. Nie wytrzymałem i sięgnąłem po smartfona.

Wygooglowałem: „Topielica”.

Skojarzenie pojawiło się na pomoście. Według internetu:

„Topielica – demon z wierzeń słowiańskich. Dusza kobiety, która utonęła w rzece, stawie bądź jeziorze. Śmierć mogła mieć charakter samobójczy (przyczyną była rozpacz) lub nastąpić w wyniku celowego utopienia przez osobę trzecią. Często przedstawiana jako naga dziewczyna o długich blond włosach”.

Tyle mi wystarczyło. Przypadek czy celowa aranżacja morderstwa? Zabójca, albo zabójczyni, znał hasło do profilu społecznościowego dziewczyny. W dniu zaginięcia zamieścił grafikę z Topielicą na profilu Emilii.

Nawet gdybym poszedł tym tropem. Nawet gdybym przekonał Rudego. Co można było zrobić? Przeprowadzić obserwację wszystkich okolicznych zbiorników wodnych? Sprawdziłem dla pewności w sieci: Jezioro Żywieckie – powierzchnia dziesięć kilometrów kwadratowych. Położone obok Jezioro Międzybrodzkie ma niecałe cztery kilometry kwadratowe. A przecież morderca mógł ją utopić w rzece, sadzawce, górskim potoku. Czy dałoby się to logistycznie ogarnąć? Wątpliwe.

Odłożyłem telefon. Teraz to już nie miało znaczenia. Obojętnie jak bym tego nie tłumaczył, ponosiłem część winy za śmierć Emilii.

Ciężkie kroki. Piętro wyżej. Sąsiad szykował się do pracy. Teraz to już na pewno nie zasnę. Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam nazwiska prokurator prowadzącej sprawę. Chyba się nie przedstawiła. Dźwięk spłuczki klozetowej. To u sąsiada. Mieszkanie, kurwa, w bloku. Zaciągnąłem kołdrę na głowę.

rozdział
DRUGI

Środa. 15 listopada. Dzień targowy. Do miasta zjeżdżają mieszkańcy z najodleglejszych rubieży powiatu. Dostać się wtedy na lewy brzeg rzeki to niezły wyczyn. Zgodnie z przewidywaniami utknąłem przy wjeździe na most.

Bębniłem palcami po kierownicy. Byłem niewyspany, nieogolony i ogólnie rzecz biorąc, miałem wszystko w dupie. Kurwa, że też musiałem wziąć tę sprawę... Mój wewnętrzny radar mówił: nie bierz tego. Nie bierz! Wiesław Król na przemian krzyczał albo błagał. Ugiąłem się. Jak zwykle nie posłuchałem instynktu. Mówią, że człowiek z wiekiem mądrzeje. Guzik prawda.

Z zadumy wyrwał mnie dźwięk smartfona. Nieznany numer.

– Dzień dobry. Z tej strony Radosław Pabiś. Pełnomocnik państwa Węglarzów. Chciałbym zapytać, czy będzie pan dziś w biurze?

– Tak. Będę. Jestem pięć minut drogi od biura.

– To świetnie – wtrącił. – Czekam pod drzwiami.

– To trochę pan poczeka. Stoję w korku.

– Chyba nie mam wyboru. – Zaśmiał się nerwowo.

– Na dole jest automat z kawą.

– Dziękuję.

– Ale ostrzegam: paskudna.

Ktoś z przodu zatrąbił. Potarłem oczy. No to się zaczyna. Rodzice Alana Węglarza wynajęli prawnika. Ten przychodzi do mnie. Jak będzie pan chciał, żebym znalazł chłopaka martwego, to nie mógł pan lepiej trafić. Czy mogę coś zasugerować? Może pochowamy oboje w jednym grobie. Wie pan, taka symbolika. Odnaleźli się po śmierci. Jak w filmie.

Nigdy nie potrafiłem sprzedawać swoich usług. Król marketingu. Norbert Krzyż. Jeden trup jednak w zupełności mi wystarczył. Pierwszy, od kiedy sprowadziłem się do Żywca. Wolę użerać się z żywymi niż z martwymi, nawet jeśli ci pierwsi są dużo bardziej wkurwiający.

* * *

Środa. Nie ma gdzie zaparkować. Po dziesięciu minutach krążenia zostawiłem auto na płatnym parkingu przy dworcu kolejowym. To teraz dziesięć minut spaceru do biura z laptopem pod pachą.

Listopadowa szaruga i normy smogowe przekroczone tylko o pięćset procent. Akurat o płuca nie obawiałem się za bardzo. W tym zawodzie prędzej wykończy mnie stres albo jakiś krewki mężulek przyłapany na zdradzie.

Może pan prawnik jakiś tam znudzi się czekaniem i pójdzie w cholerę. Najlepiej niech idzie od razu do konkurencji. Nie ma daleko, a ja zyskam najcenniejszą rzecz na świecie. Święty spokój.

Moje biuro mieściło się w odrapanej kamienicy na drugim piętrze. Obok przyjmował znachor, który stawiał bańki. W ofercie miał także leczenie modlitwą i kremami własnej produkcji. Zgadnijcie, do kogo były większe kolejki.

Przed wejściem do budynku przywitał mnie ukraiński dozorca. Właściciel budynku zamienił miejscowego lenia na obywatela wschodniej Ukrainy. Jak mi powiedział, był bardziej robotny i dużo tańszy.

– Dzień dobry, panie Norbert.

– Cześć, Sasza. Twój polski jest coraz lepszy. – Uśmiechnąłem się do niego.

Odwzajemnił uśmiech i pokazał mi dwa złote zęby.

* * *

Na jednym z krzeseł, które znachor wystawił dla klientów, siedział młody mężczyzna w garniturze. Pisał coś na laptopie. Gdy mnie zobaczył, poderwał się na baczność.

– Pan Krzyż? – zapytał wysokim głosem.

– Tak, to ja. Przepraszam za spóźnienie. Nie było gdzie zaparkować.

Jednak Pabiś zechciał poczekać. Niech to szlag.

Wpuściłem go do środka. Garnitur miał trochę za duży. Młody na dorobku.

– Próbował już pan tej paskudnej kawy z automatu? – zapytałem.

– Nie. Wolałem nie ryzykować. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałbym przejść do rzeczy. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

Młody i niecierpliwy. Na nosie wciąż miał pryszcze. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– Proszę siadać.

Położyłem torbę z laptopem na biurku i usiadłem naprzeciw prawnika.

– Jak panu mówiłem przez telefon, państwo Helena i Zdzisław Węglarzowie zatrudnili mnie jako pełnomocnika – zaczął Pabiś. – Ich syn zaginął. Dodatkowo jest poszukiwany przez policję w sprawie o morderstwo.

– Kiedy pana zatrudnili?

– Dziś rano. Właśnie od nich przyjechałem.

– Czy ich syn to zrobił?

– Co?

– Czy zabił Emilię Płazę?

– Nie zrobił tego.

– Skąd pan wie?

– Tak mi powiedzieli.

Zakaszlałem nieco demonstracyjnie.

– Dobrze. Przyjmijmy, że tego nie zrobił. Jaka by była w tym moja rola?

– Chcemy, żeby go pan znalazł. Za opłatą oczywiście.

– Oczywiście.

Najlepiej wydaje się nie swoje pieniądze, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie chciałem się nad nim pastwić. W końcu młody i niedoświadczony.

– I co dalej?

Popatrzył zdezorientowany.

– Co dalej, jak go znajdę? – rozwinąłem pytanie.

– Jeśli Alan Węglarz jest niewinny, nie ma sensu, żeby się ukrywał. W ten sposób narobi sobie więcej problemów. W interesie rodziców jest, żeby wrócił do domu i wyjaśnił wszystko policji.

– Coś panu wytłumaczę, bo chyba nie wziął pan jednej rzeczy pod uwagę. Chłopaka szuka policja. Jest podejrzany o morderstwo. Jeśli wezmę tę sprawę, będę musiał ją zgłosić organom ścigania. W świetle prawa będę zobowiązany przekazywać bieżące informacje z mojego śledztwa.

– Jeśli tego zażądają.

– Tak. A jeśli uznają, że coś zatajam, mogą mnie oskarżyć o utrudnianie dochodzenia. Poza tym jeśli oni coś spieprzą w trakcie poszukiwań, to znając ich metody, zwalą winę na mnie.

– Za bardzo się pan nimi przejmuje. – Machnął ręką.

Wstałem.

– Słuchaj, chłopcze. Jesteś jeszcze młody i wydaje ci się, że świat należy do ciebie. Robię trochę w tej branży i wiem, jak jest. Poza tym w razie ewentualnego procesu mogą powołać mnie na świadka. Tajemnica zawodowa detektywa dla dobra procesu może zostać uchylona. To nie to samo co tajemnica adwokacka.

Prawnik też wstał.

– Panie Norbercie, zachowuje się pan, jakby nie chciał tego zlecenia. Mówi mi pan o rzeczach, z których doskonale zdaję sobie sprawę. Rozumiem pańskie obawy, ale mimo wszystko gra jest warta świeczki. Państwo Węglarzowie mają trochę oszczędności i zrobią wszystko, żeby pomóc synowi. Poza tym zna pan policjantów zaangażowanych w sprawę Emilii. Sam pan jej szukał. Jest pan w temacie. I nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem.

– Gdy szukałem Emilii, rodzice Alana nie byli zbyt rozmowni.

– Teraz będą. Powiedzą panu więcej niż policji. – Wyciągnął jakieś papiery z teczki. – To jest umowa. Proszę.

Stawka wydawała się uczciwa. Ciekawe, ile pan prawnik od nich wyciągnie. Pewnie wydoi ich co do złotówki. Chyba go nie doceniłem. Młodzi nie mają skrupułów.

– Są teraz w domu?

– Tak. Cieszę się, że się pan zgodził. Myślę, że obaj jesteśmy w stanie im pomóc. Ma pan bardzo dobre opinie w internecie. No i działa pan sam. Tak jak ja.

