Prawo braci - Radosław Paszko - ebook
NOWOŚĆ

Prawo braci ebook

Radosław Paszko

4,3

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Zło jest jak choroba, która zaraża nawet ludzi o dobrych intencjach.

Czy to możliwe, żeby bliźniaków, łączył tylko kolor włosów i oczu?

Marcin jest wrażliwym introwertykiem, zaś Igor to przebojowy zapaśnik. Pomimo różnic ich braterska miłość jest spoiwem szczęścia i radzenia sobie z problemami.

Po latach Marcin ułożył sobie życie u boku żony. Teraz pracuje i cieszy się pozornym spokojem. Igor natomiast zmuszony jest postawić wszystko na jedną kartę. W imię zemsty wkracza do świata, z którego nie ma już odwrotu.

Kiedy los sprawia, że drogi braci ponownie się przecinają, wszystko wymyka się spod kontroli. Nie mają wyboru – muszą zmierzyć się ze swoimi demonami i brutalnym półświatkiem, który z każdym krokiem wciąga ich coraz głębiej. Gdy zrozumieją, że nie oni rozdają karty, będzie już za późno.

Czy Prawo Braci, które stworzyli wspólnie w domu dziecka okaże się pomocne?

Od zawsze łączyła ich krew, dlaczego więc na końcu obaj mają ją na rękach?

Coś, co według niego trwało chwilę, okazało się amokiem. Bił go długo, bardzo długo. Nie zauważył, kiedy doprowadził do pęknięcia jego oczodołu i złamania nosa. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że kompletnie nie ma sił w obu rękach. Czuł się jak po treningowym maratonie z największymi kolegami z klubu. Nie mógł wstać. Wtedy zauważył przed sobą wyciągniętą dłoń. To był Marcin, który podszedł, by pomóc bratu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wolnakasia

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍👍🫶
00



Radosław Paszko

Prawo braci

„Albo sam pozmieniasz życie, albo życie cię pozmienia”.

Wojciech "Sokół" Sosnowski

Utwór:

Sokół feat. Mateusz Krautwurst – Lepiej jak jest lepiej

Drogi czytelniku, w mojej książce znajduje się pokaźna lista utworów, które nie zostały tam umieszczone przez przypadek. Bardzo zależało mi na tym, by poprzez skrupulatną selekcję uwydatnić Wam pełne odczucia tego, jaki nastrój przeżywa dany bohater w konkretnej sytuacji. Jeśli intryguje Cię, co chciałem przekazać, opisując ich historię, zapraszam Was do odsłuchania wspomnianej w tekście piosenki w odpowiednim momencie. Playlista znajduje się na ostatniej stronie.

Prolog

Ocknął się, jakby był w transie. Zanim zaczął dostrzegać szczegóły i zdawać sobie sprawę z tego, gdzie jest, minęło dobrych kilka minut. Dziwne ciepło, które rozchodziło się po jego dłoniach, przedramionach i twarzy, zaczęło zastygać i ściągać skórę. To była krew, tylko nie wiedział czyja. Był wycieńczony. Oddychał tak, jakby przebiegł maraton. Miał wrażenie, że zaraz upadnie i już się nie podniesie. Do fatalnego samopoczucia po chwili dołączyła również panika, która pomimo i tak już bardzo wysokiego ciśnienia dołożyła kolejne, ponadnormatywne uderzenia serca. To tak się czuje człowiek przed śmiercią? – pomyślał. Nie umiał zapanować nad tym, co się z nim działo. Przeraźliwie szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia, by móc przypomnieć sobie, gdzie jest i dlaczego się tu znalazł. Na betonie, pośród opadającego kurzu, zauważył wielką brunatną plamę, która przyozdobiona białymi odłamkami twarzoczaszki tworzyła piękną mozaikę, skąpaną w świetle starej pomarańczowej latarni. Po chwili doszło do niego, że klęczy na czymś niewygodnym. Gdy opuścił wzrok, zauważył ludzkie ciało. Po twarzy, a w zasadzie tym, co ją przypominało, nie sposób było rozpoznać, kto pod nim leży. W tym samym czasie poczuł dyskomfort w prawej ręce. Dziwne mrowienie uporczywie przeszkadzało mu w wyprostowaniu palców dłoni. Gdy przeniósł na nią wzrok, obok kolana ujrzał solidny młotek ubrudzony krwią, który oblepiony był drobnymi kawałkami kości różnej struktury. Powoli dochodziło do niego, co się stało. Obraz stawał się coraz stabilniejszy i wyraźniejszy. Zaczął uświadamiać sobie, że prawdopodobnie zmasakrował kogoś, kogo nie był w stanie nawet rozpoznać. Jego serce biło z taką częstotliwością, że bał się wybuchu swojej klatki piersiowej. Głośne dudnienie krwi zagłuszało wszystko dookoła, a płytki oddech nie był w stanie dotlenić organizmu. Zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie za chwilę zemdleje lub co gorsza umrze. Miał dość, poddał się i przestał walczyć. Nie miało dla niego znaczenia, co nastąpi pierwsze, chciał już tylko przestać to wszystko odczuwać. Zamknął oczy, czuł, że to koniec…

Wtedy nagle się obudził. Był cały zlany potem i potwornie zmęczony. Jego prawa dłoń wciąż wydawała się odrętwiała, ale to nie przeszkodziło mu w natychmiastowym zerwaniu z siebie kołdry i panicznym poszukiwaniu śladów krwi na swoim ciele. Po chwili zdał sobie sprawę, że to był tylko sen, pojebany sen…

– Kochanie, co się stało?! – spytała Monika.

– Nic, mała, to był tylko koszmar – odpowiedział, będąc jeszcze w szoku. – Już wszystko w porządku, śpij. – Nie wiedział, czy uspokaja ją czy siebie.

Monika, przytuliła się do Marcina, pomrukując coś niezrozumiale i po chwili znów zaczęła chrapać. Gdy spojrzał na zegarek, była druga trzydzieści pięć. By zachować codzienny rytuał joggingu przed pracą, musiał wstać o szóstej, lecz z upływem kolejnych minut, spędzonych na próbie przypomnienia sobie snu, coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że dzisiejsze bieganie sobie odpuści. Gdy jego wspomnienia koszmaru robiły się coraz bardziej mgliste, a on na nowo poczuł zmęczenie i chęć snu, była już trzecia czterdzieści sześć. Dobra, jutro nie ćwiczę i w ogóle robię sobie wolne, muszę odpocząć. Zamknął oczy – z obawą przed niechcianą kontynuacją krwawej historii – ale tym razem już nic mu się nie przyśniło.

Rozdział I

Wczorajsza noc nie należała do najłatwiejszych. Pomimo kilku godzin snu Marcin wstał zupełnie nieprzytomny. Zastanawiał się, dlaczego przyśniło mu się coś takiego, nie miewał przecież koszmarów od wielu, wielu lat. Ostatnie tak nieprzyjemne podróże jego głowa fundowała mu jeszcze za czasów bidula. Na samą myśl o wydarzeniach sprzed przeszło dwunastu lat poczuł nieprzyjemny, zimny dreszcz przechodzący przez całe ciało. Pomimo próby odrzucenia niechcianych wspomnień jego mózg postanowił spłatać mu figla. Ponownie, wbrew woli, zabrał go na przejażdżkę po mrocznych zakamarkach trudnego dorastania, które – wydawać się mogło – dawno zamknął szczelnie, na kilka zamków. Niestety jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie starannie ukrywane przez Marcina przykre sytuacje, porażki i poniżenia wróciły w pełnej krasie – tak jakby wydarzyły się wczoraj.

***

Znowu był w domu dziecka, tym samym, w którym przez długi, bardzo długi czas budziła go mokra pościel. Nocne moczenie się było wypadkową sytuacji, których nie był w stanie przetrawić jako dziecko. Zazwyczaj nie odzywał się za wiele, w zasadzie prawie nie odzywał się wcale. Udawał, że go tam nie ma, i próbował nie ingerować w otaczający go świat.

Dla piętnastolatka bez rodziców, wzorców do naśladowania i ciepła, którego nie otrzymał, świat był tą betonową bryłą, z brzydkimi brązowozielonymi ścianami, niewygodnymi sprężynowymi łóżkami i okropnym zapachem dzielonych łazienek na półpiętrze. W budownictwie nazywają to domem. Dla niego „dom”, „mama” i „tata” znaczyły tyle samo co „bułka”, „but” czy „plecak”, czyli nic. Nigdy nie poznał sensu i znaczenia słów, które kryją za sobą postacie, namacalne osoby lub po prostu miłe wspomnienia. Jego życie było inne, wyprane z kolorów i uczuć. Świat był pusty, a wszystko, co się dzieje – bez znaczenia.

Był chłopcem wątłej postury, chorowitym i anemicznym. Było to pochodną problemów z jedzeniem, które według niego mogłoby zupełnie nie istnieć. Mogła to być odmiana syndromu sztokholmskiego, w którym ofiara akceptuje warunki oprawcy i zaczyna się w nich odnajdywać, ponieważ tutaj sytuacja wyglądała bardzo podobnie. Nierzadko posiłek był mu odbierany siłą przez starszych i silniejszych chłopców, a on nigdy nie uchodził za wojownika. Był uległy i cichy, dlatego musiał zaakceptować sytuację, w której się znalazł. Doprowadziło to do tego, że nawet bez otrzymania ciosu czy pogróżek był gotów oddać swoje jedzenie.

Pomimo takiego podejścia miał dwa produkty w swojej diecie, za które dałby się pokroić. Nie musiał ich co tydzień zgłaszać liderowi domu, który kupował artykuły spożywcze i zlecał przygotowanie dań na cały tydzień. W tym konkretnym przypadku każdy o tym wiedział i nie pytał, po prostu kupował. Jednym z nich było kakao, które Marcin mógł pić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niestety ze względów finansowych zawsze był to produkt z najniższej półki. By poczuć smak, trzeba było użyć sześciu czubatych stołowych łyżek. On dawał dwie małe i zalewał wodą, nie mlekiem. Nie przeszkadzało mu to w określaniu napoju najlepszym na świecie. Drugim przysmakiem były jabłka, ale nie byle jakie, takie twarde i soczyste. Nazywały się chyba „mugole”, ale nigdy nie mógł zapamiętać. To właśnie przez jabłko doszło do pierwszej bójki z jego udziałem.

Pewnego dnia jeden ze starszych mieszkańców bidula próbował mu je wyrwać podczas powrotu ze stołówki. Marcin znał przeciwnika i wiedział, że nie jest on typem negocjatora. Chwilę po uderzeniu z barku doszło do krótkiej szarpaniny. Ze względu na swoją małą masę ciała i w zasadzie brak mięśni Marcin był skazany na porażkę. Gdy znalazł się pod ścianą, przez głowę przeleciała mu jedna myśl. Walcz! Brzydził się agresją i starał się nigdy nie dopuszczać jej do siebie, jednak w tym wypadku zmuszony został odłożyć swoje nastawienie na bok. To nie może być trudne, przecież w tych wszystkich filmach i komiksach walka wygląda banalnie. Nie kalkulował, z jaką siłą i gdzie uderzyć, po prostu wyprowadził cios zaciśniętą dłonią. Niestety jego pięść prześlizgnęła się po prawym łuku brwiowym rywala i cały impet uderzenia przeszedł bokiem, nad prawym uchem. Pomimo braku realnej krzywdy starszak Konrad stanął jak wryty z otwartymi ustami. Sytuacja, w której się znalazł, była wypadkową szoku, a nie skutkiem obrażeń. Zaskoczenie mieszało się z wściekłością. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek ktoś taki mu się postawi. Gdy doszło do niego, co się właśnie wydarzyło, zrobił się purpurowy ze złości i cisnął jabłkiem o ziemię, które rozpryskało się i zabrudziło spodnie Marcina sokiem i cząstkami owocu.

– Za dużo tu ludzi, ale jeszcze cię dorwę, mała cipo, zobaczysz – wysyczał przez zęby Konrad i odszedł.

Wróg Marcina był siedemnastolatkiem. Przez wielu w ośrodku „pieszczotliwie” nazywany był „wrzodem na dupie”. Swoje średniej długości blond włosy zawsze stawiał na jeża. Miał charakterystyczne jasnoniebieskie oczy, delikatnie haczykowaty nos i szeroką szczękę pokrytą drobną szczeciną. Był dobrze zbudowanym, postawnym chłopakiem. Wśród dziewczyn uchodził za ideał, choć inteligencja w jego przypadku nie szła w parze z urodą, biorąc pod uwagę opinię męskiej części bidula. Jej braki nadrabiał siłą, agresją i specyficzną perswazją. Był liderem bandy, która zarówno w ośrodku, jak i poza nim robiła niemałe zamieszanie. Był też jednym z tych, którym wszystko uchodziło na sucho, i nigdy nic mu nie udowodniono.

Gdy zagrożenia nie było już w pobliżu, Marcin zaczął kalkulować, czy podjęta decyzja była w jakimkolwiek stopniu opłacalna. Po analizie bilansu zysków i ewentualnych strat oczywiste było, że nie. Wiedział, że Konrad mu nie odpuści. Strach, którego nie czuł od dawna, znów wypełnił całe jego ciało. Nienawidził uczucia zimnego potu, drżenia rąk i powykręcanych wnętrzności, które właśnie wybrały się na przejażdżkę najgroźniejszą górską kolejką. Zazwyczaj w takiej sytuacji ludzie biegną zwymiotować, jednak jego pusty żołądek okazał się jedynym plusem całej sytuacji. Jeszcze tego samego dnia Konrad z dwoma kolegami dopadli Marcina zmierzającego do łazienki.

– Cześć, skarbie, zabawimy się, co? – rzucił siedemnastolatek i chwycił z całej siły Marcina za chude ramię. Wciągnął go do łazienki i pchnął do jednej z otwartych kabin.

Gdy Konrad głosił tyradę o tym, że taki śmieć jak on nie może mu się stawiać, Marcin znalazł chwilę, by przyjrzeć się jego pomagierom. Jeden z nich na pierwszy rzut oka mógłby wyglądać na umięśnionego. Niestety przylegająca do ciała koszulka zdradzała podwójną oponkę na brzuchu. Kondycja ewidentnie nie była jego mocną stroną, bo wejście po schodach na drugie piętro sprawiało, że wyglądał jak po morderczym treningu. Jego długie blond włosy od nadmiaru potu ciągle opadały na czoło. Przez ich odgarnianie nie mógł skupić się na niczym innym. Miał duże odstające uszy, pucołowate policzki i nienaturalnie krótki nos. Od swojej watażki otrzymał pseudonim Prosiak. Niezbyt subtelny, lecz całkowicie trafny. Drugi z nich był niewiele chudszy. Nosił na sobie koszulkę „Manto”, która dodawała mu animuszu i grozy. Miał też dwie charakterystyczne cechy wyglądu, które wyróżniały go w tłumie: koperkowy wąs, którego za nic w świecie nie chciał zgolić, i twarz pokrytą strasznym trądzikiem. Krosty były nierzadko wielkości jednogroszówki, a pośród czerwonobordowej opuchlizny przebijały się białe ropne główki. Był wyższy od Prosiaka i bardziej postawny. Miał krótkie czarne włosy, które odkrywały sporą bliznę na głowie, prawdopodobnie po ciosie butelką. Marcin nie wiedział, czy ksywa Wulkan nawiązuje do wybuchowego charakteru czy pryszczatej twarzy.

Konrad, kontynuując swój wywód, raz po raz otwartą dłonią uderzał Marcina w twarz. Ta zdążyła się już zrobić mocno czerwona i napuchnięta. Odgłosy uderzeń przeplatały się z groźnymi i prześmiewczymi komentarzami jego kolegów. Gdy wydawać się mogło, że to całe odgrażanie skończy się tylko na „liściach”, wydarzyło się coś, czego nie mógł się spodziewać. Wulkan, chcąc zaznaczyć swoją dominację, odepchnął delikatnie Konrada, by opluć twarz piętnastolatka. Niefortunnie w momencie plucia poślizgnął się na kałuży, która powstała z przeciekającego sedesu. Wszystko, co pieczołowicie zbierał w ustach, trafiło na nową białą koszulkę. Marcin, pomimo nieciekawej sytuacji, w której się znajdował, nie mógł się powstrzymać. Prychnął i wybuchnął śmiechem. Próbował się opanować, ale spowodowało to tylko konwulsje i podskakiwanie na sedesie, na którym go posadzili. Jego reakcja sprawiła, że tyrada nie skończyła się tylko na „liściach”.

Konrad i Wulkan, widząc śmiejącego się małolata, dostali białej gorączki i zareagowali natychmiast. Na przemian uderzali go pięściami w głowę. Marcin próbował się bronić, lecz garda, ułożona na ślepo, i jego chudziutkie ręce nie potrafiły zablokować ani jednego ciosu. Po tym, jak osunął się z sedesu na podłogę, nadeszła fala kopnięć w brzuch, nogi i ramiona. Kopali na oślep, wszędzie, gdzie się tylko dało. Gdy grad ciosów na chwilę ustąpił, Marcin myślał, że to już koniec. Niestety oponenci złapali tylko zadyszkę i próbowali opanować oddech. W międzyczasie zastanawiali się nad finałowym akcentem, który postawiłby kropkę nad „i”. Trwało to jakieś dwadzieścia sekund, po czym Konrad chwycił Marcina za włosy i włożył jego głowę do wnętrza sedesu. Spłuczka, którą mu zafundowali, była dla Prosiaka tak zabawnym pomysłem, że jego niekontrolowany śmiech o mało nie doprowadził do tragedii. Dziwne charczenie dobiegające z jego strony okazało się tylko zadławieniem śliną, które po dłuższej chwili opanował.

Marcin pomiędzy próbami złapania oddechu był im nawet wdzięczny. Zimna, choć śmierdząca woda łagodziła puchnące na głowie guzy i zadrapania. Gdy Konrad jej i Wulkan bawili się w najlepsze, Prosiak stwierdził, że mu też się coś od życia należy, i za wszelką cenę chciał dołączyć do „zabawy”. Miał już dość pilnowania drzwi i patrzenia, czy nikt nie idzie. Niewiele myśląc, chwycił za kij od szczotki, która stała obok, i zmierzał w kierunku chłopców, podśpiewując: „Ktoś dziś stanie się prawdziwym cwelem, na, na, na…”. Gdy gruby próbował wyczuć dobry chwyt na kiju, reszta bandy z paskudnymi uśmiechami na twarzy mocowała się z paskiem Marcina. W momencie, gdy spodnie wylądowały na ziemi, a Prosiak przymierzał się do ataku na odbyt chłopca, otworzyły się drzwi. Do toalety wszedł pan Zbigniew, konserwator, który feralną przeciekającą toaletę, miał naprawić już dwa tygodnie temu.

– Co tu się kurwa, dzieje?! – spytał agresywnie po chwili, próbując zrozumieć sytuację, którą zastał. – Wypierdalać stąd! – krzyknął, równie przerażony co Marcin. – Cała trójka! Won!

– Dobra, japa tam! – rzucił opryskliwie Konrad i wskazał reszcie ruchem głowy, że skończyli.

– Ja ci, kurwa, zaraz dam japę, gówniarzu – odpowiedział konserwator przepełniony gniewem i pogardą.

– Dobra, nara, ty! – rzucił Wulkan, który wychodząc z łazienki, znów nie zauważył kałuży przy kabinie. Gdyby nie Prosiak (którego sparaliżował strach i stał jak wryty), wywróciłby się na plecy. Chwycił grubego za ramię w ostatniej chwili, co sprawiło, że wyrwał świniastego z transu, który odrzucił miotłę, dołączył do bandy i zmierzał do wyjścia.

– Pieprzone gnoje… – rzucił na odchodne Zbyszek.

– Nic ci nie jest? Jak to się stało? Dlaczego nie krzyczałeś o pomoc? Wszystko w porządku? Chcesz iść do lekarza? Jeśli masz jakieś problemy, to możemy pójść do psychologa. Wiesz o tym? – Zatroskany strzelał pytaniami jak z karabinu, lecz chłopiec nie odpowiadał.

Marcin, nauczony doświadczeniem z poprzednich sytuacji, zdawał sobie sprawę, że to na nic, a oni nie są w stanie mu pomóc. W zależności od zadanego pytania tylko przecząco kręcił głową lub przytakiwał. Wiedział, że to najkrótsza forma „rozmowy”. Chciał mieć już to wszystko za sobą i wrócić do siebie. Gdy był w pokoju, postanowił odprawić swój klasyczny rytuał, który łagodził przykrości podobnych dni. Zrobił sobie ukochane kakao w glinianym kubku i usiadł po turecku na łóżku. Twarz skierowaną miał w stronę paskudnej ściany, z której zielonobrązowa farba zaczęła odchodzić już dobrych kilka lat temu. Zamknął oczy i z całych sił starał się wyobrazić sobie, że jest w innym miejscu, takim, w którym czuje się bezpiecznie, spokojnie i szczęśliwie. Książki, które pochłaniał w ogromnych ilościach, były nieodzownym atutem w kreacji wyobrażeń o miejscach, do których przenosił się w takich momentach.

Od jakiegoś czasu pracował nad projektowaniem w głowie swojego własnego azylu. Miejsca dostępnego tylko dla niego i wyglądającego dokładnie tak, jak on chciał. Wracał więc do swojej własnej wymyślonej wyspy. Właśnie przebywał na słonecznej plaży, na której znajdował się tylko ciepły żółty piasek i wysokie drzewa z zielonymi liśćmi. Jego oazę otaczała piękna lazurowa woda. Założyłby się o jabłko, że widział taki krajobraz na jednej z pocztówek lub w jakiejś gazetce. Leżał pod wielką palmą. Smagany bryzą słuchał szumu fal i delektował się słońcem, które delikatnie opalało jego policzki. Promienie raz po raz wychodziły i chowały się za liściem kokosowego drzewa, który kołysał się na wietrze. Na jego prywatnej wyspie nie było nikogo poza nim i jego psem, którego musiał sobie zwizualizować, bo nie do końca wiedział, jakiej jest maści. Muszę przejrzeć kalendarze z psami albo wypożyczyć jakiś atlas zwierząt – pomyślał. Jego marzeniem było mieć czworonożnego oddanego przyjaciela. A może to będzie tygrys, a nie pies? – rozmyślał na swoim leżaku.

W tym samym czasie poczuł na barkach ciężar dłoni i przedramion oplatających mu się wokół szyi. Ciepło dotyku nie wyrwało go z wyimaginowanego świata, wręcz przeciwnie, przyniosło oczekiwane ukojenie i ulgę. Po policzkach spłynęły mu łzy.

*

W jednym pokoju spało od trzech do pięciu chłopców. Ich było czterech. Gdy Marcin siedział na łóżku, do pokoju weszło trzech pozostałych. Wtedy Igor zobaczył, w jakiej pozycji znajduje się jego brat. Skierował charakterystyczne, pełne wyrozumiałości spojrzenie na pozostałą dwójkę, a ci skinęli głowami i bez słowa udali się na dodatkowy spacer.

Igor był bliźniakiem Marcina, jednak poza tą biologiczną cechą wpisaną w dokument urodzenia, kolorem włosów i oczu niewiele ich łączyło. Był od Marcina znacznie masywniejszy, silniejszy, aktywniejszy i bardziej towarzyski. W przeciwieństwie do brata nie unikał znajomości, miał pokaźną grupkę kumpli, z którymi lubił spędzać czas. Wolne chwile upływały mu na dobrej zabawie w ośrodku, poza nim i na macie treningowej. Igor trenował zapasy i mieszane sztuki walki. Bracia byli ewenementem, o którym dużo dywagowali zarówno znajomi, jak i obcy. Każdy zastanawiał się, czy na pewno są bliźniakami. Opiekunowie ośrodka prześmiewczo nazywali ich Sonny i Fredo, nawiązując do filmu „Ojciec chrzestny”.

Igor próbował kiedyś swoich sił w piłce nożnej, ale stwierdził, że to zabawa dla mięczaków. Nie lubił aktorstwa i braku charakteru, co według niego stawało się nieodzownym elementem tej dyscypliny. On sprawy stykowe załatwiał w sposób, w którym nie było miejsca na żółtą kartkę i ostrzeżenie. W przeciwieństwie do brata nie rozmyślał nad swoją niedolą. Zaakceptował to, w jakim miejscu byli i jaki los im się przytrafił. Uważał, że posiadanie rodziców to tylko handicap na start, resztę i tak każdy musi sobie od życia wyszarpać samodzielnie. Był wdzięczny za dojrzałość, z którą musiał się zmierzyć nad wyraz szybko, i za brata, którego nie do końca rozumiał, ale kochał nad życie. Starał się go asymilować ze znajomymi, ze sportem i z życiem poza ośrodkiem, jednak po wielu rozmowach zrezygnował i dał mu obiecaną wolną rękę w wyborach. Czasami miał do siebie o to żal. Nie do końca chciał, by Marcin próbował sobie ze wszystkim radzić sam, tym bardziej że zazwyczaj mu się to nie udawało. Nie chciał też stawiać bratu ultimatum i być jego katem. Czas mijał, a on nie widział jakiejkolwiek poprawy. Nie chciał jednak kolejny raz wracać do tej samej rozmowy. Trzymał się ustalonych zasad i wiedział, że Marcin, aspirując do bycia dorosłym mężczyzną, musi ponosić konsekwencje swoich wyborów. Ukojenie znajdował w treningach, gdzie mógł dać upust złości, której nie umiał w sobie zwalczyć. Złości na siebie i brata czy na los i jego widzimisię? Na te pytania nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Pomimo intensywnych ćwiczeń i tak często chodził struty, obarczając się winą za niewystarczającą ochronę brata. Przecież nie będę go niańczył całe życie – kwitował zazwyczaj w myślach, i było w tym sporo racji.

*

Od razu wiedział, że stało się coś niedobrego. Pozycja i delikatne kołysanie się do przodu i tyłu były pochodną nieprzyjemnych wydarzeń, z którymi Marcin radził sobie zawsze dokładnie w ten sam sposób. Wiele lat zajęło mu zrozumienie tego zachowania. Wyrobienie podejścia do brata w takiej formie, by mu pomóc, a jednocześnie nie zrazić, było bardzo czasochłonne. Wielokrotnie w przeszłości odbijał się od niego jak gumowa piłka od ściany. Próbował pytań, próśb, gróźb, podniesionego i ściszonego głosu, ale zawsze kończyło się to tylko jego monologiem i ciszą Marcina. Po długim czasie zdał sobie sprawę z tego, że aby pomóc bratu, musi stworzyć schemat opierający się nie na jednej, a na połączeniu kilku metod rozmowy, zrozumienia i wyciszenia.

Odłożył przy drzwiach sportową torbę z treningowymi ubraniami i podszedł do brata. Pierwszym etapem było spokojne przytulenie. W takich momentach barki i szyja były jedynym bezpiecznym miejscem na ciele Marcina. Po ich dotknięciu się nie zamykał. Igor wiedział, że musi dać mu chwilę na przetrawienie bodźców. Ciepło i spokój pomagały nawiązać więź i stopić lód w sercu brata. Gdy Igor czuł, że Marcin się rozluźnia, wdrażał kolejne etapy dotarcia do niego. Jednym z nich był delikatny masaż spiętych mięśni palcami, a następnym – opanowany i pogodny ton głosu. Zazwyczaj musiał wspinać się na wyżyny, by zacząć zarażać go dobrym humorem, mimo że sam dobrego humoru nie miał. Cały schemat zazwyczaj wyglądał dokładnie w ten sam sposób, choć Igor niekiedy delikatnie go modyfikował, by osiągnąć zakładany cel.

Gdy uśmiechnął się i chciał przemówić do Marcina, on nagle się do niego odwrócił. Cały plan, nad którym tyle czasu pracował i który w takich momentach prawie zawsze się sprawdzał, teraz rozbił się w drobny mak, jak talerz z duraleksu.

– Kurwa, co się stało?! – krzyknął Igor, nie bacząc na to, że niszczy schemat rozmowy. Cisza. Igor wziął głęboki oddech. – Marcin, proszę cię, powiedz, co się stało! – Cisza. – Marcin, chcę ci pomóc, przecież wiesz. Czy kiedykolwiek cię oszukałem?

– Nie.

– No właśnie, więc na spokojnie opowiedz mi, co się wydarzyło, proszę. – Igor zdecydowanie spuścił z tonu.

– Nic, nie denerwuj się… – Marcin odwrócił się i ponownie wbił wzrok w ścianę.

– Nie denerwuje się. Chciałbym się tylko dowiedzieć, jak to się stało. – W Igorze opanowanie walczyło ze złością.

– To nic takiego, przewróciłem się – skłamał pobity brat.

– Marcin, spójrz na mnie. Ja nie jestem jednym z nich. – Igor wskazał cały ośrodek ruchem głowy. – Wiesz, że możesz mi zaufać.

– Wiem, ale naprawdę to nic takiego. – Marcin wytarł łzę wierzchem dłoni.

Igor wiedział, że w tym momencie nic więcej nie osiągnie.

– Chodź do łazienki, wezmę wodę utlenioną. Musimy to przemyć.

– Nie chcę, to będzie bolało.

– Na pewno nie bardziej niż twoje nowe tatuaże. Wiesz, że będziesz miał blizny?

– Naprawdę? – W głosie Marcina dało się usłyszeć podniecenie.

– Naprawdę, Rambo. Chodź do łazienki – powiedział z uśmiechem.

Gdy maszerowali do toalety, Igor bacznie obserwował wszystkich, których mijali. Wiedział, że ten, który będzie wytykał brata palcami lub się śmiał, będzie miał z tym coś wspólnego. Jednak na korytarzu nie spotkali nikogo, kto zwróciłby na nich szczególną uwagę.

– Wiesz, że prędzej czy później i tak się dowiem, co się stało?

– Wiem… – odpowiedział Marcin, który wyglądał, jakby szukał na ziemi nowych form życia.

– To lepiej powiedz od razu, bo jak nie, to później ja cię zleję. Na kwaśne jabłko. – Igor puścił oko do brata. Marcin się uśmiechnął.

– No dobra. Uderzyłem jednego chłopaka w oko, to znaczy, chciałem uderzyć, ale mi się nie udało.

– Co zrobiłeś?! – W głosie Igora było słychać wyraźny szok i niedowierzanie.

– Próbowałem uderzyć go w oko, bo chciał mi zabrać jabłko.

– Co? – spytał Igor z uśmiechem.

– No, zabrać… Moje jabłko. – Marcin był zakłopotany, tłumacząc sytuację, w której się znalazł.

– Idiota, no idiota. Przecież każdy wie, że nie zabiera ci się jabłek. Dobrze, że to nie było kakao, bobym cię musiał w więzieniu odwiedzać.

Marcin zaśmiał się pierwszy raz od początku ich rozmowy. Uff. Najgorsze za nami – pomyślał Igor.

– No, to pochwal się, kto był tym szczęściarzem, który dostał w cymbał? – spytał z niekrytą satysfakcją.

– Nie pamiętam, jakiś starszy chłopak – skłamał Marcin, znając personalia Konrada.

– Fiu, fiu. Pierwsza bójka, i to ze starszakiem… Nie poznaję cię. Gratulacje!

– Przestań, przecież wiesz, że nienawidzę się bić.

– Wiem, wiem, żartuję. No ale jestem z ciebie dumny, wiesz? Jesteś zuch! – Po tych słowach Igor klepnął brata w prawy bok nad biodrem i to, co zauważył, sprawiło, że oblał się zimnym potem. Natychmiastowy grymas oraz charakterystyczny skurcz wiotkiego ciała wskazywał, że nie tylko twarz i głowa ucierpiały w tym starciu.

– Zdejmuj bluzkę – powiedział władczo.

– Nie. – Głos Marcina zaczął drżeć.

– Natychmiast! Nie żartuję!

– Dobrze już, nie krzycz. – Marcin znał ten ton głosu. Wiedział, że nie ma w nim miejsca na dyskusję, a brat używa go niezwykle rzadko i tylko w trosce o niego.

Gdy ściągnął bluzę, Igorowi ukazały się bordowosine plamy na całym ciele. Przedramiona, barki, plecy, biodra i brzuch były wypełnione wybroczynami.

– Ja pierdolę… Zabiję go.

– Przestań, to nic takiego – odpowiedział natychmiast Marcin, chcąc uspokoić brata.

– Na pewno był jeden? Jak wyglądał? Miał jakieś znaki szczególne? Ile mógł mieć lat? – Igor zalał brata falą pytań.

– Yyy… Nie wiem, nie pamiętam. Przestań, naprawdę nie chcę, byś miał przeze mnie kłopoty. – Marcin znów wpatrywał się w podłogę.

– Kłopoty to będzie miała ta kurwa, jak ją spotkam. Obiecuję ci, że za to zapłaci. – Igor zaczął wyraźnie szybciej oddychać. – Dobra, ubieraj się, wracamy do pokoju.

– Przepraszam.

– Przestań! Za co ty mnie przepraszasz?!

– Bo się zdenerwowałeś.

– Nie na ciebie braciszku, spokojnie. – Próbował nad sobą zapanować. – Ubieraj się i wracamy. Kocham cię. – Uważając na siniaki i świeże rany, Igor delikatnie przytulił brata.

– Ja ciebie też – odpowiedział Marcin, a z jego oczu znowu popłynęły łzy.

Wracając do pokoju, Igor rozmyślał nie o tym, czyja to wina, bo wiedział, że prędzej czy później pozna prawdę, ale o tym, w jaki sposób z nim porozmawiać. Z nim albo z nimi, bo tutaj przecież większość chojraków działa tylko w grupie – pomyślał.

***

Ze wspomnień wyrwały go ciężkie, masywne przedramiona i dłonie, które bardziej przypominały bochny chleba niż te ludzkie. Spokojnie otuliły się wokół jego barków i szyi. Sposobu, w jaki poczuł ciepło i bezpieczeństwo, nie doświadczył od dawna. Wiedział, kto za nim stał. Powoli otwierał oczy, by wrócić do rzeczywistości. Znowu był w kawiarni, w której umówił się z Igorem.

– Hej.

– No siema. Co się dzieje? Ponoć już dawno pokonałeś te swoje demony przeszłości, a dałbym sobie rękę uciąć, że przed chwilą widziałem Marcina z bidula. Co jest?

– Nic, to tylko wspomnienia.

– Z tego co pamiętam, to mówiłeś, że niewskazane są u ciebie takie niekontrolowane emocjonalne wycieczki. Chodzisz jeszcze do tej psycholożki?

– Nie, już od jakichś dwóch lat. Dałem sobie spokój. Wszystko jest okej, to tylko chwilowa, jak to zgrabnie nazwałeś, niekontrolowana wędrówka. Wszystko gra, serio. Co u ciebie?

– Pytasz z kurtuazji czy faktycznie obchodzi cię moja robota?

– Wiesz, że niezbyt. Ciekaw jestem, czy poza nią jesteś w stanie prowadzić normalne życie. W społeczeństwie, pośród ludzi, jak każdy zdrowy człowiek.

– To miłe, że nie widzieliśmy się tyle czasu, a ty na wstępie twierdzisz, że jestem pierdolnięty.

– Nie, to nie tak. Boże, wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem, wiem, zgrywam się. Dobrze cię widzieć takiego jak teraz. Fajnie, że poradziłeś sobie z tym całym syfem, że możemy normalnie pogadać. Bez podchodów, schematów i tym podobnych. Cieszę się, że już nie jesteś pierdolnięty. – Igor puścił oko i głośno się zaśmiał.

– He, he. Dobre. Ty zamiast tam latać z chłopakami na ulicy, to mógłbyś zostać komikiem, wiesz? Ponoć dobrze im płacą, może nie tak dobrze jak tobie, ale chociaż legalnie.

– I co jeszcze? Może miałbym się za babę przebierać co występ? Daj spokój. Miejsce klaunów jest w cyrku.

– Dlatego mówię, że byś tam idealnie pasował. – Teraz to Marcin puścił oko do brata.

– Spierdalaj – rzucił Igor.

– Z drugiej strony ciekaw jestem, jak przy takiej posturze wyglądałbyś jako kobieta. – Próbując to sobie wyobrazić, Marcin wybuchnął śmiechem.

Igor nie był już dzieckiem z sierocińca, które dużo biegało po podwórku i uczęszczało na treningi zapasów. Po szczupłym, choć zawsze dobrze wyglądającym chłopaku nie było już śladu. Teraz ważył jakieś sto dwadzieścia kilogramów, golił się na łyso i wyglądał jak ogromna dwudrzwiowa szafa. Miał potężne wytatuowane przedramiona i bicepsy wielkości głowy Marcina. Jego umięśnione łydki i uda sprawiały mu nie lada problem przy kupowaniu spodni w galeriach handlowych. „Wszystko teraz robią pod tych ciepłych chłopców. Mówię ci, ja tych spodni nawet na rękę nie nałożę, a oni w czymś takim paradują po ulicach. Jeszcze kupują za krótkie, jakby im woda w piwnicy stała” – to słyszał przez telefon Marcin, gdy brat czasami dzwonił się pożalić. Nie był gruby, był bardzo dobrze zbudowany. Według kanonu chłopaków z ulicy miał idealnie skrojoną do wykonywanego zawodu sylwetkę. Osiągnął ją nie tylko mozolną pracą na siłowni. Często wchodził na cykl sterydowy, by utrzymać się w formie. Obecnie jego najważniejszym suplementem diety był propionat. Marcin nieraz mówił, że nie chciałby spotkać kogoś takiego w środku nocy.

– A ty dla odmiany mógłbyś w końcu zacząć wyglądać jak facet. – Igor zaśmiał się donośnie. – Żartuję, już się nie dąsaj. A tak serio to dobrze wyglądasz, bez podlizywania. Jak nie ty. – Ciągnął zabawę w „szpilki”, którą obaj bardzo lubili.

Wieloletnia praca z panią psycholog sprawiła, że Marcin zmienił się nie do poznania. Zdrowie psychiczne i fizyczne wpływało nie tylko na dobry wygląd skóry czy włosów, ale przede wszystkim na odbiór jego osoby. Wciąż nie był duszą towarzystwa, ale nie był już cichym i pokrzywdzonym chłopcem z bidula, który jak ognia unikał kontaktu z nieznajomymi. Ktokolwiek znający jego przeszłość, usłyszawszy, że został agentem nieruchomości, gdzie kontakt z klientem to podstawa, uznałby to za bardzo dobry żart. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy adoptowany został jeden z ich współlokatorów. Matką Kamila, bo tak miał na imię kolega z domu dziecka, została pani Krysia – psycholog. Z racji tego, że Kamil był najlepszym kumplem Igora, wiedział o problemach i zachowaniu Marcina wszystko. Dla jego mamy była to nieoceniona pomoc w rozpoznaniu problemów natury psychicznej i wdrożeniu leczenia. Początkowo sesje szły bardzo opornie, bo natura Marcina nie pozwalała mu otwierać się przed nieznajomymi. Z upływem czasu Krystynie jednak udało się do niego dotrzeć, zbliżyć i nawiązać nić porozumienia. Przełomowym momentem w sesjach były wspólne wyprawy do wyimaginowanych światów. Marcin często z niemałym podnieceniem opisywał Igorowi przebieg i postępy na spotkaniach. Ten nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś mógł radzić sobie z problemami zupełnie tak, jak Marcin, który z dnia na dzień nabierał pewności siebie i przełamywał kolejne bariery. Efektem tego były jego sukcesy zawodowe i prywatne.

Swoją żonę poznał na jednym ze szkoleń brokerskich. Monika zawsze sprawiała wrażenie skrytej i niechętnej do nawiązywania znajomości. Połączyły ich kawa i bliźniacze problemy z przeszłości. Nie było subtelnego zaproszenia do kawiarni i wielogodzinnej rozmowy, a na pewno nie przy ich pierwszym zbliżeniu. Gdy Marcin zmierzał do łazienki, odpisując na esemesa od Igora, Monika wracała z kuchni – z pełną filiżanką. Ona, skupiona na tym, by nie rozlać ani kropli, i on, z nosem w telefonie. Wpadli na siebie na korytarzu. Monika dostała telefonem w czoło, po czym miała sporych rozmiarów siniaka, a on podskakiwał jak przestraszony kanarek w klatce, z czarnym gorącym płynem na swoim białym golfie. Dla ludzi stroniących od bycia w centrum uwagi tego rodzaju spotkanie było czymś, po czym chcieli zapaść się pod ziemię. Udali się wspólnie do łazienki, gdzie ona zapierała mu ubrania, a on opatrywał jej czoło. Tak narodziła się miłość, od początku usłana bólem i cierpieniem, z czego nie raz oboje się śmiali. Jej problemem przeszłości był ojciec alkoholik. Wieczne kłótnie z matką, pobite talerze i spotkania z kolegami do późnych godzin nocnych, po których wracał pijany – to w skrócie jej dzieciństwo. Była to zdecydowanie inna szkoła wychowania niż w przypadku Marcina, ale też zostawiła spore bruzdy na psychice dziewczynki. Jej sytuacja sprzed lat, tak jak w przypadku ukochanego, również przełożyła się na problemy w socjalizacji ze światem. Nikt nie rozumiał jej tak dobrze jak on – i wzajemnie. Po trzech latach od feralnego spotkania na szkoleniu wzięli ślub.

W firmie również szło Marcinowi bardzo dobrze. Zaledwie w osiem miesięcy, pracując na samych prowizjach, zarobił na wkład własny pod kredyt na dom, który postawił już wspólnie z Moniką w Konstancinie. Teraz Marcina charakteryzował stabilny rodzinny grunt, twarde stąpanie po ziemi i rozważne patrzenie w przyszłość. Od czasu do czasu zdarzało mu się uśmiechnąć na wspomnienia starego „ja” i tego, jakie zaszły w nim zmiany. Zazwyczaj ubierał się elegancko, niezależnie od tego, czy szedł do pracy czy na spotkanie w kawiarni z bratem. Dopasowany golf, jasne spodnie oraz marynarka i mokasyny były jego znakiem rozpoznawczym. Ważył około dziewięćdziesięciu kilogramów, ale wyglądał szczupło, co było wynikiem codziennego joggingu. Miał długie, zaczesane do tyłu czarne i lśniące włosy, niczym z reklamy szamponu. Jego szeroką szczękę przyozdabiała bardzo dokładnie przystrzyżona czarna broda, a niebieskie oczy ukrywał za okularami przeciwsłonecznymi w cienkich oprawkach. Był bardzo przystojny i znał się na modzie. Śmiało mógłby zostać modelem tygodnika dla kobiet. Igor nie raz o tym wspominał, jednak Marcin prześmiewczo odpowiadał, że do tego potrzebowałby kolejnych dziesięciu lat sesji z psychologiem.

– Zabawne, bo akurat dzisiaj czuję się fatalnie. Miałem ciężką noc.

– Co, Monika nie chciała zejść z kindybała? – Igor uśmiechnął się szelmowsko.

– Nie, debilu, nieprzespaną. Znowu miałem koszmar.

– Serio? Coś się wydarzyło?

– Nie, i właśnie to jest dziwne, bo nic. Ostatnie takie akcje miałem jeszcze w domu dziecka. Po sesjach u Krystyny zdarzały się sporadycznie, ale to było wiele lat temu. Teraz wszystko się układa, zdrowie jest, z Moniką też wszystko w porządku, na robotę nie narzekam, nie wiem, co się stało.

– Jak wyglądał ten sen?

– Chora akcja, byłem na jakimś, nie wiem, opuszczonym obiekcie sportowym. Dookoła żadnej żywej duszy, tylko ja, siedzący na kimś. Nie jestem w stanie powiedzieć na kim, bo twarz miał dosłownie zmasakrowaną. Gdybym nie wiedział, jak wygląda człowiek, nie wpadłbym na to, że tam mogła być czyjaś gęba. Wszędzie pełno krwi: dookoła, na mnie, dosłownie wszędzie. Obok leżał młotek, a moja ręka była zdrętwiała, jakbym tym młotkiem kogoś tłukł godzinami. Chore. Dostałem ataku paniki i myślałem, że umrę w tym śnie. Nie polecam nikomu takiego koszmaru.

– Za mocno, stary. Brzmi to trochę jak… – Uciął w pół zdania, jak gdyby ugryzł się w język.

– Tak, wiem, to bardziej twój świat niż mój – powiedział Marcin ściszonym głosem, rozglądając się, czy aby nikt z postronnych ludzi nie podsłuchuje rozmowy.

– Dokładnie. Dziwię się, bo od dłuższego czasu nie gadaliśmy, poza tym nigdy nie opisuję ci ze szczegółami co i jak. Nie wiem nawet, skąd twoja głowa wzięła taką projekcję.

– Wiesz, ja nie do końca wiem, czy w tym śnie to ja to zrobiłem. Może chciałem tylko pomóc? Sprawdzić, czy ten ktoś żyje?

– No tak, a ręka ci zdrętwiała, bo mu puls na kutasie sprawdzałeś?

– Dobra, kurwa, koniec tematu. Z tobą nie da się normalnie pogadać, przecież każdy musi być taki jak ty.

– Wypraszam sobie, bracie cystersie. Ja rozmawiam tak tylko z ludźmi, którzy sobie na to zasłużyli, ale fakt, zapomniałem o twoim szlachetnym sercu. Przecież ty strasznie brzydzisz się przemocą i agresją. Aż mi się przypomniała ta akcja z sierocińca, z tym jabłkiem, pamiętasz? – Igor uśmiechnął się. – Ogólnie to kochasz ludzi do momentu, aż ci ktoś nie ukradnie jabłka, wtedy to szafot. – Zaśmiał się głośno.

– Nie powiem, przez kogo musieli tego samego typa składać do kupy. Tamtych dwóch chyba mniej ucierpiało, co?

– Nie wiem. Pamiętam tylko jedną zabawną rzecz: jak jebany… Jak mu tam? Karol?

– Konrad.

– No, ta kurwa. Jak zaczął coś tam bredzić. Mordę to miał rozjebaną jak tatar. Ledwie go rozumiałem. Jeszcze się dławił własną krwią, i takie te, bańki puszczał śmieszne. No, komedia. – Igor wytarł łzę, którą uronił ze śmiechu. – Ale to, jak mu na koniec zamknąłeś pysk, to klękajcie narody. Nigdy tego nie zapomnę, jak mnie wyręczyłeś.

– Przestań, nie chcę do tego wracać. – Marcin był mocno zniesmaczony wspomnieniami sprzed lat.

– Zasłużył sobie śmieć. Nazbierało mu się przez te wszystkie lata i akcje z bidula. – Igor przerwał ciszę, która nastała po ostatnim zdaniu.

– Fakt, zasłużył sobie… – odpowiedział Marcin w zadumie.

***

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV

Prawo braci

ISBN: 978-83-8373-736-2

© Radosław Paszko i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz

KOREKTA: Joanna Kłos

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek