Podwójny pasjans -  - ebook

Podwójny pasjans ebook

3,8

Opis

Kolejna odsłona pasjonującej rywalizacji superbohaterów przenosi nas na planetę Takis, rodzinną planetę dr Tachiona, z której pochodzi wirus dzikich kart

Uciekając przed bitwą między asami, dżokerami i natolami, Blaise ucieka na planetę Takis w ciele doktora Tachiona, pozostawiając Tacha w ciele ciężarnej bezdomnej nastolatki. Blaise zmierza na Takis na pokładzie statku kosmicznego swego dziadka, marząc o nowych podbojach. Tachion musi sprzedać własną duszę, by dotrzeć na Takis, a gdy już tam się znajdzie, zostanie zmuszony stawić czoło wnukowi pośród politycznych i militarnych machinacji tamtejszego społeczeństwa. Czeka go gąszcz intryg i zdrad, a stawką tej batalii jest los całego świata.

„Ta powieść jest niczym szalona przejażdżka rollercoasterem – świetna zabawa i dużo adrenaliny, ale też zawiera zaskakująco wiarygodnie nakreślone postaci i sporo emocjonalnych zawirowań jak na książkę o przygodach superbohaterów”.

„Publishers Weekly”

NA PODSTAWIE DZIKICH KART UNIVERSAL CABLE PRODUCTIONS, WYTWÓRNIA, KTÓRA WYPRODUKOWAŁA SERIALE TAKIE JAK W GARNITURACH I MR. ROBOT, PRZYGOTOWUJE SERIAL TELEWIZYJNY.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 588

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Podwójny pasjans [Dzikie karty t.10] Tytuł oryginału Double Solitaire ISBN Copyright © 1992 by George R.R. Martin and the Wild Cards TrustAll rights reserved Copyright © 2021 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redaktor Robert Cichowlas Ilustracja na okładce Tomasz Ściolny Mapa Jennifer Hanover Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Tę książkę poświęcam Vicowi Milánowi, bez którego pomocy Takizjanie nie byliby nawet w połowie tak interesujący, a także George’owi R.R. Martinowi, redaktorowi i przyjacielowi, bez którego wsparcia oraz zachęty ta powieść w ogóle nie mogłaby powstać.

Rozdział 1

Maleńka odleciała.

Jedyne, co jeszcze po niej zostało, to bursztynowe i fioletowe światła, które wydłużyły się nagle, po czym eksplodowały kolorowym ogniem, gdy żyjący statek kosmiczny włączył napęd widmowy. Na jego pokładzie znajdował się wnuk Tachiona, Blaise, krwiożerczy Morakh Durg oraz ciało Tachiona. Ile milionów kilometrów dzieli ich już od Ziemi? — pomyślała Tach. Nagle emocje zatrzepotały gwałtownie w jej głowie, niczym przerażone ptaki tłukące o szybę: gniew, strach, rozpacz i żal tak głęboki, że objawiał się jako fizyczny ból. Na ekranach wypełniających kabinę pojawiły się obrazy gwiazd, jasnych klejnotów świecących na tle granatowego aksamitu wyższych warstw atmosfery.

Cisza wypełniająca skorupę Żółwia przypominała żywe stworzenie. Tommy wpatrywał się w Tachion. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. Teraz, gdy gorączka pościgu minęła, uświadomiła sobie, że wewnątrz skorupy jest bardzo ciasno. Z konieczności siedziała na kolanach Tommy’ego, a on obejmował ją w talii. Czuła jego ciepłe uda wciskające się w jej pośladki. Zsunęła się na podłogę i oparła o konsolę, próbując uciec przed jego męskim żarem. Jej serce tłukło o żołądek, z każdym uderzeniem przynosząc nową falę mdłości.

Jęknęła, pochylona nad wydatnym, ciążowym brzuchem.

— Nie — wyszeptała.

— A niech to, jesteśmy prawie na orbicie.

Tommy kręcił głową, przesuwając spojrzenie z ekranu na ekran. Wszystkie pokazywały taki sam czarny obraz, pomijając tylko te, które połączono z kamerami zamontowanymi u podstawy skorupy. Na tych widniała Ziemia. Została daleko w dole.

Nagle skorupa przechyliła się, zwracając się bokiem ku rzedniejącej atmosferze, i zaczęła spadać. Z ust Tommy’ego wyrwał się nieartykułowany krzyk przerażenia. Problemy Tachion utraciły znaczenie w konfrontacji z bezpośrednim zagrożeniem.

Żółw „latał” dzięki mocy telekinetycznej. Wyobrażał sobie, że „odpycha” się od czego albo „ciągnie” za coś. Trzymał się żyjącego statku kosmicznego Tachion telekinetycznymi palcami, lecz przed kilkoma sekundami Maleńka włączyła napęd widmowy i uciekła w rejony, które można było opisać jedynie jako granice i szczeliny rzeczywistości. Nie zostało mu nic „realnego”, czego mógłby się uczepić.

Ich prędkość zwiększała się z każdą sekundą. Spadali na łeb, na szyję, a upadek musiał zakończyć się śmiercią. Nie — poprawiła się Tachion. Koniec nadejdzie znacznie szybciej.

— Mamy do czynienia z tym, co w języku astronautów nazywa się katastrofalnym wejściem w atmosferę — oznajmiła pedantycznym tonem, narzucając sobie spokój, którego w rzeczywistości nie czuła. — Musimy wytracić prędkość, Tommy, bo inaczej spłoniemy albo zostanie po nas spory krater gdzieś na Wybrzeżu Wschodnim.

— Nie dam rady. — Tommy zakrył twarz dłońmi i jego głos brzmiał niewyraźnie. — Nie mam się czego chwycić!

— Pod nami jest dość duża planeta. Odepchnij się od niej. — W niektórych jej słowa pojawiła się nuta paniki. Tach otarła pot, zamierając w bezruchu w połowie gestu. — Tommy, zaczyna nam brakować czasu!

— Nie dam rady.

— Człowiek, który przechytrzył Mur Opasa, na pewno coś wymyśli!

W miarę, jak wewnątrz stalowej skorupy narastały siły przyśpieszenia, Tach coraz trudniej było mówić.

Umysł dziecka dotknął myśli matki, próbując zrozumieć sytuację. Tachion zablokowała Illyanę, nie chcąc, by wyczuła jej narastającą panikę.

— Niech cię szlag! Jeśli zabijesz moje dziecko, nigdy ci nie wybaczę!

Zerknęła na ekrany. Większość była ciemna. Kamery przepaliły się z powodu rosnącej temperatury powłoki. Tylko dwie nadal przekazywały obraz. Płomienie. Tach odciągnęła dłonie Żółwia od jego twarzy, złapała go za podbródek i uniosła siłą jego głowę.

— Patrz!

Żółw jęknął z przerażenia i trwogi, po czym jeszcze mocniej skulił się w wyściełanym fotelu.

To był zły pomysł.

Tachion cofnęła rękę, ocierając się łokciem o metalową konsolę. Oparzyła się. Plastik zaczynał się topić, smród wgryzał się w jej gardło niczym kwas. Nie spłoniemy, tylko się otrujemy. Plastik jest wysoce toksyczny. Zamachnęła się i ze złością uderzyła otwartą dłonią w policzek oraz ucho Tommy’ego. Mężczyzna pisnął i uniósł wzrok.

— Jak latasz? W jaki sposób to robisz? Powiedz mi!

— Wy... wyobrażam sobie d... duże dłonie albo coś w tym rodzaju.

Złapała go za koszulkę. Jej palce pokrył pot wyciśnięty z materiału.