– Jestem wzruszony.

Radosław Pabiś popatrzył na mnie zdziwiony. Po chwili dotarło do niego, że żartowałem.

– Aha. No tak. – Zaśmiał się sztucznie.

* * *

Znowu jezioro. Tym razem niewielkie osiedle domków jednorodzinnych na wzgórzu. Emilię znaleziono parę kilometrów dalej. Co jeszcze nie znaczyło, że zamordował ją Alan. Ale bliska odległość od miejsca zamieszkania nie świadczyła też na jego korzyść. Związek z młodszą dziewczyną utrzymywany w tajemnicy, a potem jej makabryczna śmierć nieopodal jego domu. Wszystko łączył brzeg jeziora. Alan znał doskonale ten teren. Do tego mogą przyczepić się gliniarze. Na pewno się przyczepią, bo nie będą mieli nic innego. Wszystko ładnie się poskłada i pani prokurator wysmaży piękny akt oskarżenia.

Dom Węglarzów prezentował się dość skromnie w porównaniu do okazałych domostw sąsiadów. To, co uderzało, to spokój panujący w okolicy. Kilka budynków w niezbyt bliskim sąsiedztwie, dalej ośrodek żeglarski. Cisza. Przeszywająca cisza.

Na ganku powitał mnie Zdzisław Węglarz.

– Pan Krzyż? – upewnił się.

– Zgadza się. – Mocny uścisk dłoni. Klasa robotnicza. Niski, krępy. Po pięćdziesiątce. Podkowy pod oczami. Większe niż moje. Ich właściciel miał na koncie kilka nieprzespanych nocy. – Pan już chyba u nas był?

– Tak, ale wtedy nie chciał pan ze mną rozmawiać.

– Przepraszam, ostatnio mamy tu ruch jak na dworcu. Drzwi się nie zamykają. Ciągle ktoś, ciągle policja. Szkoda gadać. Niech pan wejdzie do środka.

Przywitał mnie zapach świeżo parzonej kawy. I klaustrofobiczna atmosfera. Wąski korytarz. Rządek butów na podłodze. W tym młodzieżowe obuwie sportowe. Miało jakąś nazwę. W tej chwili wypadła mi z głowy.

Weszliśmy do salonu. Helena Węglarz była niską brunetką o smutnym spojrzeniu. Za jej plecami ujrzałem połyskujące w dole jezioro.

– Olśniewający widok. – Naprawdę byłem zachwycony. Rzadko mi się to zdarza.

Kobieta odwróciła głowę w stronę okna balkonowego.

– Mówi pan o jeziorze?

– Tak. Mieszkam w bloku na Osiedlu Siedemsetlecia. Na pierwszym piętrze. Mój jedyny widok to okna sąsiadów z bloku naprzeciwko.

– Wie pan, ja to już się do tego jeziora przyzwyczaiłam. Ale osobiście go nie lubię.

– Helena, co ty mówisz? – Zdzisiek wyraźnie się obruszył. – Wiele osób by chciało tu mieszkać. Panu detektywowi też się podoba. Prawda?

Skinąłem głową.

– Proszę, niech pan siada. – Zdzisiek przejął pałeczkę gospodarza. – Napije się pan kawy?

– Tak, poproszę.

– Z mlekiem?

– Czarna, bez cukru.

Mężczyzna wyszedł do kuchni. Na to liczyłem. Od razu zapytałem:

– Dlaczego pani nie lubi tego jeziora? To jedno z ładniejszych miejsc w okolicy. Jeśli nie najładniejsze.

Popatrzyła na mnie z politowaniem.

– Pan nie pochodzi z tych stron?

– Nie. Mieszkam tu od trzech lat.

– To może się pan zachwycać. Miejscowi mają na temat jeziora inne zdanie.

Spojrzałem w jej czarne oczy.

– Zaintrygowała mnie pani.

Zaśmiała się. Jej twarz usiana zmarszczkami wykrzywiła się w dziwnym grymasie.

– Jezioro powstało w wyniku zalania kilku okolicznych wsi. Osady zrównano z ziemią. Wysiedleni zamieszkali w Żywcu i w sąsiednich miejscowościach. Obiecywano wysokie odszkodowania, a... – zaczęła szukać słowa.

– A wyszło jak zawsze – dokończyłem za nią. – Słyszałem coś niecoś na ten temat, ale to chyba było dawno.

– Zbiornik na Sole, na rzece Sole – poprawiła się, żebym wszystko zrozumiał – utworzono w sześćdziesiątym szóstym roku. Ja urodziłam się parę lat później.

Do pokoju wszedł Zdzisław Węglarz z kubkiem kawy. Łyżeczkę zostawił w środku.

– Opowiadasz panu o jeziorze? – Nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Latem to tu jest dopiero pięknie. Po jeziorze pływają statki, są organizowane regaty. Siedzę z piwem na tarasie i dziękuję Bogu za to, że mogę mieszkać w takim miejscu.

– Zdzisiek, ty znowu swoje – oburzyła się. – Ile tam już ludzi utonęło! – Popatrzyła na mnie. – W jeziorze są wiry. Bardzo niebezpieczne. Wszystko przez niezasypane studnie. Pozostałość po zalanych wioskach. Jezioro jest niebezpieczne. W zeszłe wakacje utonął tu mężczyzna.

– Bo nie uważał – wtrącił Zdzisław. – Pewnie był pijany.

– Co ty gadasz? Są wiry i tyle. I na dodatek wieje. Często wywracają się łódki. Wiele tragedii tu się wydarzyło. A ci górnicy? – Głos kobiety był rozżalony.

– No. To prawda. – Zdzisiek niechętnie to przyznał. Podrapał się po głowie. – Sam jestem górnikiem, co prawda na emeryturze, ale górnicy trzymają się razem.

Przed oczami pojawiły mi się obrazki facetów palących opony przed sejmem. To było chyba parę lat temu. Węglarz rzeczywiście miał rację. Górnicy potrafili trzymać się razem jak żadna inna grupa zawodowa.

– Dziś jest rocznica strasznego wypadku, trzydziesta dziewiąta chyba. Dwa autobusy z górnikami runęły do Jeziora Żywieckiego. Jak pan przejeżdża przez Wilczy Jar, to widać tam tablicę pamiątkową.

Zdzisław zamilkł. Siedzieliśmy w kompletnej ciszy. Popatrzyłem na wyciszony telewizor. Leciał serial o detektywach, ten z aktorami naturszczykami. Pomyślałem o pani prokurator.

– Ale to był tylko jeden taki wypadek, Bogu dzięki – odezwał się Zdzisław.

– Tam niedaleko jest Ośrodek Pływak? – zapytałem, żeby nawiązać do sprawy Alana. Miałem wrażenie, że chcą mówić o wszystkim, tylko nie o swoim synu.

– Tak. – Węglarz spuścił głowę.

Nastała cisza. Ta z rodzaju niezręcznych.

Położyłem telefon na stole.

– Czy mogę nagrywać naszą rozmowę?

Popatrzyli zdziwieni.

– Nagrywam dla własnych potrzeb. Nikt oprócz mnie nie będzie miał dostępu do pliku z nagraniem. Obiecuję. Nagrania pozwalają mi porządkować myśli. Czasem w rozmowie pominie się jakiś ważny szczegół, który wychodzi na dalszym etapie śledztwa.

– Proszę nagrywać – powiedziała Helena.

Zdzisław popatrzył na nią zakłopotany. Machnął ręką.

– A rób pan, co chcesz.

* * *

Po rozmowie z Węglarzami poszedłem zobaczyć pokój Alana. Mieścił się na piętrze i był całkiem spory. Moja kawalerka była niewiele większa.

Łóżko, telewizor, konsola, na ścianie plakat jakiegoś metalowego zespołu. Pajace z wymalowanymi twarzami i strasznymi minami. Na biurku podkładka pod laptopa, komputera brak. Nie zabrała go policja, tylko Alan przed zniknięciem. Za to zostawił smartfona. Całkowicie wyczyszczonego. Kartę SIM też zostawił. Wspominał o tym Rudy w czasie poszukiwań Emilii. Chłopak wiedział, co robi. Gdyby korzystał ze swojego telefonu albo z karty SIM w innym urządzeniu, nie byłoby najmniejszego problemu z namierzeniem go.

Przeszedłem kilka kroków. W kącie stała gitara elektryczna oparta o mały wzmacniacz. Też kiedyś przez to przechodziłem. Grałem na basie. Trzeba było trzymać się muzyki.

Najbardziej zdziwił mnie regał na książki. Rzadko spotykany widok. Były tam różne rzeczy: od bardziej ambitnych typu Smutek tropików i Antropologia strukturalna Levi-Straussa czy Interpretacja kultur Geertza po kryminały skandynawskich autorów i komiksy o superbohaterach. Chłopak zbierał na podróż życia do Ameryki Południowej. Po powrocie miał iść na studia. Póki co – jego plany stały pod poważnym znakiem zapytania.

Przepatrzyłem dokładnie książki. Niektóre kojarzyłem z czasów studiów. Kartkowałem je w nadziei, że znajdę sekretną wiadomość od Alana. To, co przeoczyli policjanci, znajdzie prywatny detektyw, samotny wilk Norbert Krzyż. Tak to sobie wyobrażałem. I guzik znalazłem. To nie telewizja, to życie. Czy coś w tym stylu. Gdzieś to ostatnio słyszałem. Została mi jeszcze mała książeczka z uszkodzonym grzbietem. Okładka rozpadała się w rękach. Przewróciłem na stronę tytułową. Zamarłem.

Demonologia słowiańska. Alternatywne spojrzenie.

Autor: Dalebor Trzciński. Można się tak nazywać? Niecałe sto dwadzieścia stron. Schowałem osobliwe dzieło do kieszeni. Gliniarze to przegapili. Tak samo było z grafiką przedstawiającą Topielicę na profilu Emilii.

Nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem. Pan prawnik mnie okłamał. Szczwany lis. Nie doceniłem go. Początek sprawy, a ja już zatajam dowód przed policją. Z drugiej strony trop słowiański wcale ich nie interesował. Trzeba trzymać gliniarzy na dystans. I tyle.

Smartfon zawibrował w kieszeni. À propos trzymania na dystans. Połączenie przychodzące: „Rudy policja”.

– Cześć, co robisz? – zapytał wesoło podkomisarz.

– Dzwonisz do mnie, żeby zapytać, co robię?

– Oj tam, nie czepiaj się. Masz kaca?

Zaniepokoił mnie jego beztroski ton. Nigdy się ze mną nie spoufalał.

– Seweryn, znamy się trochę. Nie pierdol, tylko mów, o co chodzi.

Westchnienie po drugiej stronie.

– Jak jestem służbowy, to źle. Jak jestem miły, też niedobrze.

– Po prostu bądź sobą. O co chodzi?

– Pani prorok chce z tobą pogadać. – Miał na myśli prokurator zajmującą się sprawą.

– Jestem o coś podejrzany? Czy potrzebujecie mnie jako świadka?

– Jezu. Rozmowa nieoficjalna. Taka wymiana spostrzeżeń przy kawie. Jesteś zajęty? – Brzmiał fałszywie, ale i tak się do nich wybierałem.

– Trochę jestem, ale mogę podjechać.

– No to świetnie.

Nie będzie tak świetnie, jak się dowiesz, że poszukuję Alana.

– Seweryn, jeszcze jedno. Jak nazywa się ta prokurator?

rozdział
TRZECI

Paula Błaszyk przypatrywała mi się badawczo. Próbowała zachować urzędową powagę. Nieźle jej szło, lecz zdradzały ją oczy. Niebieskie. Uśmiechały się do mnie. Rudy stał przy oknie i bawił się telefonem.

– Mówiłeś o pamiętniku? – Popatrzyła na współpracownika.

– Nic mu nie mówiłem.

Złożyła dłonie w piramidkę.

– Emilia prowadziła pamiętnik. Znaleźliśmy w nim hasło do jej konta na Facebooku. Pierwsze, co zrobiliśmy, to usunęliśmy grafikę z tą dziewczyną w wodzie.

– Zacieracie ślady?

– Skądże. Nie chcemy dawać pożywki mediom i mieszkańcom.

Chciałem się odezwać, ale uciszyła mnie gestem dłoni. Nadal nie miała obrączki.

– Wiem, co pan powie. Schrzaniliśmy. Zbagatelizowaliśmy trop z tą...

– Topielicą – pomogłem jej.

– Tak. Miał pan rację. Dla dobra śledztwa prosiłabym o dyskrecję w tej sprawie.

– Dziadek dziewczyny wydzwania tu co chwilę i straszy, że nas wszystkich pozwalnia – wtrącił Rudy.

Błaszyk przewróciła oczami.

– Właśnie choćby z tego względu nie chcemy, żeby to wyszło poza te mury.

Pomyślałem o książce, którą znalazłem w pokoju Alana.

– Dogrzebaliście się do czegoś na jej profilu?

– Nie – odpowiedział Rudy. – Rozmowy z koleżankami z klasy na czacie, ale nie było tam nic ciekawego. Na pewno nie używała go do kontaktowania się z Alanem. Ten to w ogóle jest as. Nie ma żadnego konta w mediach społecznościowych.

– Dobrze, że chłopaki znaleźli to hasło. Na samym początku sprawy wysłałam prośbę do administratora strony, ale nadal nie dostałam odpowiedzi.

– Portal niechętnie współpracuje z europejskimi służbami – odpowiedziałem. – Gdzieś o tym czytałem. Małe szanse, że dadzą dostęp do konta.

– Otóż to.

Podała mi notatnik w różowej oprawie.

– Pamiętnik Emilii.

– Jakby było tam coś ciekawego, raczej by mi go pani nie pokazała.

– Pan jest okropny.

Przekartkowałem pamiętnik. Mało treści, więcej rysunków. Ani słowa o Alanie. Żadnych serduszek, nic, co mogłoby wskazywać stan zakochania. Rysunki zwierząt, najczęściej wierzchowców, szkice twarzy, pewnie koleżanek, góralska chatka na wzgórzu z wyeksponowanym krasnalem przy wejściu.

Oddałem kajet.

– Nie znam się na tym, ale chyba miała talent.

– Tak. Szkoda dziewczyny.

Błaszyk wstała od biurka. Miała na sobie granatową marynarkę i czarne spodnie. Pomyślałem że wygląda jak agentka FBI z sensacyjnego filmu. Byliśmy w podobnym wieku.

– Ma pan jakieś hipotezy? – zapytała.

– Przede wszystkim trzeba znaleźć Alana. Zniknął w tym samym czasie co Emilia. On tu jest kluczem do wszystkiego.

– Pewnie ruchał dziewczynę, a potem ją zamordował – wtrącił Rudy.

Oboje popatrzyliśmy na niego z zażenowaniem.

– Sekcja pokaże, czy była w ciąży – dodała Błaszyk.

– Jeśli nie była, to nie znaczy, że nie ruchał.

– Boże, Seweryn – zniecierpliwiła się. – Ty tylko o jednym.

– No co? Żona w ciąży, to mi odwala. Chce ktoś miętówkę?

– Kiedy sekcja? – zapytałem zainteresowany.

– Po południu.

Błaszyk podeszła i podała mi rękę.

– No cóż, panie Norbercie. Dziękuję za współpracę. Pan już swoje zlecenie zakończył, a my będziemy działać dalej. Może jeszcze kiedyś się spotkamy.

– Myślę, że szybciej, niż się pani spodziewa. – Zasunąłem za sobą krzesło.

Posłała mi pytające spojrzenie.

– Rodzice Alana wynajęli mnie, żebym odnalazł chłopaka. Uważają, że tym ukrywaniem jeszcze bardziej sobie szkodzi. Właśnie wybierałem się do was, żeby o tym zawiadomić.

Rudy zakaszlał. Chyba zakrztusił się dropsem. Twarz Błaszyk poczerwieniała. Wkurzona wyglądała uroczo. Ciężka cisza zalała pomieszczenie. Audiencja skończona. Teraz już byłem pewien. Wszelkie fantazje o randce z panią prokurator mogłem schować do przegródki niespełnione/niemożliwe do zrealizowania. Z dopiskiem NIGDY.

* * *

– Ale ją wkurwiłeś. – Rudy wyszedł mnie odprowadzić.

– A ciebie nie?

– Zaczynam mieć wyjebane. Nie ma się co spalać za marne grosze. Dostanę, kurwa, dwie stówy premii za zamknięcie wszystkich spraw do końca roku. Spraw mam dwadzieścia plus ta. Dwadzieścia jeden. Zamkniętych – osiem, a do końca roku zostało półtora miesiąca. Zero życia prywatnego. W dupie. Niech się walą. Jakby co, to mnie zatrudnisz?

– U mnie też wiele nie zarobisz.

– Nie gadaj. Nieźle wychodzisz na tych wszystkich zdradzających się popierdoleńcach.

Spróbowałem skierować rozmowę na inny tor:

– Znaleźliście coś? Tam przy pomoście?

Podrapał się po karku.

– Słabo. Żadnych ubrań. Żadnych przedmiotów, które mogłyby należeć do Emilii albo do zabójcy. Same śmieci po letnich biwakach. Z odciskami palców też kiepsko. Wcześniej padał deszcz, to sobie wyobraź. Pozmywał wszystko. Technik pozdejmował jakieś odlewy opon, ale wątpię, żeby coś to dało. Grunt był dość mocno rozjeżdżony. Popadało, potem pomarzło. Otwarty teren plus jesienna plucha. Ciężko będzie coś z tego wyłuskać. Najbardziej liczymy na sekcję. No i na Alana. Jak będziesz coś wiedział, daj znać. Wiesz, że musisz.

– Wiem. Liczę na wzajemność.

Zaśmiał się.

– My nic nie musimy.

Poczucie władzy. To go trzymało w tej robocie. Za cholerę jej nie rzuci.

* * *

Wróciłem do biura. Kolejka do znachora powiększyła się i zajmowała cały korytarz. Do mnie nie było żadnych interesantów. Przecisnąłem się pod drzwi z szyldem USŁUGI DETEKTYWISTYCZNE KRZYŻ.

W sejfie ukrytym za regałem z segregatorami schowałem połowę wynagrodzenia, na które byłem umówiony z Węglarzami. Zadzwoniłem do pobliskiej jadłodajni po schabowego z ziemniakami i kapustą. Przywiozą do czterdziestu minut. Jest szansa, że nie umrę z głodu.

Włączyłem komputer. Mój fotel z outletu zatrzeszczał. W programie, z którego korzystałem, zamknąłem sprawę firmy Czaniecki Nieruchomości. Chcieli, żebym sprawdził sytuację finansową jednego z klientów, co też uczyniłem.

Emilia Płaza – zaginięcie. Też do zamknięcia. Czekała mnie jeszcze nieprzyjemna rozmowa z Wiesławem Królem. Wypadałoby do niego zadzwonić. Rano nie było kiedy. Teraz z kolei nie miałem ochoty wysłuchiwać jego wrzasków do słuchawki.

Nowa sprawa. Alan Węglarz – zaginięcie.

Podłączyłem smartfona i zgrałem zapis rozmowy z Węglarzami.

* * *

Helena Węglarz: Alan od zawsze był spokojnym chłopcem.

Zdzisław Węglarz: Zajmował się pierdołami.

HW: Żył w swoim świecie.

ZW: Uzależniony od komputera. Ja w jego wieku zacząłem już pracę na kopalni. Uganiałem się za dziewczynami, a on jakiś dziwny.

Ja: Nie miał dziewczyny?

HW: Nie.

ZW: A może dobrze to ukrywał. Rzadko mówił, co myśli. Mnie traktował jak durnia. Stary ojciec nic nie wie. Na niczym się nie zna.

HW: Bo ty ciągle krzyczysz. Jak miał z tobą rozmawiać?

ZW: Proszę pana, czy ja krzyczę?

HW: On nie był taki jak inni chłopcy. Był poważniejszy. Dużo czytał. Marzył o podróży do Ameryki Południowej.

ZW: Ciekawe, po co? Jak tam się tylko mordują. Widziałem w telewizji. W Meksyku znaleziono ciała dwudziestu studentów.

HW: Chciał poznawać inne kultury. Zbierał na ten wyjazd. Potem miał iść studiować coś na a... ant...

ZW: Jakiś dziwny kierunek. W życiu bym na to nie dał pieniędzy. Jak studia, to albo lekarz, albo prawnik. Albo inżynier. Reszta się nie opłaca. Mówię panu, ci wszyscy humaniści...

Ja: Sam jestem humanistą.

ZW: A to przepraszam.

Ja: Chodziło mu o antropologię?

HW: Tak! Chyba tak.

Ja: Były z nim jakieś problemy wychowawcze? Narkotyki? Alkohol? Bójki?

HW: Oczywiście, że nie.

ZW: Bójki i alkohol to ja miałem w dzieciństwie. Pan pewnie też. (Śmiech). Tylko nie mój syn.

HW: Ty go nie akceptujesz!

Ja: Nie wiedzieliście, że miał dziewczynę?

ZW: Z tym to mnie zaskoczył. Może będą z niego ludzie.

HW: Nie miał.

Ja: Skąd matka Emilii wiedziała, że jej córka zadaje się z Alanem?

ZW: Pan tego nie ustalił?

HW: Zdzisiek, trochę kultury!

ZW: Płacę, to mam prawo wiedzieć. Tak, panie detektywie?

Ja: Oczywiście. Pracowałem na ustaleniach, które pozyskałem od dziadka dziewczyny. Nie było czasu na ich weryfikację.

ZW: Helena, nie wiem, czy dobrego człowieka zatrudniliśmy.

HW: Na tamtych cię nie stać. A mecenas mówił, że pan Norbert da radę. O Alanie i Emilii powiedziała kelnerka z Karczmy nad Jeziorem.

Ja: Tak się nazywa ta restauracja? Tam pracował Alan? Karczma nad Jeziorem?

HW: Tak.

ZW: Ale to jest dwa kilometry za Jeziorem, za zaporą. Zawsze mówiłem, że to durna nazwa. Jak ja bym miał knajpę...

HW: Zdzisiek, to teraz nieistotne.

ZW: No pewnie. Ja to robol jestem w tym domu. To ty go zepsułaś. Te wasze tajemnice. Twój synuś!

Ja: Jak się nazywa ta kelnerka?

HW: Nie wiem. Jakaś Magda. Tak o niej zawsze mówił Alan.

Ja: Co mówił?

HW: No że Magda spóźniła się do pracy, że pokłóciła się z chłopakiem, że ma nowego chłopaka i tak w kółko. To istotne?

ZW: A gdzie tam! Magiel z chałupy robisz. Ploty ze wsi przynosisz.

Ja: Panie Zdzisławie, może mnie pan nie wyręczać w pracy? Czy woli pan sam odnaleźć syna?

ZW: Sorry, kurde. Już będę siedział cicho. Ja naprawdę chcę, żeby Alan wrócił do domu. W końcu to mój pierworodny. I jedyny. Jest jaki jest, ale go kocham. Ja jestem trochę nerwowy, ale już nie daję rady. (Szloch).

Ja: Co Alan robił w czasie wolnym?

ZW: Siedział w pokoju.

HW: Grał w zespole rockowym. Na gitarze.

Ja: Jak nazywa się zespół?

HW: Po angielsku jakoś.

ZW: Tu masz pan płytę. Nagrali ostatnio. Nie da się tego słuchać.

Ja: Czy mógł kogoś skrzywdzić?

ZW: No co pan?

Ja: Macie państwo jakieś pomysły, gdzie mógł się ukryć? Pytam, bo jeśli uciekł za granicę, to sprawa znacznie się skomplikuje...

HW: Może pan to wyłączyć?

* * *

Potarłem powieki palcami. Przede mną leżała płyta CD. Lady In The Lake. Zespół Alana. Po naszemu Kobieta w jeziorze. Mieli chłopaki fantazję. Na okładce czterech długowłosych młodzieńców z groźnymi minami. Do tego martwa Emilia w jeziorze. Cholera, źle się to wszystko układało. Będę musiał o tym powiedzieć Pabisiowi. Nawet jeśli chłopak jest niewinny, przed prawnikiem nie lada wyzwanie.

Ciekawe, który mądry wymyślił taką nazwę? Postawiłbym tysiaka na wiadomo kogo.

Wrzuciłem płytę do napędu laptopa. Z głośników wydobył się jazgot. Lubiłem hard rock, heavy metal, ale tego nie dało się słuchać. Jeden wielki łomot i nic więcej. Zerknąłem na biurko. Alan, Alan. Zespół Kobieta w jeziorze. Książka Demonologia słowiańska. Wprawdzie to tylko poszlaki, ale jednak. Prokuratura będzie je interpretować jednoznacznie.

Pukanie do drzwi.

– Zamawiał pan obiad?

– Tak. Dziękuję.

– Z dowozem to będzie dwadzieścia dwa złote.

– Tak? Jeszcze wczoraj wychodziło osiemnaście.

Schabowy był trochę gumowy, ale jadalny.

Niepokoił mnie fakt, że Alan rzeczywiście mógł zabić Emilię. To, co usłyszałem od jego matki po zatrzymaniu nagrania, też nie napawało optymizmem.

No nic, trzeba coś wklepać do komputera:

Alan Węglarz, lat dwadzieścia. Rodzice Helena i Zdzisław. Rodzeństwa brak. Zamknięty w sobie. Typ osobowościowy melancholik (opis rodziców). Brak znajomych. Kontakty utrzymywał z kolegami z zespołu (wspólne próby) i z pracy (tylko w czasie pracy). Kelner w restauracji Karczma nad Jeziorem. Zbierał pieniądze na wyjazd do Ameryki Łacińskiej. Interesował się antropologią. Według matki zbyt dojrzały jak na swój wiek.

Nie szło mi to strasznie. Poza tym musiałem wyjaśnić jeszcze parę rzeczy. Płytę i książkę zamknąłem w sejfie. Z ulgą opuściłem ciasne biuro. Wolę być w ruchu.

rozdział
CZWARTY

Z drogi jezioro prezentowało się wyjątkowo surowo. W tle lekko ośnieżone szczyty gór i szare niebo. Minąłem zaporę i wjechałem do Czernichowa, miejscowości nad brzegiem Soły. Parę kilometrów dalej rzeka zmieniała się w Jezioro Międzybrodzkie. Sporo mniejsze od sąsiadującego Żywieckiego.

Zatrzymałem się przy Karczmie nad Jeziorem. Na parkingu stało kilka samochodów. Pora obiadowa. Rzeczywiście, Zdzisław Węglarz miał rację. Nazwa nijak się miała do położenia knajpy. Karczma nad Sołą bardziej by pasowała.

Zająłem miejsce przy wolnym stoliku i czekałem, aż ktoś podejdzie. Wystrój góralski pomieszany z motywami marynistycznymi. Magda Gessler nie byłaby zachwycona.

W końcu zjawiła się ona. Wysoka blondynka. Biała koszula z marynarskim kołnierzem. Do tego niebieska spódnica. Pełne kształty, żaden chudzielec. Zdrowa cera. To musiała być Magda, tak strzelałem.

– Dzień dobry. Co podać? – Niski głos z chrypką.

– Na razie poproszę kawę. Czarną.

– Z ekspresu?

– Niech będzie. – Dla pewności zapytałem: – Pani Magda?

– Tak. – Zdziwione spojrzenie. – Czy my się znamy?

– Niestety nie, ale mamy wspólnego znajomego.

Zaśmiała się.

– Przecież tu się wszyscy znają.

– Chodzi o Alana.

Obejrzała się w stronę baru. Nikogo tam nie było. Przysiadła się do stolika.

– Pan jest z policji?

– Nie. Jego rodzina poprosiła, żebym go odszukał. Podobno mieliście dobry kontakt.

– Pan jest prywatnym detektywem? Jak z tego serialu? – Wyglądała na zafascynowaną.

Trochę mnie rozczarowała. Zareagowała jak większość ludzi, których spotykałem. Gdybym powiedział, że handluję narkotykami, nikogo bym nie zdziwił. Ale nie. Detektyw. Twardziel ze spluwą i z papierosem w ustach, najlepiej w kapeluszu i prochowcu.

– Ma pan pistolet?

Popatrzyłem zdumiony.

– Nie noszę broni.

– Dlaczego?

Nie miałem ochoty na zwierzenia. Była w wieku Alana. Młodsza ode mnie o dobre czternaście lat. Młodzi są teraz bardziej bezpośredni. Ja w jej wieku byłem zahukany. Mocno zahukany.

– Proszę posłuchać. Podobno była pani blisko z Alanem. To pani powiedziała matce Emilii...

Głos z baru zawołał:

– Magda! Gdzie jesteś?

Wstała.

– Muszę wracać do roboty. Ja też chcę, żeby Alan się znalazł. Kończę o dwudziestej pierwszej. Mieszkam w Żywcu. Możemy się spotkać.

– Przyjadę po ciebie. Pogadamy i podwiozę cię do domu.

– Super. Do zobaczenia. A co z kawą?

– Jednak będę się zbierał.

Odeszła. Mężczyźni ze stolików obok patrzyli na jej tyłek. Ja też. Założę się, że na napiwkach wyrabiała drugą pensję.

Na parkingu ochłonąłem. Wybrałem numer do Piotra Piórka z zespołu Lady In The Lake. Kontakt dostałem od matki Alana. Okazało się, że gra na basie. Był trochę zdziwiony, gdy usłyszał, o co chodzi.

– Też się o niego martwimy. W piątek gramy koncert i nie mamy drugiego gitarzysty.

W tym hałasie publiczność i tak nie usłyszy różnicy.

– Coś pan mówił?

– Tak. Nie. – Dobrze, że ugryzłem się w język. – Chciałbym się z wami spotkać i pogadać. Jak najszybciej.

– Nie ma sprawy. Dziś gramy próbę. Niech pan wpadnie.

* * *

Prywatna klinika zdrowia psychicznego o karkołomnej nazwie Mental Health Spa & Hotel. Zaraz przy górskiej serpentynie, ponad pięćset metrów nad poziomem morza. O wysokości informowała tabliczka na parkingu przed okazałym budynkiem.

Gdyby ktoś na szyldzie napisał Odwykownia, też nie minąłby się z prawdą. Nawet by się do niej przybliżył. Wokół las. Całkowite odludzie. W dole zobaczyłem taflę jeziora.

Ładnie tu. Bogatym ćpunom powinno się podobać. Kąpiele błotne, masaże i cały ten szajs, którego nie opłacisz z najniższej krajowej. Nie te progi. Zreflektowałem się ze smutkiem, że mój samochód nie pasuje do luksusowego budynku.

Już widzę, jak dyrektor tego cyrku będzie chciał ze mną rozmawiać. Przez telefon udało mi się ustalić jedynie, że jest w ośrodku. Nie umawia żadnych spotkań. Jest zajęty pacjentami. No to się zdziwi.

W recepcji przywitała mnie szatynka z mocno wyeksponowanym dekoltem. Usta miała opuchnięte, ktoś w nie chyba niedawno wbijał strzykawkę z kwasem hialuronowym. Szkoda, bo dziewczyna nie potrzebowała tego, żeby być atrakcyjna. Obok niej leżała sterta eleganckich kopert. Czyżby ośrodek wysyłał zaproszenia do swoich stałych bywalców?

Szanowni Państwo, przy następnej kuracji odwykowej dostaniecie trzydzieści procent zniżki. Pewnie coś w tym stylu. I lewatywę za darmo.

Posłała mi pytające spojrzenie. Od razu poczułem się jak żebrak spod hipermarketu. Nie mam drobnych. Proszę stąd iść. Jeśli potrzebuje pan pomocy, proszę skorzystać z publicznej służby zdrowia. Coś takiego pewnie by powiedziała, gdyby się jej chciało.

Wóz albo przewóz.

– Chciałbym spotkać się z dyrektorem Majem.

– W jakiej sprawie?

– Medycznej, oczywiście.

– Doktor nie umawia spotkań przez najbliższy tydzień.

– A potem?

– Też nie. – Spróbowała się uśmiechnąć, ale przez opuchliznę na ustach nie bardzo się udało.

– Mogę jedną kopertę? – Wziąłem, zanim zdążyła zaprotestować.

– Hej! Co pan robi! Mam wezwać ochronę?

– Jeszcze długopis i kartkę.

Pisałem drukowanymi literami, żeby dyrektor nie miał wątpliwości co do treści. Zakleiłem kopertę.

– Przekaż to, proszę, dyrektorowi. Najlepiej od razu.

– A jeśli nie?

– To się na ciebie wścieknie.

Wzruszyła ramionami i zniknęła na zapleczu. Rozsiadłem się w wygodnym skórzanym fotelu. W tak ładnej poczekalni jeszcze nie byłem.

Facetowi dałem dwie minuty.

Panie dyrektorze,

dwa lata temu leczył pan tutaj Alana Węglarza. Robił to pan nieoficjalnie, a teraz chłopak jest podejrzany o brutalne morderstwo. Nie jestem szantażystą, chcę tylko o nim porozmawiać. Jeśli będzie mnie Pan unikał, policja dowie się o tej eksperymentalnej terapii. Chyba nie potrzebuje Pan takiej reklamy?

Do listu dołożyłem wizytówkę z napisem USŁUGI DETEKTYWISTYCZNE KRZYŻ. Dowcipny grafik i jednocześnie mój specjalista od nowoczesnych technologii w nazwie firmy umieścił krzyż. Bardzo, kurwa, zabawne. Klienci, którzy nie przeczytali napisu, myśleli, że reprezentuję zakład pogrzebowy. Obiecał to zmienić.

* * *

– Najpierw coś panu wyjaśnię. – Maj był postawnym mężczyzną. Siwe pasma na czarnej czuprynie, pewnie przeszczepionej, dodawały mu profesorskiego wyglądu. – Nie boję się szantażystów. Poza tym chętnie współpracuję z policją. Zgodziłem się z panem spotkać, ponieważ martwię się o Alana.

Tak. Jasne, bo uwierzę.

– Proszę siadać. – Kolejny miękki fotel. – Pan jest, jak rozumiem – popatrzył na wizytówkę – prywatnym detektywem?

– Zgadza się, panie dyrektorze.

– Wolę „doktorze”. Dyrektor to funkcja administracyjna, a lekarz... Lekarz to powołanie.

Powiedział to z taką powagą, że prawie uwierzyłem. Nieźle. Facet powinien iść do polityki. Ma gadane.

– Rodzice Alana wynajęli mnie, żebym odnalazł chłopaka. Nie wiem, czy już słyszał pan o zaginionej Emilii Płazie. W nocy wyłowiono jej zwłoki z jeziora.

– Oczywiście, że słyszałem. Ale ze względu na nawał obowiązków nie zaglądałem do internetu.

– Ja też. Pewnie już tam huczy na ten temat.

– To była młoda osoba?

– Szesnaście lat.

– Chryste! Kto mógł zrobić coś takiego?

– Co? – zainteresowałem się.

– Zamordować ją w taki sposób.

– W jaki?

Doktorek wyraźnie się zmieszał.

– Proszę mnie nie łapać za słówka! – Sięgnął po kartkę. – Sam pan tu napisał, że została brutalnie zamordowana.

Niech mu będzie. Powiedzmy, że wierzę doktorowi. Tak jak wierzy się politykom.

– Policja podejrzewa Alana Węglarza. – Trochę przesadziłem, ale chciałem zobaczyć, jak Maj zareaguje.

Nic. Nawet nie mrugnął powieką.

– Skąd pan wie, że go leczyłem?

– Od jego rodziców.

– Mogli mnie uprzedzić o pana wizycie.

– Panie doktorze, oni są w takim szoku, że nie myślą racjonalnie. Zaginęło ich jedyne dziecko.

– No tak. To zrozumiałe.

– O co chodziło z tym leczeniem? Nie chcieli nic mówić. Od razu skierowali mnie do pana. Dlaczego?

– Och, akurat to mnie nie dziwi. W naszym kraju problemy psychiczne nadal traktuje się jak temat tabu. My, psychiatrzy, staramy się przełamywać to tabu. Należę do grupy uczonych, która swoimi publikacjami próbuje trafić do szerszego grona odbiorców. – Zastanowił się przez chwilę. – Wie pan, chodzi o to, żeby dotrzeć do potencjalnych pacjentów, a nie medyków. Dotrzeć do tych, którzy potrzebują pomocy, a jeszcze o tym nie wiedzą. Publikujemy na popularnych portalach internetowych. Niektórzy z nas, jak ja, otwierają kliniki, które gwarantują całkowitą prywatność.

– Trochę to skomplikowane.

– Skądże. Chodzi o popularyzację psychiatrii, o prezentowanie korzyści płynących z dbania o zdrowie psychiczne. Mental Health Spa & Hotel jest swego rodzaju efektem tychże działań. Docieramy do coraz większego grona klientów. – Zakasłał. – Przepraszam, miałem na myśli pacjentów.

Rozejrzałem się po gabinecie wielkości mojego mieszkania. Maj ze swoimi usługami musiał docierać do naprawdę szerokiego grona potrzebujących pomocy. I do ich portfeli.

– To rzeczywiście chwalebne – stwierdziłem kwaśno.

– Dziękuję za słowa uznania.

Megaloman do entej potęgi. Nieźle.

– Jeśli chodzi o Alana... – zawahał się przez chwilę – nie wyolbrzymiałbym tego, co się stało.

– Czego konkretnie, doktorze?

– Epizodu psychotycznego.

Przyjrzał mi się badawczo. I tu mnie miał.

– Pan nie wie, o czym mówię?

– Nie wiem.

Uśmiechnął się dyskretnie. Triumfował. Doktorek zaliczał się do grona tych, którzy musieli być naj, naj w każdej kategorii. Pewnie dlatego otaczał się potulnymi pielęgniarkami i otumanionymi pacjentami. W tej zbieraninie mógł błyszczeć. Być prawdziwą gwiazdą.

– Zaraz po maturze Alan dostał halucynacji. Widział rzeczy, których inni nie widzieli. Słyszał głosy.

Dreszcz przeszedł mi po plecach.

– Doktorze?

Maj powstrzymał mnie ręką.

– Proszę dać mi dokończyć. Pytania potem.

Oczywiście, mistrzu.

– Jego ojciec był przerażony. Przywiózł go tutaj. Dałem chłopakowi leki uspakajające i zamknąłem w pokoju. Swoją drogą za ścianą miał znaną aktorkę serialową. – Zamilkł. – Tak. Myślę, że jej obecność pomogła mu sobie uświadomić, że z nim jest wszystko w porządku. Często rozmawiali ze sobą na spacerach wokół placówki.

– Jak to w porządku?

Mój prelegent się skrzywił. Przecież miałem nie przerywać.

– Epizod psychotyczny pojawia się nagle, niespodziewanie. Zazwyczaj w wyniku stresu. Chory traci kontakt z rzeczywistością. Ma urojenia, omamy, zaburzenia w czuciu, smaku i tak dalej. Może pogrążyć się w apatii. Zaburzenia psychotyczne mogą wystąpić także pod wpływem alkoholu i narkotyków. To akurat nie dotyczyło Alana. Po prostu pod wpływem silnego stresu, jakim była nadchodząca matura, przeszedł wielopostaciowy epizod psychotyczny. Właściwie to był książkowy przypadek.

