Serenada na wiolonczelę i rewolwer - Karol Kowal - ebook

Serenada na wiolonczelę i rewolwer ebook

Karol Kowal

3,9
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Międzywojenna Warszawa, burzliwy czas po przewrocie majowym. Okres rozkwitu państwa, ale też intrygi, polityczne roszady i widmo sowieckiej inwigilacji, która od Bitwy Warszawskiej przybiera coraz bardziej wyszukane formy...

Policja znajduje zwłoki redaktora opozycyjnej gazety Ksawerego Szkieltowskiego, który przed śmiercią tropił aferę, sięgającą najwyższych szczebli sanacyjnej władzy. Wobec opieszałości organów ścigania oraz prób zamiecenia sprawy pod dywan zagadkę zabójstwa dziennikarza próbuje rozwikłać jego najbliższy przyjaciel, krytyk muzyczny Hipolit Wajcher.

Ten obdarzony fenomenalnym słuchem były muzyk Filharmonii Warszawskiej stawia czoło zagrożeniu związanemu z kłopotliwym depozytem, bowiem dokumentów powierzonych mu przez Szkieltowskiego szukają funkcjonariusze tajnych służb. Musi przy tym określić, ile jest w stanie poświęcić dla przyjaźni, ile dla miłości, a ile dla... Polski.

Tymczasem wokoło giną kolejne osoby…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 258

Oceny
3,9 (9 ocen)
4
3
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Kowal

Serenada na wiolonczelę i rewolwer

 

© 2021 Karol Kowal

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-66955-08-0

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Mówić prawdę, to przesąd burżuazyjny. Przeciwnie: cel uświęca kłamstwo.

Włodzimierz Lenin

(cyt. za: Józef Mackiewicz, Zwycięstwo prowokacji,Wydawnictwo Kontra,Londyn 2017, s. 111)

Preludium

Gu­mo­we koła wóz­ka, na któ­rym przy­wie­zio­no zwło­ki, pisz­cza­ły fa­łszy­wie, mniej wi­ęcej w ob­rębie in­ter­wa­łu ter­cji ma­łej. O ile pa­mi­ętam, było to gdzieś po­mi­ędzy trzy­kre­śl­nym As a F, cho­ciaż smród uno­szący się w pro­sek­to­rium mógł spra­wić, że coś po­my­li­łem. Trzy­ma­łem przy no­sie chu­s­tecz­kę skro­pio­ną wodą ko­lo­ńską, co z po­cząt­ku zda­wa­ło się nie­wie­le po­ma­gać. Ró­żni­cę po­czu­łem do­pie­ro po od­su­ni­ęciu tka­ni­ny od twa­rzy. Odór nie­mal mnie po­wa­lił. Za­kręci­ło mi się w gło­wie, lecz nie upa­dłem.

Sa­pi­ący sa­ni­ta­riusz w po­pla­mio­nym ki­tlu ze znu­dzo­ną miną ru­ty­nia­rza unió­sł prze­ście­ra­dło. By­łem na woj­nie i wi­dzia­łem już wie­le mar­twych, oka­le­czo­nych ciał. Nie­jed­no­krot­nie byli to lu­dzie, któ­rych zna­łem. To­wa­rzy­sze bro­ni z mo­je­go od­dzia­łu, lud­no­ść wio­sek, w któ­rych się za­trzy­my­wa­li­śmy. Teo­re­tycz­nie wi­dok tru­pa nie po­wi­nien już ro­bić na mnie wra­że­nia.

Ten zro­bił.

– Pro­szę spró­bo­wać sku­pić się na zna­kach szcze­gól­nych. Ja­kieś cha­rak­te­ry­stycz­ne bli­zny, może zna­mio­na? Przed śmier­cią zo­stał moc­no po­bi­ty, więc nie ocze­ku­ję, że roz­po­zna pan twarz. – Lek­ka chryp­ka pa­to­lo­ga zdra­dza­ła jego skłon­no­ść do uży­wek. Trud­no się dzi­wić, w ta­kiej ro­bo­cie… Dok­tor mia­łby na­wet ca­łkiem przy­jem­ny te­nor li­rycz­ny, gdy­by nie ści­śni­ęta krtań. Ko­ńcem pió­ra wska­zał de­na­ta. – Poza tym obrzęk tka­nek i pęche­rze ga­zów gnil­nych, czy­li uży­wa­jąc bra­nżo­wej ter­mi­no­lo­gii: gi­gan­tyzm Ca­spra, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla to­piel­ców, też nie uła­twia nam iden­ty­fi­ka­cji.

Zna­ki szcze­gól­ne, zna­ki szcze­gól­ne, my­śla­łem go­rącz­ko­wo. Dla­cze­go, do ci­ężkiej cho­le­ry, nie je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ni­cze­go cha­rak­te­ry­stycz­ne­go w jego wy­glądzie? Za­miast tego za­sta­na­wiam się, jak ów za­chryp­ni­ęty le­karz za­brzmia­łby w San­fte soll mein To­de­skum­mer1). Za­raz… Ja­kże dziw­ny­mi ście­żka­mi błądzi ludz­ki umy­sł! Sko­ja­rze­nie z ba­ro­ko­wym ar­cy­dzie­łem na­gle na­pro­wa­dzi­ło mnie na wła­ści­we tory.

1) (Niem.) Ła­god­na będzie moja śmie­rć – aria te­no­ro­wa z Ora­to­rium na Wiel­ka­noc Jana Se­ba­stia­na Ba­cha.

– Pro­szę od­sło­nić jego lewe ra­mię – po­wie­dzia­łem.

Za­sa­pa­ny sa­ni­ta­riusz wy­ko­nał po­le­ce­nie. Ta­tu­aż, któ­ry uj­rza­łem, spra­wił, że na­gle w mo­jej gło­wie za­pa­dła mar­twa ci­sza. To dość nie­zwy­kłe, bo na ogół sły­szę mnó­stwo ró­żnych od­gło­sów, umy­ka­jących uwa­dze in­nych osób. Je­stem nad­wra­żli­wy na dźwi­ęki. A tu na­raz nic, jak­bym znie­nac­ka ogłu­chł. Siny ry­su­nek na bi­cep­sie, przed­sta­wia­jący za­rys nim­bu z ob­ra­zu Mat­ki Bo­skiej Często­chow­skiej oraz ła­ci­ński pod­pis TO­TUS TUUS od­zna­cza­ły się za­ska­ku­jąco wy­ra­źnie na skó­rze nie­bosz­czy­ka.

Po­praw­ka.

Na skó­rze Ksa­we­re­go. Zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki na wóz­ku wła­śnie prze­sta­ły być bez­i­mien­ne. W cuch­nącym wy­zie­wa­mi roz­kła­du cie­le roz­po­zna­łem swe­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la.

– To on… – wy­be­łko­ta­łem za­sko­czo­ny, że zno­wu sły­szę swój głos. – To re­dak­tor Ksa­we­ry Szkiel­tow­ski.

Klęcząc nad wia­drem, do któ­re­go wy­mio­to­wa­łem uła­mek se­kun­dy pó­źniej, po­now­nie za­re­je­stro­wa­łem mo­no­ton­nie po­pi­sku­jącą ter­cję As–F. To­wa­rzy­szy­ło jej skro­ba­nie pió­ra le­ka­rza po pa­pie­rze oraz di­mi­nu­en­do od­da­la­jących się kro­ków sa­ni­ta­riu­sza po­py­cha­jące­go wó­zek.

Allegro ma non tanto

Kil­ka ty­go­dni wcze­śniej żywy Ksa­we­ry Szkiel­tow­ski roz­ta­czał wo­kół sie­bie zgo­ła inną woń. Pach­niał do­bry­mi per­fu­ma­mi, a wy­sma­ko­wa­na ele­gan­cja wy­ró­żnia­ła go spo­śród ci­żby wy­stro­jo­nych ni­czym cha­my na za­strzyk słu­cha­czy, zgro­ma­dzo­nych w sali kon­cer­to­wej Fil­har­mo­nii War­szaw­skiej. Do­bie­gał ko­ńca pi­ąty dzień prze­słu­chań Mi­ędzy­na­ro­do­we­go Kon­kur­su Pia­ni­stycz­ne­go imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na. Była to pierw­sza edy­cja im­pre­zy, któ­ra wo­bec sze­ro­kie­go echa, ja­kim od­bi­ła się w śro­do­wi­sku mu­zycz­nym, mia­ła od­tąd od­by­wać się cy­klicz­nie co pięć lat. Zaj­mo­wa­li­śmy z Ksa­we­rym miej­sca prze­zna­czo­ne dla pra­sy. Na es­tra­dzie pro­du­ko­wał się Sta­ni­sław Szpi­nal­ski. Grał nie naj­go­rzej, lecz nie był moim fa­wo­ry­tem. Pu­blicz­no­ść zgo­to­wa­ła mu na­to­miast fan­ta­stycz­ną owa­cję, gdzie­nie­gdzie dały się sły­szeć ko­men­ta­rze, że jest to mu­ro­wa­ny kan­dy­dat na po­dium, a kto wie, czy nie zwy­ci­ęz­ca.

Za­po­wie­dzia­no ko­lej­ne­go uczest­ni­ka. Miał nim być ro­syj­ski pia­ni­sta Dy­mitr Szo­sta­ko­wicz. Na sce­nę wkro­czył chu­dzie­lec o nie­co sztu­bac­kim wy­glądzie, co rusz po­pra­wia­jący nie­sfor­ną grzyw­kę i ci­ska­jący zza oku­la­rów o gru­bych szkłach spło­szo­ne spoj­rze­nia. Choć po­cząt­ko­wo zro­bił na mnie wra­że­nie zde­ner­wo­wa­ne­go gim­na­zja­li­sty, to znik­nęło ono jak ręką od­jął, kie­dy tyl­ko za­sia­dł przy for­te­pia­nie. Roz­po­czął od Po­lo­ne­za fis-moll, któ­rym wi­ęk­szo­ść uczest­ni­ków ko­ńczy­ła swo­je wy­stępy. Wy­bo­rem tej nie­sza­blo­no­wej ko­lej­no­ści utwo­rów od razu przy­kuł moją uwa­gę, przy­tępio­ną nie­co wie­lo­go­dzin­nym słu­cha­niem bli­źnia­czo po­dob­nych do sie­bie in­ter­pre­ta­cji. Nie sze­dł na ła­twi­znę, nie pró­bo­wał im­po­no­wać ta­nim efek­ciar­stwem, choć tech­ni­ka jego gry była bez­a­pe­la­cyj­nie do­sko­na­ła. Miał wpraw­dzie tro­chę su­che ude­rze­nie, lecz kla­wia­tu­ra pod jego pal­ca­mi od­zy­wa­ła się kla­row­no­ścią kon­tra­punk­tów i bo­gac­twem pla­nów, któ­re inni ar­ty­ści za­zwy­czaj roz­my­wa­li nie­udol­ną pe­da­li­za­cją i prze­sad­nym sto­so­wa­niem ru­ba­ta. Grał tak, że prze­sta­ły mnie na­wet iry­to­wać dwa roz­stro­jo­ne czar­ne kla­wi­sze w śred­ni­cy i zgra­ny filc tłu­mi­ków strun ba­so­wych, dra­żni­ące uszy, od­kąd je­den z po­przed­nich kon­kur­so­wi­czów z ła­pa­mi jak boch­ny chle­ba rzu­cił się na obo­wi­ąz­ko­we nok­tur­ny.

Szo­sta­ko­wi­cza so­wi­cie okla­ski­wa­no, mu­siał kła­niać się nie­mal po ka­żdym z wy­ko­na­nych utwo­rów. W prze­rwie po jego wy­stępie na wi­dow­ni za­wrza­ło. We foy­er ta­kże pa­no­wa­ła go­rąca at­mos­fe­ra, to­wa­rzy­sząca na ogół za­wo­dom spor­to­wym. Ty­po­wa­no pew­nia­ków do fi­na­łu, a duch ry­wa­li­za­cji uno­sił się pod pla­fo­nem, przed­sta­wia­jącym lu­do­wą sce­nę z lir­ni­kiem i anio­łka­mi o ob­li­czach wiej­skich przy­głu­pów, bez­tro­sko brzdąka­jący­mi na har­fach. Aby ode­tchnąć nie­co od zgie­łku, wy­szli­śmy z Ksa­we­rym na bal­kon, znaj­du­jący się nad głów­nym we­jściem do gma­chu, od stro­ny uli­cy Ja­snej. Szkiel­tow­ski wy­jął pa­pie­ro­śni­cę.

– No i ja­kże po­do­bał ci się ten Ro­sja­nin, Hi­po­li­cie? – za­py­tał, osła­nia­jąc dło­nią pło­mień za­pa­łki.

– Sły­chać, że od­czy­tu­je Cho­pi­na ra­czej jak twór­ca niż wy­ko­naw­ca, co mnie oso­bi­ście bar­dzo od­po­wia­da – od­pa­rłem. – Nie po­pi­su­je się, ma wgląd w par­ty­tu­rę na po­zio­mie nie­do­stęp­nym dla tych gwiaz­de­czek jed­ne­go se­zo­nu i ba­wi­dam­ków, stro­jących na­tchnio­ne miny przy ka­żdej fra­zie, któ­rzy non­sza­lanc­ko trak­tu­ją za­pis nu­to­wy. A i on sam jest, zda­je się, obie­cu­jącym kom­po­zy­to­rem. Na­pi­sał już na­wet sym­fo­nię, w maju gra­ją ją w Ber­li­nie, pod ba­tu­tą Wal­te­ra.

– Cie­ka­we – mruk­nął Ksa­we­ry. – Moje źró­dła do­no­szą, że ten mały cie­szy się po­par­ciem ja­ki­chś wy­so­ko po­sta­wio­nych pro­tek­to­rów. Po­noć przy­ja­źni się z nim czy też ota­cza opie­ką sam Mi­cha­ił Tu­cha­czew­ski.

Szkiel­tow­ski, dzi­ęki swo­im roz­licz­nym kon­tak­tom, dys­po­no­wał cie­ka­wy­mi in­for­ma­cja­mi. Po­sia­dał zna­jo­mo­ści w roz­ma­itych kręgach, od sfer rządo­wych i dy­plo­ma­tycz­nych aż po war­szaw­ską żu­ler­nię i po­spo­li­tych za­mia­ta­czy ulic. Wśród jego in­for­ma­to­rów miał znaj­do­wać się na­wet ja­kiś owia­ny mgłą ta­jem­ni­cy ofi­cer wy­wia­du, czy­li słyn­nej „Dwój­ki”. Mimo iż mu­zy­ka nie była do­me­ną Ksa­we­re­go, to jako as sto­łecz­ne­go dzien­ni­kar­stwa śled­cze­go do­sko­na­le orien­to­wał się w za­wi­łych ukła­dach rządzących śro­do­wi­skiem ar­ty­stów. Szcze­gól­nie je­śli do­ty­czy­ły one sty­ku sztu­ki i po­li­ty­ki.

– To nic dziw­ne­go. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. – Tu­cha­czew­ski jest zna­nym me­lo­ma­nem i pew­nie lubi so­bie po­men­to­rzyć, zwłasz­cza kie­dy na­tknie się na ta­lent tej mia­ry, co ów Szo­sta­ko­wicz.

– O tak, nie­wąt­pli­wie… – Mój przy­ja­ciel głębo­ko za­ci­ągnął się pa­pie­ro­sem. – Wra­żli­wa be­stia z tego Mi­cha­iła Ni­ko­ła­je­wi­cza. Wy­obra­żam so­bie, jak szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go Ar­mii Czer­wo­nej, ma­jący na swym kon­cie krwa­we pa­cy­fi­ka­cje po­wstań an­ty­bol­sze­wic­kich w Kronsz­ta­dzie i na Tam­bowsz­czy­źnie, sączy ko­nia­czek i pe­ro­ru­je w mo­skiew­skich sa­lo­nach o wy­ższo­ści Rach­ma­ni­no­wa nad Skria­bi­nem.

– A ta­bu­ny ka­de­tów słu­cha­ją go jak świ­nie grzmo­tu! – Ro­ze­śmia­łem się.

– Nie za­po­mi­naj­my też o wiel­bi­ciel­kach, przy­ja­cie­lu. Na tym ob­raz­ku ab­so­lut­nie po­win­ny zna­le­źć się so­wiec­kie lam­pu­ce­ry i inne lum­pen-córy re­wo­lu­cji. Ko­niecz­nie za­ru­mie­nio­ne, ota­cza­jące cia­snym wia­nusz­kiem na­sze­go mu­zy­kal­ne­go ofi­ce­ra i wy­da­jące z sie­bie spa­zma­tycz­ne ochy i achy w do­wód uzna­nia dla jego elo­kwen­cji.

– Coś pi­ęk­ne­go! Po­wi­nie­neś za­cząć pi­sać be­le­try­sty­kę, Ksa­we­ry.

– Nuda, to nie dla mnie. – Zdu­sił nie­do­pa­łek w po­piel­nicz­ce i strzep­nął nie­wi­docz­ny py­łek z kla­py ma­ry­nar­ki. – Słu­chaj, chcia­łbym z tobą po­wa­żnie po­ga­dać, ale nie tu­taj. Te­raz lecę, je­stem umó­wio­ny. Spo­tkaj­my się wie­czo­rem w Zie­mia­ńskiej.

– Do­brze, tyl­ko ja po prze­słu­cha­niach mu­szę jesz­cze wpa­ść do re­dak­cji, żeby do­ko­ńczyć i od­dać spra­woz­da­nie. – Zer­k­nąłem na ze­ga­rek. – Dzie­wi­ąta?

– Ja­sne, ser­wus.

Szkiel­tow­ski, w prze­ci­wie­ństwie do mnie, nie mu­siał słu­chać gry wszyst­kich uczest­ni­ków. Wpraw­dzie ga­ze­ta wy­de­le­go­wa­ła nas obu, ale to ja re­pre­zen­to­wa­łem ru­bry­kę kul­tu­ral­ną, dzień po dniu re­la­cjo­nu­jącą prze­bieg kon­kur­su. Po wy­stępie ostat­nie­go pia­ni­sty po­sze­dłem do kan­cia­py stro­icie­li for­te­pia­nów, któ­rzy urzędo­wa­li na pó­łpi­ętrze mi­ędzy gar­de­ro­ba­mi or­kie­stry. Zna­łem ten bu­dy­nek jak wła­sną kie­szeń, pra­co­wa­łem tu przez kil­ka lat. Prze­ci­ska­łem się za­tło­czo­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, ba­cząc, by nie wpa­ść na któ­re­goś ze zna­jo­mych mu­zy­ków. Spo­ty­ka­jąc daw­nych ko­le­gów, nie unik­nąłbym wspo­mnień i te­ma­tów, na któ­re dziś nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty.

– Pa­nie He­niu, niech pan ła­ska­wie zwró­ci uwa­gę na Fis i B raz­kre­śl­ne, bo uszy wi­ęd­ną! – po­wie­dzia­łem, ści­ska­jąc rękę star­sze­go mężczy­zny, od­po­wie­dzial­ne­go za ser­wis in­stru­men­tów pod­czas kon­kur­su. – I może da­ło­by się coś zro­bić z tymi tłu­mi­ka­mi w ba­sach, co?

– Ech, pa­nie Hi­po­li­cie, panu to nic nie umknie! – Stro­iciel po­kręcił gło­wą. – Gdy­by wszy­scy fil­har­mo­ni­cy tak sły­sze­li, to na­sza or­kie­stra rżnęła­by czy­ściej niż te sa­kra­menc­kie ber­li­ńczy­ki i inne tam wie­de­ńskie ścier­wa…

– No co też pan! – Par­sk­nąłem śmie­chem. – Czy­mże te wspa­nia­łe ze­spo­ły tak panu pod­pa­dły?

– Czort ich wie, ja­kie tam one wspa­nia­łe czy nie wspa­nia­łe. – Mach­nął ręką lek­ce­wa­żąco. – A Brahms to nie do­bry kom­po­zy­tor? Do­bry! A Fran­cu­zi do dziś nie mogą mu za­po­mnieć, że po­pie­rał Bi­smarc­ka i za­chwy­cał się zjed­no­cze­niem Nie­miec, kie­dy ża­bo­ja­dów upo­ko­rzo­no pod Se­da­nem. Pan le­piej ode mnie wie, ja­kie to hym­ny try­um­fal­ne pi­sał z tej oka­zji. Dla­te­go do dziś nad Se­kwa­ną tak nie­chęt­nie gry­wa­ją jego mu­zy­kę. I ja pa­mi­ętam, dro­gi pa­nie, że Ber­lin i Wie­deń to nasi byli za­bor­cy, pol­ską krwią opi­ci, więc nie ma się co nimi za­chwy­cać… Szko­da, że pan od­sze­dł z ze­spo­łu. Nie ci­ągnie już do gra­nia?

– Za­miast sa­me­mu ćwi­czyć go­dzi­na­mi, ła­twiej in­nym wy­ty­kać błędy – od­po­wie­dzia­łem, pusz­cza­jąc do nie­go oko. – Wio­lon­cze­la w kącie ku­rzem za­cho­dzi, chy­ba ją sprze­dam.

– Ucho­waj Boże, niech pan tego nie robi, ni­g­dy nie wia­do­mo, jak się ży­cie po­to­czy. A te stru­ny na ju­tro po­pra­wię, pro­szę się nie mar­twić.

Po­że­gna­łem go i prze­mknąłem w stro­nę szat­ni. Mi­ja­jąc drzwi jed­nej z gar­de­rób, usły­sza­łem dźwi­ęk skrzy­piec. Od razu wie­dzia­łem, kto tam ćwi­czy. Ten ton, ro­dzaj wi­bra­cji i cha­rak­te­ry­stycz­ne pro­wa­dze­nie smycz­ka roz­po­zna­łbym na ko­ńcu świa­ta. Po­czu­łem, jak gwa­łtow­nie przy­spie­sza mi puls, lecz opa­no­wa­łem się i skie­ro­wa­łem kro­ki do wy­jścia.

***

W re­dak­cji „Rzecz­po­spo­li­tej” przy Szpi­tal­nej 12 pa­no­wał zgie­łk nie mniej­szy od tego w fil­har­mo­nii. Nie było w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go. Ga­ze­ta uka­zy­wa­ła się dwa razy na dobę, więc nim jesz­cze wy­se­chł tusz na po­po­łud­niów­ce, już skła­da­no szpal­ty do po­ran­ne­go wy­da­nia. Dzien­nik wy­cho­dził w War­sza­wie, Kra­ko­wie, Po­zna­niu, Lwo­wie oraz Wil­nie i zwi­ąza­ny był z kon­ser­wa­tyw­nym śro­do­wi­skiem Stron­nic­twa Chrze­ści­ja­ńsko-Na­ro­do­we­go. Pod­jąłem z nim wspó­łpra­cę nie­dłu­go po tym, jak Igna­cy Jan Pa­de­rew­ski od­sprze­dał ty­tuł pra­so­wy Woj­cie­cho­wi Kor­fan­te­mu. Od pu­czu woj­sko­we­go, któ­ry w maju ubie­głe­go roku wy­wró­cił do góry no­ga­mi sy­tu­ację w kra­ju, na­sze pi­smo po­zo­sta­wa­ło jed­nym z głów­nych or­ga­nów opo­zy­cyj­nych wo­bec rządzące­go obo­zu sa­na­cji. Sta­le znaj­do­wa­li­śmy się na ce­low­ni­ku wła­dzy. Kry­tycz­na opi­nia na te­mat po­li­ty­ki Pi­łsud­skie­go skut­ko­wa­ła sys­te­ma­tycz­ny­mi in­ge­ren­cja­mi cen­zu­ry, otrzy­my­wa­li­śmy mnó­stwo ano­ni­mo­wych po­gró­żek, nie­kie­dy do­cho­dzi­ło na­wet do na­pa­ści na dzien­ni­ka­rzy. Bo­jów­ka­rze PPS-u po­bi­li zna­ne­go pu­bli­cy­stę Adol­fa No­wa­czy­ńskie­go, za swo­je zbyt ci­ęte pió­ro obe­rwał też Ta­de­usz Do­łęga-Mo­sto­wicz.

Mnie bez­po­śred­nio to nie do­ty­czy­ło, ru­bry­ka kul­tu­ral­na po­zwa­la­ła bo­wiem za­cho­wać względ­ną neu­tral­no­ść świa­to­po­glądo­wą, co bar­dzo so­bie ce­ni­łem. Po­sa­dę w ga­ze­cie otrzy­ma­łem dzi­ęki pro­tek­cji Ksa­we­re­go. Zna­li­śmy się z woj­ska, oby­dwaj za­ci­ągnęli­śmy się do ka­wa­le­rii w roku 1919. Jesz­cze w cza­sie woj­ny pol­sko-bol­sze­wic­kiej Szkiel­tow­ski zwi­ązał się z en­dec­ką „Ga­ze­tą War­szaw­ską”, a po paru la­tach prze­sze­dł do re­dak­cji „Rzecz­po­spo­li­tej”. Spo­ra­dycz­nie wspó­łpra­co­wał ta­kże z Agen­cją Te­le­gra­ficz­ną Express, jako nie­za­le­żny ko­re­spon­dent.

Ja po de­mo­bi­li­za­cji uko­ńczy­łem prze­rwa­ne stu­dia w In­sty­tu­cie Mu­zycz­nym, prze­mia­no­wa­nym po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści na Pa­ństwo­we Kon­ser­wa­to­rium War­szaw­skie. Spe­łni­łem w ten spo­sób ma­rze­nie dziad­ka An­to­nie­go, o któ­rym opo­wiem przy in­nej oka­zji. Nie­dłu­go po za­gra­niu eg­za­mi­nu dy­plo­mo­we­go zwy­ci­ęży­łem w kon­kur­sie na sta­no­wi­sko za­stęp­cy kon­cert­mi­strza wio­lon­czel Fil­har­mo­nii War­szaw­skiej, a kil­ka se­zo­nów pó­źniej, po ode­jściu z or­kie­stry, za­jąłem się kry­ty­ką mu­zycz­ną. Za­wsze czu­łem się przede wszyst­kim me­lo­ma­nem, a do­pie­ro w dal­szej ko­lej­no­ści mu­zy­kiem-wy­ko­naw­cą. Pi­sy­wa­łem więc spra­woz­da­nia z kon­cer­tów i spek­ta­kli ope­ro­wych, a ta­kże re­cen­zje na­grań pły­to­wych. Do fo­no­gra­fii za­wsze mia­łem naj­wi­ęcej za­pa­łu. Za­ma­wia­łem no­wo­ści z ka­ta­lo­gów kra­jo­wych firm, jak Sy­re­na Re­kord, oraz wy­twór­ni za­gra­nicz­nych: Vic­to­ra, Co­lum­bii, Pa­thé czy Par­lo­pho­ne’u. Mo­żli­wo­ść ob­co­wa­nia z dzie­łem w za­ci­szu do­mo­wym po­zwa­la­ła de­lek­to­wać się mu­zy­ką i za­głębić w par­ty­tu­rę bez wy­wo­łu­jących szew­ską pa­sję od­gło­sów kasz­lu, chrząka­nia, wy­cie­ra­nia nosa, cmo­ka­nia czy ko­men­ta­rzy wy­gła­sza­nych na wi­dow­ni prze­ni­kli­wym, te­atral­nym szep­tem przez przy­głu­che ma­tro­ny. Cóż, ha­ła­sy zwi­ąza­ne z bra­kiem ogła­dy war­szaw­skiej pu­blicz­no­ści były złem ko­niecz­nym, któ­re z tru­dem zno­si­łem, żeby za­ro­bić na ży­cie.

Spra­woz­da­nie z za­ko­ńczo­ne­go wła­śnie dnia prze­słu­chań na­pi­sa­łem w go­dzi­nę. Skom­ple­men­to­wa­łem w nim grę mło­de­go Szo­sta­ko­wi­cza, pod­kre­śla­jąc sil­ną po­zy­cję ca­łej re­pre­zen­ta­cji ZSRS. Wcze­śniej w kon­kur­so­wych szran­kach ka­pi­tal­nie za­pre­zen­to­wa­li się Lew Obo­rin, Gri­go­rij Gin­zburg i Ju­rij Briusz­kow. Na­za­jutrz mia­ły od­być się ostat­nie wy­stępy w ra­mach eli­mi­na­cji oraz ogło­sze­nie na­zwisk pia­ni­stów, któ­rzy zmie­rzą się w ostat­nim eta­pie, wy­ko­nu­jąc z or­kie­strą po dwie części wy­bra­ne­go kon­cer­tu for­te­pia­no­we­go Cho­pi­na. Od­da­łem po­pra­wio­ny na­pręd­ce tekst. Re­dak­tor od­po­wie­dzial­ny za ju­trzej­sze po­ran­ne wy­da­nie po­pa­trzył na mnie krzy­wo.

– Co pan tak tych so­wiec­kich graj­ków fa­wo­ry­zu­je, pa­nie Waj­cher?

– Ni­ko­go nie fa­wo­ry­zu­ję – od­pa­rłem. – Jak ktoś do­brze gra, to do­brze o nim pi­szę. – Za­wa­ha­łem się przez chwi­lę, po czym do­da­łem z iry­ta­cją: – I w du­pie mam, skąd przy­je­chał!

– Oho, ko­goś chy­ba mu­cha ugry­zła. Coś pan taki pod­mi­no­wa­ny?

– Eee, tam… – Mach­nąłem ręką i si­ęgnąłem po płaszcz.

Nie za­mie­rza­łem tłu­ma­czyć się ze swo­je­go złe­go hu­mo­ru. Wie­dzia­łem do­sko­na­le, że był on spo­wo­do­wa­ny per­spek­ty­wą ju­trzej­sze­go słu­cha­nia i ogląda­nia na es­tra­dzie ze­spo­łu, któ­ry przed laty opu­ści­łem. Fi­na­li­stom kon­kur­su akom­pa­nio­wać mia­ła Or­kie­stra Sym­fo­nicz­na Fil­har­mo­nii War­szaw­skiej pod ba­tu­tą Emi­la Mły­nar­skie­go. Na­dal gra­ły tam pew­ne oso­by, o ist­nie­niu któ­rych bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­łem za­po­mnieć.

***

Mała Zie­mia­ńska, jak zwy­kle o tej po­rze, była za­tło­czo­na. Ob­ro­to­we drzwi, wy­cho­dzące na Ma­zo­wiec­ką, nie za­my­ka­ły się ani na chwi­lę. Za­trzy­ma­łem się przed we­jściem do lo­ka­lu i si­ęgnąłem do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Aby unik­nąć śmier­tel­ne­go nie­bez­pie­cze­ństwa, Ody­se­usz że­glu­jąc wzdłuż wy­brze­ży wy­spy Sy­ren, roz­ka­zał swym to­wa­rzy­szom za­le­pić uszy psz­cze­lim wo­skiem. Ja mia­łem nie­co no­wo­cześ­niej­sze me­to­dy i nie cho­dzi­ło by­naj­mniej o per­spek­ty­wę usły­sze­nia ja­kie­goś uwo­dzi­ciel­skie­go śpie­wu. Wło­ży­łem do uszu sto­pe­ry fir­my Ohro­pax, wy­na­le­zio­ne przez Ma­xi­mi­lia­na Ne­gwe­ra. Ko­rzy­sta­li z nich mi­ędzy in­ny­mi żo­łnie­rze na fron­cie w cza­sie Wiel­kiej Woj­ny. Spro­wa­dza­łem je z Ber­li­na i uży­wa­łem tam, gdzie pa­no­wał ha­łas. Być może mod­na war­szaw­ska cu­kier­nia wie­czo­ro­wą porą nie sta­no­wi­ła­by pro­ble­mu dla zmy­słów ko­goś in­ne­go, lecz ja po kwa­dran­sie spędzo­nym w knaj­pia­nej ka­ko­fo­nii czu­łem się jak na tor­tu­rach i mu­sia­łem ze wszyst­kich sił po­wstrzy­my­wać mor­der­cze in­stynk­ty skie­ro­wa­ne w stro­nę wszyst­kie­go, co wy­da­je dźwi­ęk. Pew­ne­go razu, kie­dy za­po­mnia­łem za­ty­czek, nie­mal nie zde­mo­lo­wa­łem sto­li­ka, przy któ­rym mat­ka z dwoj­giem dzie­ci bez­tro­sko ra­czy­ła się lo­da­mi. Wszyst­ko dla­te­go, że para gów­nia­rzy szczęka­ła sztu­ćca­mi i mla­ska­ła, zaś pa­niu­sia śmia­ła się na cały głos, sior­bi­ąc her­bat­kę. Co cie­ka­we, po­dob­no ni­ko­mu oprócz mnie to nie prze­szka­dza­ło.

Ksa­we­re­go za­sta­łem nad kawą ze „śle­dziem” i „ziem­nia­ka­mi”. Był to po­pu­lar­ny de­ser, śle­dziem bo­wiem na­zy­wa­no tu ciast­ka z bisz­kop­tu, kre­mu i mar­ce­pa­nu, a ziem­nia­ka­mi nie­wiel­kie pącz­ki. Kawę, za­miast w fi­li­żan­kach, ser­wo­wa­no w na­pe­łnio­nych do po­ło­wy szklan­kach.

– Że też da­łem ci się tu­taj za­ci­ągnąć – burk­nąłem, roz­gląda­jąc się z dez­apro­ba­tą. Ga­wie­dź, wy­głod­nia­ła wi­do­ku lu­mi­na­rzy kul­tu­ry i in­te­lek­tu, wy­pa­try­wa­ła, kto aku­rat za­sia­da przy sto­li­ku li­te­rac­kim na tak zwa­nej „gór­ce”, czy­li pó­łpi­ętrze za­re­zer­wo­wa­nym dla poe­tów i pi­sa­rzy. Prze­krzy­ki­wa­no się, po­da­wa­no z ust do ust najświe­ższe aneg­do­ty, gło­śno ko­men­to­wa­no obec­no­ść zna­nych ak­to­rów, ma­la­rzy i po­li­ty­ków. Wpraw­dzie moje ohro­pa­xy znacz­nie ła­go­dzi­ły ten rej­wach, ale i tak trud­no było to wy­trzy­mać.

– Nie ma­ru­dź. – Szkiel­tow­ski ski­nął na ob­słu­gę. Tembr jego gło­su do­cie­rał do mnie w przy­tłu­mio­nej po­sta­ci. – Naj­ciem­niej pod la­tar­nią, w tych wa­run­kach przy­naj­mniej nikt nas nie pod­słu­cha.

– To ja­kaś ob­se­sja – od­pa­rłem. – Dla­cze­go ktoś mia­łby nas pod­słu­chi­wać?

– Ze względu na ar­ty­kuł, nad któ­rym pra­cu­ję.

Prze­rwa­li­śmy, aby zło­żyć za­mó­wie­nie. Kie­dy kel­ner od­da­lił się, Ksa­we­ry pod­jął roz­po­częty wątek.

– Jak wiesz, od ja­kie­goś cza­su pró­bu­ję na­wi­ązać kon­takt z ofi­ce­ra­mi, któ­rym to­wa­rzysz „Wik­tor” za­fun­do­wał wy­wcza­sy w pa­ła­cu Słusz­ków na An­to­ko­lu.

Uży­wa­nie daw­ne­go, PPS-owskie­go pseu­do­ni­mu Pi­łsud­skie­go sta­no­wi­ło cha­rak­te­ry­stycz­ną ma­nie­rę mo­je­go przy­ja­cie­la. Wśród dzien­ni­ka­rzy „Rzecz­po­spo­li­tej” o ak­tu­al­nym pre­mie­rze i mi­ni­strze spraw woj­sko­wych mó­wi­ło się ta­kże per Ko­me­diant (za­miast Ko­men­dant) lub Marsz­cza­łek, w na­wi­ąza­niu do zna­ne­go cy­ta­tu2). Nie­któ­rzy wy­wo­dzi­li to prze­zwi­sko z żar­tu, że ja­ko­by na jed­no zmarsz­cze­nie brwi Wo­dza jego pod­wład­ni mie­li pro­blem z utrzy­ma­niem mo­czu. Kwe­stia, o któ­rej wspo­mniał Szkiel­tow­ski, do­ty­czy­ła uwi­ęzie­nia ge­ne­ra­łów Za­gór­skie­go i Roz­wa­dow­skie­go, osa­dzo­nych po ubie­gło­rocz­nym za­ma­chu sta­nu w Woj­sko­wym Wi­ęzie­niu Śled­czym nu­mer 3 w Wil­nie.

