Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Polska, koniec lat 20. XXI wieku
Państwo polskie przeobraża się wolno, acz konsekwentnie w autorytarny twór. Sejm mimo protestów opozycji i obywateli zamierza przegłosować zmianę konstytucji, która ma poprowadzić kraj w stronę dyktatury. Podczas gdy Łukasz Siciński, jeden z posłów rządzącej partii Jedność, zaczyna mieć dylematy moralne, Adam, młody agent polskiego wywiadu, odkrywa międzynarodowy komunistyczny spisek dążący do obalenia władzy. Nic nie jest takie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, a sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, gdy w ręce najlepszej polskiej specjalistki od cyberbezpieczeństwa, Natalii, wpada tajna broń przywieziona zza oceanu. Sprawy wymykają się spod kontroli szybciej, niż niecierpliwi wierni po trzecim dzwonku podczas niedzielnej mszy.
Lektura tej książki spowoduje, że co rusz w głowie będą się pojawiać myśli, iż to niemożliwe, żeby to wszystko mogło wydarzyć się naprawdę. Nie zapominajmy jednak, że ten, kto mieszka w Polsce, wie, że czasami fikcja jest bliższa rzeczywistości, o wiele bardziej, niżbyśmy tego chcieli.
Tej przedniej rozrywki dostarcza wam ze swadą Ahmed Goldstein, Żyd irańskiego pochodzenia, który może pochwalić się takimi osiągnięciami jak 10 lat komentowania polskiej sceny politycznej, grą w reprezentacji księży diecezji drohiczyńskiej oraz zgromadzeniem kilkudziesięciu tysięcy fanów na portalach społecznościowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Rękopis znaleziony w Licheniu
Copyright © Ahmed Goldstein, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Anna Poinc-Charabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-641-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rok 2113, wykopaliska archeologiczne na terenie ruin późnokatolickiej bazyliki w Licheniu
Lipcowe słońce grzało niemiłosiernie, lecz magister Nowicki musiał niestety opuścić swoje schronienie, by przypilnować grzebiących w ziemi studentów drugiego roku archeologii.
– No, Grzesiek, co tam masz? – spytał siedzącego w kucki blondyna.
– Kamień, panie magistrze!
– Świetnie, kop dalej. Tylko jeszcze spytaj tego z Ameryki, czy też coś wygrzebał.
– What did you wygrzebałeś, Johnny? – Wypowiedziane „płynną angielszczyzną” pytanie Grześka było skierowane do siedzącego kilka metrów dalej czarnoskórego stypendysty z Michigan.
– A stone! – odparł Johnny.
– Też kamień – sprawnie przetłumaczył blondyn.
– No to kopcie dalej! – popędził ich magister. – A gdzie są Zbyszek, Ari, David i Lucyna?
– Źle się czuli i nie przyszli – poinformował Grzesiek, dłubiąc w ziemi.
– Znowu mają kaca? – Magister nie wyglądał na zaskoczonego.
– Nie wiem, panie magistrze, to pan z nimi wczoraj pił, nie ja… A tak w ogóle to nie mieli nam dziś przywieźć skanera ultradźwiękowego?
– Mieli, ale ta menda Kowalski tak długo lizał dupę dziekanowi, że to on dostał skaner i teraz gania z nim po Toruniu.
– What does „lizał dupe” mean? – wtrącił się Johnny. Lecz zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, Amerykanin wyskoczył z wykopu, krzycząc: – I found a beer bottle!
– Mówi, że ma butelkę piwa – przetłumaczył Grzesiek.
– Weź mu powiedz, że ja już dziś nie piję – odparł magister pospiesznie.
– Panie magistrze, jemu chyba chodzi o to, że ją tam w wykopie znalazł.
Wszyscy trzej przykucnęli przy dziurze w ziemi, patrząc się na leżącą na dnie szklaną butelkę z wyblakłą etykietą.
– Tsieeee… stieee…. Tsiekan? – Johnny próbował odszyfrować napis na butelce.
– Tak – powiedział magister – jeśli wierzyć źródłom, był to pierwszy browar w Polsce założony przez osobę otwarcie transpłciową. Bardzo cenne znalezisko. Good job!
– Ni ma piwa – odpowiedział ze smutkiem Johnny, który coraz lepiej władał mową polską.
Rzeczywiście, w butelce nie było piwa, były za to jakieś papiery. Nowicki natychmiast zarządził przerwę i wysłał studentów po bułki, sam natomiast udał się z papierami do biura znajdującego się w pobliskim baraku.
Kilka minut później leżał już na kanapie, podczas gdy skaner 3d analizował plik papierów wyciągniętych z butelki. Nie minęła chwila, kiedy magister usłyszał mechaniczny głos odczytujący pierwsze linijki tajemniczego dokumentu…
Tekst, który macie przed sobą zredagowałem ja, David Leiter, były student i serdeczny przyjaciel profesora Nowickiego. Opierałem się głównie na rękopisie z Lichenia i innych dokumentach odnalezionych przez profesora w trakcie jego badań. Rękopis, którego oryginał znajduje się obecnie w Instytucie Późnokatolickim w Warszawie, nie tylko okazał się przełomowy dla badań dziejów najnowszych, ale także stał się inspiracją, dzięki której mogła powstać pierwsza powieść historyczna opisująca tak ważne dla naszego kraju lata dwudzieste XXI wieku, ze szczegółami, które z powodu braku źródeł były nam wcześniej nieznane. W związku z życzeniami żyjących krewnych i potomków pozwoliłem sobie zmienić dane niektórych osób, które pojawiają się na kolejnych stronach mojej opowieści. Życzę miłej lektury!
Adam Kowalski się spieszył. Był już piętnaście minut spóźniony, tramwaj się nie pojawiał, a w pracy czekał Adama bardzo ważny dzień. Kto by pomyślał, że ruch tramwajowy ma tak duży wpływ na kontrwywiad, a przez to na bezpieczeństwo i suwerenność państwa polskiego? Terroryści, których Adam nie upilnował, mogą w tej chwili podkładać bomby i nikt im nie przeszkadza, bo motorniczy dostał rozwolnienia i tramwaj nie opuścił zajezdni. Rosyjscy agenci kradną tajemnice wojskowe, bo ktoś postawił „na chwilę” nyskę na torach, żeby zapakować do niej połamaną wersalkę.