– Książkowy?

– Tak – odpowiedział z niezachwianą pewnością. – Trwał niespełna trzy tygodnie. Taki epizod może trwać nawet do miesiąca, potem, jeśli nie ustąpi, należy szukać objawów schizofrenii.

– Właśnie to mi przyszło do głowy, gdy mówił pan o głosach.

Pochylił się w moją stronę.

– Proszę pana. Alan to wrażliwa jednostka, może aż za bardzo. Nie potrafi radzić sobie w sytuacjach stresowych. Jego prosty ojciec dał mu jakieś ultimatum.

– Jakie ultimatum?

– Chyba chodziło o jakiś wyjazd. Nie pamiętam. Jeśli zda maturę na piątki, to gdzieś wyjedzie. Coś takiego.

– Ma pan jego kartotekę?

Uśmiechnął się tajemniczo.

– Chłopak przeszedł leczenie farmakologiczne. Po wszystkim przyjeżdżał do mnie na wizyty kontrolne. Użyję brzydkiego słowa, ale chcę, żeby pan zrozumiał. Naprostowałem chłopaka. Przywróciłem go rodzicom i społeczeństwu.

– Ojciec Alana wiedział, że może liczyć na pana dyskrecję – powiedziałem.

– Oczywiście.

– Nie chciał, żeby chłopak miał napieprzone w papierach.

– To już pana pokrętna interpretacja.

– Wyklucza pan schizofrenię? – chciałem się upewnić.

– Już powiedziałem. Z całą pewnością.

Jasne. Ciekawe, czy dałby mi to na piśmie? To inaczej:

– Czy Alan mógłby zabić?

Huknął śmiechem. Głośno. O wiele za głośno. I za bardzo pokazowo.

– Każdy z nas może zabić. Pan, ja, recepcjonistka Kasia, którą miał pan przyjemność poznać. I Alan także. Wszyscy nosimy w sobie wilka, tylko niektórzy nie potrafią go kontrolować.

Spodziewałem się wykładu z psychoanalizy, a dostałem niezbyt błyskotliwą metaforę.

– Doktorze, w tej opowieści były chyba dwa wilki. Jeden obrazował pozytywne emocje, drugi złe. Między nimi trwa walka. Wszystko zależy od tego, którego nakarmimy.

Ostentacyjnie popatrzył na zegarek.

– Chyba za dużo czasu na pana straciłem.

* * *

Mimo młodej godziny, zrobiło się prawie ciemno. Zatrzymałem się przed Pływakiem. Po obecności policji zostały ślady plomb. Szybko się z tym uwinęli. Do spotkania z zespołem Lady In The Lake miałem jeszcze dwie godziny. Postanowiłem wykorzystać ten czas na wizytę w opuszczonym ośrodku.

Wyłączyłem silnik. Popatrzyłem na telefon. Dzwonić czy nie dzwonić? Okoliczności były skomplikowane, ale chciałem spotkać się z Wiesławem Królem, żeby pogadać o sprawie Emilii. I otrzymać drugą część wynagrodzenia. Żeby to zrobić, musiałem mieć pretekst. Nie mogłem tak po prostu zadzwonić i powiedzieć:

„Panie Król, kiedy dostanę resztę umówionej kasy?

Jełopie, przecież ty jej nawet nie znalazłeś.

Umowa to umowa, proszę pana”.

Wysiadłem z samochodu.

Nie chciałem, żeby to tak absurdalnie wyszło. Obiecałem sobie, że dziś dokończę raport na temat poszukiwań Emilii i jutro podjadę z nim do Króla. To będzie lepsze rozwiązanie niż rozmowa przez telefon.

Popatrzyłem na zardzewiałą bramę ośrodka. Właściwie nie wiem, po co tu przyjechałem. Nawet gdyby policyjni technicy coś przeoczyli, ja pewnie bym tego nie znalazł. Zajęcia z kryminalistyki w Szkole Policyjnej nigdy mnie nie interesowały. Ściąganie odcisków palców, ustalanie zabójcy na podstawie DNA to nie moja bajka. Zawsze bardziej ciekawiły mnie motywacje przestępców. Aspekt psychologiczny. Dlaczego ktoś potrafi krzywdzić drugiego człowieka? Dwa wilki jak w tej przypowieści Czirokezów. Którego wilka karmisz, Alanie Węglarzu?

Nie liczyłem więc, że znajdę tu coś ot tak. Chodziło o co innego. O poczucie winy. Gdybym się bardziej postarał, dziewczyna mogłaby żyć. Tak samo policja. Gdyby się bardziej postarali.

Jakiś psychoanalityk mógł zinterpretować moje przyjście tutaj jako swego rodzaju pożegnanie z Emilią. Nie mogłem jej ocalić, chociaż miałem wskazówkę.

Minąłem szereg letniskowych domków i skierowałem się ku pomostowi. Łódka delikatnie kolebała się na ciemnym jeziorze. Ciekawe, do kogo należała? Rudy pewnie już to sprawdził.

W środku była pusta. Sznur oraz ciężarek, który obciążał zwłoki, zostały zabrane, pewnie do analizy. Dobre sobie. W tych wszystkich serialach typu CSI Zagadki jakieś tam na podstawie kształtu obciążnika spece z laboratorium wytypowaliby mordercę w ciągu dwudziestu czterech godzin. W rzeczywistości, i to w polskiej niedoinwestowanej rzeczywistości, sprawca może nigdy nie zostać odnaleziony. Chyba że sam o sobie przypomni. Chyba że jest nim Alan Węglarz.

Dziwnie się z tym czuję. Jego rodzice płacą mi sporo za odnalezienie chłopaka. Jeśli okaże się zabójcą, będę musiał zawiadomić policję. Gdyby do tego rzeczywiście doszło, ojciec chłopaka zatłucze mnie gołymi pięściami.

Pokręciłem się chwilę przy brzegu, ale nic nie zwróciło mojej uwagi. Zresztą niewiele było widać. Podszedłem do zabudowań. Włączyłem latarkę w smartfonie. W pierwszym domku z dwuspadowym dachem nie było drzwi. Szyby w oknie wybite. W środku butelki. Dużo butelek i zgniły koc. W wakacje dzieciaki musiały robić tu melanże.

Drugi budynek był w podobnym stanie. Na ścianie jakiś zdolny artysta wymalował sprayem ponadczasowe hasło: PIERDOL SIE. Domek numer trzy i cztery. Podobnie jak w poprzednich. Natomiast piąty przyprawił mnie o szybsze bicie serca.

Co jest?

W środku unosił się odurzający smród niemytego od miesięcy ciała. Ktoś tu urzędował, ale nie to było najważniejsze. Od razu zauważyłem malowidło na ścianie. Choć to za dużo powiedziane. Bardziej przypominało malunek dziecka. I to jeszcze niezbyt udany. Ktoś po prostu pomazał ścianę węglem.

Podszedłem bliżej. Zaschło mi w gardle.

Pomost.

Łódka.

Pod powierzchnią wody dziewczyna ze sznurem na szyi.

Na pomoście ktoś stał.

Latarka ze smartfona nie wystarczyła na oświetlenie całego fresku. Zdążyłem zauważyć, że malowidło wyglądało na świeże. W samochodzie miałem reflektor z prawdziwego zdarzenia. Muszę tu z nim wrócić i porobić zdjęcia.

W pomieszczeniu obok coś zaszurało.

Zrobiłem krok wstecz. Najciszej jak potrafiłem. Byle do wyjścia.

Jeszcze cztery kroki. Oczywiście byłem nieuzbrojony. I miałem kiepski refleks.

Zaskoczył mnie nieludzki wrzask. Następnie coś wytrąciło mi smartfona z ręki. Coś śmierdzącego i ciemnego. Zrobiło się ciemno. Zanim się obejrzałem, to coś mnie przewróciło. Coś silnego i wielkiego. Uderzyłem głową o ścianę. Na chwilę mnie zamroczyło. Nie wiem, czy bardziej od smrodu, czy od uderzenia. Dopiero po kilku długich sekundach w ciemności znalazłem telefon i wytoczyłem się z budynku. Ani śladu jaskiniowca. Tak sobie wyobrażałem tego śmierdziela. Jaskiniowiec.

Ledwo trzymałem się nogach. Rozejrzałem się dookoła. Sam w opuszczonym ośrodku nad jeziorem. Z pewnością były lepsze sposoby na spędzenie listopadowego popołudnia.

rozdział
PIĄTY

Centrum miasta. Stara kamienica. Z jej podziemi dochodził rytmiczny łomot. Stałem pod drzwiami. Musiałem zebrać się w sobie. Pulsujący ból z tyłu głowy nie pomagał. Ketonal tylko lekko go przyćmił.

Cóż, raz kozie śmierć. Nie będę tu stał cały wieczór. Dopiero po otworzeniu drzwi uświadomiłem sobie, jaki hałas panował w środku. Zszedłem do piwnicy.

Lady In The Lake prawie w komplecie. Prawie. Gitarzysta i basista rytmicznie machali głowami. Perkusista walił w bębny, jakby to był jego ostatni koncert. A przecież to tylko zwykła, pierdolona próba.

W środku śmierdziało potem i przetrawionym piwem. By wytłumić pomieszczenie, ściany obłożono kartonowymi wytłaczankami po jajkach, ale chyba na niewiele się to zdało. Hałas rozrywał bębenki w uszach.

W końcu mnie zauważyli. Przestali. Dzięki Bogu.

Długowłosy blondyn z gitarą basową o ostrych kształtach zapytał:

– To pan do mnie dzwonił?

– Tak.

– Chłopaki, to jest pan detektyw. A to Jasiek i Hugo. – Wskazał dłonią na kolegów.

– Podoba się panu black pagan metal? – zapytał perkusista zwany Jaśkiem.

– Średnio. Ja się wychowywałem na Nirvanie i Metallice.

– Eee, to słabe jest. To nie metal. – Hugo, który był wokalistą i gitarzystą, skrzywił się. Gdy mówił, miał delikatny głos. Zupełnie inny niż na nagraniach.

– Nieźle wam idzie w okrojonym składzie – powiedziałem, choć wcale tak nie myślałem.

– No właśnie średnio. Brakuje Alana. On gra fajne solówki. Ja nie umiem.

Jasiek nagle uderzył w werbel.

– On tak ma. Ciągle naparza w te gary – wytłumaczył go basista, który wydawał się najbardziej elokwentny z całej trójki.

– Alan odzywał się do was?

– Nie. Nie ma z nim kontaktu – powiedział wokalista.

– Policja już mnie pytała – dodał basista Piotrek.

– Do mnie jeszcze nie dotarli. Poszczuję ich pitbullem! – Jasiek zaczął się śmiać.

– Lepiej nie. – Pokręciłem głową. – Zastrzelą psisko i co?

W odpowiedzi zastukał pałeczkami po obręczy werbla.

– Jakieś pomysły, gdzie może być Alan?

Popatrzyli po sobie. Cisza.

– A co z jego dziewczyną?

– Nie wiedzieliśmy, że miał jakąś dziunię – odpowiedział Jasiek. – Wczoraj w nocy ją wyłowili. Czytałem na necie.

Ploty poszły w miasto. Wszyscy będą łączyć Alana z zabójstwem Emilii. Spróbowałem zagrać na ich emocjach:

– Chłopaki, wasz kumpel wdepnął w konkretne gówno. Trzeba go ratować.

– Proszę pana – odezwał się basista – on taki nie jest. On by muchy nie skrzywdził. To artysta. Jego interesowała muzyka i podróże. Nic więcej.

– Byliście blisko?

– Ja najczęściej z nim gadałem. Przygotowywaliśmy kawałki na próby. Razem pisaliśmy teksty.

– Kto wymyślił nazwę zespołu?

– Wspólnie to jakoś wyszło – rzucił wokalista. – Piliśmy piwko, jaraliśmy zioło i próbowaliśmy coś wymyślić.

– To chyba wyszło od Alana – wtrącił basista.

– A nie od ciebie? – zapytał Jasiek i walnął w talerz, aż zabolały mnie zęby. We łbie pulsowało jeszcze długo po uderzeniu.

– Nie. – Basista pokręcił głową. – To Alan. Ma świra na punkcie fantasy, od kiedy pamiętam. Demony, strzygi, utopce. Ja wolę przyziemne tematy w piosenkach.

– Długo go znasz?

– Od szkoły średniej. Razem chodziliśmy do liceum, tylko do innych klas.

– Ja i Hugo chodziliśmy do mechanika – wtrącił znów nadpobudliwy perkusista. – To jest szkoła dla prawdziwych facetów. Tylko cipy jarają się wierszami.

Zainteresowało mnie co innego. Popatrzyłem na cichego gitarzystę. Normalnie, oaza spokoju.

– Hugo to twoje prawdziwe imię?

– Nie. Nazywam się Jacek. Jacek Hugon. Dlatego wołają na mnie Hugo.

– Ale na koncert mamy pseudonimy – pochwalił się Jasiek. – Ja jestem Mort. To znaczy „martwy”. A w ogóle słyszał pan naszą płytę?

– Tak.

– I jak?

– Zajebista. – Nawet nie mrugnąłem.

Jasiek z radości wykonał karkołomne przejście perkusyjne. W sali zadudniło. W mojej łepetynie też. Gdybym miał pistolet, wyciągnąłbym i zastrzelił smarka na miejscu.

Hugo nieśmiało zapytał:

– Przyjdzie pan w piątek na koncert? Gramy w Góralskiej. – Knajpa w centrum, niedaleko stąd.

– Postaram się. Może do tego czasu znajdę Alana.

– Byłoby super! – ucieszył się basista.

Popatrzyłem na niego.

– Maturę mieliście dwa lata temu?

– No dwa i pół już będzie.

– Jak Alanowi poszło?

Zdziwione spojrzenie. Takie w stylu „co ty chcesz ode mnie, facet”, ale Piotrek odpowiedział tylko:

– Narzekał, że średnio. Bardzo to przeżywał.

– Co było po maturze?

– Ja próbowałem dostać się na studia. To mi wtedy spędzało sen z powiek. – Uśmiechnął się. – Z Alanem rozmawialiśmy od czasu do czasu. Nic nie mówił o swoich planach ani pracy. Chyba siedział w domu. No i jakoś wtedy zaproponował, żeby założyć zespół. Uznałem, że to dobry pomysł. Nie chce mi się chodzić do roboty, a studia mnie nudzą.

– Co studiujesz?

– Filologię polską.

– W Krakowie?

– Nie. Tu blisko. W Bielsku. Ale nuda. Robię to dla mamy. Od dziecka mi powtarzała, że mam wyjść na ludzi. Że mam nie iść w ślady ojca...

– Jedyny plus to taki, że ma tam same foczki w grupie. – To znowu perkusista.

Piotrek się zaczerwienił.

– Tak, jestem tam jedynym facetem.

– Ja pracuję u oponiarza koło dworca. – Znowu Jasiek. – Jak będzie pan zmieniał opony, to załatwię panu rabat. Pięć procent.

– Dzięki.

Popatrzyłem na Hugo.

– Ja studiuję zaocznie. Informatyka w Kraku.

– Sorry, że was tak wypytuję, ale znacie powagę sytuacji. Jakieś pomysły, skojarzenia, gdzie mógłby być Alan? Z kim mógłby się spotkać?

Cisza.

Blondyn ściągnął bas. Chyba za bardzo mu ciążył, bo Piotrek rozmasował ramię.

– Mam pomysł.

W tym momencie Jasiek krzyknął: „Napierdalać dla szatana!” i zaczął walić w swój zestaw jak oszalały. Czyli jak zawsze.

Hugo rzucił w niego pustą puszką po piwie. Jasiek przestał.

– Jaki pomysł?

– Nie wiem, czy to ma jakiś sens.

– Dawaj.

– Alan nigdy nie miał kolegów. Zawsze chadzał własnymi ścieżkami. I to mnie zdziwiło.

Pozostali też słuchali z zainteresowaniem.

– Co? – zapytał Jasiek.

– W październiku, jak jeszcze była fajna pogoda, zabrałem Agę nad zaporę.

– Aga to jego cizia. Wciska jej kit. I nie tylko – wyjaśnił tonem znawcy perkusista. – A ona to lubi.

– Zamknij się! – warknął blondyn. Znowu poczerwieniał. – Chodzi o to, że go tam wtedy spotkałem z takim starszym gościem. Alan udawał, że mnie nie zna.

– Wielkie mi rzeczy! – Znowu Jasiek. – Pewnie ze starym poszedł na spacer. Albo z dziadkiem.

– Znam jego rodziców. A jego dziadek zmarł jakoś trzy lata temu.

– Co to za człowiek? – zapytałem.

– Dziwny.

– Dziwny?

– Taki śmierdzący brodacz, co grasuje przy jeziorze. Chyba bezdomny.

Ciekawe, czy to ten, który mnie zaatakował. Mógłbym go poznać po zapachu. Nadal czułem na sobie jego smród.

– Wiesz o nim coś więcej?

– Wujek mówił, że on ponoć kiedyś zabił człowieka, że siedział w pace.

Miejskie legendy, ale trzeba to będzie zweryfikować.

– Mój kolega z pracy mówił, że nad jeziorem, wie pan... miał pierwszy raz – znowu odezwał się Jasiek. – Mówią, że zrobił to z laską z hufców pracy. Żadna inna z nim nie chciała iść, bo gębę ma jak krater. Mówię wam, żadna go nie chciała. Ale nie wiem, czy to prawda. To znaczy mordę ma paskudną. Ale czy z tą z hufców coś było, nie wiadomo.

Tego akurat nie miałem zamiaru weryfikować. Oprócz cienkich żartów więcej od nich nie wyciągnę.

– Tu macie moje wizytówki. Jakby co, to dzwońcie o każdej porze.

– Niech pan wpadnie w piątek – ponowił zaproszenie Hugo.

– Ale zajebista wizytówka. Tylko krzyż mógłby być odwrócony – usłyszałem od Jaśka na odchodne.

– Postaram się coś z tym zrobić.

* * *

Podjechałem do domu. Prysznic. Grzanki. I kawa, żeby nie zasnąć. Za pół godziny spotkanie z Magdą. Po ostatniej rozmowie z Rudym wiedziałem, że nie ma co na niego liczyć. Zadzwoniłem i powiedziałem mu, że ktoś napadł mnie w domku nad jeziorem, powiedziałem o malunku na ścianie. W jego głosie słyszałem, że chce jak najszybciej mnie spławić. Nawet jak coś wyjdzie w sekcji Emilii, to on mi tego nie da. Prokurator Paula Błaszyk zawzięła się na mnie i będzie starała się udowodnić, że nie potrzebuje mnie w śledztwie. Co nie zmieniało faktu, że chętnie poszedłbym z nią na drinka.

Byłem w tym wszystkim sam i musiałem pracować na tym, co miałem. A było tego niewiele. Poszukiwałem nadwrażliwego samotnika. Takie usposobienie nie ułatwiało pracy. Ludzie niby go znali, ale nie mieli pojęcia, co mu tak naprawdę w duszy gra.

Rodzice wstydzili się epizodu psychotycznego. Zwłaszcza ojciec. Dla niego to prawdziwy cios. Jedyny syn i odstawił mu taki numer. Przecież inni mają normalne dzieci. Tak rozumował Zdzisław Węglarz.

Matka była zdominowana przez męża. I bardziej zżyta z synem. Gdy patrzyłem na zdjęcie Alana, widziałem jej delikatne rysy.

Wziąłem kartkę papieru.

ALAN MORDERCA

ALAN NIEWINNY

Wariant pierwszy. Poznać okoliczności śmierci Emilii. Szczegóły morderstwa mogą mnie doprowadzić do chłopaka. Typowo policyjna robota. Nie do końca mój konik.

Wariant drugi. Gadać, gadać i jeszcze raz gadać z ludźmi, którzy mieli kontakt z Alanem. W pierwszej kolejności Magda. Trzeba też dotrzeć do nauczycieli Alana ze szkoły średniej, co nie powinno być trudne. Potem ten bezdomny. Raczej nie miałem podstaw, żeby typować go na mordercę Emilii. Nie miałem też podstaw, żeby go traktować jako niewinnego. Wiedziałem jedno. Muszę go znaleźć. Pogadać jeszcze z matką chłopaka. Najlepiej bez ojca.

TRUDNOŚĆ – NAMIERZENIE ALANA

Problem w tym, że nie zabrał telefonu, nie miał kont społecznościowych.

Jeśli nie korzystał z internetu i kart SIM, był praktycznie nieuchwytny. Nie zaznaczał swojej obecności w cyfrowym świecie. Tak jak ten kanibal z Warszawy, który zabił i poćwiartował swoją korepetytorkę. Wpadł dopiero w konsulacie jakiegoś afrykańskiego kraju. Za bardzo zwracał na siebie uwagę, wykłócał się o paszport.

Jeśli Alan spierdolił za granicę, to nie mogłem nic na to poradzić. Węglarzowie o tym wiedzieli. Utrzymywali, że chłopak nie mógł nawiać za daleko, ponieważ był niesamodzielny. Funkcjonował jakby w innym świecie. Trochę jak osoby w spektrum autyzmu. Co ciekawe, doktor Maj o tym nie wspomniał, a ja zapomniałem zapytać.

Kolejna notatka: zadzwonić do doktorka.

Popatrzyłem na zegarek. Pora się zbierać. Łyknąłem jeszcze jedną tabletkę.

* * *

Duszący zapach perfum. Takich używają dojrzałe kobiety. I Magda, mimo młodego wieku, najwyraźniej też.

– Fajnie, że przyjechałeś. Nie chciało mi się iść na busa. – Bezpośrednia była. To zdążyłem zauważyć już wcześniej.

– Wybacz bałagan. Nie mam kiedy posprzątać auta.

– Luz.

Przysunęła się w moją stronę. Pomyślałem, że trochę za blisko. Przypomniały mi się czasy, kiedy jeździłem starym matizem. Tam było dużo mniej miejsca. Wcale mi to nie przeszkadzało. Ani brunetce z długimi, sięgającymi za pupę włosami. Stare dzieje.

Teraz byłem tylko ja i dwudziestolatka, która cieszyła się, że znalazła jelenia na podwózkę.

– Dowiedziałeś się czegoś? – spytała.

– Nie. Liczę na ciebie.

Westchnęła teatralnie.

– Alan to taki niebieski ptak. Dobrze powiedziałam? Tak się mówi na kogoś...

– Kto buja w obłokach.

– No właśnie.

Cisza. Szum radia. Droga była pusta. Światła z domów po drugiej strony jeziora rozświetlały smogową noc.

– Jak długo się znacie? – zapytałem.

– Pół roku. Tyle tam pracuję. Poszłam na kelnerkę po maturze. Wiesz, technik handlowiec to średni zawód. Bierze się, co jest. – Zabrzmiała, jakby chciała się usprawiedliwić. – Alan już tam był. On też się jakoś po maturze zatrudnił. Mówił mi o tym. W sumie to najmilsza osoba w knajpie.

– Coś nowego. Wszyscy mówią, że jest bardzo zamknięty w sobie.

– Trochę tak. Ale mnie lubił.

– Lubił?

– Boże, ale głuptas ze mnie. To zabrzmiało, jakby on już... – Zasłoniła usta dłonią.

Obserwowałem ją kątem oka.

– Nie żył – dokończyłem za nią. – Myślisz, że coś mu się stało?

– Ja... Ja nie wiem. Mam nadzieję, że nie. On jest taki wrażliwy. Delikatny. Mam nadzieję, że nikt nie zrobił mu krzywdy.

– Zwierzał ci się?

– Oboje byliśmy ze sobą blisko.

– Jak blisko?

– Na rondzie prosto. – Pokazała ręką.

– Gdzie mieszkasz?

– Na Parkowym.

Miała na myśli osiedle koło Parku Zamkowego. Nieopodal mojego.

– To jak z wami było?

– Masz ochotę na drinka? Zapraszam. Pogadamy na spokojnie.

Zawahałem się. Zauważyła to.

– Masz żonę, dzieci?

– Nie. Kawaler.

– No to masz czas.

– Mam.

– Słuchaj, ja jestem bardzo emocjonalna. Gdy usłyszałam, że policja szuka Alana... – Westchnęła. – To wszystko we mnie buzuje.

– Mieszkasz sama? – Wiem, jak to zabrzmiało. Trzeba było ugryźć się w język.

– Z kumpelą. Ona pracuje w Biedrze na kasie. Do dwudziestej drugiej. Zanim wróci, to mamy godzinkę na drinka. I opowiem ci, co i jak.

– OK.

* * *

– Czystą czy z colą?

– Z colą.

– Ale nie będziesz jechał autem?

– Nie. Mieszkam na Siedemsetlecia. Przejdę przez ulicę i będę w domu.

Dziewczyna zajmowała niewielki pokój na planie prostokąta. Cały zagracony bibelotami. Jakieś porcelanowe żyrafy, wstążki na lampie. Mały telewizor. Wysłużona sofa.

Magda kręciła się w miniaturowej kuchni. Ja gapiłem się w migający ekran. W telewizji mówili coś o sądach. Głowa jakby mniej bolała.

– Sorry za bałagan, ale też nie mam kiedy posprzątać.

Wręczyła mi szklankę.

– Wybaczam.

– To za Alana – powiedziała i stuknęliśmy się szkłem.

Usiadła obok mnie. Zbyt blisko jak na ogólnie przyjęte normy. Moje ciało dawało mi znaki. Przez ostatnie trzy lata wiodłem żywot pustelnika. W tym sensie, że nie umawiałem się z kobietami. Teraz to odczułem.

A ona chyba zauważyła.

– OK. To jak było z tym Alanem? – zapytałem, żeby skierować myśli na inny tor.

– Miał kosę z ojcem. Nie potrafili się dogadać. Alan chciał wyjechać z kraju. Chciał podróżować. Marzyło mu się Peru. Wiesz, Ameryka. Ojciec powiedział, że nie da ani grosza na taką wyprawę. Alan chodził sfrustrowany.

– Myślisz, że mógł tam wyjechać?

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie. Upiła łyka. – Alan jest nieporadny w codziennym życiu. Chyba o to jego ojciec wkurzał się najbardziej. Doskonale wiedział, że Alan nigdzie nie wyjedzie. Wyprawa była tematem zastępczym.

– Jak to?

– Zrozum. On nie wiedział, że trzeba wyrobić paszport, żeby wyjechać na inny kontynent. Kiedyś mi się zwierzył, że sam nigdy nie był w Bielsku-Białej. Mówił, że gubi się w miastach. Woli przyrodę. Naturę. Zawsze to powtarzał. Uwielbiał wodę. Byłam kiedyś u niego. Mają piękny widok na jezioro.

– Wiem.

Dopiłem resztę. Trochę mi zaszumiało w głowie. Ciężki dzień. Obolały łeb. Przeciwbólowe piguły.

– Przyniosę ci jeszcze jednego – powiedziała.

– Tylko jednego. Jestem w kiepskiej kondycji.

– A nie wyglądasz. – Uśmiechnęła się figlarnie.

Potarłem powieki. Skup się, idioto. Jesteś w pracy. Gdy nie myślisz o seksie, gdy żyjesz pracą, da się bez tego funkcjonować. Potem zjawia się taka ślicznotka, czujesz jej zapach i nie potrafisz się powstrzymać. Nagle poczułem się jak wybrakowany. Jakbym coś stracił w życiu. Tak, straciłem kogoś, ale to zamknięty rozdział. Nie byłem pewien, czy otwierać nowy.

Wróciła. Znowu stuknęliśmy się szkłem.

– To co? Za nas?

– Za nas? – zdziwiłem się.

– Dwa miesiące temu rzucił mnie chłopak. Dalej nie mogę się otrząsnąć.

– Nie wyglądasz, jakbyś cierpiała.

– Bo to się dzieje w środku.

Chwyciła mnie za dłoń i położyła ją na swoim sercu. Właściwie to nie było serce. Pod koszulą nie miała stanika. Przełknąłem ślinę. Zabrałem rękę i wziąłem dużego łyka.

– Jesteś samotny. – Patrzyła mi w oczy. Przejechała językiem po ustach. Na wargach miała błyszczyk. – To widać od razu. Czemu nie masz dziewczyny?

– Wyjechała. Do Anglii. Tam urodziła nasze dziecko. – Coś we mnie pękło.

– Biedaku.

Chwyciła mnie za twarz i wsunęła mi język do ust. Była namiętna i niecierpliwa. Ja też. Ściągnęła koszulę. Zaczęła rozpinać moją. Rozłożyła się na sofie. Całowałem jej piersi.

Podniosłem jej spódnicę. Nie miała majtek. Planowała to.

Wydawała polecenia, a ja robiłem, co kazała. Wkrótce nakryła nas jej współlokatorka. Wykolczykowana brunetka z grzywką zasłaniającą połowę twarzy. Wyglądała jak wzorcowa przedstawicielka subkultury emo. Nie mogłem się skupić. Magda nie chciała przerywać. Wzdychała, przeklinała. Emo patrzyło jak zahipnotyzowane.

W końcu wszystko zlało się w jedną nieprzeniknioną ciemność.