Rękopis znaleziony w Licheniu - Ahmed Goldstein - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Rękopis znaleziony w Licheniu ebook i audiobook

Ahmed Goldstein

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Polska, koniec lat 20. XXI wieku

Państwo polskie przeobraża się wolno, acz konsekwentnie w autorytarny twór. Sejm mimo protestów opozycji i obywateli zamierza przegłosować zmianę konstytucji, która ma poprowadzić kraj w stronę dyktatury. Podczas gdy Łukasz Siciński, jeden z posłów rządzącej partii Jedność, zaczyna mieć dylematy moralne, Adam, młody agent polskiego wywiadu, odkrywa międzynarodowy komunistyczny spisek dążący do obalenia władzy. Nic nie jest takie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, a sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, gdy w ręce najlepszej polskiej specjalistki od cyberbezpieczeństwa, Natalii, wpada tajna broń przywieziona zza oceanu. Sprawy wymykają się spod kontroli szybciej, niż niecierpliwi wierni po trzecim dzwonku podczas niedzielnej mszy. 

Lektura tej książki spowoduje, że co rusz w głowie będą się pojawiać myśli, iż to niemożliwe, żeby to wszystko mogło wydarzyć się naprawdę. Nie zapominajmy jednak, że ten, kto mieszka w Polsce, wie, że czasami fikcja jest bliższa rzeczywistości, o wiele bardziej, niżbyśmy tego chcieli. 

Tej przedniej rozrywki dostarcza wam ze swadą Ahmed Goldstein, Żyd irańskiego pochodzenia, który może pochwalić się takimi osiągnięciami jak 10 lat komentowania polskiej sceny politycznej, grą w reprezentacji księży diecezji drohiczyńskiej oraz zgromadzeniem kilkudziesięciu tysięcy fanów na portalach społecznościowych. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 57 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Rę­ko­pis zna­le­ziony w Li­che­niu

Co­py­ri­ght © Ah­med Gold­stein, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Cha­ra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-641-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rok 2113, wy­ko­pa­li­ska ar­che­olo­giczne na te­re­nie ruin póź­no­ka­to­lic­kiej ba­zy­liki w Li­che­niu

Lip­cowe słońce grzało nie­mi­ło­sier­nie, lecz ma­gi­ster No­wicki mu­siał nie­stety opu­ścić swoje schro­nie­nie, by przy­pil­no­wać grze­bią­cych w ziemi stu­den­tów dru­giego roku ar­che­olo­gii.

– No, Grze­siek, co tam masz? – spy­tał sie­dzą­cego w kucki blon­dyna.

– Ka­mień, pa­nie ma­gi­strze!

– Świet­nie, kop da­lej. Tylko jesz­cze spy­taj tego z Ame­ryki, czy też coś wy­grze­bał.

– What did you wy­grze­ba­łeś, Johnny? – Wy­po­wie­dziane „płynną an­gielsz­czy­zną” py­ta­nie Grześka było skie­ro­wane do sie­dzą­cego kilka me­trów da­lej czar­no­skó­rego sty­pen­dy­sty z Mi­chi­gan.

– A stone! – od­parł Johnny.

– Też ka­mień – spraw­nie prze­tłu­ma­czył blon­dyn.

– No to kop­cie da­lej! – po­pę­dził ich ma­gi­ster. – A gdzie są Zby­szek, Ari, Da­vid i Lu­cyna?

– Źle się czuli i nie przy­szli – po­in­for­mo­wał Grze­siek, dłu­biąc w ziemi.

– Znowu mają kaca? – Ma­gi­ster nie wy­glą­dał na za­sko­czo­nego.

– Nie wiem, pa­nie ma­gi­strze, to pan z nimi wczo­raj pił, nie ja… A tak w ogóle to nie mieli nam dziś przy­wieźć ska­nera ul­tra­dź­wię­ko­wego?

– Mieli, ale ta menda Ko­wal­ski tak długo li­zał dupę dzie­ka­nowi, że to on do­stał ska­ner i te­raz ga­nia z nim po To­ru­niu.

– What does „lizał dupe” mean? – wtrą­cił się Johnny. Lecz za­nim kto­kol­wiek zdą­żył mu od­po­wie­dzieć, Ame­ry­ka­nin wy­sko­czył z wy­kopu, krzy­cząc: – I fo­und a beer bot­tle!

– Mówi, że ma bu­telkę piwa – prze­tłu­ma­czył Grze­siek.

– Weź mu po­wiedz, że ja już dziś nie piję – od­parł ma­gi­ster po­spiesz­nie.

– Pa­nie ma­gi­strze, jemu chyba cho­dzi o to, że ją tam w wy­ko­pie zna­lazł.

Wszy­scy trzej przy­kuc­nęli przy dziu­rze w ziemi, pa­trząc się na le­żącą na dnie szklaną bu­telkę z wy­bla­kłą ety­kietą.

– Tsie­eee… stieee…. Tsie­kan? – Johnny pró­bo­wał od­szy­fro­wać na­pis na bu­telce.

– Tak – po­wie­dział ma­gi­ster – je­śli wie­rzyć źró­dłom, był to pierw­szy bro­war w Pol­sce za­ło­żony przez osobę otwar­cie trans­pł­ciową. Bar­dzo cenne zna­le­zi­sko. Good job!

– Ni ma piwa – od­po­wie­dział ze smut­kiem Johnny, który co­raz le­piej wła­dał mową pol­ską.

Rze­czy­wi­ście, w bu­telce nie było piwa, były za to ja­kieś pa­piery. No­wicki na­tych­miast za­rzą­dził prze­rwę i wy­słał stu­den­tów po bułki, sam na­to­miast udał się z pa­pie­rami do biura znaj­du­ją­cego się w po­bli­skim ba­raku.

Kilka mi­nut póź­niej le­żał już na ka­na­pie, pod­czas gdy ska­ner 3d ana­li­zo­wał plik pa­pie­rów wy­cią­gnię­tych z bu­telki. Nie mi­nęła chwila, kiedy ma­gi­ster usły­szał me­cha­niczny głos od­czy­tu­jący pierw­sze li­nijki ta­jem­ni­czego do­ku­mentu…

Tekst, który ma­cie przed sobą zre­da­go­wa­łem ja, Da­vid Le­iter, były stu­dent i ser­deczny przy­ja­ciel pro­fe­sora No­wic­kiego. Opie­ra­łem się głów­nie na rę­ko­pi­sie z Li­che­nia i in­nych do­ku­men­tach od­na­le­zio­nych przez pro­fe­sora w trak­cie jego ba­dań. Rę­ko­pis, któ­rego ory­gi­nał znaj­duje się obec­nie w In­sty­tu­cie Póź­no­ka­to­lic­kim w War­sza­wie, nie tylko oka­zał się prze­ło­mowy dla ba­dań dzie­jów naj­now­szych, ale także stał się in­spi­ra­cją, dzięki któ­rej mo­gła po­wstać pierw­sza po­wieść hi­sto­ryczna opi­su­jąca tak ważne dla na­szego kraju lata dwu­dzie­ste XXI wieku, ze szcze­gó­łami, które z po­wodu braku źró­deł były nam wcze­śniej nie­znane. W związku z ży­cze­niami ży­ją­cych krew­nych i po­tom­ków po­zwo­li­łem so­bie zmie­nić dane nie­któ­rych osób, które po­ja­wiają się na ko­lej­nych stro­nach mo­jej opo­wie­ści. Ży­czę mi­łej lek­tury!

Adam Ko­wal­ski się spie­szył. Był już pięt­na­ście mi­nut spóź­niony, tram­waj się nie po­ja­wiał, a w pracy cze­kał Adama bar­dzo ważny dzień. Kto by po­my­ślał, że ruch tram­wa­jowy ma tak duży wpływ na kontr­wy­wiad, a przez to na bez­pie­czeń­stwo i su­we­ren­ność pań­stwa pol­skiego? Ter­ro­ry­ści, któ­rych Adam nie upil­no­wał, mogą w tej chwili pod­kła­dać bomby i nikt im nie prze­szka­dza, bo mo­tor­ni­czy do­stał roz­wol­nie­nia i tram­waj nie opu­ścił za­jezdni. Ro­syj­scy agenci kradną ta­jem­nice woj­skowe, bo ktoś po­sta­wił „na chwilę” ny­skę na to­rach, żeby za­pa­ko­wać do niej po­ła­maną wer­salkę.

Prawdę mó­wiąc, Adam w tym mo­men­cie tro­chę prze­ce­niał swój wpływ na obron­ność Rzecz­po­spo­li­tej. Na­wet je­śli spóź­niłby się po­nad go­dzinę, to ist­nieje spora szansa, że nikt by tego nie za­uwa­żył, tak samo jak nikt nie za­uwa­żał, kiedy trzeba było pła­cić za nad­go­dziny.

Tak jak wielu bok­se­rów za­częło swoje ka­riery po obej­rze­niu w dzie­ciń­stwie fil­mów o Roc­kym, tak samo Adam po­sta­no­wił, że wstąpi do służb, kiedy stał się fa­nem Ja­mesa Bonda. Nie był to jed­nak ten Bond z fil­mów, który ści­gał wy­ima­gi­no­wa­nych prze­stęp­ców z me­ta­lo­wymi zę­bami, tylko ten z ksią­żek, z lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku, który ści­gał ko­mu­ni­stów. Zło­wro­gich ko­mu­ni­stów, o któ­rych tyle opo­wia­dał Ada­mowi jego wu­jek Ste­fan. Traf chciał, że Adam fak­tycz­nie przy­po­mi­nał książ­ko­wego Bonda. Tro­chę po­nad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, szczu­pły, z ciem­nymi wło­sami za­cze­sa­nymi na bok i wy­raź­nie za­ry­so­wa­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi. Od­róż­niała go za to gar­de­roba, gdyż nie­czę­sto miał oka­zję ustroić się w smo­king czy gar­ni­tur, a także brak bli­zny na po­liczku.

Cho­ciaż Adam uro­dził się już po upadku muru ber­liń­skiego i po roz­pa­dzie ZSRR, ko­mu­ni­ści od­gry­wali bar­dzo ważną rolę w jego ży­ciu. Do dziś wie­dział, gdzie się znaj­do­wał sklep, który przed wojną na­le­żał do pra­dziadka. Jako dziecko spa­ce­ro­wał tam z wuj­kiem, który za­wsze po­wta­rzał „To cen­trum han­dlowe by­łoby te­raz na­sze, gdyby ko­mu­chy nie za­brały dziad­kowi sklepu!”. Nie­stety, sklep miał po­zo­stać już na za­wsze w rę­kach za­chod­niej kor­po­ra­cji, kie­ro­wa­nej przez no­wo­jor­skich Ży­dów (jak więk­szość kor­po­ra­cji, przy­naj­mniej we­dług wujka Ste­fana). Wszyst­kiemu były winne ko­mu­chy, które jak na złość albo już dawno po­wy­mie­rały, albo gdzieś się po­cho­wały.

Na szczę­ście ist­niała jedna osoba, która do­brze ro­zu­miała sy­tu­ację Adama. Puł­kow­nik Ku­kul­ski, jego bez­po­średni zwierzch­nik, do­brze zbu­do­wany i świet­nie za­kon­ser­wo­wany ży­la­sty męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce, nie­na­wi­dził ko­mu­ni­stów chyba jesz­cze bar­dziej niż wu­jek Ste­fan, któ­rego, jak się póź­niej oka­zało, po­znał w mło­do­ści. Adama i puł­kow­nika łą­czyła także mi­łość do przy­gód Bonda. Ku­kul­ski stwier­dził pod­czas pierw­szej roz­mowy, że nie­stety na ra­zie nie jest w sta­nie za­pew­nić mło­demu agen­towi przy­gód na tro­pi­kal­nych wy­spach i po­ści­gów asto­nem mar­ti­nem po al­pej­skich ser­pen­ty­nach, ale jest mu w sta­nie za­pew­nić co in­nego: ko­mu­ni­stów.

Przez ostat­nich pięć lat Adam zaj­mo­wał się in­fil­tro­wa­niem naj­róż­niej­szych le­wac­kich or­ga­ni­za­cji dzia­ła­ją­cych w Pol­sce. Re­zul­taty były marne, bo zwy­kle oka­zy­wało się, że na­wet naj­bar­dziej gor­liwi le­wi­cowcy stwa­rzają ze­rowe za­gro­że­nie dla wła­dzy pań­stwo­wej i ka­to­lic­kich war­to­ści gło­szo­nych przez rząd. Adam stał się znany w śro­do­wi­sku, cho­dził na ma­ni­fe­sta­cje, wy­gła­szał prze­mó­wie­nia, za­pi­sał się do dwóch par­tii i kilku po­mniej­szych or­ga­ni­za­cji. Raz tro­chę prze­sa­dził i po­niósł na de­mon­stra­cję trans­pa­rent ze Sta­li­nem, co skoń­czyło się po­bi­ciem przez anar­chi­stów. Adam był wtedy bar­dziej za­sko­czony niż wku­rzony. Prze­cież mógł prze­wi­dzieć, że je­den z na­past­ni­ków był mi­strzem Pol­ski w bok­sie taj­skim. Poza tym jed­nak nic cie­ka­wego się nie działo, a ża­den z po­zna­nych le­wa­ków nie oka­zał się ko­mu­ni­stycz­nym ter­ro­ry­stą czy choćby agen­tem ob­cego wy­wiadu. Wła­śnie dla­tego taką eks­cy­ta­cją i pod­nie­ce­niem na­peł­niła go wia­do­mość, którą otrzy­mał wczo­raj wie­czo­rem od Ku­kul­skiego: „Nie bę­dziesz się już zaj­mo­wał pier­do­łami. Mam dla cie­bie coś waż­nego. Ju­tro, kiedy już spo­rzą­dzisz wszyst­kie ra­porty, przyjdź do mnie do ga­bi­netu”.

Jesz­cze ni­gdy chyba ra­porty z nud­nych spo­tkań nie po­wstały tak szybko. Adam kle­pał w kla­wi­sze jak sza­lony, po­mi­jał wszystko, co uwa­żał za nie­istotne i nie­po­trzebne. Po go­dzi­nie klik­nął „wy­ślij”, po czym na­tych­miast wy­łą­czył kom­pu­ter, wstał i po­szedł szyb­kim kro­kiem w kie­runku ga­bi­netu puł­kow­nika.

Za­pu­kał i wszedł do po­koju na końcu ko­ry­ta­rza. Sie­dząca za biur­kiem se­kre­tarka puł­kow­nika mie­szała her­batę w kubku, wpa­tru­jąc się w le­żące przed nią do­ku­menty.

– Można wejść – po­wie­działa pani Zło­tow­ska, nie od­ry­wa­jąc wzroku od pa­pie­rów. – Puł­kow­nik czeka.

– Dzię­kuję! – od­parł szybko Ko­wal­ski i ru­szył do ga­bi­netu.

Ma­rzena Zło­tow­ska była je­dyną ko­bietą w biu­rze, która ni­gdy nie od­po­wia­dała na jego uśmie­chy ani nie wda­wała się w żadne roz­mowy poza te­ma­tami bez­po­śred­nio zwią­za­nymi z ich pracą. Z tego po­wodu w mó­zgu Adama za­wsze była ska­ta­lo­go­wana jako „star­sza pani”, ale w rze­czy­wi­sto­ści była nie­wy­soką szczu­płą ko­bietą nie­wiele po czter­dzie­stce, z krót­kimi ciem­nymi, lekko si­wie­ją­cymi wło­sami i świ­dru­ją­cym spoj­rze­niem kota, który wie, że przy­nio­słeś ze sklepu puszkę z tuń­czy­kiem, ale nie masz za­miaru się po­dzie­lić.

– O, Ko­wal­ski! Je­steś w końcu! – wy­krzyk­nął zza biurka puł­kow­nik. – Sia­daj i słu­chaj, bo jest o czym ga­dać.

– Dzień do­bry, pa­nie puł­kow­niku. O co cho­dziło z tą wia­do­mo­ścią wczo­raj? Wresz­cie coś cie­ka­wego? – za­in­te­re­so­wał się Adam.

– Tak jest! – po­twier­dził puł­kow­nik, dra­piąc się po swo­jej równo przy­strzy­żo­nej si­wej bródce. – Bę­dzie ro­bota dla cie­bie, bo szy­kują się po­ważne zmiany na le­wicy.

– Ktoś ku­pił nową ka­napę? – za­py­tał od­ru­chowo młody agent.

– Pier­do­lony żar­tow­niś – wes­tchnął puł­kow­nik Ku­kul­ski i wró­cił do głów­nego te­matu: – Sły­sza­łeś o Mło­dej Pol­sce? Tej, co działa te­raz, nie tej z po­cząt­ków dzie­więt­na­stego wieku.

– Sły­sza­łem – od­po­wie­dział Adam. – To ja­kaś grupka lu­dzi, któ­rzy łażą po knaj­pach i opo­wia­dają bajki o po­ko­jo­wej re­wo­lu­cji albo o zbroj­nej re­wo­lu­cji, nie pa­mię­tam. Nikt ich nie bie­rze na po­waż­nie. Po­do­bno na­wet chcą re­je­stro­wać par­tię po­li­tyczną, ale nie wiem po co, skoro do­staną mniej gło­sów, niż mają człon­ków, bo jedna trze­cia to nie­letni.

– No wła­śnie. – Puł­kow­nik był wy­jąt­kowo pod­eks­cy­to­wany. – Do wczo­raj też tak my­śla­łem. Oka­zuje się, że to wszystko to tylko po­zory. Zło­tówa – tu wy­ko­nał gest w stronę drzwi, za któ­rymi znaj­do­wał się po­kój se­kre­tarki – wy­grze­bała ano­nim, który do nas przy­szedł parę dni temu. Oczy­wi­ście w pierw­szym od­ru­chu chcia­łem go zi­gno­ro­wać, bo więk­szość ano­ni­mów to bred­nie, ale ten był inny. Nie mam po­ję­cia, kto go na­pi­sał, swoją drogą li­czę, że ty się tego do­wiesz. Oka­zuje się, że Młoda Pol­ska ma po­moc z ze­wnątrz. Nie wiem jaką i od kogo, ale wy­gląda na coś po­waż­nego, mowa jest o du­żych pie­nią­dzach, broni i za­gra­nicz­nych szko­le­niach. Po­do­bno są po­dzie­leni na kilka nie­groź­nie wy­glą­da­ją­cych or­ga­ni­za­cji, które nie mają ze sobą ofi­cjal­nie żad­nego związku, i dla­tego prze­mknęli poza na­szym ra­da­rem. Część in­for­ma­cji z li­stu udało mi się zwe­ry­fi­ko­wać i oka­zało się, że są praw­dziwe. Te­raz mu­simy jak naj­szyb­ciej zwe­ry­fi­ko­wać resztę i do­wie­dzieć się wię­cej, bo wy­gląda na to, że nie do­ce­ni­li­śmy prze­ciw­nika. Za­sta­na­wia­łem się wczo­raj, kogo wy­zna­czyć do tej ope­ra­cji, a Zło­tówa aku­rat wspo­mniała o to­bie i tak so­bie po­my­śla­łem… Czemu nie? Masz kon­takty w śro­do­wi­sku, bę­dzie ci ła­two ich zin­fil­tro­wać.

– Zło­tów… Zna­czy się pani Zło­tow­ska o mnie wspo­mniała? – zdzi­wił się Adam.

– Tak… W su­mie nie pa­mię­tam już, o co cho­dziło. Co w tym dziw­nego? Za­wsze cię chwali, że przy­no­sisz jej pa­piery o cza­sie i nie trzeba ci mi­lion razy prze­sy­łać ra­por­tów do po­prawki.

– Na­prawdę? – Ko­wal­ski nie mógł otrzą­snąć się ze zdu­mie­nia – My­śla­łem, że mnie nie znosi.

– Za dużo my­ślisz – skwi­to­wał puł­kow­nik. – Bierz do­ku­menty, bierz ten pier­do­lony ano­nim ra­zem z ko­pertą i idź się za­jąć czymś po­ży­tecz­nym. Jak już mu­sisz my­śleć o ba­bach, to tam, w teczce, masz zdję­cia i dane jed­nej z sze­fo­wych Mło­dej Pol­ski. Jest młoda, w twoim wieku mniej wię­cej, i z tego, co tam jest na­pi­sane, włó­czy się po tych sa­mych knaj­pach co reszta le­wac­twa. Bę­dzie ci ła­two się z nią skon­tak­to­wać. Zna cię pew­nie z wi­dze­nia z de­mon­stra­cji i tym po­dob­nych pier­dół, więc może ci za­ufa. Zaj­mij się pa­pie­rami w domu, je­śli wo­lisz, nie mu­sisz w biu­rze sie­dzieć. Łażą tu ja­kieś łajzy z mi­ni­ster­stwa, niby kon­trolę ro­bią, a tylko wszyst­kim dupę za­wra­cają. Po­do­bno, kurwa, za dużo kasy na kse­rówki wy­da­li­śmy, więc ciesz się tymi, co do­sta­łeś, bo jak do­brze pój­dzie, to od przy­szłego roku bę­dziesz, kurwa, mu­siał gę­sim pió­rem z mo­ni­tora prze­pi­sy­wać. Wszystko ja­sne? Tak? To wy­pier­da­laj, a ja zajmę się tymi kur­wiami, co tu kon­trolę ro­bią. Po­wo­dze­nia i ode­zwij się na­tych­miast, jak tylko do­wiesz się cze­goś waż­nego.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­niku! – Młody agent za­sa­lu­to­wał i wy­szedł z po­miesz­cze­nia.

Sie­dząca w se­kre­ta­ria­cie Zło­tow­ska spoj­rzała na niego znu­dzo­nym wzro­kiem i wró­ciła do pa­pie­rów le­żą­cych na biurku. Nie ob­da­rzyła Adama na­wet prze­lot­nym spoj­rze­niem, gdy mó­wił jej „do wi­dze­nia”. Ale on nie miał czasu się nad tym za­sta­na­wiać, bo pę­dził do domu, żeby za­jąć się sprawą. Ba­wiło go to, jak czę­sto do­sta­wał od Ku­kul­skiego tajne akta, które w teo­rii ni­gdy nie miały prawa opusz­czać ar­chi­wum. Wi­dać puł­kow­nik dzia­łał na wła­snych za­sa­dach, a wy­żej od losu oj­czy­zny sta­wiał tylko wła­sną wy­godę.

Słońce już dawno za­szło, na dwo­rze ro­biło się co­raz zim­niej, a sklep mo­no­po­lowy był za­mknięty na głu­cho. Łu­kasz Si­ciń­ski wie­dział, że już naj­wyż­sza pora po­ło­żyć się spać. Ze spa­niem było zresztą ostat­nio ciężko. Łu­kasz, nie­gdyś naj­młod­szy po­seł w Sej­mie, a obec­nie trzy­dzie­sto­letni, za­czy­nał po­woli wy­glą­dać na swój wiek. Na­dal chudy i lekko zgar­biony, ale na twa­rzy wiecz­nego na­sto­latka po­ja­wiły się wory pod oczami, które mo­głyby za­wsty­dzić nie­jedną pandę. Na szczę­ście bo­go­wie ły­sie­nia po­sta­no­wili oszczę­dzić jego głowę i cią­gle mógł po­chwa­lić się bujną czu­pryną ciem­nych blond wło­sów, po­dob­nie jak za pierw­szej ka­den­cji. Nie wia­domo jed­nak było, jak długo włosy te za­cho­wają ory­gi­na­lny ko­lor, gdyż ko­lejne ty­go­dnie były pełne pracy, a nie­długo cze­kał go bar­dzo ważny dzień, może na­wet naj­waż­niej­szy w jego nie­zbyt dłu­giej ka­rie­rze po­li­tycz­nej. Jed­ność, par­tia rzą­dząca, któ­rej był człon­kiem, miała prze­gło­so­wać nową kon­sty­tu­cję. Po kilku la­tach rzą­dów oraz po­łknię­ciu jed­nej li­be­ral­nej par­tii w ca­ło­ści i dru­giej w po­ło­wie do więk­szo­ści kon­sty­tu­cyj­nej bra­ko­wało Jed­no­ści tylko jed­nego po­sła. Trzy ty­go­dnie temu je­den z po­słów nie­za­leż­nych, który do nie­dawna jesz­cze na­zy­wał nową kon­sty­tu­cję „za­ma­chem na de­mo­kra­cję” i „jaw­nym wpro­wa­dze­niem dyk­ta­tury”, zde­cy­do­wał się za­pi­sać do Jed­no­ści i po­przeć zmianę ustawy za­sad­ni­czej. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela był fakt, że zda­rze­nie to stało się wy­ni­kiem mie­sięcy ne­go­cja­cji i obie­cy­wa­nia panu po­słowi co­raz to wyż­szych stoł­ków.

Łu­kasz my­ślał o wy­da­rze­niach sprzed lat, kiedy to brał udział w kam­pa­nii wy­bor­czej. Do nie­dawna asy­stent jed­nego z mniej waż­nych po­słów z pod­la­skiej pro­win­cji tro­chę z przy­padku zna­lazł się na dwu­na­stym miej­scu na li­ście Jed­no­ści w swoim okręgu. Nikt oczy­wi­ście nie da­wał mu szans na wej­ście do sejmu, poza pierw­szą trójką na li­ście czę­sto znaj­do­wali się też lu­dzie, któ­rzy na­wet nie my­śleli o po­waż­nym za­an­ga­żo­wa­niu się w po­li­tykę.

Wszystko ule­gło zmia­nie, gdy na mo­ment przed roz­po­czę­ciem kam­pa­nii wy­bor­czej po­seł Du­dziak po­wie­dział Łu­ka­szowi, że go zwal­nia, a od te­raz funk­cję asy­stenta bę­dzie peł­nił jego sio­strze­niec, bo bio­rąc pod uwagę son­daże, to re­elek­cję i tak ma za­pew­nioną. Po la­tach cięż­kiej pracy Łu­kasz przy­jął to jako oso­bi­stą znie­wagę. W ciągu jed­nego week­endu zor­ga­ni­zo­wał swój sztab wy­bor­czy, zło­żony głów­nie z daw­nych ko­le­gów z li­ceum i by­łych pra­cow­ni­ków spry­wa­ty­zo­wa­nej w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych fa­bryki me­bli, która wła­śnie upa­dła, bo wła­ści­ciel na­gle zwi­nął się z biz­ne­sem do Chin.

Łu­kasz prze­ko­nał ich do­syć pro­stymi ar­gu­men­tami: „Słu­chaj­cie, ko­le­dzy! I tak nie ma­cie lep­szego za­ję­cia, a do­brze wie­cie, że Du­dziak za­wsze miał i za­wsze bę­dzie miał was w du­pie. Z na­szego mia­sta, choć­by­śmy się ze­srali, i tak za­wsze wej­dzie ktoś z Jed­no­ści, więc le­piej niech to będę ja. Na­sze mia­steczko to je­bana dziura i nikt z po­li­ty­ków się nami nie przej­muje. Ja nie chcia­łem być po­li­ty­kiem, zo­sta­łem asy­sten­tem po­sła tro­chę z przy­padku, bo w szkole by­łem do­bry z pol­skiego, a wy­gląda na to, że tu nikt z par­tii nie umie po­praw­nie na­pi­sać na­wet trzech słów na krzyż. Lu­dzie wcze­śniej gło­so­wali na sta­rych ko­mu­chów, po­tem na sty­ro­pia­nów i ja­koś nikt nic do­brego dla mia­sta nie zro­bił. Wiem, że się nie zga­dza­cie z wie­loma rze­czami, które robi Jed­ność, ale w su­mie to inne par­tie też nic do­brego nie ro­bią. Co­kol­wiek by­śmy ro­bili, to w Pol­sce bę­dzie jak w le­sie, ale może je­śli do­stanę się do sejmu, to uda mi się coś zro­bić, żeby u nas w mia­steczku nie było jak w ba­gnie. Po­mo­że­cie?”. No to po­mo­gli.

Parę mie­sięcy bie­ga­nia bez prze­rwy na wszyst­kie msze, po­chody, wy­stępy ze­spo­łów lu­do­wych… Dru­ko­wa­nie ton ulo­tek za pie­nią­dze po­ży­czone od cioci, wpy­cha­nie ich w skrzynki, bramy i za wy­cie­raczki sa­mo­cho­dów. Roz­mowy z bi­sku­pem, ko­men­dan­tem po­li­cji i róż­nymi pre­ze­sami. Wi­zyta w lo­kal­nym ra­diu za­owo­co­wała krótką prze­mową pełną pięk­nych obiet­nic, które tra­fiły do słu­cha­czy mię­dzy jedną a drugą pio­senką di­sco polo. Al­fred, je­den z ko­le­gów z li­ceum, miał młod­szego brata i za­in­we­sto­wał w kilka skrzy­nek piwa, dzięki czemu pewna grupa uczniów spę­dzała wszyst­kie okienka w szkol­nej bi­blio­tece na spa­mo­wa­niu lo­kal­nych fo­rów za­chwy­tami nad przy­szłym po­słem Si­ciń­skim i dziw­nymi alu­zjami do ży­cia pry­wat­nego An­to­niego Du­dziaka i in­nych lo­kal­nych po­li­ty­ków. „Są lepsi niż boty z In­dii” – sko­men­to­wał ra­do­śnie Al­fred.

Wszystko to, a szcze­gól­nie go­dzinna roz­mowa z ar­cy­bi­sku­pem w trak­cie jed­nego z licz­nych po­lo­wań, na które za­pra­szano miej­sco­wych no­ta­bli, za­owo­co­wało tym, że na­zwi­sko Łu­ka­sza jako je­dy­nego kan­dy­data z okręgu, poza oczy­wi­ście Du­dzia­kiem, pa­dło ze sceny pod­czas wi­zyty prze­wod­ni­czą­cego Jed­no­ści. Słowo prze­wod­ni­czą­cego było naj­sil­niej­szym afro­dy­zja­kiem, więc no­to­wa­nia Si­ciń­skiego po­szy­bo­wały pod nie­biosa. Wi­zyty prze­wod­ni­czą­cego na pro­win­cji były tro­chę jak piel­grzymki pa­pieża, a tro­chę jak spo­tka­nia taj­nego brac­twa. Z jed­nej strony wszystko było przy­go­to­wane z wielką pompą, a człon­ko­wie i sym­pa­tycy Jed­no­ści w na­boż­nym po­dzi­wie spi­jali z ust swego szefa każde jego słowo, a z dru­giej ni­gdy nie było do końca wia­domo, gdzie i kiedy do­kład­nie się po­jawi, a na spo­tka­nia nie wpusz­czano byle kogo.

W ostat­niej chwili na łapu-capu miej­scowi dzia­ła­cze wy­naj­mo­wali jak naj­więk­szą salę i wy­ko­rzy­sty­wali wszyst­kie moż­liwe zna­jo­mo­ści, żeby za­ła­twić miej­sca w ho­telu i wy­kwintny ca­te­ring. Czę­sto ten wy­si­łek szedł jed­nak na marne, bo po spo­tka­niu prze­wod­ni­czący od razu za­wi­jał się wraz z chmarą swo­ich ochro­nia­rzy i ko­lumną opan­ce­rzo­nych li­mu­zyn od­jeż­dżali w siną dal bez ko­la­cji, ła­miąc wszyst­kie moż­liwe prze­pisy ru­chu dro­go­wego, a cza­sem wy­da­wa­łoby się, że na­wet prawa fi­zyki. Zło­śliwi mó­wili, że nie­któ­rym dzia­ła­czom taka sy­tu­acja od­po­wia­dała, a sam Du­dziak był wi­dziany, jak wy­cho­dził po ostat­nim spo­tka­niu z torbą de­wo­la­jów pod pa­chą.

Na ty­dzień przed wy­bo­rami był już na pierw­szym miej­scu w an­kie­cie na naj­po­pu­lar­niej­szego po­li­tyka przy­go­to­wa­nej przez lo­kalny por­tal in­for­ma­cyjny z wy­ni­kiem po­nad 40 pro­cent. Całe szczę­ście, że ni­komu nie przy­szło do głowy śle­dzić ad­re­sów IP gło­su­ją­cych, bo za­sko­czyłby ich fakt, że pra­wie jedna trze­cia gło­sów zo­stała od­dana w szkol­nej bi­blio­tece.

Kiedy Łu­kasz z Al­fre­dem wra­cali z lo­kalu wy­bor­czego, de­lek­tu­jąc się ke­ba­bami za­ku­pio­nymi za­raz po odej­ściu od urny u Turka, który za­pewne za­ra­biał for­tunę, po­nie­waż umiej­sco­wił swój biz­nes kil­ka­na­ście me­trów od szkoły, byli dziw­nie spo­kojni. Sza­leń­stwo się skoń­czyło, ci­sza wy­bor­cza wy­rwała im pracę z rąk (ale nie bratu Al­freda, który wła­śnie od­krył, jak można ukry­wać ad­res IP, i na­dal spa­mo­wał lo­kalne fora, jakby mu sam Pu­tin pła­cił). W pew­nym mo­men­cie Al­fred ode­zwał się znie­na­cka:

– Zda­jesz so­bie sprawę, że ty rze­czy­wi­ście mo­żesz wejść do sejmu?

– Chyba w tym wła­śnie celu to wszystko ro­bi­li­śmy, nie? – od­po­wie­dział Łu­kasz, zer­ka­jąc na niego z ukosa.

– Tak – od­po­wie­dział Al­fred. Spoj­rzał przed sie­bie nie­obec­nym wzro­kiem, jakby wła­śnie obu­dził się z dłu­giego snu. – Ale do­piero te­raz zda­łem so­bie sprawę, że to wszystko to nie była ja­kaś za­bawa i po­moc kum­plowi z li­ceum, który chciał się ze­mścić na by­łym sze­fie. Dziś rano wi­dzia­łem je­den z ostat­nich son­daży, po­li­czy­łem so­bie, ile mniej wię­cej lu­dzi na sto pro­cent na cie­bie za­gło­suje, i wy­cho­dzi tak pół na pół. Od nas z li­sty wej­dzie pew­nie osiem osób. Pierw­sza bę­dzie Ty­law­ska, jej nikt nie prze­sko­czy. Sio­stra bi­skupa, wła­ści­cielka naj­więk­szej firmy w re­gio­nie i była bur­mi­strzyni, a do tego oczy­wi­ście je­dynka na li­ście Jed­no­ści. Po­tem masz róż­nych lo­kal­nych ka­cy­ków, spa­do­chro­nia­rzy z War­szawy i szy­chy z Bia­łe­go­stoku, któ­rych nie ma sensu na­wet ko­men­to­wać, bo tak jak wcho­dzili od lat dzie­więć­dzie­sią­tych, tak wejdą i te­raz. Siódmy na li­ście jest ten ga­moń Du­dziak. Ósmy jest Cym­bal­ski, ale on nie dość, że ma durne na­zwi­sko, to jesz­cze oka­zało się, że miał ko­chankę i nie było go na pro­ce­sji w Boże Ciało, więc gówno do­sta­nie, a nie głosy. Reszta li­sty prak­tycz­nie się nie li­czy. Du­dziak strasz­nie się obi­jał w trak­cie kam­pa­nii. My­ślę, że masz szansę go prze­sko­czyć, wtedy wej­dzie Ty­law­ska z dużą prze­wagą i ty, tak na styk.

– Wow! – Si­ciń­ski nie mógł wyjść z po­dziwu wy­wo­ła­nego tak do­głębną ana­lizę te­matu z ust ko­legi, który jesz­cze nie­dawno twier­dził, że wszy­scy po­li­tycy to zło­dzieje i nie za­gło­suje, ani nie pój­dzie na żadną ma­ni­fe­sta­cję, bo to i tak nic nie da. – Mu­szę się przy­znać, że wcze­śniej sta­ra­łem się o tym nie my­śleć za dużo, ale te­raz też za­czy­nam się oswa­jać z my­ślą, że jest cień szansy na to, że na­prawdę ktoś na mnie za­gło­suje.

– Za­gło­sują, o to się nie martw. Czy tylu, ile trzeba, żeby wejść, to nie wiem, ale cał­kiem nie­zły wy­nik so­bie wy­pra­co­wa­li­śmy, z całą pew­no­ścią. Mam te­raz do cie­bie inne py­ta­nie: Czy na­prawdę masz za­miar zro­bić coś z tego, co nam wszyst­kim obie­ca­łeś, je­śli na­gle się okaże, że wsze­dłeś?

Łu­kasz za­milkł na chwilę. Wie­dział, że po­wi­nien od­po­wie­dzieć, że tak, oczy­wi­ście, zrobi, co tylko się da, ale wła­śnie do­tarło do niego, że bar­dzo moż­liwe, że mimo szcze­rych chęci bę­dzie zmu­szony zo­stać jed­nym z tych po­słów z ostat­niej ławki, któ­rzy mają się nie od­zy­wać i gło­so­wać tak, jak każe prze­wod­ni­czący.

– Po­wiem ci prawdę – od­po­wie­dział w końcu. – Do­tych­czas my­śla­łem, że tak, zro­bię wszystko, co obie­ca­łem, albo i wię­cej. Ale te­raz do­szło do mnie, że mogą mi prze­szko­dzić, w końcu, jak przy­cho­dzi co do czego, i tak wszy­scy mają ro­bić to, co każe prze­wod­ni­czący. Ale jedno ci mogę obie­cać: co się da, to zro­bię.

– O wię­cej cię nie pro­szę – za­pew­nił Al­fred.

Resztę drogi prze­byli w ci­szy.

Ko­lejne wy­da­rze­nia po­to­czyły się z nie­sa­mo­witą pręd­ko­ścią. Nie­spo­dzie­wa­nie wy­soki wy­nik Jed­no­ści w ca­łym kraju, sa­mo­dzielna więk­szość i re­kor­dowa liczba po­słów wy­bra­nych do sejmu. Po ogło­sze­niu osta­tecz­nych wy­ni­ków oka­zało się, że Łu­kasz do­stał o trzy głosy wię­cej niż An­toni Du­dziak i to ten pierw­szy znaj­dzie się w sej­mo­wych ła­wach. Po­tem jesz­cze tylko gra­tu­la­cje od bi­skupa, po­słanki Ty­law­skiej i prze­wod­ni­czą­cego (a także ese­mes o tre­ści „spier­da­laj”, który przy­szedł do niego z nie­zna­nego nu­meru, ale mógłby przy­siąc, że wy­czu­wał w nim au­tor­stwo by­łego po­sła Du­dziaka).

Miał wra­że­nie, że nie mi­nęło pięć mi­nut, a sie­dział w sej­mie i gło­so­wał za ja­kąś dziwną ustawą o ry­bo­łów­stwie, któ­rej w ogóle nie ro­zu­miał. Po ja­kimś cza­sie oka­zało się, że ry­bo­łów­stwo było jedną z bar­dziej lo­gicz­nych dzie­dzin, którą przy­szło mu się zaj­mo­wać. Już pod­czas pierw­szej ka­den­cji miał oka­zję brać udział w gło­so­wa­niu nad ustawą au­tor­stwa po­sła Ło­kietka, która o mało co, w ra­mach walki z pro­pa­gandą LGBT, nie za­ka­zała sprze­daży ser­ków ho­mo­ge­ni­zo­wa­nych. In­nym ra­zem po­seł Se­rocki, szef Par­tii De­mo­kra­tycz­nej, pró­bo­wał prze­for­so­wać ustawę, która tak ob­ni­żała wy­datki z bu­dżetu, że do­pro­wa­dzi­łaby do cał­ko­wi­tego pa­ra­liżu pań­stwa. Wy­ha­mo­wał do­piero wtedy, gdy bro­daty z No­wego Pro­le­ta­riatu zwró­cił mu uwagę na to, że Se­rocki wła­śnie pró­buje po­zba­wić wy­płaty sa­mego sie­bie i swoją pra­cu­jącą w spółce skarbu pań­stwa żonę. Był też pro­jekt oby­wa­tel­ski lobby my­śliw­skiego ma­jący na celu znie­sie­nie kar za przy­pad­kowe wy­pa­tro­sze­nie uczest­nika po­lo­wa­nia, ale utknął gdzieś w ko­mi­sjach.

Dwie ka­den­cje i pół trze­ciej prze­le­ciały rów­nie szybko, co li­ber­ta­ria­nin od­ma­wia­jący za­pi­na­nia pa­sów bez­pie­czeń­stwa przez przed­nią szybę sa­mo­chodu przy czo­łówce. Słowa Al­freda dźwię­czały mu w uszach pra­wie co­dzien­nie. Udało mu się speł­nić wiele obiet­nic. Spro­wa­dził do mia­steczka in­we­sto­rów, ścią­gnął na­wet pod­stę­pem z Chin i wsa­dził za kratki biz­nes­mena, który do­pro­wa­dził do upadku fa­brykę me­bli (a przy oka­zji za­le­gał z ali­men­tami u trzech róż­nych ko­biet i z po­dat­kami z pra­wie dwu­dzie­stu lat dzia­łal­no­ści).

A te­raz na­gle mieli to wszystko dia­bli wziąć. Nowa kon­sty­tu­cja li­kwi­do­wała sejm i za­stę­po­wała go dwu­dzie­sto­oso­bową radą na­ro­dową, któ­rej człon­ko­wie mieli być wy­bie­rani w jed­no­man­da­to­wych okrę­gach wy­bor­czych na dzie­się­cio­let­nie ka­den­cje. Na czele rady stał na­czel­nik pań­stwa, który przej­mo­wałby obo­wiązki pre­zy­denta i pre­miera. „Silna wła­dza na cięż­kie czasy”, tak Jed­ność tłu­ma­czyła po­trzebę ra­dy­kal­nej zmiany ustroju pań­stwa. Kon­sty­tu­cja mia­łaby za­bra­niać także wszel­kiej dzia­łal­no­ści or­ga­ni­za­cji o cha­rak­te­rze ko­mu­ni­stycz­nym, so­cja­li­stycz­nym i anar­chi­stycz­nym (w tym mo­men­cie Łu­kasz par­sk­nął lekko, bo jesz­cze pod­czas kam­pa­nii Al­fred wy­ja­śnił mu, że anar­chi­ści nie­spe­cjal­nie przej­mują się tym, co jest le­galne, a co nie). Wszystko to było wy­tłu­ma­czone wyż­szą ko­niecz­no­ścią i po­trzebą obrony na­rodu oraz wła­sno­ści pry­wat­nej przed wy­wro­tow­cami na­sy­ła­nymi na Rzecz­po­spo­litą przez za­gra­nicz­nych wro­gów pra­wo­ści i ka­to­li­cy­zmu. Na nic się zda­wały upo­mnie­nia eu­ro­pej­skich po­li­ty­ków i liczne (tym licz­niej­sze, im bar­dziej pa­ło­wane) pro­te­sty na uli­cach pol­skich miast. Nowa kon­sty­tu­cja miała przejść, choćby się wa­liło i pa­liło. A z tego, co prze­wi­dy­wał Łu­kasz, wa­lić i pa­lić miało się bar­dziej, niż kto­kol­wiek jesz­cze nie­dawno by przy­pusz­czał.

Pod­czas gdy po­seł Si­ciń­ski co­raz cia­śniej owi­jał się w koł­derkę i po­woli za­sy­piał, w miesz­ka­niu Adama Ko­wal­skiego na­dal pa­liło się świa­tło. Młody agent, pod­gry­za­jąc słone pa­luszki, prze­glą­dał ko­lejne strony akt za­ba­zgra­nych nieco cha­otycz­nym pi­smem puł­kow­nika i tych sen­sow­niej­szych, które za­pewne zre­da­go­wała Zło­tówa. Cza­sem miał wra­że­nie, że gdyby ona rzą­dziła w biu­rze, to dawno wy­le­ciałby z ro­boty, bo wszy­scy wro­dzy szpie­dzy już dawno zo­sta­liby zła­pani, a on nie miałby co ro­bić.

Tak czy siak, trudno było wy­cią­gnąć z pa­pie­rów ja­kieś sen­sowne wnio­ski. Z jed­nej strony wszy­scy zi­den­ty­fi­ko­wani człon­ko­wie Mło­dej Pol­ski wy­da­wali się ja­ki­miś przy­pad­ko­wymi dzie­cia­kami, stu­den­tami, kor­posz­czu­rami, bez­ro­bot­nymi, sprze­daw­cami czy pra­cow­ni­kami fi­zycz­nymi. Mi­gnął mu wśród nich ja­kiś dawny czło­nek So­li­dar­no­ści i parę star­szych dzia­ła­czek lo­ka­tor­skich. Ni­kogo, kto mógłby bu­dzić cho­ciaż cień po­dej­rzeń, że spra­wia za­gro­że­nie dla bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­wego.

Ra­port z do­cho­dzeń prze­pro­wa­dzo­nych po otrzy­ma­niu ta­jem­ni­czego ano­nimu był jed­nak po pro­stu nie­wia­ry­godny. Oka­zało się, że pod ad­re­sem po­da­nym w li­ście fak­tycz­nie od­na­le­ziono ma­ga­zyn, w któ­rym Młoda Pol­ska miała prze­pro­wa­dzać szko­le­nia strze­lec­kie. Od­da­lony od miast i wsi, z głu­chym jak pień ho­dowcą tru­ska­wek za je­dy­nego są­siada. Miej­sce kryło nie tylko pro­wi­zo­ryczną strzel­nicę, ale także ślady broni, któ­rej na co dzień uży­wają wy­łącz­nie służby spe­cjalne USA, Izra­ela, Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Tech­nik z la­bo­ra­to­rium po ana­li­zie łu­sek zna­le­zio­nych w ma­ga­zy­nie stwier­dził, że nie wie, kto mógł uży­wać tej broni w Pol­sce, ale jest le­piej uzbro­jony, niż ja­ka­kol­wiek jed­nostka do za­dań spe­cjal­nych, którą mo­gliby po niego wy­słać.

Adam po­dra­pał się po gło­wie. Ja­koś nie mógł so­bie wy­obra­zić stu­den­tów, dzia­ła­czek lo­ka­tor­skich i kor­po­ra­cyj­nych pier­dzi­stoł­ków od­by­wa­ją­cych re­gu­larne ćwi­cze­nia z ka­ra­bi­nami, które same po­tra­fią brać po­prawkę na wiatr, ni­we­lują od­rzut przy uży­ciu pola ma­gne­tycz­nego i wy­strze­li­wują po­ci­ski grzyb­ku­jące ze zu­bo­żo­nego uranu, bę­dące w sta­nie przy od­po­wied­nim tra­fie­niu do­słow­nie ko­muś nogi z dupy po­wy­ry­wać. Paf, paf i zo­staje z cie­bie mo­kra plama, a le­żą­cego na da­chu dwa ki­lo­me­try da­lej snaj­pera na­wet ra­mię nie za­boli. Adam wzdry­gnął się lekko.

Do tego ja­kieś dzi­waczne po­wią­za­nia z za­gra­nicz­nymi or­ga­ni­za­cjami, o któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie sły­szał, a w ra­por­cie były opi­sane w le­d­wie paru zda­niach, przy czym na nic się zdało szu­ka­nie ich nazw w in­ter­ne­cie. Irish Anar­chist Army, anar­chi­ści, któ­rzy ode­szli z IRA po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści przez Ir­lan­dię, żeby kon­ty­nu­ować walkę, tym ra­zem prze­ciwko dyk­ta­tu­rze ka­pi­tału. Ejer­cito Po­pu­lar de Pan­cho Villa, czyli ja­cyś prak­tycz­nie nie­znani par­ty­zanci z Mek­syku, Eidech­sen­klub – tajna or­ga­ni­za­cja, coś w stylu loży ma­soń­skiej z sie­dzibą w Szwaj­ca­rii, ma­jąca po­do­bno zrze­szać naj­bar­dziej zna­nych biz­nes­me­nów i po­li­ty­ków Eu­ropy Za­chod­niej. Do tego Fo­rza e Glo­ria, czyli wła­ściwe cho­lera wie kto z Włoch, i Les Fil­les du Loup-ga­rou, ko­lejna ab­so­lut­nie nie­zi­den­ty­fi­ko­wana or­ga­ni­za­cja wy­wro­towa z Fran­cji. Bar­dzo dziwny ze­staw, co mają wspól­nego biz­nes­meni i po­li­tycy z anar­chi­stami i mek­sy­kań­skimi par­ty­zan­tami? A może cho­ciaż bę­dzie oka­zja, żeby so­bie po­jeź­dzić po świe­cie? Adam od­rzu­cił tę myśl, żeby nie ro­bić so­bie na­dziei. Na ra­zie kto inny zaj­muje się tymi spra­wami. Jego za­da­nie było o wiele mniej skom­pli­ko­wane.

Wziął ostat­nią teczkę. So­nia, rok młod­sza od niego, na­uczy­cielka an­giel­skiego w szkole ję­zy­ko­wej, prze­by­wała za gra­nicą – Ir­lan­dia, Wło­chy, Niemcy, parę in­nych kra­jów… Obec­nie za­an­ga­żo­wana w sprawy lo­ka­tor­skie, ochronę zwie­rząt, po­moc sa­mot­nym mat­kom i or­ga­ni­zo­wa­nie le­wi­co­wych wy­da­rzeń kul­tu­ral­nych. Ni­gdy nie aresz­to­wana, na­wet man­datu dro­go­wego nie do­stała. Nie­ofi­cjal­nie wia­domo, że jest jedną z waż­niej­szych lo­kal­nych dzia­ła­czek Mło­dej Pol­ski, ma praw­do­po­dob­nie re­gu­larne kon­takty ze ści­słym kie­row­nic­twem or­ga­ni­za­cji… Na końcu było kilka zdjęć. Uśmiech­nięta, dłu­gie włosy, far­bo­wane na rudo. „Ładna” – po­my­ślał so­bie Adam, po czym zga­nił się za brak pro­fe­sjo­na­li­zmu.

– No, to by było na tyle – po­wie­dział sam do sie­bie. – Ju­tro pią­tek, do­brze się składa, bo trzeba bę­dzie się po­włó­czyć po ba­rach. Może być cie­ka­wie.

Po­seł Si­ciń­ski wbiegł po scho­dach re­gio­nal­nej sie­dziby Jed­no­ści. Mie­ściła się ona w re­pre­zen­ta­cyj­nym bu­dynku, za­raz obok ple­ba­nii ko­ścioła pod we­zwa­niem pa­pieża Alek­san­dra VI. Wszy­scy w mia­steczku wie­dzieli, że ów re­pre­zen­ta­cyjny bu­dy­nek był nie­gdyś sie­dzibą PZPR. Ci wta­jem­ni­czeni wie­dzieli także, że do­star­czał prąd i cie­płą wodę na ple­ba­nię, jedno i dru­gie opła­cane z pie­nię­dzy po­dat­ni­ków. Łu­kasz nie wie­dział, komu przy­szło do głowy or­ga­ni­zo­wać spo­tka­nie par­tyjne w so­botę o siód­mej rano, ale miał ochotę tę osobę za­mor­do­wać.

Na miej­scu cze­kał już były po­seł Du­dziak, który przez ostat­nie trzy lata zdą­żył zo­stać bur­mi­strzem mia­steczka. Roz­ma­wiał z po­słanką Ty­law­ską, która naj­wy­raź­niej także nie miała pro­ble­mów z ran­nym wsta­wa­niem.

– Lu­dzie to kurwy, mó­wię ci, Jadźka… – prze­ko­ny­wał Du­dziak, po­pi­ja­jąc wodę z pla­sti­ko­wego ku­beczka. – Dzie­sięć lat… Dzie­sięć lat no­sze­nia pa­ra­wanu nad bi­sku­pem na pro­ce­sji i co? I gówno! Za­miast mnie wy­brali tego gów­nia­rza, a ja zo­sta­łem na stałe w tej je­ba­nej dziu­rze!

– Bal­da­chimu – po­pra­wiła po­słanka Ty­law­ska.

– Co? – Du­dziak nie zro­zu­miał.

– Ta szmata na ki­jach, którą no­si­cie za Gien­kiem na pro­ce­sji, na­zywa się „bal­da­chim”.

– Chyba, kurwa, wiem, co no­si­łem – od­burk­nął bur­mistrz, a Ja­dwiga prze­wró­ciła oczami.

Oboje ob­ró­cili się w kie­runku wcho­dzą­cego Łu­ka­sza.

– Pa­trz­cie, kto przy­lazł! Si­ciń­ski ra­czył się zja­wić… – rzu­cił na po­wi­ta­nie Du­dziak.

– Cześć, An­tek! Dzień do­bry, pani Ja­dwigo! – od­po­wie­dział Łu­kasz, nie zwra­ca­jąc uwagi na za­czepkę Du­dziaka. Przy­zwy­czaił się, przy­naj­mniej prze­stał już do­sta­wać ese­mesy z blu­zgami za każ­dym ra­zem, kiedy An­toni był na ja­kiejś za­kra­pia­nej im­pre­zie.

– Dzień do­bry, Łu­ka­szu. – Po­słanka Ty­law­ska się uśmiech­nęła, bo miała już dość prze­by­wa­nia sam na sam w jed­nym po­miesz­cze­niu z Du­dzia­kiem. – Cze­kamy jesz­cze na Sławka, Wojtka i Kryśkę i bę­dziemy mo­gli za­czy­nać.

– A co z rad­nymi? – zdzi­wił się Łu­kasz. – My­śla­łem, że wszy­scy dziś będą.

– Nie będą – wtrą­cił się Du­dziak. – Jak bę­dzie gło­so­wa­nie no­wej kon­sty­tu­cji, to zrobi się straszny roz­pier­dol, nie­za­leż­nie od wy­niku, i mu­simy wy­my­ślić stra­te­gię lo­kalną, ale tym ra­zem na po­waż­nie. Je­śli bę­dziemy py­tać tych wszyst­kich de­bili o zda­nie, to gówno wy­my­ślimy.

Sier­giej był pod­de­ner­wo­wany. Jego port­fo­lio wi­siało na dar­kwe­bo­wej stro­nie do­piero od dwóch dni, a już zo­stał za­pro­szony na roz­mowę o pracę. Mało tego, po płat­nego za­bójcę nie się­gała tym ra­zem zwy­kła ma­fia ani mi­lio­ner chcący się po­zbyć ry­wala biz­ne­so­wego, ale sek­tor rzą­dowy.

Zgod­nie z wy­tycz­nymi po­da­nymi w mejlu skrę­cił w ciemną uliczkę i za­czął li­czyć za­mknięte bramy. Przy pią­tej za­trzy­mał się i za­pu­kał trzy­krot­nie. Od­cze­kał trzy­dzie­ści se­kund i za­pu­kał jesz­cze dwa razy. Coś za­skrzy­piało i jedno ze skrzy­deł bramy za­częło się po­woli otwie­rać. Sier­giej prze­śli­znął się przez otwór i sta­nął na nie­wiel­kim dzie­dzińcu. Na roz­cią­gnię­tym mię­dzy odra­pa­nymi bu­dyn­kami dru­cie wi­siała emi­tu­jąca żółte świa­tło lampa oświe­tla­jąca schody, na któ­rych końcu znaj­do­wały się drzwi do piw­nicy. Pod­szedł i za­pu­kał.

Gdy tylko prze­stą­pił przez próg, ja­sne świa­tło pra­wie go ośle­piło. Spo­dzie­wał się ob­skur­nej piw­nicy, w któ­rej w naj­lep­szym wy­padku można zna­leźć ogórki, a w naj­gor­szym zwłoki, a tra­fił do cze­goś, co przy­po­mi­nało sie­dzibę za­chod­niej kor­po­ra­cji. Blask świe­tló­wek da­wał po oczach jak bomby fos­fo­rowe, ścianki dzia­łowe były wy­ko­nane z mlecz­nego szkła, a po­rę­cze błysz­czały jak ły­sina cy­borga.

– Do­bry wie­czór, mam na imię Kac­per i za­pro­wa­dzę pana do działu HR! – przy­wi­tał go ochro­niarz na sa­mym wej­ściu. – Nie musi pan po­ka­zy­wać do­ku­men­tów, zresztą mam na­dzieję, że pan ich przy so­bie nie nosi. My i tak wszystko wiemy.

Sier­giej ner­wowo ski­nął głową i po­szedł za ochro­nia­rzem, który już ma­sze­ro­wał w stronę windy. Na­wet nie za­uwa­żył, kiedy do­stał do ręki smycz z iden­ty­fi­ka­to­rem „Gość Spe­cjalny”. Bez za­sta­no­wie­nia za­ło­żył ją so­bie na szyję.

Pię­tra nie były po­nu­me­ro­wane, po­dob­nie jak po­koje. Za­bójca nie miał po­ję­cia, w jaki spo­sób pra­cow­nicy orien­tują się, do­kąd mają iść, ale naj­wy­raź­niej świet­nie so­bie ra­dzili. On za to na­wet na tor­tu­rach nie miałby po­ję­cia, jak przed­sta­wić roz­kład bu­dynku. Po chwili zna­lazł się w prze­stron­nym po­koju sam na sam z pa­nią w śred­nim wieku, która przy­glą­dała mu się zza gru­bych oku­la­rów. Cała lewa ściana była lu­strem, a Sier­giej był pe­wien, że ob­ser­wują go zza niego czujne oczy straż­ni­ków wy­po­sa­żo­nych w broń ma­szy­nową. „Kac­per” (który za­pewne cał­kiem ina­czej miał na imię) gdzieś się ulot­nił.

– Do­bry wie­czór. – Ka­drowa uśmiech­nęła się blado. – Za­nim po­roz­ma­wia pan z na­szym kie­row­ni­kiem pro­jektu, mu­szę za­dać panu parę stan­dar­do­wych py­tań, żeby po­twier­dzić to, co pi­sał pan w swoim li­ście mo­ty­wa­cyj­nym. Mo­żemy za­cząć?

– Tak, oczy­wi­ście – od­po­wie­dział Sier­giej, który w mię­dzy­cza­sie zdą­żył się tro­chę uspo­koić.

– Za­cznijmy od pana sta­tusu praw­nego, z tego, co wi­dzę, nie jest pan oby­wa­te­lem Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej, ale to na­wet le­piej. Te­raz waż­niej­sze py­ta­nia: Czy jest pan ści­gany li­stem goń­czym?

– Tak – od­po­wie­dział Sier­giej bez za­sta­no­wie­nia. Pa­mię­tał rady ko­le­gów po fa­chu („Nie kłam, oni i tak wszystko wie­dzą i nie lu­bią, kiedy ktoś ich pró­buje oszu­kać! A na­wet jakby ci się uda, a po­ła­pa­liby się do­piero po­tem, to bę­dzie jesz­cze go­rzej. Zwol­nie­nia dys­cy­pli­na­rne w sek­to­rze rzą­do­wym można za­skar­żyć do­piero na są­dzie osta­tecz­nym…”).

– Czy rząd kraju, w któ­rym jest pan ści­gany li­stem goń­czym, ma pod­pi­saną umowę o eks­tra­dy­cję z Rzecz­po­spo­litą Pol­ską?

– Nie.

– Wspa­niale! Mo­żemy za­tem kon­ty­nu­ować. – Ka­drowa prze­rzu­ciła kilka kar­tek. – Jaką formę umowy pan pre­fe­ruje? B2B? Umowa o dzieło? Umowa-zle­ce­nie? Wy­rzu­ce­nie wa­lizki peł­nej stu­do­la­ro­wych bank­no­tów z okna ja­dą­cego sa­mo­chodu?

– Hmm… – Sier­giej spo­dzie­wał się tego py­ta­nia. – Mu­sia­łem za­wie­sić dzia­łal­ność go­spo­dar­czą, bo ZUS mnie do­bi­jał, więc nie­stety B2B od­pada. My­ślę, że w tej sy­tu­acji mo­gli­by­śmy po­zo­stać tra­dy­cyj­nie przy wa­lizce z okna sa­mo­chodu.

– No tak, składki, składki… – Ka­drowa po­ki­wała głową. – Tak się nisz­czy drob­nych przed­się­bior­ców. Ale nie musi się pan mar­twić, kap­sułka z cy­jan­kiem jest re­fun­do­wana przez pry­wat­nego ubez­pie­czy­ciela. To by było na tyle, pro­szę do drzwi na prawo, kie­row­nik pro­jektu już czeka.

Za­bójca po­że­gnał się grzecz­nie i wy­szedł. „Chyba nie po­wie­dzia­łem nic głu­piego” – za­sta­na­wiał się po ci­chu. „Tu i tak trzeba było tylko po­wtó­rzyć to samo, co mia­łem w CV i wcze­śniej na­pi­sa­łem im ma­ilem. Na chuj w su­mie to samo pi­sać i mó­wić po dzie­sięć razy?”

Po chwili sie­dział już w biu­rze kie­row­nika pro­jektu. Tym ra­zem sy­tu­acja wy­glą­dała tro­chę ina­czej. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał mrok. Je­dy­nym źró­dłem świa­tła była sto­jąca na biurku lampa skie­ro­wana pro­sto w twarz sie­dzą­cego po­środku po­koju Sier­gieja. Pod ścia­nami stali ko­man­dosi w ko­mi­niar­kach, a za biur­kiem sie­działa po­stać cał­ko­wi­cie ukryta w cie­niu. Kie­row­nik pro­jektu mu­siał być kimś na tyle waż­nym, że nie mógł po­ka­zy­wać twa­rzy zwy­kłym spe­cja­li­stom od mo­krej ro­boty.

– Do­bry wie­czór, Sier­giej. – Kie­row­nik mó­wił znu­dzo­nym gło­sem, to nie była dla niego pierw­sza taka roz­mowa tego dnia. – Pana CV bar­dzo nam za­im­po­no­wało, ale chciał­bym za­mie­nić z pa­nem parę słów twa­rzą w twarz, żeby się prze­ko­nać, czy pa­suje pan do na­szej firmy i czy bę­dziemy w sta­nie stwo­rzyć ra­zem przy­ja­zną at­mos­ferę. Pro­szę po­wie­dzieć coś o swo­ich mo­ty­wa­cjach. Dla­czego po­sta­no­wił pan pod­jąć współ­pracę ze służ­bami Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej?

– Um… – Za­bójca prze­łknął ślinę, te py­ta­nia po­wta­rzały się na każ­dej roz­mo­wie z pra­co­dawcą, ale za­wsze się oba­wiał, że wy­łoży się na ja­kimś nie­zna­czą­cym szcze­góle. – Od kil­ku­na­stu lat pra­co­wa­łem już w sek­to­rze pry­wat­nym, dla ma­fii, biz­nes­me­nów, a na­wet związ­ków wy­zna­nio­wych. Mu­szę przy­znać, że po­czu­łem pewne wy­pa­le­nie, praca jest po­wta­rzalna, wy­zwań bra­kuje, boję się, że gdy zbrak­nie mi pa­sji, mogę śmier­tel­nie roz­cza­ro­wać mo­ich klien­tów, ha, ha! – Sier­giej nie umiał oce­nić, czy dow­cip się mu udał, ale miał na­dzieję, że się nie prze­sły­szał i kie­row­nik rze­czy­wi­ście wy­dał z sie­bie lek­kie prych­nię­cie. – Pań­stwo ofe­rują zu­peł­nie nowe wy­zwa­nia i pro­jekty, które bar­dzo chciał­bym mieć w swoim port­fo­lio. No i w śro­do­wi­sku krążą słu­chy, że pen­sje w sek­to­rze rzą­do­wym są zde­cy­do­wa­nie wyż­sze niż przy in­nych zle­ce­niach, co oczy­wi­ście jest rów­nież dość ważne.

W tym mo­men­cie kie­row­nik nie­znacz­nie mruk­nął, a Sier­giej już wie­dział, że strze­lił nie­wy­ba­czalną gafę. Na ta­kiej roz­mo­wie w ogóle nie po­winno się wspo­mi­nać o wy­na­gro­dze­niu. Płatny za­bójca musi uda­wać, że pra­cuje wy­łącz­nie dla przy­jem­no­ści, dla Boga i oj­czy­zny albo dla idei, ale aż do ostat­niej chwili nie można wspo­mi­nać o pie­nią­dzach. Szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę, że taj­nym służ­bom czę­sto się zda­rza na­gi­nać prawa pra­cow­ni­cze i pro­po­no­wać za­bój­com dar­mowe prak­tyki lub za­ma­chy do port­fo­lio.

– Do­brze, przejdźmy da­lej. – Kie­row­nik na szczę­ście chyba zi­gno­ro­wał tę wtopę. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, dla­czego jest pan za­in­te­re­so­wany tym kon­kret­nym pro­jek­tem.

– Och, to chyba oczy­wi­ste! – od­po­wie­dział pod­eks­cy­to­wany Sier­giej. – Któż nie chciałby wziąć udziału w za­ma­chu na li­derkę opo­zy­cji! To wielka szansa na zbu­do­wa­nie so­bie marki na rynku i oczy­wi­ście na nie­zwy­kłe wspo­mnie­nia czy na­wet tra­fie­nie do pod­ręcz­ni­ków do hi­sto­rii.

– No, no! Pro­szę się nie roz­pę­dzać! – Kie­row­nik się za­śmiał. – To bę­dzie wy­glą­dało na wy­pa­dek, więc trafi pan do pod­ręcz­nika, tylko je­śli się panu nie uda, a tego by­śmy nie chcieli!

Sier­giej za­śmiał się ner­wowo.

– To jesz­cze ostat­nia rzecz. – Kie­row­nik za­pi­sał coś na kartce. – Pana za­lety i do­świad­cze­nie znamy aż za do­brze, ale może po­wie mi pan, ja­kie ma pan wady?

– Hmm… – Sier­giej udał, że się za­sta­na­wia, ale aku­rat na to py­ta­nie był przy­go­to­wany. – Wy­daje mi się, że moją wadą jest to, że zda­rza mi się znę­cać nad ofiarą, na­wet je­śli zle­ce­nie tego nie prze­wi­duje.

– Ależ pro­szę pana! Cóż to za wada? To prze­cież za­leta, byle tylko le­karz są­dowy ni­czego nie wy­pa­trzył! Na­leży się jej jak naj­bar­dziej – od­po­wie­dział kie­row­nik, śmie­jąc się. – No do­brze. To by było na tyle. Je­śli ma pan ja­kieś py­ta­nia, to pro­szę o nich za­po­mnieć, bo my tu na py­ta­nia nie od­po­wia­damy. Za­dzwo­nimy do pana. Ju­tro o dwu­dzie­stej trze­ciej pro­szę być w ja­kimś od­lud­nym miej­scu. Za­strze­gamy so­bie, że skon­tak­tu­jemy się tylko z wy­bra­nymi kan­dy­da­tami. – To mó­wiąc, kie­row­nik wy­cią­gnął te­le­fon z szu­flady biurka i wrę­czył go Sier­gie­jowi. – Pro­szę nie uży­wać tego te­le­fonu do żad­nych in­nych ce­lów – za­strzegł. – Że­gnam pana, nie­za­leż­nie od tego, czy roz­pocz­niemy współ­pracę, czy nie, ni­gdy mnie już pan nie zo­ba­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki