Rezydencja Konstancin - Marczuk Elżbieta - ebook + książka

Rezydencja Konstancin ebook

Marczuk Elżbieta

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Mamo, zrobiłem coś strasznego”.

Co ma zrobić matka, gdy usłyszy w słuchawce takie wyznanie?

W świecie elit Konstancina wszystko jest intensywne do granic. Najdroższe wille, najhuczniejsze imprezy, najbielsze marmurowe posadzki… Za perfekcyjnymi uśmiechami kryją się jednak największe skandale i najbrzydsze prawdy, a każdy zamieciony pod dizajnerski dywan brud powraca ze zdwojoną siłą.

Życia Alicji i Anny Klary bezpowrotnie zmienia jeden feralny dzień. Po zakrapianej nocy syn jednej z nich zostaje znaleziony martwy w basenie, a drugiej – jest głównym podejrzanym w sprawie. Rozpoczyna się gra o zemstę i sprawiedliwość, w której nie ma zasad ani kroków w tył.

Wszystkiemu przygląda się idylliczny świat Konstancina.

Świat, który jednych kusi, innych brzydzi, ale każdego wciąga jak narkotyk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 394

Data ważności licencji: 4/2/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Copyright © by Elżbieta Marczuk

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Projekt okładki

Magda Kuc

Fotografie na okładce

© Augustus Butera | Adobe Stock

© PhotoAlto/Milena Boniek | Getty Images

Wydawczyni

Olga Orzeł-Wargskog

Redaktorka prowadząca

Adrianna Kapelak

Opieka redakcyjna

Sylwia Stojak

Redakcja

Agata Ługowska

Adiustacja

Aleksandra Żdan

Korekta

Korekta Kinga Kosiba, Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie

Opieka produkcyjna

Maria Gromek, Dawid Kwoka

Opieka promocyjna

Wiktoria Wermińska

ISBN 978-83-8367-683-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Prolog

Zatrzymał się i zasłonił twarz rękoma. Przez jego dłonie prześwitywały zimne jarzeniowe światła, zbyt ostre dla jego obolałego umysłu, dla nieprzytomnych oczu. Bolał go nawet naj­mniejszy ruch. Czuł się jak po zderzeniu z ciężarówką. Kawałki poszatkowanej świadomości napierały, brutalnie wdzierając się w niebyt, w którym wolałby pozostać. Przez gęstą mgłę w jego głowie przebijały się strzępki rzeczywistości – i to nie było dobre. Jeszcze zanim wszystko na powrót ułożyło się w zrozumiałą całość, wiedział, że tego nie chce. Że woli zostać umoszczony bezpiecznie w ciemności i niepamięci. Szum głosów i gwar podróżnych docierały do niego gdzieś z boku, wyrywając go z zamroczenia. Zaczął uświadamiać sobie, gdzie się znajduje. Był w terminalu odlotów na lotnisku.

Głosy otaczających go ludzi przybliżały się i oddalały. Nie panował nad tym, co się z nim działo w ostatnich minutach, może godzinach – nie wiedział, jak długo dokładnie znajdował się w tym stanie, jakby poza swoim ciałem. Był tylko posłuszny wewnętrznemu nakazowi: uciekaj!

Zaczynał rozumieć, skąd się tu wziął. Mieli lecieć z Zosią do Barcelony i przyjechał tutaj wiedziony irracjonalną na­dzieją, że może ona jakimś cudem na niego czeka. Otworzył oczy, już przytomniejszy. Wrócił.

Zosi nigdzie nie było, ich samolot dawno odleciał. Wokół panował duży ruch, który wydawał mu się czymś niewiarygodnie normalnym wobec piekła, które zapanowało w jego głowie.

Starsza elegancka kobieta patrzyła na niego z grymasem przerażenia. A może to było tylko złudzenie. W każdym razie to uczucie natychmiast mu się udzieliło. Tak, wróciły do niego wspomnienia. Zanim utracił świadomość i puścił się do ucieczki.

Przypomniał sobie rozświetlony słońcem ogród. Można byłoby go nazwać idealnym – pięknie zakomponowana zieleń w pełnym rozkwicie otaczająca basen z lazurową wodą połys­kującą refleksami światła – gdyby nie walające się wszędzie śmieci: opróżnione butelki, plastikowe zgniecione kubeczki, brudne kartony po pizzy, kawałki potłuczonego szkła. Kraj­obraz po imprezie. I wtedy poczuł zaciskające się boleśnie gard­ło i wróciły do niego wspomnienia.

Zaczęli się bić. Wyrzut nienawiści zalewający mu mózg. Nigdy wcześniej nie czuł nic podobnego wobec kogokolwiek. Drwiący wzrok tamtego, tak dobrze mu znany. Pozbawiony hamulców, nieznający granic. Trafiający w najczulsze miejsca. Tym razem, po raz pierwszy, trafiający w coś nie do opanowania. Uruchamiający w nim siły, o jakie siebie nie podejrzewał.

Przepełniała go agresja. W tamtej chwili chciał go zabić. Zamachnął się z całej siły i wyprowadził cios. Trafił go. Coś chrupnęło. Widział, jak tamten macha rękami i głową w dół leci do tyłu, do basenu. Nie zdążył nawet krzyknąć. Po chwili wokół zapanowała cisza, a tafla wody stała się dziwnie gładka. Czas mijał, a on się nie wynurzał.

Chryste. Nie chciał go zabić. Przecież nie chciał.

To nie może być prawda. Musi się jeszcze raz obudzić. Zamknął oczy i znów je otworzył, choć tak naprawdę nie miał złudzeń, że to cokolwiek zmieni.

Rozdział 1

Alicja

Wyciągnęła się wygodnie na ogrodowej sofie i wystawiła twarz do słońca. Nie było jeszcze południa, ale na policzkach czuła mocno przypiekające promienie. Powinna pójść po krem z filt­rem, ale nie chciała przerywać tej chwili błogiego odprężenia. Gdyby nie wpadła na pomysł wzięcia dziś wolnego, nawet nie zauważyłaby, że lato rozhulało się już na dobre.

Kiedy była zaangażowana w projekt, pochłaniało ją to bez reszty. Czy była pracoholiczką? To słowo kojarzyło jej się z ciąg­łym napięciem, bólem brzucha, drastycznym niedoborem snu i spędzaniem większości życia w klimatyzowanych pomieszczeniach pozbawionych światła dziennego i śladów ludzkiej indywidualności. Nie znała takiego życia. Była tym prawie niewystępującym w przyrodzie dowodem na prawdziwość powiedzenia: „Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia”. Nie musiała wieszać tego hasła, oprawionego w ramkę, nad biurkiem – po prostu tak miała.

Urządzała ludziom przestrzeń do życia. Apartamenty, domy, rezydencje, a nawet pałace, bo i takimi nieruchomościami dysponowali jej klienci. To był jej dar. Kochała to robić i była w tym świetna. Coś sprawiało, że jej projekty w sposób trudny do uchwycenia różniły się od wszystkich innych. Miała szósty zmysł, który podpowiadał jej, co będzie pasować, a przede wszystkim – w czym dobrze poczują się jej zleceniodawcy. Nie była niewolnicą sezonowych mód, ale też nie trzymała się ortodoksyjnie swojej wizji, bo rozumiała i akceptowała, że to nie jej ma się podobać efekt. Do swojej iskry bożej dodała – wypracowane potem, krwią i łzami – niezawodność w realizacji i nieodpuszczanie najmniejszego szczegółu. Z ­tego połączenia narodził się spektakularny sukces zawodowy, którym cieszyła się nieprzerwanie od blisko dwudziestu lat.

Napiła się świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Wsłuchała w panującą wokół ciszę. Nieczęsto miała taką okazję. W pracy ciągle otaczali ją ludzie: architekci wnętrz z jej ­teamu, klienci, wykonawcy i dostawcy. Kiedy była już w domu, czas wolny od pracy poświęcała rodzinie – i wtedy chciała dać swoim facetom całą siebie. Nie był to w żadnym razie przymus, ale szczera potrzeba bliskości, życie na tak wysokich obrotach sprawiało jednak, że na chwilę tylko dla siebie nie starczało jej już doby. Dzisiejszy dzień był prezentem, który zrobiła sama sobie.

Jej studio zdobyło nowe zlecenie. Działała w segmencie premium swojej branży, więc wszystkie jej projekty należały do ekskluzywnych. Ten jednak był wyjątkowy. Człowiek, dla którego będą pracować, wysyłał córkę na studia do Florencji, a im przypadło zadanie przygotowania odpowiedniego gniazdka dla dziedziczki. W przypadku tego klienta oznaczało to apartament zajmujący ostatnie piętro kamienicy z widokiem na piazza del Duomo i pięćdziesięciometrowym tarasem.

To był klient, który nie prosił o kosztorys. Podczas spotkania, które trwało może piętnaście minut, wliczając w to rytual­ną kawę, powiedział tylko:

– Alicja, pracowałaś już dla mnie. Wiesz, czego potrzebuję. To ma być poziom światowy. Żeby nie było wstydu, jak młoda wyrwie toskańskiego księcia i zaprosi go z rodzicami na zapo­znawczy obiad. Koszty nie grają roli. Byle było gotowe na wrzesień.

Mówiąc o toskańskim księciu, nie miał na myśli potocznego znaczenia tego słowa. Chodziło mu o prawdziwego przedstawiciela włoskiego rodu arystokratycznego. Tak jak w kwestii miejsca zamieszkania podczas studenckiego wyjazdu, tak też jeśli chodziło o pochodzenie społeczne towarzystwa, w którym obracała się córka mężczyzny, nie pozostawiano wiele miejsca przypadkowi.

Alicja uśmiechnęła się tylko promiennie do troskliwego ojca na potwierdzenie, że nie potrzebuje więcej wskazówek. Przearanżowanie wnętrza po poprzednich właścicielach na lokum dla wymagającej młodej arystokratki pieniądza wyfruwającej w wielki świat było zadaniem, które nawet po setkach luksusowych realizacji, które Alicja miała w swoim portfolio, wywoływało u niej przyjemny dreszczyk emocji. Było wyzwaniem. Mieli bardzo mało czasu, ale wiedziała, że dadzą radę. Zawsze dawali. W jej głowie od razu pojawiły się obrazy, które zmieniały się i nakładały na siebie. I choć jeszcze nie ­były całkiem wyraźne, naprowadzały ją na ten pierwszy motyw, trop stylistyczny, inspirację, od której wszystko się zaczynało. Uwielbiała ten początkowy etap, kiedy wszystko jeszcze było możliwe. Ograniczała ją tylko własna kreatywność, a tej jej nie brakowało.

Ogród o tej porze roku wyglądał zachwycająco. Zieleń właś­nie wybuchła swoimi najintensywniejszymi odcieniami. Choć dla większości ludzi możliwość posiadania takiego kawałka przestrzeni byłaby spełnieniem marzeń, na tle rezydencji sąsiadów teren wokół domu Alicji wyglądał wręcz skromnie. Nie chcieli basenu. Większość działki porastały trawa i młode brzozy, których listki srebrzyły się przy lekkich powiewach wiatru. Niewprawne oko nawet nie zauważyłoby tu ingerencji człowieka w przyrodę. Lecz ta, dyskretna, ale jednak była – efekt wybujałej żyzności trawnika zapewniała specjalna mieszanka gatunków traw używanych na polach golfowych. Raz wysiana, nie wymagała już większych zabiegów i pięknie rozrastała się sama. Ktoś mógłby powiedzieć, że szewc bez butów chodzi, bo Alicja, kiedy aranżowała przestrzeń dla siebie, konsekwentnie stosowała właśnie taką metodę – proste środki, bez spektakularnych efektów. Czyli odwrotnie niż w przypadku większości jej klientów. W jej domu nie stały rolls-royce’y wśród mebli, Alicji nie ekscytowały też dizajnerskie gadżety. Od marmurowych blatów za setki tysięcy wolała zwyczajny drewniany stół wykonany przez zaprzyjaźnionego stolarza – prosty mebel, który z każdym kolejnym zadrapaniem nabierał duszy i charakteru. Mieszkała w Konstancinie już od wielu lat, ale nie przesiąkła wszechobecną tu potrzebą epatowania zamożnością.

Chyba jednak będzie musiała pójść po krem. Lekkie pieczenie skóry ostrzegało, że jeśli poleży tak dłużej beż żadnej ochrony, nie skończy się to dobrze. Zmusiła się do wstania. Kiedy szła przez nasłoneczniony taras, poczuła, jak gorąco się zrobiło. Pod wpływem impulsu uruchomiła spryskiwacz ogrodowy. Najzwyklejszy, podłączony do wody gumowym wężem. Nie mieli inteligentnego systemu nawadniania, co nie mieściło się w głowie Stefanowi, najczęściej współpracującemu z jej studiem specjaliście od ogrodów, który co najmniej raz w sezonie próbował ją namówić, żeby dała mu wreszcie doprowadzić ten bałagan do jakiegoś cywilizowanego stanu.

– Alicja, przecież to jest twoja wizytówka. Urządzasz chaty najbogatszym ludziom w tym kraju, a sama mieszkasz jak jakiś gołodupiec. Jak to wygląda?

Wciąż mówił o domu z rozległym ogrodem, zlokalizowanym w najbardziej prestiżowej miejscowości w Polsce, wartym obecnie nawet nie kilka, ale prawdopodobnie kilkadziesiąt milionów złotych. Tyle że pozbawionym tych wszystkich ostentacyjnych oznak luksusu, jakie większości mieszkańców tej enklawy bogactwa wydawały się nieodzowną częścią tutejszego stylu życia, wręcz obowiązkiem każdego szanującego się przedstawiciela lokalnej społeczności. Ogrodnik Stefan skrycie podejrzewał Alicję o skrajne skąpstwo – innego wytłumaczenia tej abnegacji nie mógł znaleźć. Alicja miała jednak gdzieś, jak to wyglądało w oczach innych. Podobało jej się tak, jak było.

Podeszła do spryskiwacza i pozwoliła się oblać strumieniom obracającym się w powtarzalnym ruchu. Od pierwszego kontaktu nagrzanej skóry z lodowatą wodą przeszedł ją dreszcz. Zmoczyła twarz. Zrobiła pełny obrót, by schłodzić się cała. Wypełniła ją energia.

Czy mogło być lepiej?

Przeszła długą drogę, żeby umieć cieszyć się tym, co ma. Po prostu. Doceniać to całe dobro bez podskórnego lęku, że zaraz zniknie. Uciszyć głos powracający ukradkiem, nieznośny jak ćmiący ból głowy: „To musi być jakaś pomyłka. Kto jak kto, ale ty na to wszystko nie zasłużyłaś”. A jednak. Udało jej się rozbić bank. Miała życie, o jakim nawet nie marzyła. Dawała z siebie maksimum, ale świat jej sprzyjał i z nawiązką wynagradzał jej ciężką pracę.

Pomyślała, że zrobi Markowi niespodziankę i coś dziś ugotuje. Zjedzą kolację we dwoje. Coś prostego, żadnego stania przy garach przez pół dnia. Może jakiś makaron. Do tego ­vinho verde, będzie pasować idealnie do rozkwitającego latem czerwcowego wieczora. Poczuła na skórze lekkie mrowienie na myśl o minie Marka, kiedy zobaczy, że Alicja czeka na niego z nakrytym stołem, muśnięta tym dzisiejszym słońcem. I o tym, jak ten wieczór może się dalej potoczyć. Może nie spodziewała się dzikiego seksu do białego rana – w końcu byli parą z ponaddwudziestoletnim stażem – ale po cichu liczyła, że ten wyjątkowy dzień będzie miał także wyjątkowe zakończenie.

Odgarnęła zmoczone włosy do tyłu i wróciła na taras. Postanowiła, że przebierze się w kostium i poopala. Jak wakacje, to wakacje, choćby jednodniowe. Gdy zbliżała się już do drzwi prowadzących do domu, usłyszała wibrowanie telefonu na tekowym stoliku. Miała nadzieję, że to nie z pracy – w swoim nowym swobodnym podejściu do życia posunęła się tak daleko, że poprosiła w biurze, by dziś nie dzwonili, chyba że coś się kompletnie zawali. Zanim odebrała, spojrzała na wyświetlacz i uśmiechnęła się z ulgą.

Jędrek. Jej synek. Synek, dobre sobie. Stary koń, wyższy od niej o półtorej głowy. Niezmiennie wzruszało ją, gdy to on teraz patrzył na nią z góry – po tych wszystkich latach, kiedy ona pochylała się albo kucała, żeby powiedzieć mu coś twarzą w twarz.

Jej duże dziecko rozpoczynało dziś wakacje. Jędrek wyruszał ze swoją dziewczyną w podróż po Europie. Pierwszy samodzielny wyjazd, dzieciaki wszystko ogarnęły same. No, może prawie same. Wiadomo, miała trochę obaw, jak to mama, ale przede wszystkim przepełniała ją duma. Wyglądało na to, że jej syn, tak jak ich do tego przyzwyczaił, rozsądnie i w miarę bezkolizyjnie wkracza w dorosłość. Zosia wydawała się naprawdę w porządku. Alicja czasem zastanawiała się, jak by to było, gdyby wybranką serca Jędrka została dziewczyna, której z jakichś powodów nie umiałaby zaakceptować. Nie miałaby innego wyjścia, niż uszanować jego wybór, ale jakże trudne musiałoby to być. Co prawda ich znajomość trwała za krótko, by mogły lepiej się poznać, ale Zosia wyglądała na świetną dziewczynę, co zresztą nie dziwiło jej ani trochę. Jej Jędrek był mądrym, a także niezaprzeczalnie atrakcyjnym chłopakiem – nic w tym dziw­nego, że superlaska, która – jak się zdawało – miała też dobrze poukładane w głowie, chciała z nim być.

Odebrała.

– Hej, synku. Dolecieliście?

Czuła, że coś jest nie tak, jeszcze zanim się odezwał. Zamiast wesołego powitania usłyszała ciszę. Zbyt długą.

– Halo? Jędruś? Jesteś? – Starała się zachować spokój. ­Może po prostu połączenie szwankuje.

– Ja… O Boże… – Jej syn brzmiał, jakby słowa nie mogły wydostać się z jego ust.

Po porannym odprężeniu nie został nawet ślad. Jakby w przyspieszonym tempie całe niebo zakryły czarne chmury. Mieli wypadek? Coś z samolotem? Ciało Alicji zastygło w napięciu, a w jej głowie zawirowało.

– Jędrek, co się dzieje? – Bezwiednie podniosła głos.

Jędrek zaszlochał. Obezwładniający strach podszedł Alicji do gardła.

– Ja chyba… – Nie mógł dokończyć zdania.

– Kochanie. Spokojnie. Powiedz, co się stało. Jesteś bezpieczny? – mówiąc to, starała się ze wszystkich sił opanować narastającą w niej panikę. Wszystkie nieurzeczywistnione dotąd lęki właśnie się zmaterializowały. Wydarzyło się coś złego.

Jeszcze jeden szloch po drugiej stronie. Jej próba złapania oddechu.

– Mamo, zrobiłem coś strasznego.

Rozdział 2

Anna Klara

Sypialnię na piętrze zalało słońce wdzierające się przez oszkloną ścianę zwężającą się ku górze w kształt trójkąta. Widok na zielony pagórek schodzący łagodnie do jeziora obwiedzionego linią trzciny odcinającą się od wody był jak żywcem wyjęty z perfekcyjnego landszaftu. Anna Klara przeciągnęła się i odgarnęła muślinową pościel w rustykalny wzór, pasujący stylem do wiejskiego domu. Zapowiadał się przepiękny dzień. Pewnie wybiorą się na łódkę i wpadną na rybkę do którejś z ich ulubionych okolicznych knajp, w sezonie obleganych przez takich jak oni okołowarszawskich miłośników Mazur. Teraz doceniała, że Andrzej niemal ją zmusił, żeby jednak przyjechali tu na weekend. W pierwszej chwili nie miała ochoty na całe to zamieszanie związane z pakowaniem i przyjazdem do domu, w którym nie byli od dawna. Wolała wyskoczyć na goto­we do hotelu i nie kiwnąć palcem przez cały wyjazd. Ale teraz, już na miejscu, przypomniała sobie, jak dobrze można było się tu poczuć.

Widok z okna był dosłownie jak kroplówka relaksu podłączona przez oczy bezpośrednio do mózgu. Był też, w połączeniu z własną linią brzegową jeziora, istotną częścią składową absurdalnej ceny, którą zapłacili za ten dom dwa lata temu. To była zachcianka Andrzeja, ona nie widziała większego sensu kupowania domu, do którego będą jeździć pewnie parę razy w roku. Ale jej mąż, prawdopodobnie w utajonym postępującym kryzysie wieku średniego, odkrył w sobie pasję motorowodniaka i na ostatnie przed pięćdziesiątką urodziny sprawił sobie szpanerską sportową łódkę, model, którego nie miał jeszcze nikt w Polsce. Motorówka była wodowana na Mazurach, więc Andrzej postanowił, że dokupi do niej też dom – nic specjalnego, tak tylko żeby mogli sobie spontanicznie wyskoczyć popływać i czuć się swobodnie. Choć Anna Klara miała swoje zdanie na temat tego pomysłu, jako mądra żona wiedziała, kiedy nie ma sensu otwierać ust. Musiałaby upaść na głowę, żeby wyliczać mu niekoniecznie najbardziej trafione wydatki. Niech każdy bawi się zabawkami, jakie lubi. Nikomu tym krzywdy nie robił.

Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy do jej uszu dobiegł lekko zmieniający natężenie warkot. Andrzejek już szalał z kosiarką. Kolejna zabawka dużego chłopca. Chociaż jej mąż opłacał armię fachowców od takich spraw – zarówno w Konstancinie, jak i tutaj, a także w każdej innej należącej do nich nieruchomości – lubił też od czasu do czasu pobrudzić sobie ręce pracami w rodzaju wyczyszczenia basenu czy innej rynny ­albo właśnie skoszenia terenu. To był jego sposób na okazanie troski rodzinie. Facet, który nie umiał samodzielnie wykonać wszystkich podstawowych prac remontowo-porządkowych we własnym domu, był w jego oczach miękką fają. Wiadomo, można wynająć do tego ludzi, jeśli ma się takie życzenie, ale umieć trzeba.

Mimo że pod skroniami pulsował jej lekki ból głowy – najwy­raźniej efekt wymknięcia się spod kontroli liczby drinków wypitych wczoraj na tarasie z tym wartym miliony widokiem – energicznie wyskoczyła z łóżka. Nie chciała dłużej kisić się w pościeli. Na bosaka zeszła na dół, do połączonego z kuchnią salonu z bielonymi ścianami i drewnianym stropem. Prostota tego pomieszczenia okazywała się w jakiś sposób kojąca. Już sam fakt, że byli tu całkiem sami, bez żadnego personelu do pomocy, był miłą odmianą.

Stwierdziła, że z prawdziwą przyjemnością przygotuje śniadanie. Jajecznica na maśle ze szczypiorkiem, chrupiący chleb, pomidory – i już. Na samą myśl pociekła jej ślinka. To będzie duuużo kalorii, ale walić dietę. W pewnych tematach Anna Klara była rewolucjonistką w swoim kręgu towarzyskim. Naturalnie, znaczącą część jej czasu pochłaniały czynności konieczne do osiągnięcia i utrzymania maksymalnie atrakcyjnej wersji siebie. Wygląd jak milion dolarów był podstawowym obowiązkiem konstancińskiej żony, a jedynym akceptowalnym stanem dla kobiet z jej środowiska – nieskazitelność. Tak jak żaden szanujący się facet z odpowiednim statusem nie wsiądzie do rodzinnego samochodu popularnej marki, tak też nie weźmie sobie do domu steranej życiem baby. A więc te, które miały ambicje i możliwości, by wejść do tego świata, nie miały lekko. Zero taryfy ulgowej. Idealnie gładka, pozbawiona porów i zmatowiona cera o jednolitym, lekko muśniętym słońcem kolorycie. Zęby obowiązkowo zrobione, nawet jeśli własne były bez zarzutu. Rysy twarzy dopasowane do indywidualnych preferencji – wśród mężów i partnerów wielu gustowało w stylu na modelkę z Instagrama, ale nie brakowało też takich, którzy preferowali dużo bardziej elegancki, choć wymagający nie mniej wysiłków efekt naturalności. Nie zdarzały się luźniejsze momenty, kiedy można było sobie odrobinę odpuścić. Czujność obowiązywała non stop, jak u hollywoodzkiej gwiazdy, która nie może sobie pozwolić na zrobione z ukrycia zdjęcia paparazzi w kompromitującej sytua­cji. Dla kobiety Konstancina byłoby to przyłapanie jej w stanie, w którym jakikolwiek element jej wyglądu można byłoby uznać za nieperfekcyjny. Szczupła sylwetka zajmowała w hierarchii ważności wymaganego wyglądu miejsce na podium. Choć ­sama szczupłość to było za mało. Nawet dziewczyny obdarzone przez naturę dobrymi genami nie odważyłyby się nie wyciskać siódmych potów na fitnessie. Zapuścić się nietrudno, a poza tym nie wystarczało być chudą – trzeba było wyglądać jak modelka z katalogu sportowych kostiumów kąpielowych, z zaznaczonymi mięśniami i smukłym, sprężystym ciałem. Każda z nich była pod opieką zespołu specjalistów składającego się co najmniej z trenera personalnego i coacha dietetycznego, a większość regularnie jeździła też na mordercze obozy fitnessowych celebrytek, z których wracało się wyżyłowaną na dobrych parę tygodni.

Na tym tle Anna Klara mogła uchodzić za buntowniczkę. Oczywiście przez większość czasu trzymała dietę i starała się ćwiczyć najregularniej, jak tylko było ją na to stać. Generalnie rzecz biorąc, trzymała fason i była w formie, w jej przypadku trudno było jednak mówić o katowaniu się. Pozwalała sobie na dietetyczne grzechy i uwielbiała dobrze zjeść. Nigdy nie była typem suchotnicy i nie wpadała w rozpacz, jeśli nieco bardziej zaokrągliła się tu czy tam. Andrzej też był zagorzałym fanem jej kobiecych kształtów. Gdyby nagle coś jej odbiło i postawiła sobie za cel doprowadzenie swojej sylwetki do anorektycznego wyglądu – podobnie jak to zrobiło wiele jej koleżanek – pewnie by ją pogonił.

Już ponad rok temu kuchnia w ich domu dostała wytyczne stworzone dla niej i dla Andrzeja na podstawie indywidualnych analiz dietetycznych. Redukcja kaloryczna plus nacisk na zwiększony udział produktów roślinnych (u niej) i na wspieranie układu krwionośnego (u niego). Jako świadomi nowocześ­ni ludzie dbali nie tylko o prezencję wymaganą u ludzi z ich statusem, ale również o zdrowie i planetę. Nie było się do czego przyczepić. Byli też jednak po prostu ludźmi. Ich dieta nie była nawet niesmaczna, w końcu gotował dla nich szef kuchni z międzynarodowym doświadczeniem. Ale ile można jeść zdrowe kasze, chude mięso, musy z topinamburu czy steki z kalafiora, choćby były przyrządzone najpyszniej, jak to możliwe? Dlatego od czasu do czasu bezwstydnie rzucali się na ociekające tłuszczem, rozkosznie kaloryczne jedzenie. I nie wstydzili się tego. Znając życie, cały ten weekend to będzie jeden wielki nieprzerwany cheat day. Rozpoczną go królewską jajecznicą. Z nieprzyzwoitą ilością masła.

Bez pośpiechu szykowała składniki na śniadanie. Wiejskie ekoprodukty, zakupione dla nich na wyjazd przez pracowników na mokotowskim bazarku, przywieźli ze sobą, bo nie chcieli tracić czasu na zakupy na miejscu. Krzątając się między lodówką, wyspą kuchenną i blatem, Anna Klara widziała przez okno Andrzeja przemierzającego działkę na minitraktorku w swoim ulubionym wytartym T-shircie z głupim napisem, który jej zdaniem już dawno powinien wylądować w śmietniku. Powietrze było rozświetlone słońcem, niebo bez jednej chmurki. Kiedy on też zobaczył ją w oknie, twarz rozpromieniła mu się w uśmiechu. Skierował kosiarkę ku domowi. Z nonszalancką pewnością manewrował pojazdem. Anna Klara widziała pracę mięśni jego mocnych ramion, kiedy prowadził. Poczuła to miłe ciepełko. Był jaki był, ale wciąż to mieli. Kręcili się nawzajem jak cholera. Wyjęła z lodówki butelkę szampana. Nie zaszkodzi zwieńczyć porannej uczty bąbelkami. Podeszła do okna. Upewniła się, że Andrzej ją widzi, i opuściła koronkowe ramiączko koszulki, tak by odsłonić pierś. Przechyliła głowę, odpięła spinkę i pozwoliła włosom opaść swobodnie na ramiona. Traktorek zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem. Jej mąż nie należał do skomplikowanych. Jest akcja, jest łatwa do przewidzenia reakcja. W wielu sytuacjach to było dobre. Na przykład takich jak ta. Andrzej nie spuszczał z żony wzroku. Usiadł wygodniej na swoim krzesełku i położył rękę na kroczu. Anna Klara przygryzła wargę. Załaskotało ją w podbrzuszu. Wiedziała, że uruchamia maszynę, która już się nie zatrzyma. Cóż, śniadanie trochę się jeszcze opóźni.

I wtedy się zaczęło – ale zupełnie nie to, czego się spodziewała. Kiedy już opuszczała drugie ramiączko, żeby całkiem zrzucić z siebie koszulkę, zobaczyła ich. W ostatniej chwili zatrzymała opadający materiał i się zakryła. Zamachała nerwowo do Andrzeja, który siedział plecami do dwóch mężczyzn zbliżających się od strony bramy. W zasadzie nie mieli prawa pojawić się na ich na prywatnym terenie, ale nie miała czasu się zastanowić, jak to się stało, że zostali wpuszczeni przez ochronę. Jej reakcja na szczęście była wystarczająco paniczna, ­żeby powstrzymać Andrzeja przed pójściem dalej i na przykład wsunięciem dłoni w spodnie akurat wtedy, gdy intruzi do niego dotrą. Jej mąż w porę zorientował się, że coś jest nie tak. Wstał, od razu w instynktownie czujnej pozycji obrońcy domu. Od tego momentu wszystko zapisało się w pamięci Anny Klary w najdrobniejszych szczegółach, jak film oglądany zbyt wiele razy. Jeden z mężczyzn był młody, w okularach pilotkach, drugi wyraźnie starszy. Typ surowego, ale sprawiedliwego tatusia. Zauważyła, że obaj na wysokości piersi mają przyczepione do ubrania odznaki ze srebrną gwiazdą – wyglądały na policyjne. Od razu zrozumiała, że stało się coś złego. Po sposobie, w jaki podchodzili do jej męża, delikatnie zgarbieni, w prawie niezauważalny sposób usztywnieni, widać było, że to nie jest wizyta w sprawie niezapłaconego mandatu. Annie Klarze ścis­nął się żołądek. W tym momencie poczuła, że ich życie właśnie się zmienia w nieodwracalny sposób.

Spodziewała się raczej, że Andrzej bez jej wiedzy skręcił jakieś większe lody i że idą po niego, żeby zamknąć go w pierd­lu na jakieś dziesięć lat. Biznesy jej męża były jego sprawą. Jako król nakrętek z firmą zarejestrowaną na Cyprze zarabiał na tyle dobrze, żeby mieć swobodnie wejście na finansowe salony, i na tyle cicho, żeby nikt się go nie czepiał. Spokojnie mieścił się w kategorii poważanego przedsiębiorcy, a o szczegóły operacji biznesowych, które doprowadziły go do tego statusu, nikt – łącznie z Anną Klarą – nie pytał. Tym zajmowali się dyskretni doradcy zasilający działającą w cieniu branżę nierejestrowanego konsultingu, dzięki którym interesy Andrzeja i jemu podobnych pęczniały i pomnażały zyski – w granicach prawa lub nieco poza nimi. Zwykle wszystko szło gładko, Anna Klara miała spore zaufanie do instynktu i biznesowego sprytu ­męża i nie zaprzątała sobie głowy zamartwianiem się, że ­może on przekroczyć granicę ciut za bardzo i że coś pójdzie nie tak. Tyle tylko, że nigdy nikogo nie można być pewnym na sto procent. I może właśnie się o tym przekonywała.

Andrzej zeskoczył z kosiarki. Stanął naprzeciw policjantów. Wyglądał trochę jak bokser przed walką. Ten starszy coś do niego przez chwilę mówił. Anna Klara poczuła, że powietrze zgęstniało tak, że prawie nie sposób było oddychać. Kiedy zobaczyła, jak Andrzej rzuca się na policjanta tatuśka z pięściami, a ten mimo pokaźnych rozmiarów brzucha sprawnym chwytem wykręca mu ręce i unieszkodliwia go, wybiegła z domu. Zbliżając się do nich, widziała, jak Andrzej wściekle się wyrywa, a policjant usiłuje go przekrzyczeć.

– Człowieku, opanuj się! Nie potrzebujesz jeszcze kłopotów za czynną napaść na funkcjonariusza!

– Uspokój się, Andrzej. – Dobiegła do nich.

Ledwo było ją słychać przez krzyki ich obu. A jednak gdy to powiedziała, wszystko ucichło, jakby ktoś uciął odgłosy kłótni ostrym nożem. Zobaczyła z bliska twarz męża i przerażenie zjadło ją całą. Była fioletowa, nabrzmiała, jakby skóra miała zaraz pęknąć, zalana potem i chyba łzami.

– Filip… – wycharczał. – Zabili Filipa.

Wszystko straciło ostrość. Głosy dobiegały do niej jak ze studni. Osunęła się na ziemię, a młodszy policjant pochylił się nad nią i dopytywał, czy go słyszy. Słyszała, ale nie potrafiła mu odpowiedzieć. Pomógł jej wstać i zaprowadził ją do ­domu. Potem jej głowę wypełniła ciemność. Umysł odłączył się na jakiś czas, odmawiając przetwarzania tego, co usłyszała. A później było już tylko gorzej.

Kiedy oprzytomniała, leżała na kanapie w salonie, a przy niej siedział ten młody. Wzdrygnął się, kiedy szybkim ruchem podniosła się do pozycji siedzącej. Powrót świadomości był jak uderzenie ciężkim kijem w głowę. Andrzej z kolei przełączył się już na tryb działania. Miotał się po domu, w wirze wykonywania telefonu za telefonem, dowiadywania się, co i gdzie trzeba zrobić.

Dreszcze wstrząsały jej ciałem. Było jej na przemian lodowato zimno i piekielnie gorąco. Sama nie zwróciłaby na to uwagi, ale zmieszany wzrok chłopaka siedzącego obok uświadomił jej, że wciąż ma na sobie tylko jedwabną bieliźnianą koszulkę, w której spała. Choć nie była ani trochę wstydliwa, skrzyżowała ręce na piersiach.

– Kto? Kto to zrobił? – Udało jej się wydobyć głos mimo ściśniętego gardła.

Andrzej natychmiast przyskoczył do nich.

– Macie nam powiedzieć – zwrócił się do policjanta. – To nasze pierdolone prawo dowiedzieć się, kto zabił nam syna! – Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej podnosił głos.

Chłopak przełknął ślinę. Widać było, że sytuacja go przerasta.

– Trwają czynności. Będą państwo informowani o każdym etapie postępowania. W tej chwili nie możemy jeszcze nic potwierdzić.

– Kurwa! Wsadź se w dupę te gówniane formułki! Muszę wiedzieć! – Podszedł do niego zbyt blisko. Prawie dotykali się kolanami. Celował w niego palcem wskazującym. – Znam wszystkich ważnych ludzi w tym kraju, rozumiesz? Parę moich telefonów i wylatujesz z roboty. – By uwiarygodnić groźbę, zamachał mu przed oczami iPhone’em.

Młody wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

– Daj mu spokój – powiedziała Anna Klara, ale nie dlatego, że było jej go szkoda. Po prostu wiedziała, że w ten sposób nic z niego nie wyciśnie.

Andrzej kopnął w kanapę i wyszedł do kuchni. Anna Klara i policjant zostali sami. Przysunęła się trochę bliżej niego. Wyczekała, aż na nią zerknie.

– Co tam się stało? – Błagała go spojrzeniem. Jak mógłby jej odmówić w takiej sytuacji?

Pokręcił głową przecząco. Mimo to nie spuszczała z niego wzroku.

– Musi mi pan powiedzieć.

Anna Klara umiała kontrolować emocje. Nie była oazą spokoju, co to, to nie. Ale do perfekcji opanowała zarządzanie ­nimi – jeśli jej wewnętrzny głos mówił, że awantura będzie jej na rękę, rozpętywała burzę z piorunami. Jeśli zaś w podobnej sytuacji lepszym wyjściem wydawało jej się pokonanie przeciwnika spokojem, umiała go przeczekać, nie pokazując po sobie złości. Ale nie teraz. Teraz jej trzęsący się, płaczliwy głos nie był grą na potrzeby sytuacji. Nawet gdyby bardzo chciała, nie potrafiłaby go stłumić.

Policjant jednak tylko patrzył na nią ze współczuciem. Kiedy zrozumiała, że jej też nic nie powie, jakiś przewód odłączył jej się w głowie. Zdzieliła go w twarz. Podniósł się w jednej chwili i ustawił w obronnej pozycji, na wypadek gdyby to nie był koniec. Pojawił się Andrzej.

– Co jest?! – Był tak nabuzowany, że niewiele było trzeba, żeby też kogoś pobił.

– Jeśli się nie uspokoicie, przestaniemy się z wami patyczkować. – Niepewny siebie małolat zniknął. Zrozumiała, że przegrała. Jej atak go wzmocnił. Ze zrozpaczonych rodziców, którym należały się zrozumienie i wsparcie, stali się agresorami, z którymi umiał sobie radzić.

– Andrzej, zrób coś. – Skapitulowała. Obezwładniła ją niemoc. Nie mogła ustać na nogach, ale nie mogła też siedzieć ani leżeć. Przywarła do męża. To był ich pierwszy fizyczny kontakt, od kiedy zaczął się ten koszmar, i chyba obojgu przyniósł odrobinę ulgi.

Anna Klara spróbowała zebrać myśli. Przyjechali tu, zostawiwszy Filipowi dom na weekend. Ich syn poprzedniej ­nocy urządzał długo wyczekiwaną imprezę z okazji rozpoczęcia wakacji, a dziś miał wyruszyć z paczką znajomych na kite’y na Fuerteventurę. A teraz… Nie żył. Jej dziecka nie było. Wbiła paznokieć w skórę z całą siłą, jaką mogła z siebie wykrzesać. Gdyby nie to, zaczęłaby wrzeszczeć.

Zjawił się drugi policjant, co wyraźnie przyniosło młodemu ulgę. Porozumieli się wzrokiem.

– Może usiądziemy? – Starszy wskazał stół kuchenny. Przejął dowodzenie i w tej chwili wszystkim było to na rękę.

Andrzej obrzucił Annę Klarę spojrzeniem, jakby dopiero teraz ją zobaczył. Zmarszczył brwi.

– Masz. – Rzucił jej pled, którym się okryła.

Usiedli. Policjanci po jednej, oni po drugiej stronie stołu.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia. To niewyobrażalna strata – mówił ten starszy, nie unikając przy tym ich wzroku, co mimo wszystko wprowadzało jakiś iluzoryczny element porządku w całej tej potwornej sytuacji.

– Zacznijmy jeszcze raz, jak należy. Jestem komisarz Mróz, a to starszy sierżant Warecki. – Kiwnął głową w bok. – Wiem, że to nie musi państwa interesować, ale proszę mi wierzyć, dla nas to też nie jest łatwe. Mój młodszy kolega… – Westchnął cicho. – To nie jest żadne usprawiedliwienie, ale w tych okolicznościach nawet doświadczony śledczy może się pogubić, to nie jest zwykła sprawa.

Młody spuścił wzrok. Wyraźnie nie miał zamiaru kwestionować słów starszego kolegi.

– Czy my się tu, kurwa, na pogaduszki zebraliśmy? – Andrzej nie wytrzymał chwilowego uspokojenia atmosfery.

Anna Klara wzdrygnęła się, wytrącona z odrętwienia.

Komisarz Mróz popatrzył na mężczyznę ze zrozumieniem. Przyjął do wiadomości komunikat, ale zignorował jego agresywną formę.

– Okej. Przejdźmy do rzeczy. Proszę państwa, na tym etapie wiemy jeszcze naprawdę niewiele. To bardzo ważne, żebyśmy się zrozumieli: możemy mówić tylko o potwierdzonych ustaleniach. Nie chodzi o ukrywanie czegokolwiek przed wami. – Komisarz sprawiał wrażenie jednocześnie przejętego i spokojnego. Kogoś, kto wie, co mówi. Trudno było nie wierzyć w jego dobrą wolę, kiedy tak siedział przed nimi i opowiadał, a w jego głosie nie słychać było wahania.

– Wasz syn został znaleziony w basenie z obrażeniami ciała wskazującymi na pobicie.

Anna Klara zaczęła się trząść i nawet nie próbowała nad tym zapanować.

– Ratownicy pogotowia stwierdzili zgon. Przyczyna śmierci zostanie wyjaśniona po przeprowadzeniu sekcji. Dobrze byłoby, gdyby któreś z państwa mogło z nami od razu pojechać na identyfikację. Przykro mi, ale nie możemy tego pominąć.

– Pojadę – rzucił Andrzej, jakby chodziło o odhaczenie najbardziej upierdliwej sprawy z listy zadań na ten dzień.

– Dziękuję. Kolejna kwestia. Tak, mamy osobę zatrzymaną w związku z tą sprawą. Ale za wcześnie na wnioski. Nie ­wiemy jeszcze, co tam zaszło.

Andrzej zacisnął pięści.

– Kto to? – wydusił zachrypniętym głosem.

– Rozumiem państwa emocje. – Komisarz pochylił się nad stołem, jakby w ten sposób lepiej mogło do nich dotrzeć to, co mówił. – Ale musimy pamiętać, że nie ustaliliśmy jeszcze kwalifikacji zdarzenia. Nie wiemy, czy mamy do czynienia z zabójstwem, czy z wypadkiem. – Zawiesił na chwilę głos i w ledwo zauważalny sposób obniżył jego ton. – To była dość huczna impreza. Mają państwo tego świadomość, prawda? Dużo alkoholu, potwierdziliśmy też ślady narkotyków…

Andrzej zerwał się z miejsca tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.

– Nie pozwolę na to! Zaraz załatwię dojście do kogoś na tyle wysoko, żeby ustawił was jak należy. Miśka, zrób panom kawy albo coś, żeby ich fatyga nie poszła na marne. – Machnął do żony i wyszedł na dwór, trzaskając drzwiami.

Jego wybuchy furii nie były dla Anny Klary niczym nowym, w tych okolicznościach zadziałały jednak na nią dużo gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Do tych wszystkich emocji, których nawet nie umiałaby nazwać, a które ją teraz przygniatały, dołączył jeszcze sączący się strumień irytacji na męża.

– Jest zdenerwowany – rzuciła nie dlatego, że czuła potrzebę usprawiedliwiania go przed śledczymi, ale chyba bardziej po to, by usłyszeć swój głos i spróbować odzyskać choćby złudzenie panowania nad sytuacją.

Obaj mężczyźni skwapliwie przytaknęli, chcąc okazać pełne zrozumienie.

Anna Klara spróbowała przebić się przez szum we własnej głowie, utrudniający jej formułowanie składnych myśli. Skup się! Skup!

– Rozumiem, co pan powiedział. – Starała się utrzymać wzrok na jednym punkcie. Teraz na przykład na bujnych, zroś­niętych brwiach komisarza Mroza. To pomagało jej się skoncentrować. – Nie wiadomo, co się z nim stało. Tak, rozumiem to.

Policjant pokiwał głową z powagą, a jego ulga przybrała niemal materialną formę. Udało mu się dobić przynajmniej do jej rozsądku.

– Ale ta druga osoba… Nie zatrzymywalibyście jej przecież bez powodu? – Ostatnie słowa wbrew jej woli zabrzmiały piskliwie.

– Ten drugi chłopak sam zgłosił się na posterunek policji. Też ma obrażenia. Jego wyjaśnienia są nieskładne. W chwili zatrzymania nie był jeszcze trzeźwy. Chcę podkreślić – spojrzał jej w oczy – że zanim nie potwierdzimy jakiejkolwiek z możliwych wersji wydarzeń, uznanie go za sprawcę jest przedwczesne.

– Kto to? Proszę mi powiedzieć. Proszę. – Łzy pociekły jej z oczu. Byłby to zapewne jeden ze skuteczniejszych możliwych sposobów na zmiękczenie serca komisarza, ale to nie była strategia. Nie było żadnej strategii. Po prostu czysta rozpacz.

Mróz cały czas patrzył Annie Klarze w oczy. Miał zmęczone, ale szczere spojrzenie.

– Jędrzej Stawski. Znany państwu, prawda?

Anna Klara patrzyła na komisarza, ale nie widziała już ani jego twarzy, ani niczego poza rozmytym tłem zlewającym się z jego sylwetką.

Oczywiście, że znali Jędrzeja Stawskiego. Znali go bardzo dobrze.

Rozdział 3

Alicja

Połknęła tabletkę przeciwbólową i popiła ją wodą. Po chwili wycisnęła z blistra i zażyła jeszcze jedną. Bolały ją głowa, oczy, mięśnie. W zasadzie bolało ją wszystko. Opuściła roletę. Słońce wpadające przez okno boleśnie raziło. Kuchnię osłonił cień, nieprzynoszący jednak ulgi.

Marek pojechał do Warszawy spotkać się z prawnikami. Alicja i jej mąż szybko doszli do wniosku, że lepiej będzie znaleźć kogoś, kto im pomoże. Marek sam uprawiał ten zawód, ale od lat nie zajmował się sprawami karnymi, a przede wszystkim uznali, że potrzebują spojrzenia z zewnątrz. Osoby niezaangażowanej emocjonalnie. Nikt nie walczyłby o syna mocniej niż Marek czy ona, ale byli rodzicami. Nie mogli sobie pozwolić, by cokolwiek choćby w najmniejszym stopniu osłabiło profesjonalizm obrony.

Alicja wciąż boleśnie zderzała się z odczuciem nierzeczywistości tego, co zdemolowało jej życie. W ciągu ostatnich kilku dni, podczas których oboje z Markiem niemal nie spali i nie byli w stanie prawie nic przełknąć, zajmowali się organizowaniem obrony prawnej dla swojego dziecka. Kaliber sprawy, która coraz mocniej zaciskała się na ich gardłach, w miarę pojawiania się nowych informacji rósł do rozmiarów rozsadzających umysł Alicji.

Była wdzięczna, że Marek wziął na siebie wszystko, co ­było związane z prawnikami, aresztem, prokuraturą. Ona tkwiła w kleszczach stresu, jakiego dotąd nie zaznała. Miotała się pomiędzy dygotem a odrętwieniem, kiedy do zera wyczerpywały się resztki jej energii. I tak w kółko. W takim stanie raczej nie podołałaby ważnym rozmowom, od których mogło bardzo dużo zależeć. Marek działał, pozwalając jej na rozsypkę. Wiedziała jednak, że musi wziąć się w garść, i to szybko. Była potrzebna Jędrkowi, być może jak nigdy wcześniej.

Ich syn został tymczasowo aresztowany.

– Jak to? Przecież mówiłeś, że do tego nie dojdzie! – To do Marka w pierwszym odruchu skierowała pretensję, jakby nie był tylko posłańcem złych wiadomości i to on odpowiadał za taki obrót sprawy.

On zamachał rękami, jeszcze bardziej zdenerwowany tym, że musi tłumaczyć się przed żoną.

– W postępowaniu przygotowawczym uznano, że postawienie zarzutu jest uzasadnione. Uznali go za podejrzanego. A to przestępstwo jest obarczone wysoką karą. – Marek potarł powieki. – To mocna przesłanka dla sądu, żeby orzec areszt – mówił cichym, bezbarwnym głosem.

Marek był odrętwiały. Liczył na odrzucenie wniosku prokuratora. Orzeczenie sądu było ciosem, po którym sam się jeszcze nie pozbierał. Pod Alicją ugięły się nogi.

– Marek, przecież to jakiś koszmarny absurd! Nasz syn nie jest mordercą! – krzyknęła. – Musimy go stamtąd wyciągnąć – błagała. To była jedyna myśl, która zdołała się przebić przez matnię w jej głowie.

– Wyciągniemy. Będziemy się odwoływać.

Marek patrzył jej w oczy, a ona desperacko uchwyciła się jego wzroku. I zobaczyła to w nim. Marek był pewny, tak samo jak ona. To było jakieś kosmiczne nieporozumienie. Istniało tyle możliwych scenariuszy śmierci Filipa. Chłopcy byli po imprezie, zamroczeni, wydarzyło się coś nagłego. Jędrek jest w szoku, nie umie tego składnie wytłumaczyć. To możliwe w takiej sytuacji, sam jest pod wpływem traumy. Tamtego poranka był ledwo przytomny, miał we krwi różne substancje zmieniające świadomość. Tyle wiedzieli. Musi dojść do siebie i poskładać klocki. Trzeba po prostu dotrzeć do wyjaśnienia. Alicja wzięła głęboki oddech. Ich dziecko wpadło w kłopoty. Przed nimi długa droga. Musi mieć na to siłę.

Usiadła obok Marka i pogładziła go po policzku. Mąż natychmiast przylgnął do niej i poczuła, jak napięte jest jego ciało. Objęła go mocno. On ją. Oboje trochę się rozluźnili. Odrobinę.

– Przejdziemy przez to – szepnęła mu do ucha.

Zaczął drżeć i Alicja wyczuła, że płacze. Przygarnęła jego głowę do piersi. Dobrze, niech to z siebie wyrzuci. Przez cały czas funkcjonował w trybie niebywałej mobilizacji, potrzebował spuścić trochę napięcia.

– Co teraz? Mamy plan? – spytała, gdy po jakimś czasie już się wypłakał, a ona zrobiła im herbatę i usiedli przy kuchennym stole.

Przytaknął.

– Jutro składamy zażalenie na tymczasowe aresztowanie. Robert wybada nastroje w sądzie. I co ma w ręku prokurator. – Zapatrzył się na smukłe korony brzózek widoczne przez okno. – Mimo wszystko nie spodziewałem się tego aresztu. To dotkliwy środek zabezpieczający. Mieliśmy mocne argumenty. Ale Kelmanowie na pewno też się uruchomili. Chcą kary, mogę to zrozumieć. Nawet jeśli mają tylko kozła ofiarnego.

Alicja spróbowała przełknąć łyk herbaty. W gardle zaschło jej tak, że paliło żywym ogniem. Tak, było jeszcze to. Rodzice Filipa. Anna Klara, która straciła syna. Kolejny supeł, którego rozplątanie wydawało się niemożliwe.

– Musimy dać Jędrkowi stuprocentowe wsparcie. Trzeba go podnieść na nogi. To ważne, żeby się bardziej zaangażował. – Marek znowu brzmiał pewnie, jak ktoś, kto wie, co robi.

Alicję zalała fala wzruszenia. Jej mąż był opoką. Zawsze.

– Powiedział coś więcej? – zapytała z nadzieją.

Marek zaprzeczył ruchem głowy.

– Bez większych zmian. Zamknął się w sobie. Robert nie jest w stanie nic konkretnego od niego wyciągnąć.

Oni, rodzice, nie mogli teraz nawet zadzwonić do Jędrka i z nim porozmawiać. Bezpośredni kontakt z ich synem miał tylko mecenas, którego zatrudnili natychmiast, gdy tylko dowiedzieli się o zatrzymaniu. A teraz, po decyzji sądu o aresztowaniu, żeby się z nim zobaczyć, będą musieli dostać zgodę na widzenie.

– Wytrzyma to, prawda? Jest silny, poradzi sobie. – Bała się wymówić na głos jedną z najgorszych obaw, jakie ją prześladowały.

Jędrek był zamknięty w celi, poddany rygorowi jak w regularnym więzieniu. Jej syn był traktowany jak przestępca. Przebywał z innymi przestępcami. Alicja czuła ból w sercu. Dosłowny, fizyczny ból. Jak bardzo Jędrkowi musiało być tam trudno, skoro nie otrząsnął się jeszcze z szoku i zachowywał się jak nie on? Naprawdę starała się przepędzać z głowy obrazy, które podsuwała jej wyobraźnia – swojego dziecka w tym strasznym miejscu. Broniła się przed tymi myślami, bojąc się, że może nie wytrzymać ich ciężaru. Ale wiedziała też, że przed nią i Markiem niewyobrażalnie trudna droga. Musiała dzielić się z mężem wszystkim. Są w tym razem. Nie uciekną od tego.

– Poradzi. – Marek wyciągnął rękę nad blatem stołu i chwycił jej dłoń. Zaszkliły mu się oczy, ale się nie rozkleił. – Pamiętaj, że po pierwsze, jest młodociany, a po drugie, nigdy wcześniej go nie karano – ciągnął Marek. – Jeśli tylko nie sprawiają kłopotów, takie osoby nie są traktowane jak groźni przestępcy. Mogą liczyć na taryfę ulgową. Zresztą w dzisiejszych czasach cały ten system mocno się ucywilizował. To nie wygląda tak jak w ponurych filmach o więzieniach. Teraz rządzą procedury, są nowocześnie wyszkoleni ludzie.

Marek brzmiał tak rozsądnie. Przedstawiał rzeczowe argumenty. Boże, jak wielką miała nadzieję, że nie mówił tego tylko po to, by ją pocieszyć.

Postanowili wziąć coś na sen, żeby farmakologia pozwoliła im odłączyć się od rzeczywistości i choć trochę odpocząć, a z samego rana Marek wyruszył załatwiać sprawy, zostawiając Alicję w domu. Wraz z nowym dniem powrócił wszechogarniający stres, rozchodzący się do każdej komórki. Wczorajszy wieczór przyniósł odrobinę ulgi, ale poranek zastał ją w tej samej sytuacji – jej syn był podejrzany o zabicie swojego przyjaciela.

Mimo to wstała z mocnym postanowieniem stanięcia na nogi. Koniec ze snuciem się w szlafroku z nieumytymi włosami, bez rozróżniania, jaka jest właściwie pora dnia. Układała sobie w myślach plan małych kroków. Potrzebowała mikrocelów do odhaczania z listy. Na dziś było to zrobienie czegoś pożywnego do jedzenia, dla siebie i dla Marka. Muszą o siebie zadbać. Czeka ich ciężka przeprawa. Muszą mieć siłę, by stawić temu czoła.

Alicja uruchomiła telefon, który przez większość czasu był wyłączony. Po chwili komórka zatańczyła na blacie od spływających powiadomień. Zignorowała większość z nich, ale zobaczyła, że Malina dzwoniła kilkanaście razy. To do niej, jako jedynej, Alicja się odezwała, kiedy to wszystko się zaczęło, by poinformować, że musi się na chwilę wyłączyć ze spraw firmy. Zdaje się, że nadszedł czas, kiedy musiała się zainteresować, co się dzieje pod jej nieobecność. Malina nagrała jej wiadomość.

– Ala… Naprawdę nie chcę ci teraz zawracać głowy, ale… Powinnaś wiedzieć. Klienci rezygnują. – Słychać było, jak bardzo Malina nie chciała tego mówić.

Asystentka Alicji łączyła niezawodną kompetencję, ujmującą osobowość i aparycję piękności z południowym typem urody, co sprawiało, że była prawdziwym skarbem – dla Alicji jako szefowej praca z nią była czystą przyjemnością, podobnie jak dla ich klientów, i to wcale nie tylko płci męskiej. Alicja wiedziała, że teraz, kiedy przyszedł ciężki czas, będzie miała w Malinie oparcie.

– Właśnie rozmawiałam z Janicką – relacjonowała dziewczyna na nagraniu, które Alicja miała ochotę już wyłączyć. Nie była gotowa na żadne kolejne złe wiadomości. – Baba tłumaczyła się, że muszą wstrzymać inwestycję, ale rozpuściłam wici i oczywiście to kit. Przeniosła projekt do Sandeckiego. Zresztą jak większość z tych, którzy odeszli…

Alicja przerwała odsłuchiwanie wiadomości. Nasiliło się kłucie w skroniach dokuczające jej od przebudzenia.

Cholera. Jeszcze to. Nie zdążyła nawet o tym pomyśleć. O konsekwencjach dla biznesu.

W Konstancinie wiadomości rozchodziły się szybko. Tym bardziej tak sensacyjne. Z punktu widzenia lokalnych plotkarzy trudno byłoby o większą bombę. Dawno nie wydarzyło się nic o podobnej skali i sile rażenia. Może nigdy?

Czyli już się zaczęło. Ustalanie zbiorowej opinii. Formowanie obozów i stronnictw. Jak widać, hasło o trzymaniu się z daleka od smrodu zostało już puszczone w eter. To rodzina Alicji była smrodem.

Napiła się wody, chcąc wypłukać gorzki smak z ust.

Przewinęła pobieżnie resztę powiadomień w telefonie, przekonując się, że nie ma tam nic, na co chciałaby zareagować. Weszła w kontakty.

Przez ostatnie dni już kilkukrotnie wybierała ten numer, niemal gotowa, by stawić czoła temu, co czuła, że trzeba zrobić. Za każdym razem odkładała jednak telefon, zmrożona niemocą i paraliżującym strachem przed usłyszeniem jej głosu. Co miałaby jej powiedzieć? Jak zacząć taką rozmowę?

Powinna porozmawiać z Anną Klarą. Tak należało zrobić. Z każdą upływającą godziną, kiedy tego nie robiła, stawało się to jednak trudniejsze. Przepaść między nimi rosła i z każdym zaniechaniem wybrania jej numeru zasypanie jej wydawało się jeszcze trudniejszym zadaniem. Najpierw, kiedy do Alicji dotarło, że Filip nie żyje, wypełnił ją bezmiar współczucia dla Anny Klary. Ale to wszystko było zbyt zagmatwane, by mogła żywić proste uczucie wobec innej matki pogrążonej w żałobie. To nie była jakaś inna matka – to była matka najlepszego przyjaciela jej syna.

Ich chłopcy znali się od pierwszej klasy podstawówki. Ich przyjaźń wiele razy spędzała Alicji sen z powiek. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego Jędrek wybrał właśnie Filipa. Co przyciągnęło go do tego chłopca o wyzywającym spojrzeniu, który już jako kilkulatek miał w sobie jakiś niepokojący pierwiastek i wydawał się przesiąknięty cynizmem? Bała się, że ich przyjaźń wydobędzie z Jędrka mrok. W jego otoczeniu przez ­całe dzieciństwo nie pojawił się nikt, kto bardziej niż Filip byłby zdolny do sprowadzenia go na złą drogę. Niczego bardziej nie chciała, niż ochronić go przed tym. Nieraz próbowała subtelnych podchodów i niby-niewinnych sugestii, ale to właśnie Filip z niewytłumaczalnych dla niej powodów wciąż był najbliżej jej syna.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Tania

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Tania

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Tania

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Tania

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Anna Klara

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Jędrek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Alicja

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Tania

Dostępne w wersji pełnej