2) Chodzi o słowa: „Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”, które Piłsudski miał skierować do członków rządu Ignacego Daszyńskiego w roku 1918.

– Otóż przez tam­tej­szą fi­lię na­szej re­dak­cji uda­ło mi się uzy­skać do­stęp do pew­nej oso­by pra­cu­jącej w kuch­ni tego po­nu­re­go przy­byt­ku – ci­ągnął mój przy­ja­ciel.

– Te­raz już ro­zu­miem, dla­cze­go tak często ostat­nio od­wie­dzasz ro­dzi­nę na Wi­le­ńsz­czy­źnie.

– No wła­śnie. I wy­obraź so­bie, że Wło­dzi­mierz Za­gór­ski spi­su­je wspo­mnie­nia. – Ksa­we­ry po­wie­dział to spo­koj­nie, jak gdy­by ni­g­dy nic, si­ęga­jąc po ostat­nie­go pącz­ka le­żące­go na ta­le­rzu.

Mimo po­zor­nej bez­tro­ski Szkiel­tow­skie­go od razu po­jąłem wagę tej in­for­ma­cji. Była to hi­sto­ria, o ja­kiej ma­rzy ka­żdy dzien­ni­karz, a któ­ra przy­da­rza się tyl­ko nie­licz­nym, i to naj­wy­żej raz w ka­rie­rze. O spra­wie ge­ne­ra­łów mó­wio­no od daw­na, krąży­ły na ten te­mat roz­ma­ite spe­ku­la­cje, ko­men­ta­to­rzy wręcz prze­ści­ga­li się w do­my­słach. W cza­sie prze­wro­tu ma­jo­we­go Za­gór­ski i Roz­wa­dow­ski opo­wie­dzie­li się po stro­nie ga­bi­ne­tu Wi­to­sa, bro­ni­ąc le­gal­nie wy­bra­ne­go rządu przed do­wo­dzo­ny­mi przez Pi­łsud­skie­go zbun­to­wa­ny­mi jed­nost­ka­mi. Po prze­jęciu wła­dzy przez sa­na­cję zo­sta­li za­trzy­ma­ni i, mimo licz­nych ape­li w spra­wie ich uwol­nie­nia, po­zo­sta­wa­li od wie­lu mie­si­ęcy w aresz­cie śled­czym z po­wo­du „in­te­re­sów woj­ska pierw­szo­rzęd­nej wagi”. Do­dat­ko­wej pi­kan­te­rii te­ma­to­wi do­da­wał fakt, że Za­gór­skie­mu usi­ło­wa­no po­sta­wić za­rzu­ty w spra­wie tak zwa­nej afe­ry Fran­co­po­lu, czy­li spó­łki po­śred­ni­czącej w za­ku­pie fran­cu­skich sa­mo­lo­tów dla Woj­ska Pol­skie­go. Ge­ne­rał był bo­wiem ak­cjo­na­riu­szem fir­my, któ­ra uzy­ska­ła in­trat­ny kon­trakt i la­ta­mi po­bie­ra­ła wy­so­kie za­licz­ki na po­czet re­ali­za­cji pa­ństwo­we­go za­mó­wie­nia na sprzęt dla lot­nic­twa.

– Skon­tak­to­wa­łeś się z nim? Zgo­dzi się na pu­bli­ka­cję? – za­py­ta­łem pod­eks­cy­to­wa­ny.

Ksa­we­ry uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­wiedz­my, że je­stem na do­brej dro­dze. Kosz­tu­je to tro­chę for­sy i spo­ro cier­pli­wo­ści, bo ten mój wi­le­ński po­śred­nik by­naj­mniej nie dzia­ła z po­bu­dek ide­owych. Ale za­pew­niam cię, że war­to, to pierw­szo­rzęd­ny ma­te­riał.

– Chcesz przez to po­wie­dzieć, że już coś do­sta­łeś?

– O tym wła­śnie chcia­łem z tobą po­roz­ma­wiać. Tyl­ko obie­caj mi, że cho­ćby cię ogniem przy­pa­la­li, nie pu­ścisz pary z ust.

– Oczy­wi­ście, prze­cież mnie znasz!

– Znam i wiem, że tyl­ko to­bie mogę dziś za­ufać, Hi­po­li­cie. Za­pew­niam cię, że re­we­la­cje Za­gór­skie­go to będzie praw­dzi­wa bom­ba i by­naj­mniej nie cho­dzi o ża­den Fran­co­pol ani o ku­li­sy bez­praw­ne­go uwi­ęzie­nia ge­ne­ra­łów. Mówi ci coś na­zwa Haupt­kund­scha­ft­stel­le?

– Czy nie była to ja­kaś ko­mór­ka daw­nej ar­mii au­stro-węgier­skiej?

– Tak, a ści­ślej de­le­ga­tu­ra Biu­ra Ewi­den­cyj­ne­go, czy­li ich wy­wia­du woj­sko­we­go. Otóż jak pa­mi­ętasz, Roz­wa­dow­ski i Za­gór­ski przed ro­kiem ty­si­ąc dzie­wi­ęćset osiem­na­stym byli ofi­ce­ra­mi Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go C.K. Ar­mii i po­sia­da­li do­stęp do taj­nych in­for­ma­cji. Za­gór­ski wspo­mi­na o dzia­łal­no­ści pew­ne­go płat­ne­go agen­ta HK-Stel­le, z sa­miut­kie­go szczy­tu na­szej obec­nej wła­dzy, po­słu­gu­jące­go się pseu­do­ni­mem „Ste­fan 2”. Co wi­ęcej, ów kon­fi­dent miał po­noć znaj­do­wać się ta­kże na li­ście płac wy­wia­dów Nie­miec, Fran­cji i Ja­po­nii.

– No do­brze, ale na ile jest to wia­ry­god­ne? – za­py­ta­łem. – Aż ci­śnie się na usta, że uwi­ęzio­ny, od­su­ni­ęty ofi­cer chce się ze­mścić, rzu­ca­jąc na lewo i pra­wo bez­pod­staw­ne oska­rże­nia. Za­pew­ne po to, aby od­wró­cić uwa­gę od po­dej­rzeń, któ­re na nim ci­ążą.

– Ge­ne­rał jed­no­znacz­nie su­ge­ru­je, że ma gdzieś ukry­te nie­zbi­te do­wo­dy, pod­pi­sa­ne po­kwi­to­wa­nia od­bio­ru pie­ni­ędzy, a ta­kże, co pew­nie cię za­in­te­re­su­je, na­gra­nia do­no­sów na wo­sko­wych cy­lin­drach. Jak się oka­zu­je, Au­stria­cy pod­czas spo­tkań agen­ta z ofi­ce­rem pro­wa­dzącym zwy­kli uży­wać fo­no­gra­fów. Wy­obra­żasz so­bie, co by się sta­ło, gdy­by to uj­rza­ło świa­tło dzien­ne? Bo coś mi się wy­da­je, że Marsz­cza­łek mó­głby, hm… spa­ść z Kasz­tan­ki. – Szkiel­tow­ski umil­kł na chwi­lę i si­ęgnął po pa­pie­ro­śni­cę. Wy­jął pa­pie­ro­sa, lecz nie wło­żył go do ust, tyl­ko za­czął nim de­li­kat­nie stu­kać o sto­lik, po­gwiz­du­jąc fa­łszy­wie re­fren pio­sen­ki My, pierw­sza bry­ga­da.

– Ożeż… – nic wi­ęcej nie by­łem w sta­nie z sie­bie wy­krztu­sić.

– I w tym miej­scu do­cho­dzi­my do po­wo­du, dla któ­re­go ci to wszyst­ko mó­wię. Od ja­kie­goś cza­su od­no­szę bo­wiem wra­że­nie, jak­by ktoś dep­tał mi po pi­ętach. Wy­da­je mi się, że je­stem pod ob­ser­wa­cją, stąd te kon­spi­ra­cyj­ne za­gryw­ki. Chcia­łbym cię za­tem pro­sić o ukry­cie i prze­cho­wa­nie pew­nych ma­te­ria­łów, bo jako nie­za­an­ga­żo­wa­ny po­li­tycz­nie kry­tyk mu­zycz­ny je­steś mniej na­ra­żo­ny na re­wi­zję niż kto­kol­wiek inny z re­dak­cji. Ja będę zno­wu w roz­jaz­dach, trze­ba będzie jesz­cze po­pra­co­wać nad Za­gór­skim, sam ro­zu­miesz, że dla nie­go jest to po­li­sa na ży­cie. Nie mu­szę ci prze­cież tłu­ma­czyć, że pre­to­ria­nie Ko­me­dian­ta nie cof­ną się przed ni­czym, aby ukręcić łeb tej spra­wie.

Za­mil­kli­śmy, bo do sto­li­ka zbli­żył się kel­ner z tacą. Zu­pe­łnie nie zwra­ca­łem uwa­gi na to, co przede mną sta­wia, bo in­for­ma­cje prze­ka­za­ne przez przy­ja­cie­la ca­łko­wi­cie za­prząt­nęły moje my­śli. Sły­sza­łem już plot­ki na te­mat kon­tak­tów Pi­łsud­skie­go z ob­cym wy­wia­dem, ale za­wsze przed­sta­wia­no to w kon­te­kście jego daw­nej wspó­łpra­cy woj­sko­wej z Au­stro-Węgra­mi pod­czas for­mo­wa­nia pol­skich sił zbroj­nych. Na­wet je­śli ktoś od­wa­ży­łby się pi­snąć o tej spra­wie, to je­dy­nie w ta­kim świe­tle, ja­ko­by to słu­żby au­striac­kie były kon­tra­hen­tem Pi­łsud­skie­go, a nie od­wrot­nie. Je­że­li na­to­miast w grę wcho­dzi­ła płat­na agen­tu­ra, to dia­me­tral­nie zmie­nia­ło po­stać rze­czy. Mit Pi­łsud­skie­go jako „ry­ce­rza bez ska­zy” le­głby w gru­zach, nie wspo­mi­na­jąc o nie­bez­pie­cze­ństwie szan­ta­żu wo­bec naj­wa­żniej­szej oso­by w pa­ństwie, gdy­by do­wo­dy te wpa­dły w nie­po­wo­ła­ne ręce. Prze­sta­ła mnie te­raz dzi­wić ostro­żno­ść Ksa­we­re­go, do­ce­ni­łem też ogrom­ne za­ufa­nie, ja­kim mnie ob­da­rzył. Nie ukry­wam, że po­czu­łem się za­afe­ro­wa­ny mo­żli­wo­ścią cho­ćby nie­znacz­ne­go udzia­łu w spra­wie, któ­ra mo­gła wstrząsnąć pol­ską sce­ną po­li­tycz­ną.

– Mo­żesz na mnie li­czyć – po­wie­dzia­łem, kie­dy po­now­nie zo­sta­li­śmy sami.

Szkiel­tow­ski uśmiech­nął się z wdzi­ęcz­no­ścią i po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

– Dzi­ęki, przy­ja­cie­lu. Po­zwól, że wy­ja­śnię ci te­raz pod­sta­wo­we za­sa­dy bez­pie­cze­ństwa. Otrzy­masz ode mnie za­la­ko­wa­ną ko­per­tę z do­ku­men­ta­mi, któ­rą do­brze ukry­jesz. I naj­le­piej nie mów na­wet mi, gdzie za­mie­rzasz ją scho­wać…

***

Do fi­na­łu Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go do­pusz­czo­no ośmio­ro uczest­ni­ków: czwo­ro Po­la­ków oraz wszyst­kich re­pre­zen­tan­tów ZSRS. Osta­tecz­nie je­den z ro­syj­skich pia­ni­stów z po­wo­du kon­tu­zji ręki zre­zy­gno­wał z wy­stępu, za­miast nie­go za­kwa­li­fi­ko­wa­no więc Edwar­da Pra­żmow­skie­go. Słu­cha­łem jego wy­ko­na­nia, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc skon­cen­tro­wać się na par­tii for­te­pia­nu, gdyż uwa­gę moją nie­ustan­nie roz­pra­sza­ła or­kie­stra. Od­wra­ca­nie wzro­ku od es­tra­dy zda­ło się na nic, od wy­kręca­nia gło­wy tyl­ko roz­bo­la­ła mnie szy­ja. Ła­twiej było za­mknąć oczy, sie­dzia­łem więc sku­lo­ny na fo­te­lu, kur­czo­wo za­ci­ska­jąc po­wie­ki.

Dla­cze­go wi­dok daw­nych ko­le­gów aż tak mi do­skwie­rał? Otóż wśród akom­pa­niu­jących fi­na­li­stom fil­har­mo­ni­ków na­stępo­wa­ła ro­ta­cja. Ar­ty­ści chcie­li so­bie tro­chę uroz­ma­icić mo­no­ton­ną pra­cę, dla­te­go ob­sa­da or­kie­stry nie­znacz­nie zmie­nia­ła się przy ka­żdym z uczest­ni­ków, tak aby unik­nąć gra­nia wie­le razy pod rząd tego sa­me­go utwo­ru. Po­mi­ędzy ko­lej­ny­mi wy­stępa­mi ze sce­ny scho­dzi­ło za­tem po kil­ka osób spo­śród człon­ków sek­cji smycz­ków oraz in­stru­men­tów dętych, a za­stępo­wa­ła ich nowa, wy­po­częta gru­pa. Na moje nie­szczęście aku­rat w ze­spo­le to­wa­rzy­szącym Pra­żmow­skie­mu zna­la­zło się dwo­je mu­zy­ków, przez któ­rych zre­zy­gno­wa­łem z pra­cy w tej sza­cow­nej in­sty­tu­cji…

No do­brze, miej­my to wresz­cie za sobą, czas od­sło­nić kar­ty. Spra­wa jest ża­ło­śnie ba­nal­na. Od­sze­dłem z or­kie­stry przez za­wód mi­ło­sny. Bez­na­dziej­ne, nie­praw­daż? By­li­śmy z Agniesz­ką za­ręcze­ni, aż po­ja­wił się ten cho­ler­ny Ta­de­usz i mi ją od­bił. Uwió­dł, zba­ła­mu­cił, roz­ko­chał w so­bie i zo­sta­li parą. Wal­czy­łem o nią, a ja­kże. I co? I nic. Rzu­ci­łem ro­bo­tę, a oni gra­ją te­raz ra­zem Ron­do z Kon­cer­tu e-moll, pod­czas gdy ja nie mogę na nich pa­trzeć, więc sie­dzę sku­lo­ny na fo­te­lu, kur­czo­wo za­ci­ska­jąc po­wie­ki. Byle nie wi­dzieć jej, w trze­cim pul­pi­cie dru­gich skrzy­piec, ani jego, pierw­sze­go niech-go-szlag-ja­sny-tra­fi-klar­ne­ci­sty. Żeby jesz­cze grał źle, to­bym gno­ja ob­sma­ro­wał w re­cen­zji, ale nie­ste­ty, jego gra jest bez za­rzu­tu, a ja ja­koś nie po­tra­fię kła­mać w tej kwe­stii.

Wy­stęp Pra­żmow­skie­go za­ko­ńczył dru­gi i ostat­ni etap kon­kur­su, ogło­sze­nie wy­ni­ków mia­ło na­stąpić do­pie­ro pó­źnym wie­czo­rem. Wy­sze­dłem w po­śpie­chu, upro­siw­szy zna­jo­me­go re­cep­cjo­ni­stę, aby za­te­le­fo­no­wał do mnie, kie­dy tyl­ko jury za­ko­ńczy ob­ra­dy. Re­cep­cjo­ni­ści, bi­le­ter­ki, stro­icie­le, ob­słu­ga tech­nicz­na – po ode­jściu na­dal po­zo­sta­wa­łem z nimi w do­sko­na­łych re­la­cjach. Tyl­ko z in­ny­mi mu­zy­ka­mi mia­łem pro­blem. Zda­wa­ło mi się, że wszy­scy po­strze­ga­ją mnie wy­łącz­nie przez pry­zmat tej ro­man­tycz­nej po­ra­żki – z li­to­ścią lub zło­śli­wą sa­tys­fak­cją. Tak jak ka­żde wścib­skie, plot­kar­skie śro­do­wi­sko pa­trzy na ro­ga­cza czy na­wet by­łe­go ro­ga­cza. Nie znió­słbym tych nie­mych ko­men­ta­rzy, wy­ra­żo­nych wspó­łczu­jąco-drwi­ącym spoj­rze­niem: „I ja­kże, mój dro­gi, po­zbie­ra­łeś się? Nie to­bie jed­ne­mu się to przy­tra­fi­ło… Taka szko­da, do­praw­dy…”.

Wró­ci­łem do miesz­ka­nia i od­kor­ko­wa­łem bu­tel­kę ko­nia­ku. Na­la­łem so­bie spo­rą por­cję. Trzy­ma­jąc w dło­ni kie­li­szek, ro­zej­rza­łem się po sa­lo­nie. Cze­ka­ło mnie mnó­stwo pra­cy, oprócz re­la­cji z prze­słu­chań fina­­ło­wych mu­sia­łem jesz­cze przy­go­to­wać tekst pod­su­mo­wu­jący cały kon­kurs. Re­dak­cji „Rzecz­po­spo­li­tej” za­le­ża­ło na ujęciu tego wy­da­rze­nia w kon­te­kście po­li­tycz­nym. Cho­ciaż sa­na­cja nie­zbyt często sprzy­ja­ła ini­cja­ty­wom kul­tu­ral­nym, to pa­tro­na­tu im­pre­zie udzie­lił pre­zy­dent Igna­cy Mo­ścic­ki. Jego po­przed­nik sprzed za­ma­chu sta­nu, Sta­ni­sław Woj­cie­chow­ski, od­mó­wił. Mia­łem już prze­my­śla­ne głów­ne tezy, wy­star­czy­ło tyl­ko je spi­sać. Za­mie­rza­łem pod­kre­ślić wy­si­łek or­ga­ni­za­to­rów i do­ce­nić ran­gę kon­kur­su, wy­ra­zić na­dzie­ję, że cy­klicz­ne przed­si­ęw­zi­ęcie tej mia­ry ma szan­sę od­mie­nić sy­tu­ację pol­skie­go śro­do­wi­ska mu­zycz­ne­go, przy­ci­ągnąć do sal kon­cer­to­wych wi­ęcej pu­blicz­no­ści, a być może ta­kże zwró­cić uwa­gę po­li­ty­ków na po­trze­bę wzmoc­nie­nia pa­ństwo­we­go me­ce­na­tu. In­sty­tu­cje kul­tu­ry nie mo­gły do­tąd li­czyć na rządo­we wspar­cie, funk­cjo­no­wa­ły głów­nie dzi­ęki po­mo­cy spon­so­rów, o któ­rych nie było ła­two w kra­ju z wci­ąż nie­opie­rzo­ną nie­pod­le­gło­ścią i go­spo­dar­ką wy­dre­no­wa­ną przez za­bor­ców, Wiel­ką Woj­nę i na­jazd bol­sze­wic­ki. War­szaw­ska fil­har­mo­nia, ufun­do­wa­na za pry­wat­ne pie­ni­ądze, utrzy­my­wa­ła się dzi­ęki wy­naj­mo­wa­niu po­miesz­czeń na salę ki­no­wą czy sklep ro­we­ro­wy, a na­wet słu­żąc za zwy­kłą tanc­bu­dę. Kon­cer­ty od­by­wa­ły się tam je­dy­nie dwa razy w ty­go­dniu. Pod­kre­śla­nie pol­sko­ści mu­zy­ki Cho­pi­na, uczy­nie­nie z niej na­ro­do­wej mar­ki, będącej swe­go ro­dza­ju pro­duk­tem eks­por­to­wym, mo­gło­by przy­czy­nić się do pro­mo­cji kra­ju na are­nie mi­ędzy­na­ro­do­wej i wznie­ść ży­cie kul­tu­ral­ne sto­li­cy na po­ziom kon­ku­ren­cyj­ny wo­bec me­tro­po­lii Eu­ro­py i świa­ta.

Jed­nak po tym, jak zo­ba­czy­łem Agniesz­kę i Ta­de­usza, czu­łem się roz­bi­ty, w ta­kim sta­nie nie mó­głbym sku­pić się na pi­sa­niu. Zde­cy­do­wa­łem, że mu­szę za­jąć się czy­mś in­nym, skie­ro­wać swo­ją uwa­gę na coś nie­zwi­ąza­ne­go z Cho­pi­nem ani z fil­har­mo­nią. Pod­sze­dłem do for­te­pia­nu. Uży­wa­łem go głów­nie do czy­ta­nia par­ty­tur, któ­rych znacz­ną ko­lek­cję zgro­ma­dzi­łem w swo­jej bi­blio­te­ce. Żeby być na bie­żąco, re­gu­lar­nie za­ma­wia­łem nuty z wie­lu za­gra­nicz­nych wy­daw­nictw. Prze­gry­wa­łem wy­ci­ągi for­te­pia­no­we no­wych, nie­sły­sza­nych do­tąd utwo­rów i ana­li­zo­wa­łem je, aby móc kom­pe­tent­nie zre­cen­zo­wać na­gra­nie czy wy­ko­na­nie kon­cer­to­we. Za­zna­ja­mia­łem się w ten spo­sób z li­te­ra­tu­rą mu­zycz­ną, pró­bu­jąc w pierw­szej ko­lej­no­ści sa­mo­dziel­nie zro­zu­mieć in­ten­cje kom­po­zy­to­ra, struk­tu­rę dzie­ła, jego for­mę i tre­ść, a do­pie­ro pó­źniej od­nie­ść to do cu­dzej in­ter­pre­ta­cji.

Czy anal­fa­be­ta może wy­dać opi­nię o te­kście, któ­ry ktoś inny prze­czy­ta mu na głos? Ow­szem, może, oso­ba nie­pi­śmien­na nie jest jed­nak w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać, czy to, co sły­szy, zga­dza się z tym, co zo­sta­ło za­pi­sa­ne. Wi­ęk­szo­ść słu­cha­czy nie po­sia­da warsz­ta­tu ani na­rzędzi, aby na­le­ży­cie oce­nić to, co do­cie­ra do ich uszu. Kie­ru­ją się wy­łącz­nie gu­stem, za­po­mi­na­jąc, że gust ta­kże mo­żna, a wręcz na­le­ży kszta­łto­wać. Sku­pia­ją się na ta­kim czy in­nym po­wierz­chow­nym wra­że­niu: po­do­ba mi się lub nie, po­ru­szy­ło mnie to, bo wi­dzi pan, ar­ty­sta grał z ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem! A czy sza­now­na pani ra­czy­ła sły­szeć, że ów hochsz­ta­pler, za­miast anon­so­wa­ne­go w pro­gra­mie Brahm­sa, za­pre­zen­to­wał ja­kąś bal­la­dę o sied­miu zbó­jach, igno­ru­jąc wi­ęk­szo­ść okre­śleń dy­na­micz­nych i ago­gicz­nych kom­po­zy­to­ra oraz do­wol­nie zmie­nia­jąc ar­ty­ku­la­cję? Da­rem­ne żale, pró­żny trud! Jak wspo­mi­na­łem, z częścią pu­blicz­no­ści by­łem na ba­kier.

Mało kto przyj­mu­je do wia­do­mo­ści fakt, że świet­ne wy­ko­na­nie może ozna­czać osza­ła­mia­jący suk­ces bar­dzo prze­ci­ęt­nej czy kiep­skiej mu­zy­ki, jak też od­wrot­nie – na­wet naj­wi­ęk­sze ar­cy­dzie­ło może zo­stać fa­tal­nie przy­jęte z po­wo­du złej in­ter­pre­ta­cji. Moją rolą, jako kry­ty­ka, było mi­ędzy in­ny­mi po­sta­wie­nie pre­cy­zyj­nej dia­gno­zy, czy to, jak utwór od­bie­ra­ją me­lo­ma­ni, jest winą – bądź za­słu­gą – au­to­ra czy wy­ko­naw­cy. I nie cho­dzi­ło tyl­ko o wy­ła­py­wa­nie po­my­łek i zgod­no­ść z za­pi­sem nu­to­wym. Czy pro­blem sta­no­wią błędy w pro­wa­dze­niu kon­tra­punk­tu, czy dy­ry­gent wzi­ął nie­wła­ści­we tem­po? Czy al­tów­ki gra­ją za ci­cho, czy może kom­po­zy­tor na­pi­sał par­tię pu­zo­nów w ta­kim re­je­strze, że w żad­nej, na­wet naj­lep­szej or­kie­strze ni­g­dy nie będzie sły­chać dru­gie­go te­ma­tu?

Tak czy ina­czej, aby wy­ro­bić so­bie opi­nię, trze­ba naj­pierw do­głęb­nie po­znać dzie­ło. Wy­pra­co­wa­łem na to wła­sną me­to­dę, któ­ra mia­ła mnie sa­me­go za­bez­pie­czyć przed wy­da­wa­niem po­chop­nych sądów. Chcia­łem, by moje pierw­sze ze­tkni­ęcie z mu­zy­ką było mo­żli­wie naj­bar­dziej obiek­tyw­ne, bez ule­ga­nia uprze­dze­niom czy ocze­ki­wa­niom. Było to ćwi­cze­nie wzo­ro­wa­ne na śle­pej de­gu­sta­cji prak­ty­ko­wa­nej przez som­me­lie­rów, któ­rzy oce­nia­ją wino bez czy­ta­nia ety­kie­ty. Sta­ra­łem się grać a vi­sta jak naj­wi­ęcej ró­żnych, nie­zna­nych mi wcze­śniej kom­po­zy­cji, a do­pie­ro pó­źniej spraw­dzać, kto je na­pi­sał i dla­cze­go.

Po­pi­ja­jąc ko­niak drob­ny­mi ły­ka­mi, rzu­ci­łem okiem na stos nut, któ­re przy­sła­no mi już ja­kiś czas temu. Do­tych­czas nie mia­łem oka­zji do nich zaj­rzeć. Wy­bra­łem na chy­bił tra­fił ja­kieś dzie­ło, ce­lo­wo nie pa­trząc na ty­tuł ani na­zwi­sko au­to­ra. Od­sta­wi­łem kie­li­szek i ma­chi­nal­nie za­cząłem grać. Czte­ry tak­ty szyb­ko, mo­tyw szes­nast­ko­wy z rów­no­le­gły­mi ter­cja­mi w zmien­nym me­trum, na­stęp­nie trzy tak­ty li­rycz­nej fra­zy wo­kal­nej, ósem­ka­mi w tem­pie znacz­nie wol­niej­szym. Au­gmen­ta­cja, czy­li roz­sze­rze­nie tej sa­mej fi­gu­ry, co na po­cząt­ku. Do­ta­rło do mnie, że to ja­kaś nie­miec­ka pie­śń z or­kie­strą, choć na ra­zie w ogó­le nie zwra­ca­łem uwa­gi na tekst śpie­wa­ny. Kom­po­zy­tor zręcz­nie kon­tra­sto­wał ra­do­sny na­strój z roz­pa­czą, kon­se­kwent­nie uży­wa­jąc spój­ne­go ma­te­ria­łu dźwi­ęko­we­go. Do­gra­łem do ko­ńca i do­pie­ro wte­dy, za­in­try­go­wa­ny, spoj­rza­łem na stro­nę ty­tu­ło­wą. Prze­czy­ta­łem nie­miec­ki tekst oraz notę wy­daw­ni­czą, wy­ja­śnia­jącą ge­ne­zę dzie­ła. To był błąd.

Z wście­kło­ścią wsta­łem od in­stru­men­tu i dusz­kiem wy­chy­li­łem resz­tę trun­ku. Li­czy­łem, że al­ko­hol za­dzia­ła sku­tecz­niej od mu­zy­ki. Kar­ty cy­klu Lie­der eines fah­ren­den Ge­sel­len Gu­sta­wa Mah­le­ra ły­pa­ły na mnie szy­der­czo z pul­pi­tu for­te­pia­nu. Pierw­sza z pie­śni no­si­ła ty­tuł Wenn mein Schatz Hoch­ze­it macht3).

3) (Niem.) Kie­dy moja uko­cha­na wy­pra­wia we­se­le – pierw­sza część z cy­klu Pie­śni wędru­jące­go cze­lad­ni­ka, na­pi­sa­ne­go pod wpły­wem nie­szczęśli­wej mi­ło­ści kom­po­zy­to­ra do śpie­wacz­ki Jo­han­ny Rich­ter.

Kie­dy za­dzwo­nił te­le­fon, by­łem już nie­źle wsta­wio­ny. Zna­jo­my re­cep­cjo­ni­sta po­in­for­mo­wał mnie, że wśród lau­re­atów jest dwóch Ro­sjan i dwo­je Po­la­ków. Kon­kurs wy­grał Obo­rin, dru­gą na­gro­dę przy­zna­no Szpi­nal­skie­mu. Dal­sze miej­sca za­jęli Róża Et­kin oraz Gri­go­rij Gin­zburg. Za­rów­no Pra­żmow­ski, jak i Szo­sta­ko­wicz zna­le­źli się w gro­nie wy­ró­żnio­nych dy­plo­mem ho­no­ro­wym.

***

Ostat­ni raz przed znik­ni­ęciem Ksa­we­re­go wi­dzia­łem się z nim pod­czas spo­tka­nia ko­le­gium re­dak­cyj­ne­go. Dys­ku­to­wa­li­śmy o pla­no­wa­nej se­rii ar­ty­ku­łów, nad któ­ry­mi Szkiel­tow­ski pra­co­wał od wie­lu mie­si­ęcy, a te­raz pró­bo­wał prze­ko­nać po­zo­sta­łych dzien­ni­ka­rzy „Rzecz­po­spo­li­tej”, że naj­wy­ższy czas na pu­bli­ka­cję ze­bra­nych ma­te­ria­łów. Te­mat do­ty­czył dzia­łal­no­ści mo­no­po­li skar­bo­wych, a w szcze­gól­no­ści nie­ja­snych kwe­stii wo­kół Pa­ństwo­we­go Mo­no­po­lu Za­pa­łcza­ne­go.

– Trzy­na­ście zło­tych i pi­ęćdzie­si­ąt gro­szy! – grzmiał mój przy­ja­ciel. – Czy zda­je­cie so­bie spra­wę, że za litr spi­ry­tu­su pła­ci­my dziś naj­wi­ęcej w Eu­ro­pie? A pu­de­łko za­pa­łek kosz­tu­je pi­ęćset pi­ęćdzie­si­ąt pro­cent dro­żej w sto­sun­ku do ceny sprzed Wiel­kiej Woj­ny! Pi­ęćset pi­ęćdzie­si­ąt pro­cent, pa­no­wie! Wszyst­ko przez so­cja­li­stycz­ne za­pędy tych tre­pów, któ­rzy nie mają zie­lo­ne­go po­jęcia o go­spo­dar­ce! Toż to ko­mu­na w czy­stej po­sta­ci! Na­wet ów tak rze­ko­mo kom­pe­tent­ny in­ży­nier Kwiat­kow­ski z re­sor­tu prze­my­słu i han­dlu za­chwy­ca się cen­tral­nym pla­no­wa­niem i chwa­li suk­ce­sy Sow­de­pii. Prze­cież to cho­re, żeby ceny pa­pie­ro­sów usta­lał spe­cjal­nym roz­po­rządze­niem mi­ni­ster skar­bu! Jak w ta­kich wa­run­kach ma roz­wi­jać się przed­si­ębior­czo­ść? Mamy mo­no­pol lo­te­ryj­ny, ty­to­nio­wy, spi­ry­tu­so­wy, a na­wet sol­ny i za­pa­łcza­ny… – Szkiel­tow­ski na­kręcał się co­raz bar­dziej.

– Chwi­lecz­kę, prze­cież nie­któ­re z nich to jesz­cze spu­ści­zna po za­bor­cach – prze­rwał mu re­dak­tor na­czel­ny. – Pa­mi­ętam, że mo­no­pol ty­to­nio­wy funk­cjo­no­wał w Ga­li­cji i Ro­sji.

– Spi­ry­tu­so­wy też – do­dał kie­row­nik dzia­łu kra­jo­we­go. – A poza tym to rząd Grab­skie­go wpro­wa­dzał ak­cy­zę, więc nie mo­że­my za to obar­czać winą sa­na­cji. Cho­dzi­ło o zwi­ęk­sze­nie wpły­wów do bu­dże­tu po le­d­wo co prze­pro­wa­dzo­nej re­for­mie wa­lu­to­wej. Do­cho­dy ze sprze­da­ży wy­ro­bów ty­to­nio­wych mia­ły po­słu­żyć jako za­bez­pie­cze­nie po­życz­ki za­ci­ągni­ętej w ja­ki­mś wło­skim ban­ku, nie pa­mi­ętam na­zwy.

– Ban­ca Com­mer­cia­le Ita­lia­na – pod­po­wie­dział Szkiel­tow­ski. – Kre­dyt opie­wał na osiem­dzie­si­ąt mi­lio­nów zło­tych, był zresz­tą bar­dzo nie­ko­rzyst­nie opro­cen­to­wa­ny. Po­nad­to umo­wa ob­li­go­wa­ła Pol­skę do za­ku­pu wło­skie­go ty­to­niu kiep­skiej ja­ko­ści.

– No wła­śnie, sam wi­dzisz, że to ob­ci­ąża en­de­ków. To będzie woda na młyn wszyst­kich sa­na­cyj­nych po­li­tru­ków, nie­ustan­nie trąbi­ących o fa­tal­nym sta­nie pa­ństwa, któ­re mu­sie­li siłą wy­dzie­rać z rąk po­przed­ni­ków, ce­lem mo­ral­ne­go uzdro­wie­nia ży­cia pu­blicz­ne­go. – Kie­row­nik dzia­łu kra­jo­we­go nie krył scep­ty­cy­zmu wo­bec pro­po­zy­cji Ksa­we­re­go.

– Wy­łącz­no­ść na sprze­daż soli też już wcze­śniej ist­nia­ła w za­bo­rze au­striac­kim i ro­syj­skim – po­now­nie wtrącił na­czel­ny, ba­wi­ąc się ołów­kiem. Jego stu­ka­nie było iry­tu­jące, ale nie śmia­łem zwra­cać uwa­gi sze­fo­wi. – Grab­ski tyl­ko od­grze­wał sta­re ko­tle­ty. Jak więc za­mie­rzasz po­wi­ązać to z obec­ną wła­dzą?

– Pa­no­wie, ma­cie ra­cję, jed­nak to za­le­d­wie część wi­ęk­sze­go ob­raz­ka. – Szkiel­tow­ski nie­co ochło­nął, zaj­rzał do swo­ich no­ta­tek i za­czął kla­ro­wać spo­koj­niej­szym to­nem: – Z za­pa­łka­mi spra­wa wy­gląda tro­chę ina­czej. Aku­rat ta­kie­go mo­no­po­lu nie było w żad­nym z za­bo­rów. To praw­da, że po­wo­łał go Grab­ski, sam zresz­tą, jak pa­mi­ęta­cie, pi­sa­łem wów­czas kry­tycz­ne ko­men­ta­rze. Wina obec­ne­go rządu po­le­ga na tym, że nic z tym nie zro­bił, za­tem mamy wiel­kie gów­no, a nie żad­ne mo­ral­ne uzdro­wie­nie. Tym­cza­sem spra­wa jest na­praw­dę po­wa­żna. Przy­pom­nę wam oko­licz­no­ści, w ja­kich wszyst­ko się od­by­ło. Otóż Pa­ństwo­wy Mo­no­pol Za­pa­łcza­ny usta­no­wio­no po to, aby od razu wy­dzie­rża­wić go Iva­ro­wi Kreu­ge­ro­wi, szwedz­ko-ame­ry­ka­ńskie­mu fi­nan­si­ście, któ­ry jesz­cze przed wpro­wa­dze­niem usta­wy sku­po­wał na po­tęgę udzia­ły w pol­skich fa­bry­kach, mi­ędzy in­ny­mi w Cze­cho­wi­cach, War­sza­wie, Msz­czo­no­wie i Po­zna­niu. W su­mie prze­jął wte­dy oko­ło sie­dem­dzie­si­ęciu pro­cent zdol­no­ści pro­duk­cyj­nej tej ga­łęzi prze­my­słu, a te­raz, choć ofi­cjal­nie nikt tego nie przy­zna, w jego ręku znaj­du­je się dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent ryn­ku. Mo­no­pol po­wstał w wy­ni­ku ne­go­cja­cji do­ty­czących tak zwa­nej „po­życz­ki za­pa­łcza­nej” w wy­so­ko­ści sze­ściu mi­lio­nów do­la­rów, któ­rej Kreu­ger udzie­lił rządo­wi Grab­skie­go w za­mian za wpro­wa­dze­nie ko­rzyst­ne­go dlań pra­wa.