— Zrób to teraz. Skrzydła, wielkie, piękne skrzydła. Jak u Sokolicy. Rozpościerają się. Łapią wiatr. Spowalniają nasz upadek. — Tommy zamknął oczy. Na jego otłuszczonej twarzy pojawił się wyraz skupienia. — Szybujemy. — Tachion pośpiesznie szukała kolejnych metafor. — Opadamy na spadochronie. Gigantycznym.

Skorupą szarpnęło tak gwałtownie, że Tachion runęła na podłogę. Jej łokieć uderzył w ekran niczym włócznia, roztrzaskując go na drobne kawałki. Po jej ręce spłynęła krew.

— Cholera, nic ci się nie stało? — zapytał Tom.

— Udało ci się, Tommy, udało!

Roześmiała się, patrząc w jego wystraszone, brązowe oczy.

— Krwawisz.

— To nic.

— I co chcesz teraz zrobić?

Spojrzała na ostatni działający ekran. Nowy Jork był lasem kolców z kryształu i stali, widocznym na horyzoncie na północy. Zmęczenie opadło na jej klatkę piersiową, ciężkie jak worek piasku.

— Zabierz mnie do domu, Tommy. Zabierz mnie do domu.

Manhattan. Zbliżali się do niego o zachodzie słońca. Drapacze chmur wyciągały się ku krwawemu niebu niczym kamienne lance. Zostawiali je za sobą, aż wreszcie znaleźli się nad skażonym trądem Dżokerowem. To był naprawdę szalony lot. Mieli tylko jedną kamerę i lecieli właściwie na oślep. Tachion wpatrywała się w jedyny ekran. Jej twarz utraciła wszelki wyraz. Nie czuła radości z powrotu do domu, a wyłącznie paraliżujące zmęczenie. Straciła wszystko. Wszelką nadzieję na powrót do prawdziwego domu. Na przywrócenie swej wygnanej duszy właściwej postaci.

Pojawiła się klinika. Przez obraz zamontowanej pod spodem kamery przemknęły kamienne lwy stojące przy wejściu. Następnie znaleźli się nad dachem i wylądowali lekko na krytej papą powierzchni.

Żółw otworzył właz i Tach wygramoliła się na zewnątrz. Choć sierpniowe słońce już zachodziło, grzało jeszcze mocno i papa miała galaretowatą konsystencję. Tenisówki dziewczyny lepiły się do podłoża, jeszcze bardziej utrudniając i tak już niemożliwą wspinaczkę na szczyt skorupy.

W wyjściu pojawił się Tommy.

— Nie, Tom, mogą cię zobaczyć — sprzeciwiła się Tachion.

As nie odpowiedział. Objął ją delikatnie w pasie i podsadził na szczyt skorupy. Gapili się na siebie przez dłuższą chwilę.

— Przepraszam — odezwał się wreszcie mężczyzna.

— Za co?

— Za to, że cię zawiodłem.

Na ulicy przed kliniką wkrótce zapanował chaos. Lekarze i pielęgniarki wypadli z budynku na zewnątrz. Pacjenci wyglądali przez okna. Ruch na ulicy się zatrzymał. Żółw wrócił do Dżokerowa. Plotki krążyły jak szalone. Przyniósł wiadomość, że Tachion wcale nie zginął. Wrócił na Takis i tam umarł, a teraz as przywiózł takizjańską księżniczkę, która była wdową po Tachionie i matką jego nienarodzonego dziecka.

Bradley Finn, jedyny dżokerski lekarz w klinice, spacerował nerwowo po ulicy. Stukot jego kopyt o chodnik brzmiał tak, jakby kiepska grupa flamenco rozgrzewała się przed występem. Troll, szef ochrony, położył wielką jak łopata, pokrytą zrogowaciałą skórą łapę na kłębie centaura. Izabelowata skóra zadrżała i Finn się uspokoił.

Tachion siedziała na szczycie skorupy, przyglądając się swoim ludziom. Nagle z kliniki wyszła doktor Cody Havero i na sercu Tachion zacisnęły się zimne jak lód szpony. Dawno temu, w innym życiu, kochała tę kobietę. Teraz czuła jedynie wstyd.

— TO JEST DOKTOR TACHION. — Żółw podkręcił głośniki i słowa odbiły się echem od ceglanych budynków. — PADŁ OFIARĄ SKOCZKÓW. PRZETRZYMYWANO GO NA ROX. SAM FAKT, ŻE WIEDZIAŁ, GDZIE MNIE ZNALEŹĆ, POWINIEN BYĆ WYSTARCZAJĄCYM DOWODEM, ALE WSZYSCY Z PEWNOŚCIĄ PAMIĘTACIE JAKIEŚ WYDARZENIA, O KTÓRYCH WIECIE TYLKO WY I DOKTOR TACHION, PODDAJCIE JĄ PRÓBIE, JEŚLI MUSICIE, ALE TO JEST TACHION.

Zapadła cisza, zakłócana tylko zwyczajnymi odgłosami miasta. Gdzieś zawodziła syrena. Jej dźwięk był coraz bliżej. Dla gliniarzy każde zgromadzenie w Dżokerowie oznaczało potencjalne zamieszki. Tachion uświadomiła sobie, że musi rozproszyć tłum i przywrócić porządek przed przybyciem policji. Przełożyła nogę przez szczyt skorupy i zsunęła się na dach.

Cody dotarła do niej pierwsza. Tachion uniosła na moment wzrok, ale nie była w stanie spojrzeć w spokojne, ciemne oko starszej kobiety. Odwróciła się do niej plecami i ruszyła w stronę Finna oraz Trolla.

— Zaprowadźcie mnie do mojego gabinetu. Opowiedzcie mi o wszystkich okropnych rzeczach, jakie zrobił skoczek w moim szpitalu. A potem zabierzcie mnie do domu.

Cody szła tuż za nią.

— Nie masz domu. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Oddaliśmy mieszkanie.

Wzruszyła lekceważąco ramionami, ale Tachion dostrzegała ból, który ukrywała.

— Lepiej byłoby delikatniej — rzekł cicho Finn do Cody. Jego spojrzenie co chwila wędrowało ku ciążowemu brzuchowi Tachion, która poczuła gwałtowną potrzebę rozwalenia czegoś... zabicia czegoś.

— Lepiej powiedzieć wszystko otwarcie — upierała się Cody.

— Lepiej dla kogo? — zapytała Tach.

Jedyne oko kobiety spojrzało na nią z desperacją umierającego zwierzęcia.

— Nie mogłam nic na to poradzić. Przetrzymywali mnie miesiącami. Chris myślał, że nie żyję. Oddali go do domu dziecka. — Tachion nie potrafiła określić, czy lekarka szuka pocieszenia, czy tylko gada, żeby gadać. Kiedy Blaise powiedział mi, że cię zabił, uwierzyłam mu. Nie chciałam cię zawieść.

— Nie poradzę sobie z tym — rzekła Tachion cichym, bezbarwnym głosem. — Z twoją obecnością. Z twoimi słowami. Zajmij się moją kliniką, zajmij się własnym bólem, a mnie zostaw w spokoju.

Wypowiedziała te słowa, nawet nie spoglądając na zrozpaczoną kobietę. Cody zesztywniała, skryła się za zasłoną dumy i wróciła do kliniki. Troll i Finn wlepili spojrzenia w Tachion.

— Ma za sobą okropne przejścia — rzekł ze spokojem dżokerski ochroniarz.

— I zasługuje na lepsze traktowanie. Tak, wiem o tym. Ale nie mogę jej tego dać. Nie jestem w stanie spojrzeć jej w oczy... Nie zdołam jej pomóc... tak samo, jak ona nie mogła pomóc mnie.

Tach odwróciła się nagle, podbiegła do Żółwia i dotknęła policzkiem stalowej skorupy.

— Boję się.

— JEŚLI BĘDZIESZ MNIE POTRZEBOWAŁA, WIESZ, GDZIE MNIE ZNALEŹĆ — odparł Tommy.

Tach skinęła głową i wróciła do swoich pracowników.

— A później Cody zniknęła i wszyscy uważali, że nie żyje, natomiast ty... no wiesz, myśleliśmy, że to ty... — poprawił się Troll — szukałeś zapomnienia w butelce i z czasem zrezygnowałeś z pracy w klinice. Jakoś sobie radziliśmy, aż wreszcie Cody wróciła z wiadomością o twojej śmierci, a fałszywy Tach zniknął. Chciałem popłynąć na Ellis Island i poszukać...

— Ale wtedy już nazywali ją Rox i nikt nie mógł się tam dostać — wtrącił Finn.

— Och, można się tam dostać — zapewniła cicho Tach, wspominając samotnego, przerażonego, pogrążonego w marzeniach chłopaka, który sprawował obecnie władzę nad Ellis Island. — To trochę tak, jak z krainą baśni...

Głos Tach ucichł.

— Upodabnia się do niej coraz bardziej — zauważył Finn. — Kurwa, pojawił się tam prawdziwy zamek. Ten cały Opas wydał oświadczenie skierowane do rządu Stanów Zjednoczonych. Ogłosił niepodległość wyspy. Wiesz, co się wydarzyło, kiedy ostatnio ktoś tego próbował? Mówią na to wojna secesyjna.

— Kogo obchodzi ten polityczny syf? Chcę się dowiedzieć, co się działo z Tach — nie ustępował Troll. — No wiesz, po tym, jak Blaise cię porwał.

Tachion milczała.

— To raczej oczywiste, nie sądzisz? — odezwał się po chwili wyraźnie skrępowany Finn. Troll łypnął na niego spode łba. Pracownicy kliniki imienia Blythe van Renssaeler byli wyraźnie podenerwowani.

Siedem miesięcy piekła przepłynęło przez jej wspomnienia z przyprawiającą o mdłości łatwością. Porwanie, Blaise przenoszący duszę Tachiona do ciała szesnastoletniej dziewczyny i gwałt. Tygodnie uwięzienia w piwnicy, w całkowitej ciemności. Kolejny gwałt. Ciąża. Nieudana próba ucieczki i jeszcze jeden gwałt. Wreszcie ratunek. A teraz rozpacz.

— Kto jest ojcem? — zapytał Finn.

Tachion wstała.

— Mój czarujący, szalony wnuk, Blaise — odpowiedziała i uśmiechnęła się półgębkiem, widząc szok i niesmak na ich twarzach. — Nie ma powodu się gorszyć. Na Takis kazirodztwo to szanowana, sięgająca starożytności tradycja.

— To niewiele, ale zawsze to dom — stwierdził Finn i rzucił klucze na stół przy wejściu.

— To penthouse — sprzeciwiła się Tachion.

— Faktycznie. Ale „dom” brzmi nieźle, nawet jeśli to niezupełnie prawda. — Tach weszła do salonu za młodym lekarzem. — Jestem dżokerem, a mój ojciec to bogaty producent i reżyser z Hollywood. Uważam, że należy mi się nieco luksusu.

Pokój był przestronny, a jego umeblowanie składało się głównie z leżących na podłodze poduszek. Niemniej była tam też kanapa.

— To ustępstwo na rzecz dwunogów — wyjaśnił Finn, gdy spojrzała ze zdziwieniem na mebel.

Zaciekawiona Tach zajrzała do kuchni. Było tam wszystko, czego można by się spodziewać, tyle że szuflady i lady były umieszczone niżej niż zazwyczaj.

Wróciła do salonu i odkryła bar. Ujrzawszy butelkę courvoisier, wlepiła w nią spojrzenie wygłodniałego uchodźcy.

— Nie, szefie — dobiegł ją zza pleców głos Finna. — Spróbuj raczej tego.

Odwróciła się i podał jej szklankę mleka.

— Nie, dziękuję.

— Wypij to.

Wcisnął jej szklankę w dłonie.

— Nie znoszę tego — poskarżyła się. — Próbujesz się mną opiekować. Każesz mi dbać o siebie. Próbujesz mnie przekonać, że to... — wskazała oskarżycielsko na własne ciało — ...jest ważniejsze ode mnie.

— To jesteś ty.

Przyjrzała mu się uważnie. Dotknęła własnej twarzy, przeczesała palcami włosy i dotknęła ciążowego brzucha, lekko jak piórkiem.

— To nie jestem ja. Nie jestem, Bradley — odparła nerwowym tonem.

Finn zaprowadził ją do kanapy i lekko popchnął na nią.

— Szefie, trzeba to powiedzieć na głos. To możesz być ty. Mam na myśli kobiecość, nie ciążę. Blaise uciekł i zabrał ze sobą twoje ciało. Jeśli nie uda się go odzyskać, możesz spędzić...

Dalszy ciąg jego odrażającego, racjonalnego i w pełni logicznego wywodu zagłuszył dzwonek do drzwi. Finn potruchtał ku nim i nie zauważył, że Tach zaczęła dygotać. Wypuściła szklankę z odrętwiałych palców i rozlała na siebie mleko. Następnie złapała się obiema rękami za głowę, kurczowo próbując zaczerpnąć tchu. Na jej czole i na górnej wardze zbierał się lepki pot. Jej pole widzenia zawęziło się do tunelu ze wszystkich stron otoczonego ciemnością. Zimne palce dotknęły jej nadgarstka, szukając tętna.

Otworzyła oczy i ujrzała piękną, kochaną twarz Cody. Zawstydzona z wielu różnych powodów Tach odwróciła wzrok, ale zdążyła zauważyć, że w hebanowych włosach lekarki pojawiły się srebrne nitki, a bruzdy przy jej jedynym oku zrobiły się głębsze. Najwyraźniej nie tylko Tachion wiele wycierpiała w ciągu ostatnich miesięcy. Ofiar było więcej.

Gdy Tachion była jeszcze mężczyzną, rozpaczliwie pragnęła kochać się z tą kobietą. Owo uczucie nie zniknęło, ale nie miała już testosteronu, który by je napędzał, ani penisa, który mógłby je wyrazić.

— Nie rób tego! — pisnęła. Szarpała się jak szalona, próbując wstać z kanapy, przeklinając ze złością swe niezgrabne ciało.

— Napad lękowy — oznajmiła ze spokojem Cody. — Przynieś mi torbę — poleciła Finnowi, oglądając się przez ramię. Zrobił to. — Podam ci łagodny środek uspokajający — poinformowała ze spokojem ciężarną kobietę, wyciągając strzykawkę. — Na ogół nie pochwalam tego u kobiet w zaawansowanej ciąży, ale...

— Idź sobie! Zawstydzasz mnie! Nie zniosę już więcej upokorzeń! Nie mogę tak żyć! Nie mogę i nie będę!

Cody uniosła z westchnieniem rękę i poprawiła opaskę na oku.

— Wpuść mnie, Tachion — rzekła. — Przestań mnie wypierać. — Jej spokojny, ochrypły, kobiecy głos ostro kontrastował z dziewczęcym sopranem Tachion. Wypełniła strzykawkę. — Swoją drogą, niewykluczone, że nie masz żadnego wyboru.

Wbiła igłę w ramię Tachion i nacisnęła tłok.

— To znaczy, że mam po prostu się z tym pogodzić?

— Dobrze wiesz, że wcale tego nie proponuję. Posłuchaj, przykro mi z powodu tego, co cię spotkało. Wszystkim nam jest przykro. Ale zostać kobietą to nie taka wielka tragedia, jak wszystkim sugerujesz. Powinnaś wykorzystać tę szansę na głębszą analizę kobiecej sytuacji i zrobić sobie trochę notatek.

— Sugerujesz, że źle traktowałam kobiety?