Prawdę mówiąc, Adam w tym momencie trochę przeceniał swój wpływ na obronność Rzeczpospolitej. Nawet jeśli spóźniłby się ponad godzinę, to istnieje spora szansa, że nikt by tego nie zauważył, tak samo jak nikt nie zauważał, kiedy trzeba było płacić za nadgodziny.
Tak jak wielu bokserów zaczęło swoje kariery po obejrzeniu w dzieciństwie filmów o Rockym, tak samo Adam postanowił, że wstąpi do służb, kiedy stał się fanem Jamesa Bonda. Nie był to jednak ten Bond z filmów, który ścigał wyimaginowanych przestępców z metalowymi zębami, tylko ten z książek, z lat pięćdziesiątych XX wieku, który ścigał komunistów. Złowrogich komunistów, o których tyle opowiadał Adamowi jego wujek Stefan. Traf chciał, że Adam faktycznie przypominał książkowego Bonda. Trochę ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły, z ciemnymi włosami zaczesanymi na bok i wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Odróżniała go za to garderoba, gdyż nieczęsto miał okazję ustroić się w smoking czy garnitur, a także brak blizny na policzku.
Chociaż Adam urodził się już po upadku muru berlińskiego i po rozpadzie ZSRR, komuniści odgrywali bardzo ważną rolę w jego życiu. Do dziś wiedział, gdzie się znajdował sklep, który przed wojną należał do pradziadka. Jako dziecko spacerował tam z wujkiem, który zawsze powtarzał „To centrum handlowe byłoby teraz nasze, gdyby komuchy nie zabrały dziadkowi sklepu!”. Niestety, sklep miał pozostać już na zawsze w rękach zachodniej korporacji, kierowanej przez nowojorskich Żydów (jak większość korporacji, przynajmniej według wujka Stefana). Wszystkiemu były winne komuchy, które jak na złość albo już dawno powymierały, albo gdzieś się pochowały.
Na szczęście istniała jedna osoba, która dobrze rozumiała sytuację Adama. Pułkownik Kukulski, jego bezpośredni zwierzchnik, dobrze zbudowany i świetnie zakonserwowany żylasty mężczyzna po pięćdziesiątce, nienawidził komunistów chyba jeszcze bardziej niż wujek Stefan, którego, jak się później okazało, poznał w młodości. Adama i pułkownika łączyła także miłość do przygód Bonda. Kukulski stwierdził podczas pierwszej rozmowy, że niestety na razie nie jest w stanie zapewnić młodemu agentowi przygód na tropikalnych wyspach i pościgów astonem martinem po alpejskich serpentynach, ale jest mu w stanie zapewnić co innego: komunistów.
Przez ostatnich pięć lat Adam zajmował się infiltrowaniem najróżniejszych lewackich organizacji działających w Polsce. Rezultaty były marne, bo zwykle okazywało się, że nawet najbardziej gorliwi lewicowcy stwarzają zerowe zagrożenie dla władzy państwowej i katolickich wartości głoszonych przez rząd. Adam stał się znany w środowisku, chodził na manifestacje, wygłaszał przemówienia, zapisał się do dwóch partii i kilku pomniejszych organizacji. Raz trochę przesadził i poniósł na demonstrację transparent ze Stalinem, co skończyło się pobiciem przez anarchistów. Adam był wtedy bardziej zaskoczony niż wkurzony. Przecież mógł przewidzieć, że jeden z napastników był mistrzem Polski w boksie tajskim. Poza tym jednak nic ciekawego się nie działo, a żaden z poznanych lewaków nie okazał się komunistycznym terrorystą czy choćby agentem obcego wywiadu. Właśnie dlatego taką ekscytacją i podnieceniem napełniła go wiadomość, którą otrzymał wczoraj wieczorem od Kukulskiego: „Nie będziesz się już zajmował pierdołami. Mam dla ciebie coś ważnego. Jutro, kiedy już sporządzisz wszystkie raporty, przyjdź do mnie do gabinetu”.
Jeszcze nigdy chyba raporty z nudnych spotkań nie powstały tak szybko. Adam klepał w klawisze jak szalony, pomijał wszystko, co uważał za nieistotne i niepotrzebne. Po godzinie kliknął „wyślij”, po czym natychmiast wyłączył komputer, wstał i poszedł szybkim krokiem w kierunku gabinetu pułkownika.
Zapukał i wszedł do pokoju na końcu korytarza. Siedząca za biurkiem sekretarka pułkownika mieszała herbatę w kubku, wpatrując się w leżące przed nią dokumenty.
– Można wejść – powiedziała pani Złotowska, nie odrywając wzroku od papierów. – Pułkownik czeka.
– Dziękuję! – odparł szybko Kowalski i ruszył do gabinetu.
Marzena Złotowska była jedyną kobietą w biurze, która nigdy nie odpowiadała na jego uśmiechy ani nie wdawała się w żadne rozmowy poza tematami bezpośrednio związanymi z ich pracą. Z tego powodu w mózgu Adama zawsze była skatalogowana jako „starsza pani”, ale w rzeczywistości była niewysoką szczupłą kobietą niewiele po czterdziestce, z krótkimi ciemnymi, lekko siwiejącymi włosami i świdrującym spojrzeniem kota, który wie, że przyniosłeś ze sklepu puszkę z tuńczykiem, ale nie masz zamiaru się podzielić.
– O, Kowalski! Jesteś w końcu! – wykrzyknął zza biurka pułkownik. – Siadaj i słuchaj, bo jest o czym gadać.
– Dzień dobry, panie pułkowniku. O co chodziło z tą wiadomością wczoraj? Wreszcie coś ciekawego? – zainteresował się Adam.
– Tak jest! – potwierdził pułkownik, drapiąc się po swojej równo przystrzyżonej siwej bródce. – Będzie robota dla ciebie, bo szykują się poważne zmiany na lewicy.
– Ktoś kupił nową kanapę? – zapytał odruchowo młody agent.
– Pierdolony żartowniś – westchnął pułkownik Kukulski i wrócił do głównego tematu: – Słyszałeś o Młodej Polsce? Tej, co działa teraz, nie tej z początków dziewiętnastego wieku.
– Słyszałem – odpowiedział Adam. – To jakaś grupka ludzi, którzy łażą po knajpach i opowiadają bajki o pokojowej rewolucji albo o zbrojnej rewolucji, nie pamiętam. Nikt ich nie bierze na poważnie. Podobno nawet chcą rejestrować partię polityczną, ale nie wiem po co, skoro dostaną mniej głosów, niż mają członków, bo jedna trzecia to nieletni.
– No właśnie. – Pułkownik był wyjątkowo podekscytowany. – Do wczoraj też tak myślałem. Okazuje się, że to wszystko to tylko pozory. Złotówa – tu wykonał gest w stronę drzwi, za którymi znajdował się pokój sekretarki – wygrzebała anonim, który do nas przyszedł parę dni temu. Oczywiście w pierwszym odruchu chciałem go zignorować, bo większość anonimów to brednie, ale ten był inny. Nie mam pojęcia, kto go napisał, swoją drogą liczę, że ty się tego dowiesz. Okazuje się, że Młoda Polska ma pomoc z zewnątrz. Nie wiem jaką i od kogo, ale wygląda na coś poważnego, mowa jest o dużych pieniądzach, broni i zagranicznych szkoleniach. Podobno są podzieleni na kilka niegroźnie wyglądających organizacji, które nie mają ze sobą oficjalnie żadnego związku, i dlatego przemknęli poza naszym radarem. Część informacji z listu udało mi się zweryfikować i okazało się, że są prawdziwe. Teraz musimy jak najszybciej zweryfikować resztę i dowiedzieć się więcej, bo wygląda na to, że nie doceniliśmy przeciwnika. Zastanawiałem się wczoraj, kogo wyznaczyć do tej operacji, a Złotówa akurat wspomniała o tobie i tak sobie pomyślałem… Czemu nie? Masz kontakty w środowisku, będzie ci łatwo ich zinfiltrować.
– Złotów… Znaczy się pani Złotowska o mnie wspomniała? – zdziwił się Adam.
– Tak… W sumie nie pamiętam już, o co chodziło. Co w tym dziwnego? Zawsze cię chwali, że przynosisz jej papiery o czasie i nie trzeba ci milion razy przesyłać raportów do poprawki.
– Naprawdę? – Kowalski nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia – Myślałem, że mnie nie znosi.
– Za dużo myślisz – skwitował pułkownik. – Bierz dokumenty, bierz ten pierdolony anonim razem z kopertą i idź się zająć czymś pożytecznym. Jak już musisz myśleć o babach, to tam, w teczce, masz zdjęcia i dane jednej z szefowych Młodej Polski. Jest młoda, w twoim wieku mniej więcej, i z tego, co tam jest napisane, włóczy się po tych samych knajpach co reszta lewactwa. Będzie ci łatwo się z nią skontaktować. Zna cię pewnie z widzenia z demonstracji i tym podobnych pierdół, więc może ci zaufa. Zajmij się papierami w domu, jeśli wolisz, nie musisz w biurze siedzieć. Łażą tu jakieś łajzy z ministerstwa, niby kontrolę robią, a tylko wszystkim dupę zawracają. Podobno, kurwa, za dużo kasy na kserówki wydaliśmy, więc ciesz się tymi, co dostałeś, bo jak dobrze pójdzie, to od przyszłego roku będziesz, kurwa, musiał gęsim piórem z monitora przepisywać. Wszystko jasne? Tak? To wypierdalaj, a ja zajmę się tymi kurwiami, co tu kontrolę robią. Powodzenia i odezwij się natychmiast, jak tylko dowiesz się czegoś ważnego.
– Tak jest, panie pułkowniku! – Młody agent zasalutował i wyszedł z pomieszczenia.
Siedząca w sekretariacie Złotowska spojrzała na niego znudzonym wzrokiem i wróciła do papierów leżących na biurku. Nie obdarzyła Adama nawet przelotnym spojrzeniem, gdy mówił jej „do widzenia”. Ale on nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo pędził do domu, żeby zająć się sprawą. Bawiło go to, jak często dostawał od Kukulskiego tajne akta, które w teorii nigdy nie miały prawa opuszczać archiwum. Widać pułkownik działał na własnych zasadach, a wyżej od losu ojczyzny stawiał tylko własną wygodę.
Słońce już dawno zaszło, na dworze robiło się coraz zimniej, a sklep monopolowy był zamknięty na głucho. Łukasz Siciński wiedział, że już najwyższa pora położyć się spać. Ze spaniem było zresztą ostatnio ciężko. Łukasz, niegdyś najmłodszy poseł w Sejmie, a obecnie trzydziestoletni, zaczynał powoli wyglądać na swój wiek. Nadal chudy i lekko zgarbiony, ale na twarzy wiecznego nastolatka pojawiły się wory pod oczami, które mogłyby zawstydzić niejedną pandę. Na szczęście bogowie łysienia postanowili oszczędzić jego głowę i ciągle mógł pochwalić się bujną czupryną ciemnych blond włosów, podobnie jak za pierwszej kadencji. Nie wiadomo jednak było, jak długo włosy te zachowają oryginalny kolor, gdyż kolejne tygodnie były pełne pracy, a niedługo czekał go bardzo ważny dzień, może nawet najważniejszy w jego niezbyt długiej karierze politycznej. Jedność, partia rządząca, której był członkiem, miała przegłosować nową konstytucję. Po kilku latach rządów oraz połknięciu jednej liberalnej partii w całości i drugiej w połowie do większości konstytucyjnej brakowało Jedności tylko jednego posła. Trzy tygodnie temu jeden z posłów niezależnych, który do niedawna jeszcze nazywał nową konstytucję „zamachem na demokrację” i „jawnym wprowadzeniem dyktatury”, zdecydował się zapisać do Jedności i poprzeć zmianę ustawy zasadniczej. Tajemnicą poliszynela był fakt, że zdarzenie to stało się wynikiem miesięcy negocjacji i obiecywania panu posłowi coraz to wyższych stołków.
Łukasz myślał o wydarzeniach sprzed lat, kiedy to brał udział w kampanii wyborczej. Do niedawna asystent jednego z mniej ważnych posłów z podlaskiej prowincji trochę z przypadku znalazł się na dwunastym miejscu na liście Jedności w swoim okręgu. Nikt oczywiście nie dawał mu szans na wejście do sejmu, poza pierwszą trójką na liście często znajdowali się też ludzie, którzy nawet nie myśleli o poważnym zaangażowaniu się w politykę.
Wszystko uległo zmianie, gdy na moment przed rozpoczęciem kampanii wyborczej poseł Dudziak powiedział Łukaszowi, że go zwalnia, a od teraz funkcję asystenta będzie pełnił jego siostrzeniec, bo biorąc pod uwagę sondaże, to reelekcję i tak ma zapewnioną. Po latach ciężkiej pracy Łukasz przyjął to jako osobistą zniewagę. W ciągu jednego weekendu zorganizował swój sztab wyborczy, złożony głównie z dawnych kolegów z liceum i byłych pracowników sprywatyzowanej w latach dziewięćdziesiątych fabryki mebli, która właśnie upadła, bo właściciel nagle zwinął się z biznesem do Chin.
Łukasz przekonał ich dosyć prostymi argumentami: „Słuchajcie, koledzy! I tak nie macie lepszego zajęcia, a dobrze wiecie, że Dudziak zawsze miał i zawsze będzie miał was w dupie. Z naszego miasta, choćbyśmy się zesrali, i tak zawsze wejdzie ktoś z Jedności, więc lepiej niech to będę ja. Nasze miasteczko to jebana dziura i nikt z polityków się nami nie przejmuje. Ja nie chciałem być politykiem, zostałem asystentem posła trochę z przypadku, bo w szkole byłem dobry z polskiego, a wygląda na to, że tu nikt z partii nie umie poprawnie napisać nawet trzech słów na krzyż. Ludzie wcześniej głosowali na starych komuchów, potem na styropianów i jakoś nikt nic dobrego dla miasta nie zrobił. Wiem, że się nie zgadzacie z wieloma rzeczami, które robi Jedność, ale w sumie to inne partie też nic dobrego nie robią. Cokolwiek byśmy robili, to w Polsce będzie jak w lesie, ale może jeśli dostanę się do sejmu, to uda mi się coś zrobić, żeby u nas w miasteczku nie było jak w bagnie. Pomożecie?”. No to pomogli.
Parę miesięcy biegania bez przerwy na wszystkie msze, pochody, występy zespołów ludowych… Drukowanie ton ulotek za pieniądze pożyczone od cioci, wpychanie ich w skrzynki, bramy i za wycieraczki samochodów. Rozmowy z biskupem, komendantem policji i różnymi prezesami. Wizyta w lokalnym radiu zaowocowała krótką przemową pełną pięknych obietnic, które trafiły do słuchaczy między jedną a drugą piosenką disco polo. Alfred, jeden z kolegów z liceum, miał młodszego brata i zainwestował w kilka skrzynek piwa, dzięki czemu pewna grupa uczniów spędzała wszystkie okienka w szkolnej bibliotece na spamowaniu lokalnych forów zachwytami nad przyszłym posłem Sicińskim i dziwnymi aluzjami do życia prywatnego Antoniego Dudziaka i innych lokalnych polityków. „Są lepsi niż boty z Indii” – skomentował radośnie Alfred.
Wszystko to, a szczególnie godzinna rozmowa z arcybiskupem w trakcie jednego z licznych polowań, na które zapraszano miejscowych notabli, zaowocowało tym, że nazwisko Łukasza jako jedynego kandydata z okręgu, poza oczywiście Dudziakiem, padło ze sceny podczas wizyty przewodniczącego Jedności. Słowo przewodniczącego było najsilniejszym afrodyzjakiem, więc notowania Sicińskiego poszybowały pod niebiosa. Wizyty przewodniczącego na prowincji były trochę jak pielgrzymki papieża, a trochę jak spotkania tajnego bractwa. Z jednej strony wszystko było przygotowane z wielką pompą, a członkowie i sympatycy Jedności w nabożnym podziwie spijali z ust swego szefa każde jego słowo, a z drugiej nigdy nie było do końca wiadomo, gdzie i kiedy dokładnie się pojawi, a na spotkania nie wpuszczano byle kogo.
W ostatniej chwili na łapu-capu miejscowi działacze wynajmowali jak największą salę i wykorzystywali wszystkie możliwe znajomości, żeby załatwić miejsca w hotelu i wykwintny catering. Często ten wysiłek szedł jednak na marne, bo po spotkaniu przewodniczący od razu zawijał się wraz z chmarą swoich ochroniarzy i kolumną opancerzonych limuzyn odjeżdżali w siną dal bez kolacji, łamiąc wszystkie możliwe przepisy ruchu drogowego, a czasem wydawałoby się, że nawet prawa fizyki. Złośliwi mówili, że niektórym działaczom taka sytuacja odpowiadała, a sam Dudziak był widziany, jak wychodził po ostatnim spotkaniu z torbą dewolajów pod pachą.
Na tydzień przed wyborami był już na pierwszym miejscu w ankiecie na najpopularniejszego polityka przygotowanej przez lokalny portal informacyjny z wynikiem ponad 40 procent. Całe szczęście, że nikomu nie przyszło do głowy śledzić adresów IP głosujących, bo zaskoczyłby ich fakt, że prawie jedna trzecia głosów została oddana w szkolnej bibliotece.
Kiedy Łukasz z Alfredem wracali z lokalu wyborczego, delektując się kebabami zakupionymi zaraz po odejściu od urny u Turka, który zapewne zarabiał fortunę, ponieważ umiejscowił swój biznes kilkanaście metrów od szkoły, byli dziwnie spokojni. Szaleństwo się skończyło, cisza wyborcza wyrwała im pracę z rąk (ale nie bratu Alfreda, który właśnie odkrył, jak można ukrywać adres IP, i nadal spamował lokalne fora, jakby mu sam Putin płacił). W pewnym momencie Alfred odezwał się znienacka:
– Zdajesz sobie sprawę, że ty rzeczywiście możesz wejść do sejmu?
– Chyba w tym właśnie celu to wszystko robiliśmy, nie? – odpowiedział Łukasz, zerkając na niego z ukosa.
– Tak – odpowiedział Alfred. Spojrzał przed siebie nieobecnym wzrokiem, jakby właśnie obudził się z długiego snu. – Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że to wszystko to nie była jakaś zabawa i pomoc kumplowi z liceum, który chciał się zemścić na byłym szefie. Dziś rano widziałem jeden z ostatnich sondaży, policzyłem sobie, ile mniej więcej ludzi na sto procent na ciebie zagłosuje, i wychodzi tak pół na pół. Od nas z listy wejdzie pewnie osiem osób. Pierwsza będzie Tylawska, jej nikt nie przeskoczy. Siostra biskupa, właścicielka największej firmy w regionie i była burmistrzyni, a do tego oczywiście jedynka na liście Jedności. Potem masz różnych lokalnych kacyków, spadochroniarzy z Warszawy i szychy z Białegostoku, których nie ma sensu nawet komentować, bo tak jak wchodzili od lat dziewięćdziesiątych, tak wejdą i teraz. Siódmy na liście jest ten gamoń Dudziak. Ósmy jest Cymbalski, ale on nie dość, że ma durne nazwisko, to jeszcze okazało się, że miał kochankę i nie było go na procesji w Boże Ciało, więc gówno dostanie, a nie głosy. Reszta listy praktycznie się nie liczy. Dudziak strasznie się obijał w trakcie kampanii. Myślę, że masz szansę go przeskoczyć, wtedy wejdzie Tylawska z dużą przewagą i ty, tak na styk.
– Wow! – Siciński nie mógł wyjść z podziwu wywołanego tak dogłębną analizę tematu z ust kolegi, który jeszcze niedawno twierdził, że wszyscy politycy to złodzieje i nie zagłosuje, ani nie pójdzie na żadną manifestację, bo to i tak nic nie da. – Muszę się przyznać, że wcześniej starałem się o tym nie myśleć za dużo, ale teraz też zaczynam się oswajać z myślą, że jest cień szansy na to, że naprawdę ktoś na mnie zagłosuje.
– Zagłosują, o to się nie martw. Czy tylu, ile trzeba, żeby wejść, to nie wiem, ale całkiem niezły wynik sobie wypracowaliśmy, z całą pewnością. Mam teraz do ciebie inne pytanie: Czy naprawdę masz zamiar zrobić coś z tego, co nam wszystkim obiecałeś, jeśli nagle się okaże, że wszedłeś?
Łukasz zamilkł na chwilę. Wiedział, że powinien odpowiedzieć, że tak, oczywiście, zrobi, co tylko się da, ale właśnie dotarło do niego, że bardzo możliwe, że mimo szczerych chęci będzie zmuszony zostać jednym z tych posłów z ostatniej ławki, którzy mają się nie odzywać i głosować tak, jak każe przewodniczący.
– Powiem ci prawdę – odpowiedział w końcu. – Dotychczas myślałem, że tak, zrobię wszystko, co obiecałem, albo i więcej. Ale teraz doszło do mnie, że mogą mi przeszkodzić, w końcu, jak przychodzi co do czego, i tak wszyscy mają robić to, co każe przewodniczący. Ale jedno ci mogę obiecać: co się da, to zrobię.
– O więcej cię nie proszę – zapewnił Alfred.
Resztę drogi przebyli w ciszy.
Kolejne wydarzenia potoczyły się z niesamowitą prędkością. Niespodziewanie wysoki wynik Jedności w całym kraju, samodzielna większość i rekordowa liczba posłów wybranych do sejmu. Po ogłoszeniu ostatecznych wyników okazało się, że Łukasz dostał o trzy głosy więcej niż Antoni Dudziak i to ten pierwszy znajdzie się w sejmowych ławach. Potem jeszcze tylko gratulacje od biskupa, posłanki Tylawskiej i przewodniczącego (a także esemes o treści „spierdalaj”, który przyszedł do niego z nieznanego numeru, ale mógłby przysiąc, że wyczuwał w nim autorstwo byłego posła Dudziaka).
Miał wrażenie, że nie minęło pięć minut, a siedział w sejmie i głosował za jakąś dziwną ustawą o rybołówstwie, której w ogóle nie rozumiał. Po jakimś czasie okazało się, że rybołówstwo było jedną z bardziej logicznych dziedzin, którą przyszło mu się zajmować. Już podczas pierwszej kadencji miał okazję brać udział w głosowaniu nad ustawą autorstwa posła Łokietka, która o mało co, w ramach walki z propagandą LGBT, nie zakazała sprzedaży serków homogenizowanych. Innym razem poseł Serocki, szef Partii Demokratycznej, próbował przeforsować ustawę, która tak obniżała wydatki z budżetu, że doprowadziłaby do całkowitego paraliżu państwa. Wyhamował dopiero wtedy, gdy brodaty z Nowego Proletariatu zwrócił mu uwagę na to, że Serocki właśnie próbuje pozbawić wypłaty samego siebie i swoją pracującą w spółce skarbu państwa żonę. Był też projekt obywatelski lobby myśliwskiego mający na celu zniesienie kar za przypadkowe wypatroszenie uczestnika polowania, ale utknął gdzieś w komisjach.
Dwie kadencje i pół trzeciej przeleciały równie szybko, co libertarianin odmawiający zapinania pasów bezpieczeństwa przez przednią szybę samochodu przy czołówce. Słowa Alfreda dźwięczały mu w uszach prawie codziennie. Udało mu się spełnić wiele obietnic. Sprowadził do miasteczka inwestorów, ściągnął nawet podstępem z Chin i wsadził za kratki biznesmena, który doprowadził do upadku fabrykę mebli (a przy okazji zalegał z alimentami u trzech różnych kobiet i z podatkami z prawie dwudziestu lat działalności).
A teraz nagle mieli to wszystko diabli wziąć. Nowa konstytucja likwidowała sejm i zastępowała go dwudziestoosobową radą narodową, której członkowie mieli być wybierani w jednomandatowych okręgach wyborczych na dziesięcioletnie kadencje. Na czele rady stał naczelnik państwa, który przejmowałby obowiązki prezydenta i premiera. „Silna władza na ciężkie czasy”, tak Jedność tłumaczyła potrzebę radykalnej zmiany ustroju państwa. Konstytucja miałaby zabraniać także wszelkiej działalności organizacji o charakterze komunistycznym, socjalistycznym i anarchistycznym (w tym momencie Łukasz parsknął lekko, bo jeszcze podczas kampanii Alfred wyjaśnił mu, że anarchiści niespecjalnie przejmują się tym, co jest legalne, a co nie). Wszystko to było wytłumaczone wyższą koniecznością i potrzebą obrony narodu oraz własności prywatnej przed wywrotowcami nasyłanymi na Rzeczpospolitą przez zagranicznych wrogów prawości i katolicyzmu. Na nic się zdawały upomnienia europejskich polityków i liczne (tym liczniejsze, im bardziej pałowane) protesty na ulicach polskich miast. Nowa konstytucja miała przejść, choćby się waliło i paliło. A z tego, co przewidywał Łukasz, walić i palić miało się bardziej, niż ktokolwiek jeszcze niedawno by przypuszczał.
Podczas gdy poseł Siciński coraz ciaśniej owijał się w kołderkę i powoli zasypiał, w mieszkaniu Adama Kowalskiego nadal paliło się światło. Młody agent, podgryzając słone paluszki, przeglądał kolejne strony akt zabazgranych nieco chaotycznym pismem pułkownika i tych sensowniejszych, które zapewne zredagowała Złotówa. Czasem miał wrażenie, że gdyby ona rządziła w biurze, to dawno wyleciałby z roboty, bo wszyscy wrodzy szpiedzy już dawno zostaliby złapani, a on nie miałby co robić.
Tak czy siak, trudno było wyciągnąć z papierów jakieś sensowne wnioski. Z jednej strony wszyscy zidentyfikowani członkowie Młodej Polski wydawali się jakimiś przypadkowymi dzieciakami, studentami, korposzczurami, bezrobotnymi, sprzedawcami czy pracownikami fizycznymi. Mignął mu wśród nich jakiś dawny członek Solidarności i parę starszych działaczek lokatorskich. Nikogo, kto mógłby budzić chociaż cień podejrzeń, że sprawia zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego.
Raport z dochodzeń przeprowadzonych po otrzymaniu tajemniczego anonimu był jednak po prostu niewiarygodny. Okazało się, że pod adresem podanym w liście faktycznie odnaleziono magazyn, w którym Młoda Polska miała przeprowadzać szkolenia strzeleckie. Oddalony od miast i wsi, z głuchym jak pień hodowcą truskawek za jedynego sąsiada. Miejsce kryło nie tylko prowizoryczną strzelnicę, ale także ślady broni, której na co dzień używają wyłącznie służby specjalne USA, Izraela, Francji i Wielkiej Brytanii. Technik z laboratorium po analizie łusek znalezionych w magazynie stwierdził, że nie wie, kto mógł używać tej broni w Polsce, ale jest lepiej uzbrojony, niż jakakolwiek jednostka do zadań specjalnych, którą mogliby po niego wysłać.
Adam podrapał się po głowie. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić studentów, działaczek lokatorskich i korporacyjnych pierdzistołków odbywających regularne ćwiczenia z karabinami, które same potrafią brać poprawkę na wiatr, niwelują odrzut przy użyciu pola magnetycznego i wystrzeliwują pociski grzybkujące ze zubożonego uranu, będące w stanie przy odpowiednim trafieniu dosłownie komuś nogi z dupy powyrywać. Paf, paf i zostaje z ciebie mokra plama, a leżącego na dachu dwa kilometry dalej snajpera nawet ramię nie zaboli. Adam wzdrygnął się lekko.
Do tego jakieś dziwaczne powiązania z zagranicznymi organizacjami, o których nigdy wcześniej nie słyszał, a w raporcie były opisane w ledwie paru zdaniach, przy czym na nic się zdało szukanie ich nazw w internecie. Irish Anarchist Army, anarchiści, którzy odeszli z IRA po odzyskaniu niepodległości przez Irlandię, żeby kontynuować walkę, tym razem przeciwko dyktaturze kapitału. Ejercito Popular de Pancho Villa, czyli jacyś praktycznie nieznani partyzanci z Meksyku, Eidechsenklub – tajna organizacja, coś w stylu loży masońskiej z siedzibą w Szwajcarii, mająca podobno zrzeszać najbardziej znanych biznesmenów i polityków Europy Zachodniej. Do tego Forza e Gloria, czyli właściwe cholera wie kto z Włoch, i Les Filles du Loup-garou, kolejna absolutnie niezidentyfikowana organizacja wywrotowa z Francji. Bardzo dziwny zestaw, co mają wspólnego biznesmeni i politycy z anarchistami i meksykańskimi partyzantami? A może chociaż będzie okazja, żeby sobie pojeździć po świecie? Adam odrzucił tę myśl, żeby nie robić sobie nadziei. Na razie kto inny zajmuje się tymi sprawami. Jego zadanie było o wiele mniej skomplikowane.
Wziął ostatnią teczkę. Sonia, rok młodsza od niego, nauczycielka angielskiego w szkole językowej, przebywała za granicą – Irlandia, Włochy, Niemcy, parę innych krajów… Obecnie zaangażowana w sprawy lokatorskie, ochronę zwierząt, pomoc samotnym matkom i organizowanie lewicowych wydarzeń kulturalnych. Nigdy nie aresztowana, nawet mandatu drogowego nie dostała. Nieoficjalnie wiadomo, że jest jedną z ważniejszych lokalnych działaczek Młodej Polski, ma prawdopodobnie regularne kontakty ze ścisłym kierownictwem organizacji… Na końcu było kilka zdjęć. Uśmiechnięta, długie włosy, farbowane na rudo. „Ładna” – pomyślał sobie Adam, po czym zganił się za brak profesjonalizmu.
– No, to by było na tyle – powiedział sam do siebie. – Jutro piątek, dobrze się składa, bo trzeba będzie się powłóczyć po barach. Może być ciekawie.
Poseł Siciński wbiegł po schodach regionalnej siedziby Jedności. Mieściła się ona w reprezentacyjnym budynku, zaraz obok plebanii kościoła pod wezwaniem papieża Aleksandra VI. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że ów reprezentacyjny budynek był niegdyś siedzibą PZPR. Ci wtajemniczeni wiedzieli także, że dostarczał prąd i ciepłą wodę na plebanię, jedno i drugie opłacane z pieniędzy podatników. Łukasz nie wiedział, komu przyszło do głowy organizować spotkanie partyjne w sobotę o siódmej rano, ale miał ochotę tę osobę zamordować.
Na miejscu czekał już były poseł Dudziak, który przez ostatnie trzy lata zdążył zostać burmistrzem miasteczka. Rozmawiał z posłanką Tylawską, która najwyraźniej także nie miała problemów z rannym wstawaniem.
– Ludzie to kurwy, mówię ci, Jadźka… – przekonywał Dudziak, popijając wodę z plastikowego kubeczka. – Dziesięć lat… Dziesięć lat noszenia parawanu nad biskupem na procesji i co? I gówno! Zamiast mnie wybrali tego gówniarza, a ja zostałem na stałe w tej jebanej dziurze!
– Baldachimu – poprawiła posłanka Tylawska.
– Co? – Dudziak nie zrozumiał.
– Ta szmata na kijach, którą nosicie za Gienkiem na procesji, nazywa się „baldachim”.
– Chyba, kurwa, wiem, co nosiłem – odburknął burmistrz, a Jadwiga przewróciła oczami.
Oboje obrócili się w kierunku wchodzącego Łukasza.
– Patrzcie, kto przylazł! Siciński raczył się zjawić… – rzucił na powitanie Dudziak.
– Cześć, Antek! Dzień dobry, pani Jadwigo! – odpowiedział Łukasz, nie zwracając uwagi na zaczepkę Dudziaka. Przyzwyczaił się, przynajmniej przestał już dostawać esemesy z bluzgami za każdym razem, kiedy Antoni był na jakiejś zakrapianej imprezie.
– Dzień dobry, Łukaszu. – Posłanka Tylawska się uśmiechnęła, bo miała już dość przebywania sam na sam w jednym pomieszczeniu z Dudziakiem. – Czekamy jeszcze na Sławka, Wojtka i Kryśkę i będziemy mogli zaczynać.
– A co z radnymi? – zdziwił się Łukasz. – Myślałem, że wszyscy dziś będą.
– Nie będą – wtrącił się Dudziak. – Jak będzie głosowanie nowej konstytucji, to zrobi się straszny rozpierdol, niezależnie od wyniku, i musimy wymyślić strategię lokalną, ale tym razem na poważnie. Jeśli będziemy pytać tych wszystkich debili o zdanie, to gówno wymyślimy.
Siergiej był poddenerwowany. Jego portfolio wisiało na darkwebowej stronie dopiero od dwóch dni, a już został zaproszony na rozmowę o pracę. Mało tego, po płatnego zabójcę nie sięgała tym razem zwykła mafia ani milioner chcący się pozbyć rywala biznesowego, ale sektor rządowy.
Zgodnie z wytycznymi podanymi w mejlu skręcił w ciemną uliczkę i zaczął liczyć zamknięte bramy. Przy piątej zatrzymał się i zapukał trzykrotnie. Odczekał trzydzieści sekund i zapukał jeszcze dwa razy. Coś zaskrzypiało i jedno ze skrzydeł bramy zaczęło się powoli otwierać. Siergiej prześliznął się przez otwór i stanął na niewielkim dziedzińcu. Na rozciągniętym między odrapanymi budynkami drucie wisiała emitująca żółte światło lampa oświetlająca schody, na których końcu znajdowały się drzwi do piwnicy. Podszedł i zapukał.
Gdy tylko przestąpił przez próg, jasne światło prawie go oślepiło. Spodziewał się obskurnej piwnicy, w której w najlepszym wypadku można znaleźć ogórki, a w najgorszym zwłoki, a trafił do czegoś, co przypominało siedzibę zachodniej korporacji. Blask świetlówek dawał po oczach jak bomby fosforowe, ścianki działowe były wykonane z mlecznego szkła, a poręcze błyszczały jak łysina cyborga.
– Dobry wieczór, mam na imię Kacper i zaprowadzę pana do działu HR! – przywitał go ochroniarz na samym wejściu. – Nie musi pan pokazywać dokumentów, zresztą mam nadzieję, że pan ich przy sobie nie nosi. My i tak wszystko wiemy.
Siergiej nerwowo skinął głową i poszedł za ochroniarzem, który już maszerował w stronę windy. Nawet nie zauważył, kiedy dostał do ręki smycz z identyfikatorem „Gość Specjalny”. Bez zastanowienia założył ją sobie na szyję.
Piętra nie były ponumerowane, podobnie jak pokoje. Zabójca nie miał pojęcia, w jaki sposób pracownicy orientują się, dokąd mają iść, ale najwyraźniej świetnie sobie radzili. On za to nawet na torturach nie miałby pojęcia, jak przedstawić rozkład budynku. Po chwili znalazł się w przestronnym pokoju sam na sam z panią w średnim wieku, która przyglądała mu się zza grubych okularów. Cała lewa ściana była lustrem, a Siergiej był pewien, że obserwują go zza niego czujne oczy strażników wyposażonych w broń maszynową. „Kacper” (który zapewne całkiem inaczej miał na imię) gdzieś się ulotnił.
– Dobry wieczór. – Kadrowa uśmiechnęła się blado. – Zanim porozmawia pan z naszym kierownikiem projektu, muszę zadać panu parę standardowych pytań, żeby potwierdzić to, co pisał pan w swoim liście motywacyjnym. Możemy zacząć?
– Tak, oczywiście – odpowiedział Siergiej, który w międzyczasie zdążył się trochę uspokoić.
– Zacznijmy od pana statusu prawnego, z tego, co widzę, nie jest pan obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej, ale to nawet lepiej. Teraz ważniejsze pytania: Czy jest pan ścigany listem gończym?
– Tak – odpowiedział Siergiej bez zastanowienia. Pamiętał rady kolegów po fachu („Nie kłam, oni i tak wszystko wiedzą i nie lubią, kiedy ktoś ich próbuje oszukać! A nawet jakby ci się uda, a połapaliby się dopiero potem, to będzie jeszcze gorzej. Zwolnienia dyscyplinarne w sektorze rządowym można zaskarżyć dopiero na sądzie ostatecznym…”).
– Czy rząd kraju, w którym jest pan ścigany listem gończym, ma podpisaną umowę o ekstradycję z Rzeczpospolitą Polską?
– Nie.
– Wspaniale! Możemy zatem kontynuować. – Kadrowa przerzuciła kilka kartek. – Jaką formę umowy pan preferuje? B2B? Umowa o dzieło? Umowa-zlecenie? Wyrzucenie walizki pełnej studolarowych banknotów z okna jadącego samochodu?
– Hmm… – Siergiej spodziewał się tego pytania. – Musiałem zawiesić działalność gospodarczą, bo ZUS mnie dobijał, więc niestety B2B odpada. Myślę, że w tej sytuacji moglibyśmy pozostać tradycyjnie przy walizce z okna samochodu.
– No tak, składki, składki… – Kadrowa pokiwała głową. – Tak się niszczy drobnych przedsiębiorców. Ale nie musi się pan martwić, kapsułka z cyjankiem jest refundowana przez prywatnego ubezpieczyciela. To by było na tyle, proszę do drzwi na prawo, kierownik projektu już czeka.
Zabójca pożegnał się grzecznie i wyszedł. „Chyba nie powiedziałem nic głupiego” – zastanawiał się po cichu. „Tu i tak trzeba było tylko powtórzyć to samo, co miałem w CV i wcześniej napisałem im mailem. Na chuj w sumie to samo pisać i mówić po dziesięć razy?”
Po chwili siedział już w biurze kierownika projektu. Tym razem sytuacja wyglądała trochę inaczej. W pomieszczeniu panował mrok. Jedynym źródłem światła była stojąca na biurku lampa skierowana prosto w twarz siedzącego pośrodku pokoju Siergieja. Pod ścianami stali komandosi w kominiarkach, a za biurkiem siedziała postać całkowicie ukryta w cieniu. Kierownik projektu musiał być kimś na tyle ważnym, że nie mógł pokazywać twarzy zwykłym specjalistom od mokrej roboty.
– Dobry wieczór, Siergiej. – Kierownik mówił znudzonym głosem, to nie była dla niego pierwsza taka rozmowa tego dnia. – Pana CV bardzo nam zaimponowało, ale chciałbym zamienić z panem parę słów twarzą w twarz, żeby się przekonać, czy pasuje pan do naszej firmy i czy będziemy w stanie stworzyć razem przyjazną atmosferę. Proszę powiedzieć coś o swoich motywacjach. Dlaczego postanowił pan podjąć współpracę ze służbami Rzeczpospolitej Polskiej?
– Um… – Zabójca przełknął ślinę, te pytania powtarzały się na każdej rozmowie z pracodawcą, ale zawsze się obawiał, że wyłoży się na jakimś nieznaczącym szczególe. – Od kilkunastu lat pracowałem już w sektorze prywatnym, dla mafii, biznesmenów, a nawet związków wyznaniowych. Muszę przyznać, że poczułem pewne wypalenie, praca jest powtarzalna, wyzwań brakuje, boję się, że gdy zbraknie mi pasji, mogę śmiertelnie rozczarować moich klientów, ha, ha! – Siergiej nie umiał ocenić, czy dowcip się mu udał, ale miał nadzieję, że się nie przesłyszał i kierownik rzeczywiście wydał z siebie lekkie prychnięcie. – Państwo oferują zupełnie nowe wyzwania i projekty, które bardzo chciałbym mieć w swoim portfolio. No i w środowisku krążą słuchy, że pensje w sektorze rządowym są zdecydowanie wyższe niż przy innych zleceniach, co oczywiście jest również dość ważne.
W tym momencie kierownik nieznacznie mruknął, a Siergiej już wiedział, że strzelił niewybaczalną gafę. Na takiej rozmowie w ogóle nie powinno się wspominać o wynagrodzeniu. Płatny zabójca musi udawać, że pracuje wyłącznie dla przyjemności, dla Boga i ojczyzny albo dla idei, ale aż do ostatniej chwili nie można wspominać o pieniądzach. Szczególnie biorąc pod uwagę, że tajnym służbom często się zdarza naginać prawa pracownicze i proponować zabójcom darmowe praktyki lub zamachy do portfolio.
– Dobrze, przejdźmy dalej. – Kierownik na szczęście chyba zignorował tę wtopę. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego jest pan zainteresowany tym konkretnym projektem.
– Och, to chyba oczywiste! – odpowiedział podekscytowany Siergiej. – Któż nie chciałby wziąć udziału w zamachu na liderkę opozycji! To wielka szansa na zbudowanie sobie marki na rynku i oczywiście na niezwykłe wspomnienia czy nawet trafienie do podręczników do historii.
– No, no! Proszę się nie rozpędzać! – Kierownik się zaśmiał. – To będzie wyglądało na wypadek, więc trafi pan do podręcznika, tylko jeśli się panu nie uda, a tego byśmy nie chcieli!
Siergiej zaśmiał się nerwowo.
– To jeszcze ostatnia rzecz. – Kierownik zapisał coś na kartce. – Pana zalety i doświadczenie znamy aż za dobrze, ale może powie mi pan, jakie ma pan wady?
– Hmm… – Siergiej udał, że się zastanawia, ale akurat na to pytanie był przygotowany. – Wydaje mi się, że moją wadą jest to, że zdarza mi się znęcać nad ofiarą, nawet jeśli zlecenie tego nie przewiduje.
– Ależ proszę pana! Cóż to za wada? To przecież zaleta, byle tylko lekarz sądowy niczego nie wypatrzył! Należy się jej jak najbardziej – odpowiedział kierownik, śmiejąc się. – No dobrze. To by było na tyle. Jeśli ma pan jakieś pytania, to proszę o nich zapomnieć, bo my tu na pytania nie odpowiadamy. Zadzwonimy do pana. Jutro o dwudziestej trzeciej proszę być w jakimś odludnym miejscu. Zastrzegamy sobie, że skontaktujemy się tylko z wybranymi kandydatami. – To mówiąc, kierownik wyciągnął telefon z szuflady biurka i wręczył go Siergiejowi. – Proszę nie używać tego telefonu do żadnych innych celów – zastrzegł. – Żegnam pana, niezależnie od tego, czy rozpoczniemy współpracę, czy nie, nigdy mnie już pan nie zobaczy.