– Sze­ść mi­lio­nów do­la­rów to nie­wiel­ka suma w per­spek­ty­wie go­spo­dar­ki ca­łe­go pa­ństwa – po­wie­dział je­den z dzien­ni­ka­rzy ru­bry­ki eko­no­micz­nej.

– No wła­śnie – pod­jął Ksa­we­ry. – To kwo­ta nie­omal bez zna­cze­nia dla fi­nan­sów pu­blicz­nych. Krąży­ły za to po­gło­ski, że przy tej oka­zji ró­żni lu­dzie ubi­li swo­je in­te­re­sy, do sądu wpły­nęło na­wet oska­rże­nie o nad­uży­cia prze­ciw­ko jed­ne­mu z urzęd­ni­ków skar­bo­wych, śledz­two jed­nak ni­cze­go nie wy­ka­za­ło. Oprócz pre­mie­ra na deal ze Szwe­da­mi na­ci­ska­li wów­czas dy­rek­tor De­par­ta­men­tu Ak­cyz i Mo­no­po­li w Mi­ni­ster­stwie Skar­bu Ma­rian Gło­wac­ki oraz je­den z dy­rek­to­rów prze­jętej przez Kreu­ge­ra fa­bry­ki, Hen­ryk Rew­kie­wicz, któ­ry po wy­dzie­rża­wie­niu mo­no­po­lu zo­stał sze­fem spó­łki po­wo­ła­nej do jego eks­plo­ata­cji.

– Rew­kie­wicz? – za­py­ta­łem. – On bar­dzo ak­tyw­nie udzie­la się w War­szaw­skim To­wa­rzy­stwie Mu­zycz­nym. Ostat­nio ofia­ro­wał pi­ęt­na­ście ty­si­ęcy zło­tych na or­ga­ni­za­cję Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go.

– No pro­szę, jaki fi­lan­trop. Py­ta­nie, czy jest tak hoj­ny z pry­wat­ne­go ma­jąt­ku, czy z kasy Pa­ństwo­we­go Mo­no­po­lu, ale to już inna hi­sto­ria. W ka­żdym ra­zie, te same oso­by do dziś pia­stu­ją sta­no­wi­ska, a mu­si­cie wie­dzieć, że tam­ta usta­wa była prze­pro­wa­dzo­na przez par­la­ment nie­zgod­nie z obo­wi­ązu­jący­mi wte­dy pro­ce­du­ra­mi, zaś umo­wa ze Szwe­da­mi za­wie­ra nie­do­po­wie­dze­nia, któ­re Kreu­ger skrzęt­nie wy­ko­rzy­stu­je. Ma­jąc z gło­wy kon­ku­ren­cję, jego kon­cern wy­win­do­wał ceny, za­pa­łki sta­ją się ar­ty­ku­łem luk­su­so­wym, co­raz mniej lu­dzi na nie stać, w efek­cie cze­go pro­duk­cja leci na łeb na szy­ję, co po­ci­ąga za sobą re­duk­cję miejsc pra­cy. A ko­le­dzy z dzia­łu eko­no­micz­ne­go od daw­na pi­szą, że spe­cja­li­ści w naj­bli­ższych la­tach nie wy­klu­cza­ją na­de­jścia po­wa­żne­go świa­to­we­go kry­zy­su. – Szkiel­tow­ski szu­kał so­jusz­ni­ków i zna­la­zł ich. Szef ru­bry­ki go­spo­dar­czej po­twier­dził jego sło­wa.

– Ale prze­cież dzia­ła­ła już w Sej­mie ja­kaś tam nad­zwy­czaj­na ko­mi­sja ba­da­jąca tę spra­wę – przy­po­mniał so­bie kie­row­nik dzia­łu kra­jo­we­go. – Ob­ra­do­wa­li bo­da­jże w lip­cu ubie­głe­go roku i do­kład­nie tak, jak wcześ­niej mó­wi­łem, sku­pi­li się na po­gnębie­niu znie­na­wi­dzo­ne­go Grab­skie­go.

– Ow­szem – zgo­dził się Szkiel­tow­ski – ale spra­woz­da­nie pod­su­mo­wu­jące jej pra­ce było tak mar­ne, że nie we­szło na­wet pod ob­ra­dy par­la­men­tu. Ze­bra­ny ma­te­riał nie wy­star­czył, by po­ci­ągnąć do od­po­wie­dzial­no­ści funk­cjo­na­riu­szy pu­blicz­nych, któ­rzy za­nie­dba­li in­te­res pa­ństwa przy za­wie­ra­niu nie­ko­rzyst­nej umo­wy. Ja zresz­tą nie tyle chcę ob­wi­niać Ko­me­dian­ta i jego ako­li­tów, czy roz­li­czać ich po­przed­ni­ków, ile mam na­dzie­ję spro­wo­ko­wać dys­ku­sję pro­wa­dzącą do re­ne­go­cjo­wa­nia wa­run­ków ze szwedz­kim kon­cer­nem. Chcia­łbym przyj­rzeć się bli­żej jego in­te­re­som i za­miast ba­brać się w na­szym ro­dzi­mym po­li­tycz­nym ba­gien­ku, uka­zać czy­tel­ni­kom szer­sze spek­trum, bo prze­cież od­bi­ja się to na ich kie­sze­ni. Kreu­ger jest świa­to­wym po­ten­ta­tem, do­kład­nie w ten sam spo­sób za­pew­nił so­bie mo­no­po­le w kil­ku in­nych kra­jach, w Peru, Gre­cji…

– Hm, to fak­tycz­nie może być te­mat. – Na­czel­ny po­ki­wał gło­wą, w za­my­śle­niu gry­ząc ołó­wek. Była to ozna­ka, że my­śli in­ten­syw­nie. Przy­naj­mniej prze­stał wresz­cie stu­kać.

– Do­dam jesz­cze, że oso­bli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści tuż przed za­war­ciem umo­wy wpro­wa­dzo­no u nas nową ta­ry­fę ko­le­jo­wą, za­wie­ra­jącą spe­cjal­ne ulgi dla prze­wo­zu drew­na osi­ko­we­go. A jak my­śli­cie, co robi się z osi­ki? – Ksa­we­ry si­ęgnął do kie­sze­ni spodni, wy­jął za­pa­łki i te­atral­nym ge­stem za­chro­bo­tał pu­de­łkiem z dra­ską na bocz­nej kra­wędzi. – Drew­no po­cho­dzi oczy­wi­ście z la­sów pa­ństwo­wych, a Kreu­ger chy­trze prze­jął też fa­bry­kę chlo­ra­nu po­ta­su, nie­zbęd­ne­go do pro­duk­cji za­pa­łek.

– No do­brze, sądzę, że mo­że­my to pu­ścić – zde­cy­do­wał na­czel­ny. Prze­bie­gł py­ta­jącym wzro­kiem po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych dzien­ni­ka­rzy. Nikt nie zgła­szał za­strze­żeń, na­wet kie­row­nik dzia­łu kra­jo­we­go mil­cząco przy­tak­nął, wi­dać osta­tecz­nie prze­ko­na­ny ar­gu­men­ta­mi Szkiel­tow­skie­go. – Roz­kła­da­my ma­te­riał na kil­ka nu­me­rów, a ty je­dziesz w de­le­ga­cję, żeby zba­dać ten mi­ędzy­na­ro­do­wy wątek.

Wy­cho­dząc z sali, od­ci­ągnąłem Ksa­we­re­go na bok.

– Gra­tu­lu­ję – po­wie­dzia­łem.

– Dzi­ęki, Hi­po­li­cie. Przy­znaj, co tak na­praw­dę o tym my­ślisz. Nie­wie­le się od­zy­wa­łeś.

– Moc­na rzecz. Tak się tyl­ko za­sta­na­wiam… – zni­ży­łem głos do szep­tu – …nie sądzisz, że w kon­te­kście tam­tej spra­wy, wiesz, tej, o któ­rej wte­dy roz­ma­wia­li­śmy, nie by­ło­by roz­sąd­niej tro­chę przy­sto­po­wać i szcze­gól­nie te­raz nie wy­chy­lać się tak bar­dzo? Pu­bli­ka­cją na te­mat mo­no­po­lu za­gro­zisz po­tężnej gru­pie in­te­re­sów i sam wy­sta­wisz się na cios. Kreu­ger et con­sor­tes to sil­ni prze­ciw­ni­cy. Po co masz so­bie ro­bić no­wych wro­gów aku­rat w tym mo­men­cie?

– Do­ce­niam twą tro­skę, przy­ja­cie­lu, ale wi­dzisz, dzia­ła to do­kład­nie od­wrot­nie. Je­śli, jak po­wie­dzia­łeś, nie będę się wy­chy­lał, to wszy­scy z miej­sca na­bio­rą po­dej­rzeń, że węszę ja­kąś inną, grub­szą spra­wę. Ce­lo­wo od­pa­li­łem tę za­pa­łcza­ną hi­sto­rię wła­śnie te­raz, dla od­wró­ce­nia uwa­gi. Syp­nę w ten spo­sób pia­skiem w oczy przy­jem­niacz­kom, któ­rzy mo­gli­by mi ewen­tu­al­nie dep­tać po pi­ętach. A do tego mam swo­bo­dę ru­chu i pre­tekst do pod­ró­ży… Za­ufaj mi, wiem, co ro­bię!

Były to ostat­nie sło­wa, ja­kie sły­sza­łem z ust Ksa­we­re­go Szkiel­tow­skie­go, za­nim znik­nął. Na­stęp­ne­go dnia w „Rzecz­po­spo­li­tej” uka­zał się pierw­szy z se­rii jego ar­ty­ku­łów, wy­wo­łu­jąc nie­ma­łe po­ru­sze­nie. Kil­ka osób chcia­ło pil­nie roz­mó­wić się z au­to­rem, któ­ry nie­ste­ty cza­so­wo po­zo­sta­wał nie­osi­ągal­ny, wy­je­chał bo­wiem słu­żbo­wo za gra­ni­cę. Tak przy­naj­mniej gło­si­ła obo­wi­ązu­jąca w re­dak­cji wer­sja ofi­cjal­na.

Molto affettuoso

O tym, że dzie­ci nie przy­no­si bo­cian ani że nie znaj­du­je się ich w li­ściach ka­pu­sty, do­wie­dzia­łem się od dziad­ka An­to­nie­go. Ojca nie pa­mi­ętam. Zgi­nął, gdy by­łem jesz­cze nie­mow­lęciem. Spo­tkał go tra­gicz­ny wy­pa­dek na ko­lei, gdzie jako świe­żo upie­czo­ny ab­sol­went In­sty­tu­tu Po­li­tech­nicz­ne­go od­by­wał prak­ty­kę. Tato był je­dy­nym po­tom­kiem pro­to­pla­sty rodu Waj­che­rów, któ­ry od­tąd prze­jął opie­kę nade mną, swym pod­ów­czas rocz­nym wnu­kiem, oraz przed­wcze­śnie owdo­wia­łą sy­no­wą. Z moją mat­ką do­ga­dy­wa­li się ca­łkiem nie­źle, dzia­dek na­wet za­su­ge­ro­wał jej, aby po­now­nie wy­szła za mąż, de­kla­ru­jąc, że może sam za­trosz­czyć się o moje wy­cho­wa­nie, je­śli obec­no­ść dziec­ka z pierw­sze­go, tak gwa­łtow­nie za­ko­ńczo­ne­go ma­łże­ństwa mia­ła­by stać na prze­szko­dzie jej szczęściu. Mama dłu­go opie­ra­ła się ta­kiej per­spek­ty­wie, jed­nak kil­ka lat po śmier­ci ojca po­zna­ła pew­ne­go do­brze za­po­wia­da­jące­go się che­mi­ka, z któ­rym po­łączy­ło ją je­śli nie pło­mien­ne, to na pew­no trwa­łe uczu­cie. Ów obie­cu­jący na­uko­wiec ry­chło oświad­czył się i po­cząt­ko­wo od­nió­sł się z życz­li­wo­ścią do mnie jako swe­go ewen­tu­al­ne­go pa­sier­ba. Trwa­ło to do cza­su, gdy otwo­rzy­ła się przed nim mo­żli­wo­ść uzy­ska­nia atrak­cyj­ne­go sty­pen­dium w Szwaj­ca­rii. Wy­jazd z żoną mó­głby jesz­cze do­jść do skut­ku, ale małe dziec­ko zde­cy­do­wa­nie skom­pli­ko­wa­ło­by am­bit­ne pla­ny u pro­gu ka­rie­ry kan­dy­da­ta na mo­je­go oj­czy­ma. Upar­cie po­na­wia­na pro­po­zy­cja dziad­ka An­to­nie­go zy­ska­ła więc do­dat­ko­we ar­gu­men­ty i osta­tecz­nie zo­sta­ła przy­jęta, roz­wi­ązu­jąc ro­dzin­ny dy­le­mat. Tak oto zo­sta­łem w kra­ju pod pie­czą dziar­skie­go sta­rusz­ka, a mama z no­wym mężem wy­je­cha­ła do Ge­ne­wy. Ich za­po­wia­da­ny na trzy lata po­byt za gra­ni­cą przedłu­żał się, aż wresz­cie sta­ło się ja­sne, że nie wró­cą, gdyż dru­gi ma­łżo­nek mo­jej ro­dzi­ciel­ki ob­jął po­sa­dę kie­row­ni­ka la­bo­ra­to­rium w jed­nym z re­no­mo­wa­nych szwaj­car­skich in­sty­tu­tów.

Z dziad­kiem An­to­nim łączy­ła mnie szcze­gól­na re­la­cja. To on jako pierw­szy zwró­cił uwa­gę na mój słuch, najął dla mnie na­uczy­cie­la mu­zy­ki i ku­pił mi gra­mo­fon na sze­la­ko­we pły­ty. Była to prze­pi­ęk­na szaf­ko­wa Vic­tro­la z ma­ho­niu, spro­wa­dzo­na aż z Ame­ry­ki, któ­ra z boku mia­ła korb­kę, a na we­wnętrz­nej stro­nie gór­nej po­kry­wy wid­niał ob­ra­zek przed­sta­wia­jący bia­łe­go pie­ska Nip­pe­ra, za­słu­cha­ne­go w dźwi­ęki wy­do­by­wa­jące się z tuby. Na tym sprzęcie ka­to­wa­li­śmy sąsia­dów na­gra­nia­mi dziad­ko­wej ulu­bie­ni­cy, pri­ma­don­ny ope­ret­ko­wej Lu­cy­ny Mes­sal. To z dziad­kiem An­to­nim za­cząłem cha­dzać na kon­cer­ty, on też, z oka­zji mych szes­na­stych uro­dzin, po raz pierw­szy za­pro­wa­dził mnie do bur­de­lu. Utrzy­my­wał, że do­pó­ki żyła bab­cia, po­zo­sta­wał jej wier­ny. Ale bab­cia uma­rła na su­cho­ty dwa lata przed śmier­cią mo­je­go taty. Dzia­dek prze­ży­wał za­tem dru­gą mło­do­ść, spe­łnia­jąc na­rzu­co­ną so­bie mi­sję zro­bie­nia ze mnie mężczy­zny. Sam gu­sto­wał w nie­wia­stach o ru­ben­sow­skich kszta­łtach i miał szcze­gól­ną sła­bo­ść do mu­zy­ki Schu­ber­ta. Łzy z jego oczu wy­ci­ska­ło na­gra­nie Kró­la Olch z ba­ry­to­nem Ro­ber­tem Le­on­hard­tem, któ­re­mu akom­pa­nio­wa­ła or­kie­stra pod ba­tu­tą Na­tha­nie­la Shil­kre­ta. Od wie­lo­krot­ne­go słu­cha­nia zdar­li­śmy do­szczęt­nie tę dwu­na­sto­ca­lo­wą pły­tę. Do­pie­ro po la­tach do­ta­rło do mnie, że to wzru­sze­nie wy­wo­ła­ne było wspo­mnie­niem mo­je­go ojca. Gdy­by An­to­ni Waj­cher miał oka­zję po­znać Kin­der­to­ten­lie­der – tre­ny dzie­ci­ęce Mah­le­ra do słów Frie­dri­cha Rüc­ker­ta, chy­ba pękło­by mu ser­ce. Dzia­dek lu­bił się chwa­lić, że był obec­ny na wi­dow­ni pod­czas pra­wy­ko­na­nia sym­fo­nii Nie­do­ko­ńczo­nej w Wied­niu, gdzie w la­tach sze­śćdzie­si­ątych ubie­głe­go wie­ku rze­ko­mo tro­pił ja­kie­goś pru­skie­go szpie­ga. Ni­g­dy do ko­ńca nie by­łem pew­ny, czy mówi po­wa­żnie, czy żar­tu­je, jed­nak go­dzi­na­mi mo­głem słu­chać jego opo­wie­ści, w któ­rych nie szczędził mi pi­kant­nych szcze­gó­łów swej burz­li­wej mło­do­ści4).

4) Przygody Antoniego Wajchera opisano w powieści Agent Jego Świ­ąto­bli­wo­ści (War­Bo­ok, 2020).

Wspo­mnie­nie dziad­ka to­wa­rzy­szy­ło mi, gdy sze­dłem od stro­ny Za­chęty przez plac Sa­ski, kie­ru­jąc kro­ki do pew­ne­go lo­ka­lu przy Wierz­bo­wej, nie­odłącz­nie ko­ja­rzące­go mi się z oso­bą mo­je­go przod­ka. Kie­dy Waj­cher se­nior uma­rł przed kil­ko­ma laty, to właś­nie w Oa­zie od­by­ła się sty­pa, któ­ra trwa­le za­pi­sa­ła się w pa­mi­ęci war­szaw­skich re­stau­ra­to­rów. Dzia­dek An­to­ni na łożu śmier­ci wy­ra­źnie za­ży­czył so­bie, by jego po­że­gna­nie mia­ło miej­sce w naj­wy­twor­niej­szej w mie­ście knaj­pie z dan­sin­giem i szcze­gó­ło­wo po­in­stru­ował mnie, jako wy­ko­naw­cę ostat­niej woli, w kwe­stii or­ga­ni­za­cji przy­jęcia. Ka­te­go­rycz­nie za­bro­nił ja­kie­go­kol­wiek opła­ki­wa­nia czy pod­da­wa­nia się ża­łob­nej at­mos­fe­rze. Chciał, by jego ode­jście świ­ęto­wa­no hucz­nie, jak zwy­kł ma­wiać za ży­cia: z pom­pą i przy­tu­pem. Zo­sta­wił na ten cel po­ka­źny fun­dusz, z któ­re­go po­le­cił mi opła­cić wy­kwint­ne po­tra­wy i naj­dro­ższe al­ko­ho­le z kar­ty, jazz­ban­do­wą or­kie­strę, ar­ty­stów i for­dan­ser­ki. Wy­star­czy­ło na­wet na hoj­ne na­piw­ki dla kel­ne­rów i szat­nia­rzy. Uczy­ni­łem za­do­ść jego ży­cze­niu, szam­pan lał się stru­mie­nia­mi, a za­ba­wa trwa­ła do bia­łe­go rana. O do­bry na­strój go­ści za­dba­ły wscho­dzące gwiaz­dy sto­łecz­nej es­tra­dy: Dym­sza, Bodo i Or­do­nów­na, któ­rym akom­pa­nio­wał mój ko­le­ga z kon­ser­wa­to­rium, He­niu Wars. Od tam­tej pory ob­słu­ga kła­nia­ła mi się w pas, ile­kroć sta­wa­łem w pro­gach tego przy­byt­ku.

Roz­my­śla­łem o dziad­ko­wej sty­pie, bo po­zna­łem wów­czas kil­ka osób, któ­re, jak się oka­za­ło, na­le­ża­ły do kręgu wspól­nych zna­jo­mych mo­je­go przod­ka oraz Ksa­we­re­go. Mia­łem wła­śnie za­miar spo­tkać się z jed­ną z nich. Idąc do Oazy, mi­nąłem wy­rów­na­ny te­ren po ro­ze­bra­nym w ubie­głym roku so­bo­rze Świ­ęte­go Alek­san­dra New­skie­go. Wie­lu war­sza­wia­ków na­dal nie mo­gło przy­wyk­nąć do opu­sto­sza­łe­go miej­sca po bi­zan­tyj­skim gma­chu, któ­re­go ce­bu­la­ste ko­pu­ły przez lata gó­ro­wa­ły nad śród­miej­ską pa­no­ra­mą. Jego sie­dem­dzie­si­ęcio­me­tro­wa dzwon­ni­ca była jed­ną z naj­wy­ższych bu­dow­li War­sza­wy. Wo­kół roz­biór­ki to­czy­ła się pło­mien­na de­ba­ta. Część dys­ku­tan­tów wi­dzia­ła w mo­nu­men­tal­nej pra­wo­sław­nej świ­ąty­ni sym­bol ro­syj­skie­go uci­sku i po­mnik nie­wo­li, któ­ry bez­względ­nie na­le­ży zrów­nać z zie­mią. Inni roz­dzie­ra­li sza­ty nad bar­ba­rzy­ńskim, jak to okre­śla­li, ak­tem szo­wi­ni­zmu i nie­to­le­ran­cji, przed­kła­da­jąc rze­ko­me wa­lo­ry ar­ty­stycz­ne nad względy po­li­tycz­ne. Od­rzu­co­no kon­cep­cję prze­bu­do­wy so­bo­ru na ko­ściół ka­to­lic­ki, a ta­kże pro­po­zy­cję Że­rom­skie­go, by umie­ścić tam mu­zeum mar­ty­ro­lo­gii na­ro­du pol­skie­go. Na oko­licz­no­ść roz­biór­ki wy­pusz­czo­no na­wet pa­ństwo­we ob­li­ga­cje, za­bez­pie­czo­ne war­to­ścią ma­te­ria­łów od­zy­ska­nych z bu­dyn­ku. Wie­lo­krot­nie roz­ma­wia­li­śmy o tym ze Szkiel­tow­skim, któ­ry na­le­żał do obo­zu ka­te­go­rycz­nie do­ma­ga­jące­go się usu­ni­ęcia bu­dow­li.

Wspo­mnie­nia te to­wa­rzy­szy­ły mi w dro­dze na Wierz­bo­wą. Mia­łem na­dzie­ję zdo­być w Oa­zie ja­kieś wia­do­mo­ści o Ksa­we­rym, któ­re­go nie­obec­no­ść w re­dak­cji prze­ci­ąga­ła się nie­po­ko­jąco. Przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi miał wró­cić ze słu­żbo­wej pod­ró­ży, jed­nak nie po­ja­wił się ani on, ani ko­lej­ne części jego re­por­ta­żu na te­mat Mo­no­po­lu Za­pa­łcza­ne­go. Krót­ko mó­wi­ąc, słuch po moim przy­ja­cie­lu za­gi­nął.

***

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy by­łem w tym miej­scu, nie mo­głem oprzeć się wra­że­niu ja­kie­goś ci­ężko­straw­ne­go prze­sy­tu. Po­dwo­je Oazy osło­ni­ęto se­ce­syj­nym bal­da­chi­mem, nad któ­rym mi­go­tał krzy­kli­wy neon. Na par­te­rze znaj­do­wa­ły się szat­nia i sala re­stau­ra­cyj­na. Ser­wo­wa­no głów­nie kuch­nię fran­cu­ską, co moim zda­niem w dość za­baw­ny spo­sób kon­tra­sto­wa­ło z wy­stro­jem wnętrza zdo­mi­no­wa­ne­go przez ro­dzi­mą pstro­ka­ci­znę, przy­wo­łu­jącą na myśl wzor­nic­two kra­kow­skich skrzyń po­sa­go­wych. Nie­co gu­stow­niej wy­gląda­ła sala ta­necz­na miesz­cząca się na pi­ętrze. Naj­bar­dziej lu­bi­łem w niej mo­zai­kę par­kie­to­wą, któ­ra cza­ru­jąco od­bi­ja­ła re­flek­sy ma­syw­ne­go, krysz­ta­ło­we­go ży­ran­do­la. Lo­kal ofe­ro­wał go­ściom rów­nież świet­nie za­opa­trzo­ny cock­ta­il-bar w ame­ry­ka­ńskim sty­lu, a ta­kże pry­wat­ne ga­bi­ne­ty na oby­dwu kon­dy­gna­cjach. Oso­bi­ście nie czu­łem się kom­for­to­wo w tym en­to­ura­ge’u, lecz dla lwiej części klien­te­li Oaza sta­no­wi­ła kwin­te­sen­cję naj­now­szej mody i ele­gan­cji.

Swo­je praw­dzi­we ob­li­cze tanc­bu­da ujaw­nia­ła do­pie­ro nad ra­nem, kie­dy cały blichtr pry­skał ni­czym świa­tło prze­pa­la­jącej się ża­rów­ki. Ostat­ni we­te­ra­ni noc­nych hu­la­nek, obej­mu­jąc uwie­szo­ne na ich ra­mio­nach, za­ta­cza­jące się part­ner­ki, wiel­ko­pa­ńskim ge­stem rzu­ca­li wy­mi­ęte bank­no­ty szat­nia­rzom. Na par­kie­cie zo­sta­wa­ły już je­dy­nie nie­licz­ne bla­de ku­rew­ki w ce­ki­nach, pląsa­jące le­ni­wie z ża­ło­śnie ob­wi­sły­mi pió­ra­mi po­śród tych kil­ku wy­fra­ko­wa­nych gru­ba­sów, któ­rzy na­dal łu­dzi­li się, że będą w sta­nie spro­stać włas­nym, snu­tym za dnia, lu­bie­żnym fan­ta­zjom.

Mes­sa­li­na sta­wa­ła wte­dy u szczy­tu scho­dów w swo­ich wie­czo­ro­wych ręka­wicz­kach z czar­nej ko­ron­ki i omia­ta­ła kra­jo­braz po bi­twie po­gar­dli­wym spoj­rze­niem spod dłu­gich rzęs. Jed­ną rękę ko­kie­te­ryj­nym ge­stem opie­ra­ła na bio­drze, w dru­giej trzy­ma­ła szkla­ną fif­kę z cie­niut­kim pa­pie­ro­sem, z któ­re­go uno­si­ła się smu­kła stru­żka won­ne­go dymu. Taką za­pa­mi­ęta­łem ją z fi­na­łu dziad­ko­wej sty­py. Z An­to­nim Waj­che­rem, jak się wów­czas oka­za­ło, łączy­ła ją wie­lo­let­nia zna­jo­mo­ść. Była ta­kże jed­ną z za­ufa­nych in­for­ma­to­rek Ksa­we­re­go.

Mes­sa­li­na była gran­de­są, czy­li eks­klu­zyw­ną pro­sty­tut­ką z naj­wy­ższej pó­łki. Od ko­le­ża­nek po fa­chu wy­cze­ku­jących oka­zji na ro­gach ulic dzie­li­ła ją prze­pa­ść po­rów­ny­wal­na do dy­stan­su mi­ędzy so­li­stą me­dio­la­ńskiej La Sca­li a we­sel­nym graj­kiem-sa­mo­ukiem z za­pa­dłej wsi po­le­skiej. Dys­po­no­wa­ła wła­snym apar­ta­men­tem w cen­trum mia­sta i daw­no już unie­za­le­żni­ła się od su­te­ne­ra. Była spryt­na i mia­ła spo­ro szczęścia. Po­dob­no bez pa­mi­ęci za­ko­chał się w niej kie­dyś ja­kiś ba­jecz­nie bo­ga­ty ku­piec, któ­ry za­in­we­sto­wał po­ka­źne środ­ki, aby wy­dźwi­gnąć ją z po­zio­mu wul­gar­nej ulicz­ni­cy na sa­lo­ny, gdzie nie tyl­ko zwi­ęk­szy­ły się jej do­cho­dy, ale i bez­pie­cze­ństwo oraz hi­gie­na pra­cy. Osi­ągni­ęcie sta­tu­su luk­su­so­wej damy do to­wa­rzy­stwa kosz­to­wa­ło ją nie­ma­ło wy­si­łku, ale nie usta­wa­ła w roz­wi­ja­niu swych ta­len­tów. Awans zo­bo­wi­ązu­je, a Mes­sa­li­na nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu, by ci­ągle się uczyć. Jak na córę Ko­ryn­tu była więc nie­źle wy­kszta­łco­na, mó­wi­ła zno­śnie po nie­miec­ku, bra­ła lek­cje fran­cu­skie­go i na­der swo­bod­nie czu­ła się, kon­wer­su­jąc o ak­tu­al­nych pre­mie­rach czy no­wo­ściach wy­daw­ni­czych. Stać ją było na opła­ca­nie pry­wat­nej ochro­ny, opie­ko­wa­ła się też kil­ko­ma in­ny­mi dziew­częta­mi, for­dan­ser­ka­mi z Oazy, dba­jąc, aby nie na­py­ta­ły so­bie bie­dy z ofi­cje­la­mi Urzędu Sa­ni­tar­no-Oby­cza­jo­we­go z Da­ni­ło­wi­czow­skiej. Na tym eta­pie ka­rie­ry mo­gła już po­zwo­lić so­bie na prze­bie­ra­nie w klien­tach, a trze­ba przy­znać, że była wy­bred­na. Często wi­dy­wa­łem ją w ope­rze w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­rów i dy­plo­ma­tów. Świet­nie orien­to­wa­ła się w me­an­drach po­li­ty­ki oraz szcze­gó­łach ży­cia to­wa­rzy­skie­go wy­ższych sfer, co czy­ni­ło ją szcze­gól­nie cen­nym źró­dłem Szkiel­tow­skie­go. Łączy­ła ich ta­kże przy­ja­źń, o ile mi wia­do­mo, pla­to­nicz­na. Li­czy­łem, że Mes­sa­li­na może dys­po­no­wać ja­ki­miś in­for­ma­cja­mi na te­mat po­wo­dów przedłu­ża­jącej się nie­obec­no­ści Ksa­we­re­go. Do od­wie­dzin dała mi pre­tekst nie­daw­no, pod­czas przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia we foy­er Te­atru Wiel­kie­go, pro­sząc, abym przy oka­zji po­le­cił jej ty­tu­ły, na któ­re war­to się wy­brać w bie­żącym se­zo­nie.

Choć daw­no prze­kro­czy­ła czter­dziest­kę, nie wy­gląda­ła na swo­je lata. Sta­ran­ny ma­ki­jaż i prze­my­śla­na to­a­le­ta pod­kre­śla­ły pew­ną dwo­isto­ść, jaką od­zna­cza­ła się jej uro­da. Spod pie­czo­ło­wi­cie kszta­łto­wa­ne­go wi­ze­run­ku fem­me fa­ta­le wy­zie­rał bo­wiem ja­kiś za­ska­ku­jący rys dziew­częcej na­iw­no­ści, dzia­ła­jący na mężczyzn hip­no­ty­zu­jąco. Jak wi­ęk­szo­ść przed­sta­wi­cie­li mo­jej płci, nie po­tra­fi­łem ukryć fa­scy­na­cji tą wład­czą, a przy tym wra­żli­wą ko­bie­tą. Nic dziw­ne­go, że bez tru­du była w sta­nie owi­nąć so­bie wo­kół pal­ca nie­jed­ne­go am­ba­sa­do­ra czy pu­łkow­ni­ka.

Przy­jęła mnie w jed­nym z za­cisz­nych ga­bi­ne­tów, któ­re za­pew­nia­ły dys­kre­cję go­ściom dys­po­nu­jącym od­po­wied­ni­mi fun­du­sza­mi. Na jed­no jej ski­nie­nie ma­ître d’hôtel za­or­dy­no­wał zim­ne prze­kąski i li­kie­ry z lwow­skiej go­rzel­ni Ba­czew­skie­go.

– Cóż za miła nie­spo­dzian­ka – za­szcze­bio­ta­ła słod­kim i lek­kim ni­czym świe­ża beza so­pra­nem, jak­by wręcz stwo­rzo­nym do wy­ko­ny­wa­nia par­tii mo­zar­tow­skich sub­re­tek. – Wie­ki całe pana nie wi­dzia­łam, dro­gi Hi­po­li­cie. Ide­al­nie, wprost ide­al­nie pan tra­fił, mam aku­rat wol­ne, bo za­nie­mó­gł je­den mi­ni­ster, co to za­po­wia­dał się na dziś wie­czór. Będzie pan moją wy­mów­ką, jak przyj­dą te ba­łwa­ny ze Szta­bu, od któ­rych nie mogę się opędzić.

– Dzi­ęku­ję, że ra­czy­ła mnie pani za­szczy­cić swym to­wa­rzy­stwem, ma­de­mo­isel­le. – Pod­jąłem grę. By­li­śmy wpraw­dzie po imie­niu, lecz ten ry­tu­ał kur­tu­azyj­nych pod­cho­dów sta­no­wił nie­odłącz­ny ele­ment w kon­tak­tach z Mes­sa­li­ną. Lu­bi­ła ak­to­rzyć, a kie­dy mia­ła aku­rat ka­prys, po­tra­fi­ła być pró­żna i pre­ten­sjo­nal­na jak pod­sta­rza­ła diwa na rau­cie u dy­rek­to­ra te­atru. Szar­manc­ko uca­ło­wa­łem jej dłoń. – Słu­ga uni­żo­ny!

– Ach, pa­ńskie ma­nie­ry są nie­na­gan­ne! To się ma we krwi, mój dro­gi, od razu znać szla­chec­kie ko­rze­nie! – za­wo­ła­ła. – Lecz cze­góż in­ne­go mo­żna ocze­ki­wać po po­tom­ku za­cne­go pana An­to­nie­go, nie­odża­ło­wa­nej pa­mi­ęci…

Nie wy­trzy­ma­łem i par­sk­nąłem śmie­chem. Uda­ły się jej te szla­chec­kie ko­rze­nie, nie ma co! Mes­sa­li­na rów­nie do­brze jak ja wie­dzia­ła, że dzia­dek An­to­ni do­ra­stał w sie­ro­ci­ńcu, a ja­kiej ta­kiej ogła­dy na­brał, włó­cząc się za mło­du po Eu­ro­pie. Łączy­ło ich to do­świad­cze­nie mo­zol­ne­go wy­do­by­wa­nia się z ni­zin spo­łecz­nych.

– Dla­cze­go pan się śmie­je? – za­py­ta­ła z uda­wa­nym obu­rze­niem. Wi­dzia­łem wy­ra­źnie, że sama z tru­dem utrzy­mu­je po­wa­gę, bez­tro­sko brnąc w roz­po­czętą bła­ze­na­dę. – Do­praw­dy, żeby po­to­mek słyn­ne­go kra­kow­skie­go rodu Waj­che­rów stro­ił so­bie drwi­ny w obec­no­ści damy!

– Po­kor­nie pro­szę o wy­ba­cze­nie – od­pa­rłem, mo­du­lu­jąc głos na po­do­bie­ństwo mo­je­go przod­ka. – Istot­nie, jak ma­wiał mój świ­ętej pa­mi­ęci dziad: po­cho­dze­nie ob­li­gu­je, bo­wiem nie­je­den her­bo­wy kra­kus zwy­kł wspi­nać się na ko­ński grzbiet po ple­cach Waj­che­rów.

Tym ra­zem ro­ze­śmia­li­śmy się obo­je. Tra­dy­cji sta­ło się za­do­ść, mo­żna więc było już nor­mal­nie po­roz­ma­wiać. Mes­sa­li­na umo­ści­ła się wy­god­nie w fo­te­lu, nie­spiesz­nym, wy­stu­dio­wa­nym ru­chem za­ło­ży­ła nogę na nogę, tak jak tyl­ko ko­bie­ty tego typu to po­tra­fią, i sięg­nęła po kie­li­szek. Wznie­śli­śmy to­ast.

– Co cię spro­wa­dza, Hi­po­lit­ku? Wiem prze­cież, że to miej­sce nie jest w two­im ty­pie.

Po­da­łem jej li­stę re­ko­men­do­wa­nych spek­ta­kli.

– Ach, to uro­cze, że pa­mi­ęta­łeś o mo­jej pro­śbie! – Ob­da­rzy­ła mnie olśnie­wa­jącym uśmie­chem, z szel­mow­ską miną wsu­wa­jąc so­bie zło­żo­ną kart­kę za de­kolt. – Jak mogę ci się od­wdzi­ęczyć?

– Szu­kam Ksa­we­re­go. Ja­kiś czas temu wy­je­chał za gra­ni­cę, po­wi­nien był już wró­cić, a nie daje zna­ku ży­cia. Nie mia­łaś przy­pad­kiem od nie­go ja­ki­chś wie­ści?

– Nie, daw­no już się u mnie nie po­ja­wiał. To ca­łkiem do nie­go nie­po­dob­ne, zwłasz­cza że mam coś, o co pro­sił przy ostat­nim spo­tka­niu… Hm, kie­dy to było? Chy­ba z mie­si­ąc temu. My­ślisz, że coś mu się mo­gło stać?

– W tym fa­chu nie­trud­no się ko­muś na­ra­zić, a jego ostat­nie tek­sty ra­czej nie przy­pa­dły do gu­stu pew­nym wpły­wo­wym fi­gu­rom.

– Te o za­pa­łkach? Tak, czy­ta­łam… – Mia­ro­wo po­ru­sza­ła sto­pą w rytm do­cho­dzące­go zza drzwi char­le­sto­na. Na szczęście od­gło­sy z sali ta­necz­nej były przy­tłu­mio­ne, mo­głem więc obyć się na ra­zie bez ohro­pa­xów. Od­bie­ra­łem za to co­raz in­ten­syw­niej bo­dźce in­ne­go ro­dza­ju. Mes­sa­li­na na­gle jak­by coś so­bie przy­po­mnia­ła. – A wiesz, fak­tycz­nie, nie­dłu­go po tym, jak wy­sze­dł jego ar­ty­kuł, sły­sza­łam od jed­nej z mo­ich dziew­czyn, któ­ra ob­słu­gi­wa­ła aku­rat ja­kąś szwedz­ką de­le­ga­cję, że bar­dzo się tam­to to­wa­rzy­stwo zro­bi­ło ner­wo­we. Była świad­kiem, jak tłu­macz czy­tał tym Szwe­dom wa­szą ga­ze­tę, a oni coś tam ostro klęli po ich­nie­mu i za­częli na­gle gdzieś wy­dzwa­niać, krzy­czeć, aż się prze­stra­szy­ła. Na szczęście nie zro­bi­li jej żad­nej krzyw­dy, bo i za co, sądzi­li pew­nie, że nie­wie­le zro­zu­mia­ła. Ale te­raz, po tym, co mi po­wie­dzia­łeś, sama za­czy­nam się tro­chę nie­po­ko­ić! – Spoj­rza­ła na mnie sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. – Zwłasz­cza że nie je­steś pierw­szym, któ­ry roz­py­tu­je o Ksa­we­re­go.

– A kto jesz­cze go szu­kał? Ktoś od nas, z re­dak­cji?

– Nie – od­pa­rła, si­ęga­jąc do to­reb­ki. – Smęt­ni dżen­tel­me­ni z pa­ła­cu nie­opo­dal.

Za­mu­ro­wa­ło mnie. W Pa­ła­cu Sa­skim re­zy­do­wał Sztab Ge­ne­ral­ny Woj­ska Pol­skie­go, a uwa­ga Mes­sa­li­ny nie­dwu­znacz­nie wska­zy­wa­ła na to, że Szkiel­tow­skim in­te­re­so­wa­li się przed­sta­wi­cie­le II Od­dzia­łu. Wy­wiad.

Mes­sa­li­na wy­ci­ągnęła pa­pie­ro­sa i wło­ży­ła go do luf­ki. Wy­jąłem za­pal­nicz­kę, żeby po­dać jej ogień. Na­chy­la­jąc się do niej, po­czu­łem za­pach dro­gich per­fum z in­ten­syw­ny­mi nu­ta­mi ja­ki­chś orien­tal­nych przy­praw ko­rzen­nych. Co­raz trud­niej było mi sku­pić my­śli. Wy­chy­li­łem kie­li­szek wi­śniów­ki, by nie­co roz­jaś­nić umy­sł.

– Po­cze­kaj – pod­jąłem po chwi­li. – A czy ci fa­ce­ci z „Dwój­ki” py­ta­li o Ksa­we­re­go po pu­bli­ka­cji ar­ty­ku­łu, czy wcze­śniej?

– Nie pa­mi­ętam do­kład­nie. Zda­je się, że przy­cho­dzi­li kil­ka razy w tej spra­wie. – Ob­ró­ci­ła się w fo­te­lu, wy­dmu­chu­jąc aro­ma­ty­zo­wa­ny dym. Mu­snęła przy tym ko­ńcem pal­ców moją dłoń. – Słu­chaj, ale może nie za­mar­twiaj­my się na za­pas? Znam go od lat i zda­rza­ły mu się już ta­kie dłu­ższe znik­ni­ęcia.

– Sam nie wiem – mruk­nąłem bez prze­ko­na­nia. Nie chcia­łem dzie­lić się z nią swy­mi po­dej­rze­nia­mi. Po­my­śla­łem z re­zy­gna­cją, że ni­cze­go wi­ęcej chy­ba się tu nie do­wiem. Czy łu­dzi­łem się jesz­cze wte­dy, że Szkiel­tow­ski wró­ci, sko­ro z nie­jed­nej opre­sji wy­cho­dził cało? Od­kor­ko­wa­łem ka­raf­kę i po­now­nie na­pe­łni­łem kie­lisz­ki. – Cóż, wy­pij­my strze­mien­ne­go, będę się zbie­rał.

– Na­rze­czo­na cze­ka? – Oczy Mes­sa­li­ny zwęzi­ły się a na jej kar­ma­zy­no­wych ustach za­go­ścił fi­glar­ny uśmie­szek. – Ta mło­da dama, z któ­rą wi­dzia­łam cię wte­dy na sty­pie, będzie nie­po­cie­szo­na, że spędzasz czas z ja­kąś wy­uz­da­ną dziw­ką, co?

– Wszyst­kie­ście jed­na­ko­we kur­wy – od­pa­ro­wa­łem bez na­my­słu, osta­tecz­nie wy­trąco­ny z rów­no­wa­gi. Szyb­ko rąb­nąłem kie­li­cha i od razu na­la­łem na­stęp­ne­go.

– Ojo­joj, pa­trz­cie go, ja­kie bie­dac­two! – Na­wet nie pró­bo­wa­ła ukryć ra­do­ści, a mnie lek­ko za­szu­mia­ło w gło­wie od wy­pi­te­go al­ko­ho­lu. – Roz­sta­li­ście się? Nie wie­dzia­łam… Ale to bar­dzo do­brze, w su­mie szko­da by cię było do że­niacz­ki. No to świ­ętu­je­my, prze­cież trze­ba cię ja­koś po­cie­szyć! Klin kli­nem, Hi­po­lit­ku, daw­no po­wi­nie­neś to zro­bić, za­miast uża­lać się nad sobą. Nie ma mowy, że­bym cię te­raz wy­pu­ści­ła.

– Daj spo­kój. Po­chle­biasz mi, ale ra­czej mnie na cie­bie nie stać. – Pró­bo­wa­łem jesz­cze się bro­nić, lecz czu­łem, że z ka­żdą se­kun­dą mój opór słab­nie.

– Żar­tu­jesz? Nie sie­dzę tu prze­cież z tobą dla pie­ni­ędzy, głup­ta­sie. Za­ra­biam na in­nych fra­je­rach, a do cie­bie mam wi­docz­nie ja­kąś sła­bo­ść. Chy­ba przez wzgląd na An­to­nie­go. – Rzu­ci­ła mi jed­no ze swo­ich za­lot­nych spoj­rzeń, jed­no­cze­śnie przy­gry­za­jąc lek­ko dol­ną war­gę. Pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm, trze­ba przy­znać. Po­my­śla­łem, że wła­ści­wie co mi szko­dzi? Bez­błęd­nie od­czy­tu­jąc moją re­ak­cję, za­nim ja sam zdąży­łem ją so­bie w pe­łni uświa­do­mić, Mes­sa­li­na za­kla­ska­ła w dło­nie. – Kel­ner, szam­pa­na! Baw­my się!

Or­kie­stra za ścia­ną sko­ńczy­ła aku­rat grać wi­ązan­kę foks­tro­tów i roz­po­częła ja­kieś na­mi­ęt­ne tan­go.

***

Na­za­jutrz, kie­dy zja­wi­łem się w re­dak­cji, pa­no­wa­ła tam dziw­na at­mos­fe­ra. Nie ma so­bie rów­ne­go wi­dok ban­dy zdez­o­rien­to­wa­nych pi­sma­ków, któ­rzy za wszel­ką cenę usi­łu­ją spra­wiać wra­że­nie, że są świet­nie po­in­for­mo­wa­ni, pod­czas gdy w isto­cie nie mają po­jęcia, na czym sto­ją. Wszy­scy cho­dzi­li jak na­kręce­ni, mó­wili do sie­bie pó­łsłów­ka­mi i za­cho­wy­wa­li się tak, jak­by wła­śnie wró­ci­li z se­an­su u naj­mod­niej­sze­go w sto­li­cy ja­sno­wi­dza Osso­wiec­kie­go. Całe za­mie­sza­nie spo­wo­do­wa­ne było wi­zy­tą Po­li­cji Pa­ństwo­wej. Oka­za­ło się, że kil­ka dni wcze­śniej na­czel­ny od­był roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną z miesz­ka­jącą w Wil­nie ku­zyn­ką Szkiel­tow­skie­go, a za­nie­po­ko­jo­na ko­bie­ta ofi­cjal­nie zgło­si­ła za­gi­ni­ęcie krew­ne­go. Choć sły­sza­łem o jej ist­nie­niu, to nie po­zna­łem do­tąd oso­bi­ście owej pan­ny Mar­ty, któ­ra ja­ko­by mia­ła być je­dy­ną ży­jącą oso­bą z naj­bli­ższej ro­dzi­ny Ksa­we­re­go. Prze­szło mi wte­dy przez myśl, że wła­ści­wie nie­wie­le wiem o pry­wat­nym ży­ciu mo­je­go przy­ja­cie­la.

Z po­bli­skie­go ko­mi­sa­ria­tu przy­sła­no trzech funk­cjo­na­riu­szy, aspi­ran­ta oraz dwóch przo­dow­ni­ków, któ­rzy kręci­li się po biu­rach i roz­py­ty­wa­li per­so­nel. Kie­dy wsze­dłem, naj­star­szy stop­niem po­li­cjant opusz­czał aku­rat ga­bi­net na­czel­ne­go. Szef ski­nął na mnie z da­le­ka.

– Waj­cher! Do­brze, że pana wi­dzę. Mo­żna na słów­ko?

Za­mknąłem za sobą drzwi.

– O co cho­dzi, pa­nie re­dak­to­rze?

– Mam pro­śbę. – Na­czel­ny nie pa­trząc na mnie, prze­kła­dał na biur­ku ja­kieś pa­pie­ry. – Pan zda­je się był… zna­czy się jest za­przy­ja­źnio­ny ze Szkiel­tow­skim. Dziś po po­łud­niu przy­je­żdża ta jego sio­stra czy ku­zyn­ka. Mó­głby ją pan ode­brać z Wi­le­ńskie­go i od­wie­źć do ho­te­lu? Pro­szę wzi­ąć ra­chu­nek za tak­sów­kę, ga­ze­ta po­kry­je kosz­ty. – Nie cze­ka­jąc na moją od­po­wie­dź, za­pi­sał na kart­ce go­dzi­nę przy­jaz­du po­ci­ągu i ad­res. – Sam bym po­je­chał, ale jak pan wi­dzi, mam tu urwa­nie gło­wy, a jesz­cze te gli­ny wszędzie się kręcą i nosy wty­ka­ją. Spra­wia­ją wra­że­nie znacz­nie bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nych pa­pie­ra­mi Szkiel­tow­skie­go i spra­wa­mi, nad któ­ry­mi ostat­nio pra­co­wał, niż usta­le­niem miej­sca jego po­by­tu. Jak­by szu­ka­li ja­kie­goś haka czy coś. Nie­mal siłą mu­sia­łem ich po­wstrzy­mać przed wy­ła­ma­niem zam­ka w jego biur­ku, wy­obra­ża pan so­bie? Prze­cież trze­ba chro­nić źró­dła, a tam mogą być ja­kieś po­uf­ne ma­te­ria­ły. A już ich rącz­ki świerz­bi­ły, mó­wię panu, wła­dzu­nia cze­ka tyl­ko, żeby do­brać się nam do dupy – ga­dał jak najęty. Pod­nió­sł gło­wę i wy­ci­ągnął w moją stro­nę rękę z no­tat­ką. Na­gle za­ma­rł, przyj­rzał mi się uwa­żnie i zmarsz­czył nos. – Co z pa­nem, do dia­bła?

– Nie ro­zu­miem.

– Na ki­lo­metr cuch­niesz pan wódą!

– Bo szu­ka­łem wczo­raj in­for­ma­cji na te­mat Ksa­we­re­go i…

– Gu­zik mnie ob­cho­dzi, gdzie i z kim się pan łaj­da­czysz po no­cach, ale w ro­bo­cie nie­chluj­stwa to­le­ro­wać nie za­mie­rzam, zro­zu­mia­no? Co to, u dia­bła, krew na ko­łnie­rzy­ku?

Zer­k­nąłem na ko­szu­lę i po­ta­rłem pal­cem czer­wo­ną pla­mę.

– Nie, chy­ba szmin­ka – mruk­nąłem.

– No pi­ęk­nie, nie ma co. Je­dźże pan w tej chwi­li do domu i do­pro­wa­dź się do po­rząd­ku! I że­byś mi się na dwo­rzec nie spó­źnił! Ar­ty­ści, niech ich ja­sna cho­le­ra…

Wy­sze­dłem, nie cze­ka­jąc na dal­szy ciąg ty­ra­dy.

***

Pan­na Mar­ta Szkiel­tow­ska oka­za­ła się ni­ską bru­net­ką, spra­wia­jącą w pierw­szej chwi­li wra­że­nie oso­by o ra­czej nie­śmia­łym uspo­so­bie­niu, nie­po­zba­wio­nej jed­nak lek­kiej, acz za­uwa­żal­nej skłon­no­ści do hi­ste­rii. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem do­strzec w jej ry­sach ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do Ksa­we­re­go. Nie­mal nie od­ry­wa­ła od za­pła­ka­nych oczu ha­fto­wa­nej ba­ty­sto­wej chu­s­tecz­ki, po­wta­rza­jąc w co dru­gim zda­niu, ja­kie to naj­gor­sze prze­czu­cia prze­pe­łnia­ją ją od­no­śnie do losu ku­zy­na. Wszel­kie pod­jęte prze­ze mnie pró­by do­da­nia jej otu­chy spe­łzły na ni­czym. Z po­czu­ciem ulgi od­sta­wi­łem ją do Ho­te­lu Kra­kow­skie­go przy Bie­la­ńskiej i zo­sta­wi­łem swój nu­mer te­le­fo­nu na wy­pa­dek, gdy­by po­trze­bo­wa­ła ja­kie­jś po­mo­cy. Mia­łem na­dzie­ję, że nie za­dzwo­ni. Wró­ci­łem do sie­bie i pa­dłem jak kło­da. Po ostat­niej nocy od­czu­wa­łem de­fi­cyt snu.

Za­dzwo­ni­ła dwa dni pó­źniej. Z ko­mi­sa­ria­tu. Po­li­cja z gli­nian­ki obok Ce­giel­ni Bra­ci Schne­ide­rów w pod­war­szaw­skich Je­lon­kach wy­ło­wi­ła cia­ło to­piel­ca. Pan­na Mar­ta za­re­ago­wa­ła na tę wia­do­mo­ść ta­kim roz­trzęsie­niem, że nikt nie łu­dził się, iż ko­bie­ta będzie w sta­nie do­ko­nać iden­ty­fi­ka­cji. Prędzej sama pa­dła­by tru­pem. Po­je­cha­łem za­tem do pro­sek­to­rium, gdzie guma na ko­łach wóz­ka po­pi­ski­wa­ła w trój­kre­śl­nej okta­wie, pa­to­log brzmiał jak ska­co­wa­ny Ca­ru­so ze zdar­tej pły­ty, a wi­dok ta­tu­ażu na ra­mie­niu cuch­nące­go tru­pa spra­wił, że na mo­ment ogłu­chłem. Tym sa­mym po­szu­ki­wa­nia mo­je­go przy­ja­cie­la do­bie­gły ko­ńca.

***

– Do­stał cza­pę od tych Szwe­dów, mó­wię wam. To przez ten cały za­pa­łcza­ny in­te­res.

– My­ślisz? A może pe­pe­esow­scy bo­jów­ka­rze go do­pa­dli, jak wte­dy No­wa­czy­ńskie­go czy Do­łęgę-Mo­sto­wi­cza, za ja­kieś wcze­śniej­sze ar­ty­ku­ły?

– Chy­ba nie, w tam­tych przy­pad­kach sko­ńczy­ło się na po­bi­ciu. Ja bym jed­nak ob­sta­wiał kon­cern Kreu­ge­ra. Ob­ro­ńcy do­bre­go imie­nia ja­śnie nam pa­nu­jące­go Ko­me­dian­ta ra­czej nie po­su­nęli­by się do za­bój­stwa. Zresz­tą, Ksa­we­ry już daw­no nie pi­sał o Pi­łsud­skim.

– Hm, a może to jed­ni i dru­dzy? Cho­le­ra wie, co od­krył, węsząc wo­kół tych mo­no­po­li. Je­śli to fak­tycz­nie tak gru­ba spra­wa, jak twier­dził, to dzi­siej­si wło­da­rze też są pew­nie umo­cze­ni. Mo­gli się do­ga­dać ze Szwe­da­mi i za­ła­twić go na amen, żeby za­po­biec ujaw­nie­niu wza­jem­nych po­wi­ązań…

W re­dak­cji aż hu­cza­ło od po­dob­nych do­my­słów. Nikt nic nie wie­dział i wszy­scy sta­ra­li się nad­ro­bić brak kon­kret­nych in­for­ma­cji ró­żny­mi, nie­kie­dy naj­bar­dziej fan­ta­stycz­ny­mi spe­ku­la­cja­mi. Sta­ra­łem się spędzać tam jak naj­mniej cza­su, żeby tego nie wy­słu­chi­wać. Znaj­do­wa­łem się w sta­nie otępie­nia. Nie by­łem zdol­ny pi­sać czy pra­co­wać. Naj­chęt­niej za­mknąłbym się w miesz­ka­niu ze skrzyn­ką wód­ki, ale szef wy­zna­czył mi za­da­nie to­wa­rzy­sze­nia pan­nie Mar­cie przy za­ła­twia­niu for­mal­no­ści zwi­ąza­nych z or­ga­ni­za­cją po­grze­bu Szkiel­tow­skie­go. Może i do­brze, bo zmo­bi­li­zo­wa­ło mnie to do po­zo­sta­nia na cho­dzie. Bez tych obo­wi­ąz­ków po­grąży­łbym się w ca­łko­wi­tej apa­tii. Trze­ba przy­znać, że ga­ze­ta sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia, wy­ko­rzy­stu­jąc pew­ne wpły­wy dla omi­ni­ęcia biu­ro­kra­cji i w znacz­nej części fi­nan­su­jąc po­chó­wek mo­je­go przy­ja­cie­la. Ku­zyn­kę Ksa­we­re­go trzy­ma­ły w ry­zach je­dy­nie środ­ki uspo­ka­ja­jące, prze­pi­sa­ne przez le­ka­rza, do któ­re­go oso­bi­ście za­ci­ągnął ją na­czel­ny „Rzecz­po­spo­li­tej”.

Po­li­cja, po zmia­nie kwa­li­fi­ka­cji do­cho­dze­nia z za­gi­ni­ęcia na za­bój­stwo, ogra­ni­czy­ła się do ru­ty­no­wych dzia­łań. Funk­cjo­na­riu­sze prze­słu­cha­li kil­ka osób w re­dak­cji, do­cho­dząc, czy zma­rły otrzy­my­wał po­gró­żki i nad czym ostat­nio pra­co­wał. Na py­ta­nie, czy miał wro­gów, ogar­nął mnie pu­sty śmiech. Po­li­cjan­ci skrzęt­nie za­no­to­wa­li od­po­wie­dzi i tyle ich wi­dzie­li­śmy.

Pan­na Mar­ta z ko­lei spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by w ogó­le nie in­te­re­so­wa­ły jej efek­ty pra­cy śled­czych. Wy­gląda­ło na to, że chce jak naj­szyb­ciej po­za­ła­twiać nie­zbęd­ne spra­wy i wra­cać do Wil­na. Nie dzi­wi­łem się jej. Ka­żdy prze­ży­wa ża­ło­bę po swo­je­mu.

Na kil­ka dni przed po­grze­bem nie­ocze­ki­wa­nie od­wie­dzi­ła mnie Mes­sa­li­na. Przy­wi­ta­łem ją ze zdzi­wie­niem, bo nie sądzi­łem, że zna mój ad­res.

– By­wa­łam tu już, kie­dy żył An­to­ni – skwi­to­wa­ła krót­ko, roz­sia­da­jąc się na ka­na­pie. – Po­słu­chaj, mam do cie­bie pro­śbę. Wy­my­śli­łam, że­byś za­grał coś na jego po­grze­bie.

Mu­sia­łem zro­bić bar­dzo głu­pią minę, bo mimo po­wa­gi te­ma­tu par­sk­nęła krót­kim, ner­wo­wym śmie­chem.

– Skąd ci to przy­szło do gło­wy? – za­py­ta­łem.

– On by so­bie tego ży­czył, Hi­po­li­cie. Ksa­we­ry ubo­le­wał, że za­nie­dbu­jesz in­stru­ment, od­kąd za­cząłeś pra­co­wać w ga­ze­cie. Czuł się na­wet tro­chę od­po­wie­dzial­ny, bo sam na­ma­wiał cię do pi­sa­nia o mu­zy­ce, za­miast do jej wy­ko­ny­wa­nia.

– Nie sądzi­łem, że roz­ma­wia­li­ście na mój te­mat – od­pa­rłem z za­kło­po­ta­niem. – A poza tym to nie jego wina, że od­sze­dłem z or­kie­stry.

Roz­mo­wa za­częła nie­bez­piecz­nie zba­czać na dra­żli­we tory. Wsta­łem i pod­sze­dłem do bar­ku. Nie py­ta­jąc Mes­sa­li­ny o zda­nie, na­la­łem nam po lamp­ce ko­nia­ku.

– No do­brze – wes­tchnęła. – Po­wiem ci praw­dę. Wie­dzia­łam, że roz­sta­łeś się z tą skrzy­pacz­ką. Wy­py­ty­wa­łem kie­dyś o cie­bie Ksa­we­re­go, bo wpa­dłeś mi w oko. – To wy­zna­nie mu­sia­ło ją chy­ba spo­ro kosz­to­wać. – Bez obaw, daw­no już wy­zby­łam się wszel­kich złu­dzeń. Ostat­nio, kie­dy przy­sze­dłeś do Oazy, pod­pu­ści­łam cię, żeby tro­chę się tobą za­ba­wić. Jak wie­lo­ma in­ny­mi. Ale chy­ba nie masz mi tego za złe? Do­brze nam to oboj­gu zro­bi­ło.

Mil­cza­łem. Rémy Mar­tin roz­le­wał się po cie­le ak­sa­mit­nym stru­mie­niem cie­pła. Sły­sza­łem, jak tru­nek po­wo­li sączy się w dół mo­ich trze­wi.

– Po co tu przy­szłaś?

– By cię prze­ko­nać, że po­wi­nie­neś to dla nie­go zro­bić, Hi­po­li­cie. Za­graj.

– Daw­no nie ćwi­czy­łem, nie wiem, czy… – za­cząłem od­ru­cho­wo, ale Mes­sa­li­na nie po­zwo­li­ła mi do­ko­ńczyć. Po­de­szła i do­tknęła mo­ich ust opusz­kiem pal­ca. Na­stęp­nie uśmiech­nęła się smut­no, po­kręci­ła gło­wą i wy­szła.

W miesz­ka­niu zo­stał po niej za­pach ko­rzen­nych per­fum i ślad szmin­ki na kie­lisz­ku.

***

Nie, nie zro­bię tego. W tych oko­licz­no­ściach ab­so­lut­nie nie po­wi­nie­nem tego ro­bić. Nie ze­psu­ję efek­tu po­spo­li­tą ma­nie­rą i nie roz­wi­bru­ję tego H, któ­re aż się o to pro­si. Le­piej tyl­ko mu­snąć je smycz­kiem i zo­sta­wić do wy­brzmie­nia. Pro­sto, asce­tycz­nie, po­wści­ągli­wie. Aku­sty­ka za­dba o resz­tę. Swo­ją dro­gą, żeby za­czy­nać fra­zę aku­rat roz­ło­żo­nym trój­dźwi­ękiem zwi­ęk­szo­nym w tam­tej epo­ce, na to trze­ba było nie lada od­wa­gi i cha­rak­te­ru. A z dru­giej stro­ny, ten wio­dący mo­tyw cu­dow­nie re­ali­zu­je za­ło­że­nia teo­rii afek­tów – ba­ro­ko­we­go kodu, zgod­nie z któ­rym pew­ne mu­zycz­ne kon­fi­gu­ra­cje po­sia­da­ją okre­ślo­ne zna­cze­nie. Czte­ry ostat­nie dźwi­ęki w po­cząt­ko­wych tak­tach two­rzą fi­gu­rę re­to­rycz­ną ima­gi­na­tio cru­cis, wy­obra­że­nie le­żące­go krzy­ża, któ­ry mo­żna na­ry­so­wać, łącząc nuty na pi­ęcio­li­nii.

W Sa­ra­ban­dzie z V Su­ity c-moll na wio­lon­cze­lę solo Bach nie użył żad­ne­go dwu­dźwi­ęku. W prze­ci­wie­ństwie do in­nych części cy­klu pró­żno szu­kać tu akor­dów ła­ma­nych czy po­pi­so­wych pa­sa­ży. Ce­lo­wo gram w żó­łwim tem­pie, nie­mal do ca­łko­wi­te­go za­tra­ce­nia się me­trum. Nie­kie­dy im szyb­ciej, tym pro­ściej, a dziś zde­cy­do­wa­nie nie o to cho­dzi. Sa­ra­ban­da to for­ma sty­li­zo­wa­na, któ­ra daw­no ze­rwa­ła z po­zo­ra­mi ta­necz­no­ści. Pod mo­imi pal­ca­mi mu­zy­ka tęt­ni we­wnętrz­nym pul­sem, lecz jest on tak po­wol­ny, że za­pew­ne nikt ze zgro­ma­dzo­nych w ka­pli­cy ża­łob­ni­ków nie jest w sta­nie prze­wi­dzieć, kie­dy na­stąpi ko­lej­ny dźwi­ęk. Czy w ogó­le na­stąpi? Ta nie­pew­no­ść jest za­mie­rzo­na. Jak ko­ła­ta­nie umie­ra­jące­go ser­ca, nie wia­do­mo, któ­re ude­rze­nie będzie tym ostat­nim. My­ślę drob­ny­mi war­to­ścia­mi ryt­micz­ny­mi, ka­żdą ósem­kę dzie­lę w gło­wie na pół, li­cząc w tem­pie, w ja­kim szes­nast­ka rów­na się czter­dzie­stu sze­ściu ude­rze­niom na mi­nu­tę. To naj­ni­ższa war­to­ść na moim me­tro­no­mie, tu­taj ko­ńczy się jego ska­la. Nie tak po­win­no się in­ter­pre­to­wać Ba­cha.

Kła­ma­łem, mó­wi­ąc, że nie ćwi­czę. Ro­bię to w mia­rę sys­te­ma­tycz­nie, po pro­stu zre­zy­gno­wa­łem z pu­blicz­nych wy­stępów. Wiem już, że nie je­stem w sta­nie żyć bez gra­nia, choć przez ja­kiś czas pró­bo­wa­łem. In­stru­ment jest za­zdro­sny i za­bor­czy. Si­ęgam po wio­lon­cze­lę z za­że­no­wa­niem – jak mło­kos ukrad­kiem wa­ru­jący pod oknem swej pierw­szej mi­ło­ści; jak na­ło­go­wiec, któ­ry choć usil­nie wal­czy ze sobą, to osta­tecz­nie ule­ga, bio­rąc ko­lej­ną daw­kę nar­ko­ty­ku. Czy­ta­nie par­ty­tur przy for­te­pia­nie to za­le­d­wie er­satz, nie spra­wia mi sa­tys­fak­cji, je­stem zresz­tą ra­czej nie­udol­nym pia­ni­stą. Wio­lon­cze­la to zu­pe­łnie inna baj­ka, tu­taj znaj­du­ję się na swo­im te­re­nie. In­tym­ny, fi­zjo­lo­gicz­ny wręcz kon­takt z dźwi­ękiem, do­tyk stru­ny bez­po­śred­nio pod pal­cem, drew­nia­ny kor­pus prze­no­szący wi­bra­cje na wła­sne cia­ło – oto do­zna­nia, ja­kich nie za­stąpi żad­na pły­ta, naj­lep­sze gło­śni­ki ani cu­dzy kon­cert. Tego po pro­stu nie jest w sta­nie do­świad­czyć bier­ny słu­chacz.

Nie­znacz­ny­mi ru­cha­mi pal­ców ob­ra­cam żab­kę smycz­ka, zwi­ęk­sza­jąc ilo­ść wło­sia, któ­re prze­su­wa się po stru­nie. Sub­tel­nie zmie­nia się tembr. Kon­tro­lu­ję kąt pro­wa­dze­nia drzew­ca, pod­czas gdy często­tli­wo­ść do­ci­śni­ętej stru­ny wpra­wia w drga­nie inną, pu­stą, czy­li nie­do­ci­śni­ętą. Aku­sty­ka zna to zja­wi­sko pod na­zwą sym­pa­tycz­ne­go re­zo­nan­su. W tej kon­kret­nej su­icie kom­po­zy­tor za­le­cił scor­da­tu­rę – prze­stro­je­nie naj­wy­ższej stru­ny o ton ni­żej, aby trze­cia z pierw­szą two­rzy­ły okta­wę G–g. To do­mi­nan­ta w to­na­cji c-moll. Dzi­ęki temu in­stru­ment re­agu­je od­mien­nie, wzbu­dza­ją się w nim inne tony skła­do­we dźwi­ęku. W po­miesz­cze­niu z dłu­gim po­gło­sem, kie­dy gra się w tak eks­tre­mal­nie wol­nym tem­pie jak ja, to wra­że­nie się po­tęgu­je. Nie tak po­win­no się wy­ko­ny­wać Ba­cha.

Ła­mię dziś wszel­kie ka­no­ny wy­ko­naw­cze, dep­czę utar­tą sty­li­sty­kę i nie dbam o aka­de­mic­ką po­praw­no­ść. Dziś z roz­my­słem wbi­jam kij w mro­wi­sko, za­prze­cza­jąc temu, co sam pi­sa­łem w dzie­si­ąt­kach re­cen­zji. Nie gram dla przy­jem­no­ści słu­cha­czy ani po to, by ich wzru­szyć – ja ich dziś za­męczam. Dziś ta sa­ra­ban­da ma pro­wo­ko­wać, tak jak pro­wo­ka­cyj­ne były ar­ty­ku­ły Ksa­we­re­go. Ma ob­ró­cić na nice świa­do­mo­ść, jak jego de­ma­ska­tor­skie i bez­kom­pro­mi­so­we re­por­ta­że. Wiem, że po­pe­łniam swe­go ro­dza­ju świ­ęto­kradz­two, po­słu­gu­jąc się w tym celu mu­zy­ką lip­skie­go kan­to­ra, choć nie zmie­niam w niej ani nuty. Prze­ciw­nie, ka­żdą wy­ko­nu­ję z pie­czo­ło­wi­to­ścią i mor­der­czą wręcz pre­cy­zją, z prze­sad­nym być może na­masz­cze­niem, ale za to w wy­krzy­wio­nym kon­te­kście. Bo niby jak w tych oko­licz­no­ściach po­win­no się in­ter­pre­to­wać Ba­cha? Jak, py­tam, jak ina­czej, do kur­wy nędzy, mo­żna grać przy za­mkni­ętej trum­nie skry­wa­jącej zbez­czesz­czo­ne, zma­sa­kro­wa­ne nie do po­zna­nia zwło­ki czło­wie­ka, któ­ry przez całe ży­cie dążył do trans­pa­rent­no­ści wła­dzy i rze­tel­ne­go re­la­cjo­no­wa­nia fak­tów? Któ­re­go za to dąże­nie spo­tka­ły je­dy­nie nie­ludz­kie męczar­nie, cier­pie­nie i ból?

Po­wści­ągam emo­cje. Przy­naj­mniej do­pó­ki nie sko­ńczę grać, mu­szę się kon­tro­lo­wać. Zwod­ni­cze roz­wi­ąza­nia har­mo­nicz­ne, nie­ocze­ki­wa­ne al­te­ra­cje sprzy­ja­ją em­fa­zie, ale jest to po­ku­sa, któ­rej nie wol­no mi ulec. Z że­la­zną kon­se­kwen­cją od­li­czam w gło­wie szes­nast­ki, pil­nu­jąc, by nie przy­spie­szyć. To mi po­ma­ga utrzy­mać kon­cen­tra­cję. Uspo­ka­jam od­dech i sku­piam uwa­gę na wi­do­ku dro­bi­nek ka­la­fo­nii, ula­tu­jących spod smycz­ka. Gra­jąc Ba­cha tak, jak nie po­win­no się go grać, że­gnam przy­ja­cie­la, któ­ry za­pła­cił cenę, ja­kiej nikt nie po­wi­nien pła­cić za pra­gnie­nie ujaw­nie­nia praw­dy.

***

Agniesz­ka sta­ła w po­bli­żu bra­my, spo­wi­ta w cień rzu­ca­ny przez ma­je­sta­tycz­ną to­po­lę. Gdy­bym wcześ­niej do­strze­gł jej syl­wet­kę pod drze­wem, wy­bra­łbym inną dro­gę albo po­cze­kał, aż odej­dzie. Wy­cho­dząc z cmen­ta­rza, by­łem za­to­pio­ny w my­ślach i zo­rien­to­wa­łem się zbyt pó­źno.

– Uni­kasz mnie.

– A dzi­wisz się?

Nie od­po­wie­dzia­ła. Mimo pó­łm­ro­ku do­strze­głem, że ma oczy opuch­ni­ęte od łez. Nie by­łem za­sko­czo­ny jej obec­no­ścią na po­grze­bie. Lu­bi­li się z Ksa­we­rym. W cza­sach na­sze­go na­rze­cze­ństwa spędza­li­śmy we tro­je spo­ro cza­su.

– Pój­dę już – mruk­nąłem, po­pra­wia­jąc na ra­mie­niu pa­sek od fu­te­ra­łu wio­lon­cze­li.

– Za­cze­kaj, Hi­po­li­cie. Chcia­łam cię pro­sić…

– Nie masz pra­wa o nic mnie pro­sić!

Agniesz­ka wol­no po­ki­wa­ła gło­wą, jak­by spo­dzie­wa­ła się ta­kiej od­po­wie­dzi.

– Wiem, co czu­jesz…

– Do­praw­dy?

– …ale tu nie cho­dzi o nas, tyl­ko o Ksa­we­re­go.

Unio­słem brwi.

– A co on miał z tym wspól­ne­go? – za­py­ta­łem.

– Je­śli po­świ­ęcisz mi chwi­lę i nie będziesz prze­ry­wał, to ci wy­ja­śnię. Czy pro­szę o zbyt wie­le?