— Tak. Ludzie dawali się nabrać twoim barwnym strojom i łatwemu okazywaniu uczuć. Uważali cię za słabego albo zniewieściałego, ale prawda wyglądała tak, że był z ciebie typowy facet. Czasami nawet kawał chuja. Zawsze traktowałeś kobiety przedmiotowo. Były dla ciebie obiektami seksualnymi, romantycznymi ideałami, pocieszycielkami, potencjalnymi żonami albo klaczami rozpłodowymi. Ale nigdy nie były ludźmi.

Tach poczuła ucisk w gardle. Przełknęła z wysiłkiem ślinę.

— Boję się. Nie potrafię tak żyć.

Finn ją objął.

— Wiem, kochanie. Wiem.

Od czasu kolejnych gwałtów nie tolerowała fizycznego kontaktu z żadnym mężczyzną. Delikatnie, starając się uniknąć paniki, uwolniła się z jego uścisku, wstała i spojrzała na Cody. Ta wysunęła nagle rękę i podtrzymała chwiejącą się na nogach dziewczynę, osłabioną burzliwymi wydarzeniami dnia oraz działaniem środka uspokajającego.

— Idź spać — rzekła cicho lekarka i popchnęła ją lekko w stronę Finna.

Centaur zaprowadził ją do pokoju gościnnego.

— Chcesz, żebym tu został? Mogę znaleźć kogoś, kto zrobi za mnie późny obchód.

— Nie. Zajmij się kliniką. Chcę... chcę zostać sama.

Stukot zamykających się za Finnem drzwi poniósł się głośno w półmroku. Tach spojrzała na łóżko. Przypomniała sobie wiele nocy wypełnionych gorącymi igraszkami z całym szeregiem kochanek. Nie pamiętała ich imion, ale ich ciała... Wypełniły ją gniew i żal.

Tach obudziły złe sny. W jej umyśle nadal krążył Blaise. Pamięć o popełnionych przez niego gwałtach, fizycznych i mentalnych, była jak sącząca się rana. Jej serce tłukło z przerażenia, a każde gwałtowne uderzenie wywoływało mdłości. Nim ocknęła się całkowicie, zdążyła wyjść z sypialni. Stała w salonie, drżąc z zimna.

Będzie teraz mogła dodać chodzenie przez sen do listy dręczących ją koszmarów.

Poszła poszukać pomocy. Zawartość barku Finna świadczyła, że centaur jest miłośnikiem drogiego wina, ale były tu też butelki brandy, whisky oraz wódki.

W jej organizmie utrzymywały się jeszcze ślady środka uspokajającego. Głowę wypełniała jej wata, a kończyny poruszały się ospale. Otwierając butelkę brandy, wiedziała, że nie powinna tego robić, ale trunek od lat był dla niej azylem, a pragnęła przestać myśleć.

Zdążyła znacznie obniżyć poziom brandy w butelce, nim przepełniony pęcherz kazał jej powlec się do łazienki. Była tam tradycyjna toaleta, lecz również dziura w podłodze w stylu francuskim. Dość duża dziura.

Jak Finn radzi sobie z tym w klinice? — zadała sobie pytanie. Wchodzi tyłem do boksu, unosi ogon i ma nadzieję, że dobrze wyceluje?

Łazienkę również przebudowano. Znajdował się w niej wielki, wpuszczony w podłogę basen z ciężkimi suwanymi drzwiami z matowego szkła.

Uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie zastanawiała się nad trudnościami, jakim musi stawiać czoło Bradley. Ta myśl ją zawstydziła, dodatkowo pogłębiając dręczącą ją depresję.

Załatwiła się, wstała i spojrzała na swe coraz grubsze ciało. To jak przemiana w dżokera. Żyję w obcym, zdeformowanym ciele. Uniosła rąbek długiej koszulki i niepewnie dotknęła dłonią ciążowego brzucha. Znała się na medycynie i bez trudu zlokalizowała głowę Illyany.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki