Paula Pihlaja. Kontener - A.M. Ollikainen - ebook + audiobook

Paula Pihlaja. Kontener ebook i audiobook

Ollikainen A.M.

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwsza odsłona wciągającej fińskiej serii kryminalnej!

W Helsinkach zostaje odnaleziony kontener ze zwłokami. Posesja, na której go odkryto, należy do jednego z najbardziej znanych biznesmenów w Finlandii. Kiedy komisarz policji Paula Pihaja rozpoczyna śledztwo, ślady prowadzą do rodziny biznesmena, ujawniając dziesięciolecia podejrzanych przedsięwzięć biznesowych w Namibii.

Tymczasem życiem osobistym Pauli wstrząsają stare wspomnienia, które pojawiają się na skutek ostatnich wydarzeń. Kiedy była młodsza, musiała oddać dziecko do adopcji. Chłopiec, jej syn, ma już dwadzieścia lat i jest oskarżony o morderstwo. Paulę dręczy nie tylko poczucie winy związane z adopcją. Kobieta martwi się też o to, co stanie się z jej synem.

A.M. Ollikainen to pseudonim małżeństwa i duetu autorskiego Aki i Milli Ollikainenów.

Aki Ollikainen opublikował do tej pory trzy powieści i zdobył Helsingin Sanomat Literature Prize w 2021 roku. Był też nominowany do Man Booker Prize i Prix Femina w 2016 roku. Milla Olliainen opublikowała trzy powieści kryminalne i zdobyła nagrodę Like Publishing oraz nagrodę w konkursie literackim Fińskiego Towarzystwa Detektywistycznego w 2012 roku.

Kontener to ich pierwsza wspólna powieść i zwycięzca National Crime Novel Competition, ogólnokrajowego konkursu na najlepszą powieść kryminalną. A.M. Olliainen pracują nad drugą książką z serii, pt. Kiikku (ang. Swing), która w Finlandii ukaże się w 2022 roku. Para mieszka w fińskim mieście Lohja z dwójką dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
3,5 (31 ocen)
8
9
6
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zkotemczytane
(edytowany)

Całkiem niezła

Kontener to mroczny początek fińskiej serii. Skandynawskie kryminały cieszą się dużym uznaniem, zabierając nas do świata zbrodni i seryjnych morderców. Jednak stosunkowo rzadko autorzy zabierają nas do Finlandii. Co przyszykowała dla nas Czarna Seria? Czy Ollikainen będą godną konkurencją dla Lackberg? Przekonajmy się! Fińska zbrodnia. Odnalezienie kontenera ze zwłokami wstrząsa policjantami. Tak charakterystyczna zbrodnia może być tylko początkiem serii morderstw, które budzą strach miasteczka. Okazuje się, że morderstwa mogą mieć charakter rasowy, a policjanci zaczynają szukać punktów wspólnych. Po sprawdzeniu wpływowych właścicieli posesji, na których znaleziono Kontener, wychodzą kolejne prawdy na jaw. Ich inwestycje biznesowe w Namibii zaczynają budzić wątpliwość, a akcja książki zaczyna pędzić, porywając nas w intrygujące poszukiwania mordercy. Kto zabił? Kontener to dzieło duetu pisarskiego małżeństwa Ollikainen. Autorzy utkali zgrabną intrygę, lecz wielowątkowość powieści moż...
00
Annku90

Całkiem niezła

"Nie trze­ba być geniu­szem, żeby oszu­kać Fina." Chyba żadnego Fina nie znam, ale chętnie się dowiem, czy to prawda. Macie jakieś doświadczenia? Ależ czekałam na tę książkę! Fińska seria kryminalna, wciągająca seria, którą zapamiętam na długo. Noo, to nie tu. Nie tym razem. Potencjał był, ale gdzieś uciekł i nie wrócił. Paula Pihaja rozpoczyna śledztwo związane z odnalezieniem zwłok w kontenerze. Ślady prowadzą do rodziny biznesmena, który dawno temu miał kontakty w Namibii. Wraz z posuwaniem się do przodu śledztwa, poznajemy historię głównej bohaterki. Powracają wspomnienia, kiedy to musiała oddać swojego Syna do adopcji. Akcja posuwa się do przodu powoli, wątki odkrywane są stopniowo ale nie mogę napisać, że czekałam z zapartym tchem. Miejscami się nudziłam, miejscami czekałam aż akcja zacznie pędzić, ale tak też się stało. A szkoda! Bo potencjał był. Was oczywiście nie zniechęcam. Sama sięgnę po kolejną część, żeby zobaczyć jak potoczą się losy Pauli i Jej Syna. Z pewnośc...
00

Popularność




STY­CZEŃ

Poranne słońce zabar­wia samo­cho­dowe spa­liny i rzuca brudne żół­tawe świa­tło na domy pobli­skiego kwar­tału. Wypy­cha nie­chluj­nego męż­czy­znę zza rogu cen­trum han­dlo­wego na główną ulicę.

Jak na tak ostry i szczy­piący mróz jest on ubrany sta­now­czo zbyt lekko. Na pognie­cio­nej popie­la­tej mary­narce i wymię­tych spodniach wid­nieją mniej­sze i więk­sze plamy, odbie­ra­jące ochotę do roz­wa­ża­nia nad ich pocho­dze­niem. Uważny prze­cho­dzień nie domy­śliłby się, że gar­ni­tur ten, nie­na­da­jący się teraz nawet do lum­peksu, jakiś czas temu kosz­to­wał tysiące euro.

Męż­czy­zna chwieje się we mgle, która powoli się roz­cho­dzi. Zdaje sobie sprawę, że znaj­duje się na nie­zna­nej sobie ulicy. Ale poza tym nic do niego nie dociera. Umysł wypeł­nia mu mgli­sta wata, więc ciężko oddy­cha­jąc, wyrzuca ją w postaci pary uno­szą­cej się w mroź­nym powie­trzu, robiąc miej­sce na myśli.

Przede wszyst­kim drę­czą go pyta­nia, na które nie zna odpo­wie­dzi: gdzie jest, skąd przy­szedł, jak długo już tak idzie – nie ma nawet pew­no­ści, kim jest. Świat wokół nie chce przy­brać sta­łych kształ­tów, faluje i drży. Jakby usta­wiony na auto­ma­tyczne wyzwa­la­nie migawki apa­rat foto­gra­ficzny nie mógł zna­leźć sta­łego punktu.

Męż­czy­zna stoi oparty o zimną szybę okna mar­ketu. Do nosa wdziera mu się odpy­cha­jąca woń moczu, kwa­sów żołąd­ko­wych i alko­holu. W oknie widzi odbi­cie, które przy­ci­ska swoją dłoń do jego gołej dłoni. Ale odbi­cie to wydaje mu się obce.

Postać w oknie ma jego rysy twa­rzy, lecz białka pod opuch­nię­tymi powie­kami są tak zaczer­wie­nione, jakby ktoś wtarł w nie okru­chy szkła. Głowę odbi­ja­ją­cej się w szy­bie syl­wetki okrywa czapka rekla­mu­jąca lata temu upa­dły bank.

Męż­czy­zna obu­dził się na kana­pie w jakimś zanie­dba­nym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Przez otwarte drzwi sypialni docho­dziły do niego nie­wy­raźne odgłosy funk­cji życio­wych dwóch osób śpią­cych w podwój­nym łóżku. Ludzie ci nale­żeli do niż­szej klasy spo­łecz­nej, więc ich nie roz­po­znał. Na stole w kuchni zna­lazł do połowy opróż­nioną butelkę wódki Suomi Viina, pocią­gnął z niej spory łyk, a potem wło­żył do kie­szeni płasz­cza.

Picie zaczął od calva­dosu, koniaku X.O. i whi­sky z dym­nym aro­ma­tem. Od tam­tej chwili upły­nęły dni, może tygo­dnie. Im czyst­szy sta­wał się alko­hol, tym więk­sza mgła zasnu­wała poczu­cie czasu. O tym, że ma za sobą pra­wie dzie­wię­cio­dniowy ciąg alko­holowy, mógł wywnio­sko­wać po zaro­ście.

Oparta na szy­bie dłoń jest zaczer­wie­niona od mrozu, stawy pal­ców opuch­nięte, nie chcą się pro­sto­wać, nawet gdy męż­czy­zna wkłada w to całą swoją wolę. Nagle uświa­da­mia sobie, jak bar­dzo mu zimno. I nic dziw­nego, przed chwilą wyrzu­cił płaszcz do kosza na śmieci, kiedy zauwa­żył, że stru­mień moczu zwil­żył poły.

Męż­czy­zna pró­buje nawią­zać kon­takt wzro­kowy z prze­chod­niami, pro­sić o pomoc, ale szybko się orien­tuje, że z jego ust nie płyną żadne zro­zu­miałe słowa, a co dopiero całe zda­nia. Dostrzega ludzi sto­ją­cych na przy­stanku auto­bu­so­wym i rusza w ich stronę, lecz nogi odma­wiają posłu­szeń­stwa. Pro­wa­dzą go w bok, każda w innym kie­runku, i gdy pra­wie dociera pod wiatę, ugi­nają się pod nim, spra­wia­jąc, że pada na kolana.

Ktoś podaje mu kwiaty w róż­nych, zbyt wielu kolo­rach, przez co bukiet wygląda krzy­kli­wie. Męż­czy­zna czuje się tym nieco ura­żony, prze­cież kwe­stie este­tyczne są dla niego ważne. Mimo to dzię­kuje szep­tem mło­dej kobie­cie ubra­nej w żakiet. Odkłada kwiaty na mów­nicę, nachyla się nad mikro­fo­nem, ale wzrok kie­ruje ku publicz­no­ści i wypo­wiada magiczne słowo: Współ­czu­cie.

Ludzie na przy­stanku odsu­wają się od niego na krok. Patrzą usil­nie w innym kie­runku i pozo­sta­wiają za sobą bez­gło­śny oddech ulgi, kiedy lokalny auto­bus ich zabiera.

Nazy­wam się Han­nes Leh­mu­soja, przy­po­mina sobie nagle. Jestem odno­szą­cym suk­cesy biz­nes­me­nem, mię­dzy­na­ro­do­wym filan­tro­pem. Jestem mece­na­sem sztuki współ­cze­snej. W tej samej chwili zawo­dzi go zwie­racz i czuje, jak spo­mię­dzy poślad­ków wycieka mu gęsta, cie­pła ciecz. Spra­wia to, że wyrzuca z sie­bie pierw­sze zro­zu­miałe słowo: „Cho­lera!”.

Dostrzega mały park po dru­giej stro­nie ulicy, więc zbiera siły i się pod­nosi. Oparty dłońmi o uda pró­buje tam dotrzeć.

Staje na środku pasa dro­go­wego, jego zmy­sły się wyostrzają, sły­szy pisk hamul­ców i w odle­gło­ści dwóch metrów od niego zatrzy­muje się cię­ża­rówka. Zauważa markę Volvo na masce pojazdu. Ja też mam volvo, przy­po­mina sobie. Odrywa dło­nie od ud, pro­stuje się i szu­ra­jąc butami, rusza przed sie­bie. Gdy dociera na drugi pas, coś prze­la­tuje przed nim ze świ­stem. Auto, oczy­wi­ście, że to auto, nie­mal otarło się o niego, jesz­cze czuje zimny powiew prze­ni­ka­jący cienką koszulę. Ktoś trąbi, to kie­rowca cię­ża­rówki, który nie poprze­staje na tym, opusz­cza szybę, wysuwa głowę na zewnątrz i zaczyna krzy­czeć. Han­nes nie rozu­mie ani jed­nego słowa. Chwieje się pochy­lony do przodu, nie­mal poty­ka­jąc się o bruk, ale dziw­nym tra­fem udaje mu się zacho­wać rów­no­wagę i zmie­rza w stronę ławki w parku, a potem pada na nią bokiem.

Współ­czu­cie. I dru­gie magiczne słowo, bliź­nia­cza sio­stra współ­czu­cia: Soli­dar­ność.

Pod­czas wystą­pie­nia ważne jest, żeby nawią­zać kon­takt wzro­kowy, kie­ro­wać słowa do kogoś wśród publicz­no­ści. W ten spo­sób two­rzy się intymną atmos­ferę, wra­że­nie, że nie mówi się ogól­ni­kami do sze­ro­kiej grupy ludzi, tylko do każ­dego obec­nego na miej­scu z osobna. Obiekt uwagi można zmie­niać, byle nie za czę­sto.

Wie­lo­krot­nie sły­sza­łem twier­dze­nie, że praw­dziwą soli­dar­ność czuje się wyłącz­nie wobec ogra­ni­czo­nej liczby osób.

W trak­cie prze­mó­wie­nia Han­nes nie­chęt­nie używa strony bier­nej, ale teraz mu się wymsknęła. Błąd sty­li­styczny. Robi prze­rwę, patrzy słu­cha­czowi głę­boko w oczy. Odpo­wiada mu pełne prze­stra­chu spoj­rze­nie spod dokład­nie zawią­za­nej futrza­nej czapki. Twarz dziecka. Cofa się ono, a ktoś dotyka ostroż­nie jego ramie­nia.

– Dobrze się pan czuje? Może zadzwo­nić po karetkę?

Han­nes unosi dłoń. Tym samym chce dać słu­cha­czom do zro­zu­mie­nia, że prze­rwa w jego wypo­wie­dzi była zamie­rzona, a nie wywo­łana urwa­nym wąt­kiem.

– Ktoś… ma po mnie przy­je­chać.

– Na pewno?

– To tylko krótka prze­rwa.

Matka i dziecko odcho­dzą, oglą­da­jąc się za sie­bie. Kobieta wyciąga z torebki tele­fon, ale po chwili chowa go z powro­tem.

Han­nes patrzy za nimi. Prze­rwa się prze­ciąga, musi szybko pod­jąć temat. Czyżby przed momen­tem było mu zimno? Bo teraz już nie czuje chłodu. Chciałby sobie tutaj posie­dzieć. Musi jed­nak kon­ty­nu­ować prze­mó­wie­nie, pro­mo­wać inter­dy­scy­pli­narny pro­jekt arty­styczny Współ­czu­cie, któ­rego spon­so­rem jest nosząca jego nazwi­sko fun­da­cja. Udaje mu się uwię­zić wzro­kiem następną parę oczu wśród publicz­no­ści.

Do czego ogra­ni­cza się soli­dar­ność? – pyta Han­nes okry­tej zimo­wym futrem wie­wiórki. – Do rodziny? Naj­bliż­szego oto­cze­nia? Zatrzy­muje się ona na gra­nicy danego pań­stwa? Czy praw­dziwe doświad­cze­nie soli­dar­no­ści doty­czy jedy­nie podob­nych nam, tych, z któ­rymi się utoż­sa­miamy? Czyżby soli­dar­ność koń­czyła się na brzegu morza? A prze­cież to wła­śnie my, Fino­wie, ze względu na wła­sną histo­rię powin­ni­śmy wie­dzieć, że wody nie dzielą, a prze­ciw­nie, łączą rze­sze ludzi miesz­ka­jące daleko od sie­bie.

Wie­wiórka prze­krzy­wia głowę i Han­nes instynk­tow­nie ją naśla­duje.

Czyż w przy­padku współ­czu­cia punk­tem wyj­ścia nie jest wła­śnie ten drobny wspólny czyn­nik? Fakt, że bez względu na naro­do­wość, kolor skóry, wiek i płeć wszy­scy jeste­śmy ludźmi? Ty i ja jeste­śmy tacy sami – mówi Han­nes, patrząc uważ­nie w oczy zwie­rzę­cia.

Wie­wiórka pod­rywa się, wbiega na zaspę i w pod­sko­kach kie­ruje się ku pokry­tej szro­nem brzo­zie.

Han­nes odpro­wa­dza ją wzro­kiem. Widzi wąską ścieżkę okrą­ża­jącą drzewo. Wstaje i podąża w ślad za wie­wiórką. Mija krzak róży, tak zasy­pany śnie­giem, że przy­po­mina wielki kala­fior.

Teraz wcale nie jest mu zimno. Wprost prze­ciw­nie, cie­pło i przy­jem­nie. Uwiel­bia kli­mat po tej stro­nie rów­nika. Uwiel­bia od chwili, gdy po raz pierw­szy tu przy­je­chał. Zawsze kiedy jest gdzie indziej, tęskni za tym miej­scem.

Mała małpa, którą obser­wuje, kuca na gałęzi aka­cji i patrzy na niego z zacie­ka­wie­niem. Han­nes siada w cie­niu krzewu.

To jest jego duchowy dom, uko­chany kra­jo­braz. Ciem­no­nie­bie­skie niebo wiszące nad połu­dnio­wym Atlan­ty­kiem, cumu­lusy wędru­jące powoli znad oce­anu nad sawannę. Rów­no­mierny teren, tu i ówdzie piękne drzewa aka­cjowe. Tak chciałby zoba­czyć teraz anty­lopę prze­cha­dza­jącą się pod nimi.

Spo­gląda w górę. Słońce, które jesz­cze chwilę temu świe­ciło bla­dymi kolo­rami, jakby otu­lone dziwną gazą, teraz ma wyraź­nie zary­so­wany kształt i czer­wo­no­żółtą barwę. Jego świa­tło ośle­pia Han­nesa.

Męż­czy­zna wyczuwa zbli­ża­jącą się do niego anty­lopę.

Wpraw­dzie nie widzi zwie­rzę­cia, ale jest pewien, że tu jest. W końcu jego biało-czarny pysk się wyła­nia. Han­nes zauważa, że opa­dła z niego sierść.

Widzi białą czaszkę anty­lopy, z któ­rej patrzą na niego wiel­kie czarne oczy wie­wiórki.

MAJ

Pro­ces sądowy zaczął się o dzie­wią­tej rano następ­nego dnia po pierw­szym maja. Mimo to nikt na sali nie wyglą­dał na ska­co­wa­nego.

Wio­sna się spóź­niała, tutaj też kazała na sie­bie cze­kać, a zapo­mniane przez nią mia­sto sta­wało się z dnia na dzień coraz smut­niej­sze, a nawet obra­żone. Pod­czas pochmur­nej pogody fasady domów wyda­wały się posępne niczym twa­rze ludzi wycho­dzą­cych ze spo­tkań, na któ­rych oma­wiano zwol­nie­nia pra­cow­ni­ków.

Po zdra­dli­wych prze­ja­śnie­niach w wigi­lię pierw­szego maja zaczął padać deszcz ze śnie­giem, a dodat­kowy wolny dzień, który potem nastał, wcale nie oka­zał się ład­niej­szy. Urzęd­nicy lubią takie święta.

W każ­dym razie ci, któ­rzy wtedy pra­cują.

Świeżo upie­czony kon­stabl stał przy drzwiach z kciu­kami wsu­nię­tymi w kie­sze­nie spodni mun­duru. Drzwi były zamknięte, a jedyny foto­graf, który się poja­wił, został wypro­szony z sali. Młody oskar­żony sie­dział naprze­ciwko sędzi pół metra niżej, przy pierw­szym stole, przy­ci­ska­jąc czoło do blatu, z nacią­gnię­tym na głowę kap­tu­rem bluzy.

Mina sędzi, kobiety w śred­nim wieku, była nie­zwy­kle opa­no­wana, podob­nie jak jej zwi­nięty na karku kok. Osoba na tym sta­no­wi­sku nie mogła sobie pozwo­lić na współ­czu­jący wyraz twa­rzy.

Kap­tur zakry­wał oskar­żo­nemu nos, ale jego jasny, gładki pod­bró­dek suge­ro­wał dzie­cięce rysy.

Nikt ze zgro­ma­dzo­nych nie ocze­ki­wał zaska­ku­ją­cych zwro­tów sytu­acji pod­czas roz­prawy. W grę wcho­dziło raczej nie­po­zorne zabój­stwo – nie było ono inte­re­su­jące ani w żaden spo­sób nie­spo­ty­kane – zwy­kłe tuzin­kowe mor­der­stwo bez takich szcze­gó­łów, któ­rym popo­łu­dniówki mia­łyby poświę­cić całą stronę albo o któ­rych zamiesz­czano by aktu­alne wpisy na Twit­te­rze.

Z tyłu sali sie­dzieli dzien­ni­karz śled­czy lokal­nej gazety i asy­stent redak­tora wie­czor­nego wyda­nia, spra­wia­jący wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nych z obo­wiązku. Na temat wyroku napi­szą być może arty­kuł na dwie kolumny, bo pro­ces potrwa naj­wy­żej dwa dni.

Oskar­żony nie przy­znał się do winy, ale jak zeznał, nie pamię­tał niczego, co robił w trak­cie zabój­stwa, ani nie mógł udo­wod­nić, że prze­by­wał gdzie indziej. Zamor­do­wany był zna­nym drob­nym rze­zi­miesz­kiem, kilka razy ska­za­nym za prze­stęp­stwa nar­ko­ty­kowe. Pro­ku­ra­tor twier­dził, że kry­jący się pod kap­tu­rem młody, dwu­dzie­sto­jed­no­letni męż­czy­zna ugo­dził ofiarę nożem, by ukraść amfe­ta­minę, którą poli­cja zna­la­zła póź­niej w jego bocz­nej kie­szeni. Na miej­scu zbrodni, w wyna­ję­tym przez zabi­tego miesz­ka­niu, zna­le­ziono ostre narzę­dzie, nóż z odci­skami pal­ców oskar­żo­nego, który ponadto miał na sobie ubra­nie popla­mione krwią ofiary.

Odna­le­zie­nie sprawcy nie wyma­gało żad­nej więk­szej ope­ra­cji, ponie­waż leżał on nie­przy­tomny w sypialni. Ranny, który upadł na pod­łogę w salo­nie, zdą­żył zadzwo­nić na numer alar­mowy, ale zmarł przed poja­wie­niem się karetki.

Wtem oskar­żony ścią­gnął kap­tur, jakby ktoś kazał mu odkryć głowę i uko­rzyć się przed sądem.

Odsło­nięte oczy nale­żały do dziecka przy­ła­pa­nego na złym uczynku, któ­remu wstyd się przy­znać do winy, cho­ciaż zdaje sobie sprawę, że doro­śli o niej wie­dzą.

Nikt wśród nie­licz­nie zgro­ma­dzo­nej publicz­no­ści nie wyglą­dał na ojca, matkę albo dziew­czynę mor­dercy. Na sali sie­działa nato­miast była part­nerka ofiary, która poja­wiła się tu już wcze­śniej, gdy zabity wystę­po­wał jako pozwany. Zako­chana w złym chło­paku dziew­czyna pró­bo­wała wszel­kimi siłami zro­bić z obiektu swo­jej nasto­let­niej miło­ści porząd­nego ojca dwojga dzieci cho­dzą­cych teraz do pierw­szych klas szkoły pod­sta­wo­wej. Kiedy nie­moż­liwe do wyko­na­nia zada­nie pochło­nęło jej wszyst­kie siły, młoda kobieta wybrała łatwiej­szą drogę samot­nej matki, choć utrzy­my­wała dobry kon­takt z daw­nym part­ne­rem, chciała, żeby dzieci miały ojca.

Teraz go stra­ciły. Pozo­stało po nim jedy­nie nazwi­sko wygra­we­ro­wane na kamien­nym nagrobku w kącie cmen­ta­rza, na któ­rym pocho­wano go dwa tygo­dnie wcze­śniej.

Obok niej sie­działa sio­stra ofiary. Obie kobiety, z zapuch­nię­tymi od pła­czu oczami, trzy­mały się za ręce. Dzieci nie przy­pro­wa­dzono do sali sądo­wej, nie poja­wiła się też matka zabi­tego.

Matki zamor­do­wa­nych można było poznać po tym, jak żałoba zja­dała ich ciało i pozo­sta­wiała pod oczami głę­bo­kie cie­nie, które nie­ko­niecz­nie zni­kały z bie­giem czasu. Wszy­scy ci nar­ko­mani mieli pra­wie zawsze jakichś bli­skich, kogoś, kto za nimi tęsk­nił.

Pro­mie­nie słońca prze­biły się z umiej­sco­wio­nych wysoko w bocz­nej ścia­nie okien i odbite od sufi­to­wych lamp rzu­ciły na prze­ciw­le­głe panele cie­nie przy­po­mi­na­jące statki kosmiczne. Nagle wszystko wydało się inne, nawet ludzie, jakby świa­tło dało im długo ocze­ki­wany znak.

W lewym kącie sali sie­działa jakaś kobieta w ogrom­nych, tanich oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Gar­biła się mocno, jakby chciała stać się nie­wi­doczna. Jej obcięte na pazia czarne włosy wyda­wały się zbyt grube i gęste, aby były praw­dziwe. Peruka także spra­wiała wra­że­nie taniej, kupio­nej w skle­pie z akce­so­riami ero­tycz­nymi. Kobieta tkwiła nie­ru­chomo i nawet pozy­cja jej głowy nie wska­zy­wała, w którą stronę patrzy.

Sędzia spoj­rzała na doku­menty i ude­rzyła młot­kiem o stół. Młody pro­ku­ra­tor przy­brał ofi­cjalny wyraz twa­rzy: nie­długo nadej­dzie jego kolej, by zabrać głos.

Kobieta w peruce drgnęła na dźwięk młotka. Otwo­rzyła oczy dopiero wtedy, gdy brzu­chaty foto­graf w śred­nim wieku zaczął pra­co­wać. Przy­słu­chi­wała się trza­skom migawki jego apa­ratu, w sali sądo­wej brzmiały one zawsze podob­nie, jak dźwięk szty­le­tów ude­rza­ją­cych w niczym nie­osło­nię­tych oskar­żo­nych.

Widziała plecy oskar­żo­nego okryte ciem­no­szarą bluzą i pochy­loną głowę z wło­sami w kolo­rze zmo­czo­nej desz­czem ziemi. Leżąca dotąd na stole prawa ręka mło­dego męż­czy­zny unio­sła się w pew­nej chwili i nacią­gnęła z powro­tem kap­tur w obron­nym geście. Spod rękawa wyło­nił się frag­ment nie­bie­skiego tatu­ażu. Grzbiet dłoni był czy­sty i gładki.

Pro­ku­ra­tor roz­po­czął swoją mowę, kobieta przy­słu­chi­wała się mu tak, jak słu­cha się pastora na pogrze­bie, niczego nie zapa­mię­tu­jąc. Poza nią i tą istotą w kap­tu­rze ludzie na sali sądo­wej byli tylko odpra­wia­ją­cymi rytuał oso­bami z zewnątrz, jedy­nie tu pra­cu­ją­cymi, lub żałob­ni­kami nio­są­cymi innego rodzaju cię­żar niż ona i głowa w kap­tu­rze. Sala miała typowy, fiń­ski, oszczędny, ale zara­zem dys­kret­nie dys­tyn­go­wany wystrój, przy­po­mi­na­jący pomiesz­cze­nia para­fialne, a osoby odpra­wia­jące rytuał wypo­wia­dały się w spo­sób opa­no­wany nawet wtedy, gdy zbrod­nia była szcze­gól­nie bru­talna, wstrzą­sa­jąca bądź obrzy­dliwa. W ten spo­sób wszystko trzy­mano w ryzach, zło umiesz­czano na ste­lażu, oce­niano, a następ­nie prze­no­szono do segre­ga­to­rów. Oso­bi­ste tra­ge­die sta­wały się w tej sali typo­wymi spra­wami pośród innych spraw, zada­niami, które wyko­nuje się w ramach urzę­do­wa­nia.

Kobieta poczuła, że skóra głowy ją swę­dzi, ale nie miała odwagi się podra­pać. Jej dłu­gie gęste włosy goto­wały się pod peruką. Wie­działa, że wygląda śmiesz­nie, lecz nie zamie­rzała nawet odro­binę ryzy­ko­wać, że zosta­nie roz­po­znana. Albo chciała po pro­stu zmie­nić się w kogoś innego, żeby cię­żar, z któ­rym się bory­kała, nie zaczął jej dusić.

Mimo wszystko nie mogła się powstrzy­mać przed przyj­ściem tutaj.

Znów spoj­rzała z ukosa na gładki wierzch dłoni oskar­żo­nego, wyobra­ziła sobie, że jest mała i pulchna i leży w jej wła­snej dłoni. Tak jak to zapa­mię­tała.

Od tam­tej pory minęło dwa­dzie­ścia jeden lat.

Uświa­do­miła sobie, że z tej sali wyj­dzie już jako inny czło­wiek.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1

Gdzie ja jestem?

To pyta­nie przy­szło jej do głowy, zanim otwo­rzyła oczy, gdy znaj­do­wała się na gra­nicy snu i jawy.

Wła­ści­wie było to raczej wra­że­nie niż pyta­nie, jakby udało się jej wypchnąć z myśli coś nie­przy­jem­nego, po czym pozo­stało tylko uczu­cie.

Stop­niowo, oddy­cha­jąc powoli przez nos, zaczęła uświa­da­miać sobie, gdzie się znaj­duje. Począt­kowo pano­wała zupełna cisza. Potem wydało się jej, że sły­szy głosy mew roz­le­ga­jące się bli­sko i jed­no­cze­śnie daleko, jakby docho­dzące z innego świata. Z tru­dem wyła­wiała te pta­sie dźwięki, nie mając pew­no­ści, czy ich sobie nie wyobraża.

Otwo­rzyła oczy. Instynk­towny strach ści­snął jej żołą­dek.

Pano­wała zupełna ciem­ność.

Unio­sła dłoń na wyso­kość oczu, poru­szyła nią i z wysił­kiem pró­bo­wała doj­rzeć zarówno ruch, jak i zarys tego, co mogło być jej ręką. Pod­nio­sła głowę z posła­nia: leżała na czymś w rodzaju mate­raca bez poduszki.

Wie­działa, że w tym kraju panuje nie­na­tu­ralna jasność, a teraz było nie­na­tu­ral­nie ciemno. Czy to noc, czy dzień? Na chwilę prze­stra­szyła się, że ośle­pła, ale zorien­to­wała się, że ota­cza ją ciem­ność, uno­sząca się niczym morze, głę­boka i bez­denna.

Być może jesz­cze spała i tylko śniła, że się obu­dziła. Od czasu do czasu mie­wała podobne sny: naj­pierw śniło się jej, że zro­biła nie­odwo­łal­nie coś złego, coś tak strasz­nego, że nawet po prze­bu­dze­niu sądziła, że to się naprawdę wyda­rzyło: w rze­czy­wi­sto­ści budziła się z kolej­nego kosz­maru i zapa­dała w następny. Zawsze ogar­niało ją po tym prze­ra­że­nie, a na jawie uświa­da­miała sobie z ulgą, że w grun­cie rze­czy wszystko było tylko snem.

Znów poło­żyła głowę na posła­niu i sta­rała się przy­wo­łać coś, co odwio­dłoby jej myśli od tej sytu­acji, dzięki czemu wpa­dłaby ponow­nie w senny świat, z któ­rego obu­dzi się w swoim łóżku, gdy pro­mie­nie słońca będą wisiały nad pod­łogą, się­ga­jąc jej twa­rzy. Ale bez­pieczny upa­dek nie nastę­po­wał i nie mogła sku­pić myśli na niczym.

To nie był sen, lecz jawa.

Sta­rała się zna­leźć wzro­kiem jakiś stały punkt w ciem­no­ści, ale na próżno. Nie widziała bla­dej smugi nad drzwiami, fos­fo­ry­zu­ją­cych wska­zó­wek budzika ani cha­rak­te­ry­stycz­nego świa­tełka tele­fonu.

Komórka, gdzie ona jest?

Kobieta dotknęła ostroż­nie swo­jego ciała. Leżała na ple­cach, kom­plet­nie ubrana, w cien­kim swe­trze nało­żo­nym na top, dżin­sach i płó­cien­nych butach na gołych sto­pach.

Tele­fon powi­nien być w torebce, w nie­du­żym skó­rza­nym woreczku, w któ­rym oprócz tego led­wie mie­ściły się mały port­fel i papie­rosy. Poma­cała posła­nie wokół sie­bie. Był to wąski, jed­no­oso­bowy mate­rac, więc jej dłoń szybko osu­nęła się na pod­łogę.

Wydała się jej zaska­ku­jąca, za zimna. Dziwna mie­szanka chłodu i duchoty wpra­wiła ją w przy­gnę­bie­nie. Prze­su­nęła dłoń dalej, a potem dotknęła pod­łogi po dru­giej stro­nie mate­raca. Nie była zro­biona z betonu, jak począt­kowo sobie to wyobra­ziła, tylko z jakie­goś metalu pokry­tego wykru­szo­nym miej­scami lakie­rem.

Torebki nie zna­la­zła i po tej stro­nie mate­raca. Wyczu­wała jedy­nie odpy­cha­jącą powierzch­nię, śli­ską i jakoś tak brudną.

Teraz już cał­kiem się roz­bu­dziła. Czuła, że swę­dzi ją skóra na piersi, a w gar­dle ma gulę. Oczy wcale nie przy­wy­kły do ciem­no­ści, żaden przed­miot nie wyła­niał się powoli z mroku. Po pro­stu do tego pokoju świa­tło w ogóle nie docie­rało. Czyżby znaj­do­wała się w jakiejś piw­nicy?

Sta­rała się wyrów­nać oddech i sku­pić na spra­wie, którą zapa­mię­tała, zanim się obu­dziła.

Spo­tka­nie w zacie­nio­nym kącie parku.

Wszyst­kie wypo­wie­dziane słowa i oka­zane zdję­cia. Przej­rzała je w myślach. Pamię­tała dokład­nie każde z nich.

Przy­po­mniała sobie doznaną ulgę i ogromne zmę­cze­nie, które po niej nastą­piło.

Wdzięcz­ność, z jaką przy­jęła butelkę wody.

Była pełna, ale czy otwarta?

Powinna była słu­chać matki. Jeżeli odej­dzie za daleko, to już nie będzie wie­działa, kim jest.

Będzie samotna jak sta­tek kosmiczny, który za bar­dzo odda­lił się od macie­rzy­stego pojazdu.

Can you hear me, major Tom?

Dla­czego ta pio­senka przy­szła jej na myśl wła­śnie teraz? W każ­dym razie dodała jej siły.

Może nie taki dia­beł straszny, jak go malują, i zbyt­nio demo­ni­zuje tę ciem­ność. Może tylko zemdlała i przy­nie­siono ją tutaj, by odpo­częła w spo­koj­nym miej­scu.

Z tru­dem usia­dła, omal nie tra­cąc przy­tom­no­ści. Przed oczami poja­wiły się jej bły­ski, w gło­wie porząd­nie szu­miało, jakby ktoś ćwi­czył ciosy sza­blą w jej mózgu. Łapała powie­trze w ciem­no­ści.

To nie był zwy­kły ból głowy, zro­zu­miała to od razu.

Panika wdarła się do jej świa­do­mo­ści. Sta­nęła chwiej­nie, zaczęła wyma­chi­wać rękami na oślep i zro­biła kilka nie­pew­nych kro­ków, aż stopa tra­fiła poza mate­rac.

Tum.

Zasty­gła, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co ozna­cza ten głu­chy dźwięk.

Jed­no­cze­śnie stuk­nęła ponow­nie nogą w pod­łogę, teraz już znacz­nie sil­niej.

Tum.

Tum tum tum.

2

Tum tum tum.

Tum tum tum tum.

Echo ostat­niego ude­rze­nia roz­cho­dziło się po sali, gdy piłka spo­czy­wała w pra­wej dłoni Pauli, mię­dzy uło­żo­nymi w kie­lich pal­cami.

Lewa ręka się­gnęła do góry i pod­parła piłkę z boku. Potem lekki skłon, unie­sie­nie, wyprost ramion, prze­chył nad­garstka i wykoń­cze­nie ruchem spi­ral­nym. Paula nie musiała się zasta­na­wiać nad poszcze­gól­nymi fazami rzutu, miała je wdru­ko­wane w pamięć mię­śni.

Piłka ruszyła zza łuku trzech punk­tów i wsu­nęła się w obręcz, nie doty­ka­jąc jej.

– Ide­al­nie – skwi­to­wał z zachwy­tem Karhu, sto­jący na skraju boiska i zawią­zu­jący sznu­rówki w butach do gry.

Pozo­stali się spóź­niali, cho­ciaż uwa­żali, że wystar­czy dotrzeć do prze­bie­ralni dopiero na umó­wioną godzinę.

– Tre­ning nie zaczyna się w prze­bie­ralni, tylko na boisku – oświad­czyła pew­nego razu Har­ti­ka­ine­nowi Paula. To tylko zachę­ciło go do opo­wie­dze­nia jakie­goś woj­sko­wego żartu, dow­cipu o prze­gni­łej drew­nia­nej pro­te­zie, który nawet nie był śmieszny. Trudno uwie­rzyć, że taki facet zaj­mo­wał się skom­pli­ko­wa­nymi prze­stęp­stwami gospo­dar­czymi.

Potra­fił jed­nak grać, czego nie można było powie­dzieć o innych człon­kach dru­żyny. Paula już lata temu zre­zy­gno­wała z orga­ni­zo­wa­nia ćwi­czeń w tech­nice albo tre­no­wa­nia kole­gów nale­żą­cych do dru­żyny. Więk­szość z nich bar­dziej niż upo­ko­rze­nia w grze przez kobietę nie­na­wi­dziła tego, że im się coś dora­dzało.

Paula poszła po piłkę prze­sad­nie ocię­ża­łymi kro­kami koszy­ka­rza i kozłu­jąc obu­rącz, wyco­fała się za linię rzu­tów wol­nych. Ude­rze­nia dłoni odbi­jały się w pozba­wio­nej okien sali spor­to­wej, w ponad­cza­so­wym świe­tle rzu­ca­nym przez jarze­niówki, spra­wia­ją­cym, że kolory wyda­wały się mdłe, a ludz­kie twa­rze – szare.

W takich salach spę­dziła pra­wie całą swoją mło­dość: grała pod róż­no­ko­lo­ro­wymi świe­tlów­kami w cia­snych pomiesz­cze­niach znisz­czo­nych szkol­nych budyn­ków na wsi. Pod­czas tur­nie­jów zamie­niała je na sale dużych szkół miej­skich, w któ­rych począt­kowo nie zda­wała sobie sprawy z wiel­ko­ści boiska, jakby nie­ogra­ni­czo­nego ścia­nami.

Cho­ciaż świa­tło sło­neczne tu nie docie­rało, kli­ma­ty­za­cja budynku nie była w sta­nie zama­sko­wać panu­ją­cego na zewnątrz upału. Trwał już od kilku dni i według pro­gnozy pogody miał się utrzy­mać przez week­end.

Upalny juhan­nus ozna­czał wzrost w sta­ty­sty­kach uto­nięć, pomy­ślała Paula, przy­go­to­wu­jąc się do nowego rzutu.

Tum tum tum.

Tum tum tum tum.

Sie­dem ude­rzeń piłką o pod­łogę przed wol­nym rzu­tem. Zawsze sie­dem. To był jej zwy­czaj, któ­rego nie mogła się pozbyć. Tak głę­boko tkwił w jej rdze­niu krę­go­wym.

Zro­biła skłon, pod­nio­sła tułów i wycią­gnęła rękę.

– Gwen­do­line!

To krzy­czał Har­ti­ka­inen.

Zawo­ła­nie prze­cięło powie­trze wła­śnie wtedy, gdy wypusz­czała z uchwytu piłkę. Ta zako­ły­sała się przy star­cie jedy­nie lekko, ale to wystar­czyło, bo tra­fiła w obręcz i odbiła się na bok.

– Win­ter is coming – odpo­wie­działa Paula, kry­jąc nie­za­do­wo­le­nie, i odwró­ciła się do niego.

Wysko­czył z nie­pa­su­ją­cym do sytu­acji zawo­ła­niem.

– Mogłaby nadejść. Nie wytrzy­muję tego upału. Tutaj można się cho­ciaż na chwilę ukryć przed słoń­cem. Niech zacznie padać i popada aż do urlopu – powie­dział Har­ti­ka­inen i wytarł nie­ist­nie­jący pot z mocno opa­lo­nego czoła.

Prze­zy­wał ją imie­niem wyso­kiej aktorki gra­ją­cej w jego ulu­bio­nym serialu. Paula pró­bo­wała oglą­dać Grę o tron, ale nie potra­fiła wzbu­dzić w sobie zain­te­re­so­wa­nia fan­ta­styką. Ni­gdy nie rozu­miała tego, jak wymy­ślone światy mogą cie­ka­wić kogoś bar­dziej niż świat rze­czy­wi­sty. Nawet naj­gor­sze fik­cyjne okru­cień­stwa nie wzru­szały jej tak jak praw­dziwe cier­pie­nie, które się wyda­rzyło albo mogło się wyda­rzyć.

W ślad za Har­ti­ka­ine­nem do sali weszli pozo­stali gra­cze, poli­cjanci z róż­nych wydzia­łów Komendy Poli­cji w Hel­sin­kach. Tym razem byli to wyłącz­nie męż­czyźni, cho­ciaż do dru­żyny nale­żały też inne kobiety.

Paula znała każ­dego z nazwi­ska, wie­działa, jakie ma sła­bo­ści na boisku; kto jest szybki, a kto nie radzi sobie z piłką, kto zawsze pierw­szy bie­gnie do kosza, ale nie umie wykoń­czyć rzutu, komu można ode­brać piłkę jak dziecku.

Ostatni z prze­bie­ralni wyszedł Aki Renko. Paula led­wie się powstrzy­mała, żeby nie jęk­nąć.

Poza tym, że był on bez­na­dziej­nym gra­czem, to jesz­cze do tego – jak dla niej – okrop­nym gadułą. Szcze­gól­nie wku­rzało ją, że nie prze­sta­wał paplać nawet na boisku. Teraz zmie­rzał wprost do niej.

Paula odwró­ciła się, żeby chwy­cić piłkę, ale ktoś już ją prze­jął i nad jej głową posłał łukiem na drugi koniec, do Har­ti­ka­inena, który wyko­nał rzut za trzy punkty.

– Brawo, Hartsu! – zawo­łała.

– Nie­zły rzut – pochwa­lił Renko. – Ni­gdy mi się nie udało rzu­cić za trzy punkty.

– Tak? Masz jesz­cze szansę.

– Mogła­byś kie­dyś dać mi lek­cje koszy­kówki.

– Może.

– Teraz, gdy jeste­śmy part­ne­rami.

– Dobra – potwier­dziła, nie zda­jąc sobie począt­kowo sprawy z sensu jego wypo­wie­dzi. – Jak to?

– Zała­twiamy juhan­nusa.

– We dwójkę?

– Tak – oświad­czył Renko.

Paula pokor­nie zgo­dziła się pra­co­wać pod­czas święta lata, ponie­waż wła­śnie wró­ciła z dwu­mie­sięcz­nego bez­płat­nego urlopu. Ale szef, pro­sząc ją o dyżur, nic nie wspo­mi­nał o Renku.

Ten wyda­wał się rozu­mieć, że wia­do­mość nie spra­wiła jej przy­jem­no­ści. Nie wyglą­dał jed­nak na spe­szo­nego, a Paula sko­ry­go­wała swoją minę na tak pozy­tywną, jak tylko się dało.

– Faj­nie. No to do zoba­cze­nia – powie­działa i pobie­gła na drugi koniec sali, żeby zła­pać piłkę, którą Har­ti­ka­inen wła­śnie umie­ścił w koszu.

– To tylko przej­ściowe roz­wią­za­nie – rzu­cił Renko i pobiegł za nią. – Jest za mało ludzi.

Tego aku­rat się domy­śliła, gdyż pra­co­wali w róż­nych zespo­łach i wcze­śniej nie pro­wa­dzili razem żad­nego śledz­twa.

– Wąt­pię, żeby w juhan­nusa coś się działo – cią­gnął Renko. – Zapo­wiada się dobra pogoda, mun­du­rowi na pewno będą mieli co robić, ale nie sądzę, żeby ktoś szy­ko­wał jakieś mor­der­stwo w taki upał…

Czy on sobie wyobraża, że mam usta w tyle głowy?, pomy­ślała.

Pot zaczął spły­wać jej po ciele, w sali było naprawdę gorąco. Może kli­ma­ty­za­cja się popsuła? Pod­nio­sła piłkę i się obró­ciła. Renko stał przed nią, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Czarni grają prze­ciwko resz­cie – rzu­ciła ponad jego głową.

Pięć osób miało na sobie czarne pod­ko­szulki, a pięć w innych kolo­rach. Był to więc sen­sowny podział i paso­wał jej, ponie­waż sama nosiła czarny, a Renko jasno­nie­bie­ski.

– Czte­rech na czte­rech, jeden na zmianę – zapro­po­no­wała.

Renko potruch­tał potul­nie na bok i usiadł na ławce.

– Dobrze – powie­działa instynk­tow­nie Paula. – To zna­czy, dobrze, gramy! Czarni zaczy­nają w tam­tym kie­runku. Obrona, wybie­raj­cie tych, któ­rych będzie­cie kryć. Ja biorę Karhu.

Wcze­śniej, na początku gra­nia w zespole pro­wa­dzo­nym przez Paulę, Karhu nale­żał do jed­nostki spe­cjal­nej noszą­cej wła­śnie nazwę „Karhu”. Kiedy prze­szedł do wydziału zabójstw, Har­ti­ka­inen natych­miast nadał mu taką ksywkę.

Paula go lubiła i zabie­gała o to, by skie­ro­wano go do jej zespołu.

Miał pra­wie dwa metry wzro­stu, był wyż­szy od niej o dzie­sięć cen­ty­me­trów – i mimo to spra­wiał wra­że­nie jesz­cze potęż­niej­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści. Ruchy tego wiel­kiego męż­czy­zny wyda­wały się prze­my­ślane. Przy zbiórce nie­ko­niecz­nie pierw­szy wycią­gał ręce, ale w odpo­wied­nim cza­sie zawsze potra­fił prze­jąć piłkę.

Paula była zado­wo­lona, że nale­żał do prze­ciw­nej dru­żyny. Zwięk­szało to poziom trud­no­ści i udane rzuty mogły spra­wiać jej auten­tyczną radość.

Ubrany w czarną koszulkę Har­ti­ka­inen podał jej piłkę. Paula prze­szła na koniec i oddała mu ją, a on zaczął pro­wa­dzić atak. Bie­gnąc, minęła go i skie­ro­wała się na ukos pod kosz. W chwili poda­nia stała we wła­ści­wym miej­scu, wystar­czyło, że unio­sła piłkę i wrzu­ciła ją do kosza.

– Dzięki! – krzyk­nęła do Har­ti­ka­inena i pobie­gła na linię obrony. Karhu szybko prze­niósł piłkę za linię środ­kową, a Paula unio­sła ręce, ale on podał na bok i ruszył w prze­ciw­nym kie­runku. Paula przy­kle­iła się do niego i za jego ple­cami patrzyła mu na ręce, pró­bu­jąc odgad­nąć, co zrobi.

Czuła, jak sku­tecz­nie dzia­łają jej mię­śnie. Wyni­kało to z pamięci rucho­wej naby­tej wtedy, gdy po okre­sie przy­śpie­szo­nego wzro­stu zaczęła znów pano­wać nad swoim cia­łem, odwa­żyła się pro­sto­wać na całą swoją wyso­kość, wycią­gać dło­nie i pod­ska­ki­wać. Roz­cią­gnięty tułów, dzi­wacz­nie długa syl­wetka wyróż­nia­jąca się wśród innych nagle prze­stały wyda­wać się jej wro­giem. Poczuła, że jest to jej wła­sne, silne ciało. Pod­czas gry zapo­mniała o wszel­kich nie­wy­go­dach, nawet przez chwilę się nie zasta­na­wiała, jak wygląda, a świat zewnętrzny, prze­szły i przy­szły, zni­kał. Na­dal bar­dzo chciała grać, cho­ciaż z kariery spor­to­wej musiała zre­zy­gno­wać już w mło­do­ści.

Karhu pró­bo­wał ją omi­nąć i udał, że ska­cze w drugą stronę. Paula wyczuła to i zdą­żyła wybiec przed niego. Ten zaplą­tał się we wła­sne nogi, zachwiał i wykrzy­wił wargi, ale na szczę­ście się nie prze­wró­cił. Piłka tra­fiła w ścianę.

– Zmiana! – krzyk­nął i poszedł w kie­runku ławki rezer­wo­wych, uty­ka­jąc lekko na nogę.

Na jego miej­scu poja­wił się Renko, któ­rego Paula miała blo­ko­wać, a on praw­do­po­dob­nie ją. W każ­dym razie sta­nął obok niej, jakby się do tego przy­mie­rzał, ale nie zro­bił nawet jed­nego ruchu, żeby powstrzy­mać ją od prze­ję­cia piłki poda­nej przez Har­ti­ka­inena, tylko cof­nął się ocho­czo za linię środ­kową. Jego zda­niem gra zaczy­nała się dopiero na wła­snym polu obrony; byłoby prze­cież nie­grzecz­nie prze­szka­dzać prze­ciw­ni­kowi przed dotar­ciem tam.

Paula odbi­jała piłkę o zie­mię, a Renko stał w odle­gło­ści pół­tora metra przed nią, macha­jąc rękami, jakby tań­czył zumbę i uda­wał drzewo chwie­jące się na wie­trze.

Ona miała jed­nak wro­dzony instynkt do kie­ro­wa­nia grą. Nie musiała wykrzy­ki­wać pole­ceń, wyko­ny­wała jedy­nie drobne gesty, a inni robili to, co chciała. Marzyła o czymś takim już w zespole junio­rów i ku swo­jej rado­ści, choć także zdzi­wie­niu, zauwa­żyła, że spraw­dza się w ama­tor­skim zespole zło­żo­nym z glin.

Har­ti­ka­inen ode­rwał się od kry­ją­cego go obrońcy i zro­bił zasłonę na Renku. Pauli udało się ich minąć i podać piłkę pod koszem do młod­szego kon­sta­bla, ale rzut zakoń­czył się na obrę­czy. Kon­stabl zali­czył jed­nak zbiórkę i zro­bił poda­nie z powro­tem do Pauli.

Renko znów poja­wił się przed nią i teraz przy­po­mi­nał trzę­sący się krzak. Poli­cjantka zamie­rzała pobiec pod kosz, zro­biła mały zwód na prawo, pró­bu­jąc minąć kolegę z lewej strony. Lecz Renko nie zare­ago­wał na zmyłkę, nie­chcący ruszył w odwrot­nym kie­runku i prze­jął piłkę, doty­ka­jąc jej lekko pal­cami. Har­ti­ka­inen ogło­sił błąd, a Renko posłusz­nie się pod­dał.

Pauli było szkoda tej sytu­acji, bo chciała kon­ty­nu­ować grę. Dotknię­cie wyda­wało się jej bez zna­cze­nia, lubiła rywa­li­za­cję, w któ­rej balan­so­wano na gra­nicy prze­pi­sów. Była gotowa wyra­zić uzna­nie dla Renka za to, że udało mu się ją zasko­czyć.

Kiedy poda­wał piłkę, spe­cjal­nie zro­biła mu miej­sce. Renko wyko­nał szybki rzut, jakby chciał unik­nąć sytu­acji, w któ­rej musiałby pod­jąć bły­ska­wiczną decy­zję i cze­goś spró­bo­wać. Po chwili piłka znów zna­la­zła się w jego rękach. Stał przy linii rzu­tów wol­nych, ale nie mógł zna­leźć wol­nego zawod­nika.

Paula zauwa­żyła wyraz zde­ner­wo­wa­nia na jego twa­rzy, gdy posy­łał w powie­trze piłkę, która ude­rzyła w tar­czę i odbi­ja­jąc się od niej, wpa­dła przez obręcz do kosza. Renko zachi­cho­tał.

Uśmiech­nęła się, przy­po­mniała sobie, jak cza­sami pod wpły­wem endor­fin jej umysł i ciało stają się jed­no­ścią, a fizyczny wysi­łek zmie­nia się w roz­kosz. Ale naj­lep­sza była zawsze ta chwila, gdy rzu­cała cel­nie do kosza w waż­nym meczu. Kipiące uczu­cie, krą­żące gdzieś w oko­li­cach brzu­cha.

W miarę jak robiła się coraz star­sza, uczu­cie to zani­kało, pozo­sta­wia­jąc po sobie nie­wy­raźne echo.

3

Kobieta krzy­czała. Jej głos odbi­jał się i krą­żył w trój­wy­mia­ro­wej ciem­no­ści, aż zanikł, zde­rzyw­szy się wystar­cza­jąco wiele razy z tymi samymi nie­wi­docz­nymi ścia­nami.

Zro­biła kilka kro­ków w bok, ostroż­nie, nie chcąc usły­szeć ponow­nie głu­chego dźwięku. Potem unio­sła rękę i wycią­gnęła ją przed sie­bie. Natra­fiła na ścianę.

Naj­pierw poczuła ulgę. Pomiesz­cze­nie nabrało jakichś wymia­rów, nie znaj­do­wała się w nie­ogra­ni­czo­nej ciem­no­ści. Ale gdy tak prze­su­wała rękę, strach znów zaczął wycie­kać.

Ściana wyda­wała się, tak jak pod­łoga, zro­biona z metalu.

Powio­dła po niej pal­cami i szybko natra­fiła na kąt. Odwró­ciła się i poszła dalej, następny kąt znaj­do­wał się w odle­gło­ści tylko pię­ciu kro­ków. Znów obrót i teraz szła już szyb­ciej, gdzieś muszą być drzwi, nie­długo wydo­sta­nie się z tego dziw­nego miej­sca i wszystko się wyja­śni.

Kąt, obrót w prawo. Nie­mal natych­miast palce wyczuły jakieś spo­je­nie w ścia­nie.

Prze­su­nęła po nim dło­nią w górę i w dół, a potem w bok. Żad­nej klamki, niczego. Poszła dalej, być może drzwi znaj­dują się po prze­ciw­nej stro­nie. Obma­cy­wała ścianę obiema rękami, spraw­dza­jąc zde­cy­do­wa­nymi i meto­dycz­nymi ruchami moż­li­wie jak naj­więk­szy obszar. Była to chyba bla­cha fali­sta.

Ręka znów natra­fiła na spo­je­nie. Obma­cu­jąc je, stwier­dziła, że obe­szła całe pomiesz­cze­nie. Spo­je­nie wyda­wało się takie samo i nie było w nim nic, czym można by otwo­rzyć drzwi.

Sta­rała się jakoś sen­sow­nie wytłu­ma­czyć sobie to, co zauwa­żyła.

Dud­niąca pod­łoga.

Ściany z bla­chy fali­stej.

Drzwi, któ­rych nie można otwo­rzyć od środka.

Drzwi, któ­rych nie można otwo­rzyć.

Prze­cież to naprawdę nie­bez­pieczne, tak zamknąć ją w pomiesz­cze­niu, w któ­rym drzwi nie otwie­rają się od środka. Kto tak robi?

Gdyby było gorąco, mogłaby umrzeć w krót­kim cza­sie z pra­gnie­nia. Jak dziecko pozo­sta­wione w samo­cho­dzie, albo pies, albo…

Albo jak zamknięci w kon­te­ne­rze uchodźcy.

Myśl ta wydała się jej tak nie­praw­do­po­dobna, że trwało dłuż­szą chwilę, zanim prze­nik­nęła do jej świa­do­mo­ści.

Jestem w kon­te­ne­rze.

Została zamknięta w meta­lo­wym pudełku.

Cof­nęła się ostroż­nie kilka kro­ków. Tra­fiła na mate­rac i usia­dła, by pomy­śleć, pró­bu­jąc ze wszyst­kich sił opa­no­wać panikę.

Here am I sit­ting in a tin can.

Czy została porwana? Wywożą ją do innego kraju, żeby sprze­dać do bur­delu, trzy­mać za kra­tami, a w końcu zabić?

W gło­wie jej łomo­tało i poczuła mdło­ści. Umysł roz­pacz­li­wie sta­rał się zna­leźć jakieś lep­sze wytłu­ma­cze­nie sytu­acji.

Coś ude­rzyło w ścianę od zewnątrz.

Kobieta zerwała się i zaczęła nasłu­chi­wać. Roz­le­gło się dru­gie ude­rze­nie, tym razem bli­żej drzwi.

Jeśli to pory­wacz, powinna zacho­wać cał­ko­witą ciszę, sta­nąć w kącie przy drzwiach i cze­kać na ich otwar­cie. A jeżeli to jakiś prze­cho­dzień? Jeśli ona znaj­duje się wśród setek innych kon­te­ne­rów w por­cie i to jest jej jedyna szansa na ratu­nek?

Chęć wydo­sta­nia się z zamknię­tego pomiesz­cze­nia sta­wała się nie do znie­sie­nia, pochła­niała całą zdol­ność rozu­mo­wa­nia. Zaczęła ude­rzać w ścianę przy drzwiach i krzy­czała, a raczej wyła bez­skład­nie; chciała po pro­stu wyjść na zewnątrz, na świa­tło.

Chciała zoba­czyć słońce, to samo, które świe­ciło w domu, cho­ciaż zupeł­nie ina­czej.

Wyjąc, usły­szała dobie­ga­jący z dołu szczęk, a potem w środku zro­biło się jaśniej. Dotarła tam po omacku. W pod­ło­dze nie­da­leko kąta znaj­do­wał się właz. Uklę­kła i zaj­rzała do środka. Właz był mały i okrą­gły, przy­su­nęła do niego twarz i cho­ciaż świa­tło raziło ją w oczy, to jed­no­cze­śnie obu­dziło w niej dziką nadzieję. Znów krzyk­nęła, teraz już arty­ku­łu­jąc słowa wyraź­niej:

– Tu jest czło­wiek, human, pro­szę otwo­rzyć drzwi, chcę wyjść, tutaj jest czło­wiek!

Nagle świa­tło zga­sło. Właz został zamknięty. Przez chwilę kobieta nic nie widziała i zroz­pa­czona wycią­gnęła dłoń. Palce natra­fiły na coś okrą­głego i meta­lo­wego, coś, co wysta­wało z otworu.

Była to koń­cówka rury. Gdy tylko o tym pomy­ślała, zaczęła z niej wypły­wać woda. Moc­nym stru­mie­niem.

Krzyk­nęła chra­pli­wie i prze­stra­szona usia­dła obok. Woda natych­miast zalała pod­łogę, jej buty i spodnie prze­mo­kły cał­ko­wi­cie.

Woda była zimna, napły­wała bez ustanku. Kobieta czuła, jak wiruje wokół jej nóg.

Wie­działa tylko jedno: że wkrótce umrze.

Kon­te­ner wypełni się wodą, a gdy to się sta­nie, ona będzie już nie­żywa.

Będzie uno­siła się w środku niczym zaplą­tany w wię­cie­rzu szczur.

Ni­gdy już nie zoba­czy słońca.

Słońca ani matki.

And I’m flo­ating in a most pecu­liar way.

And the stars look very dif­fe­rent today.

4

Słońce leżało całym swoim cię­ża­rem na ramio­nach mia­sta. Ludzie poru­szali się powoli, jakby się oba­wiali, że upał zwali im się na karki i przy­gnie­cie wszystko.

Aki Renko cze­kał na przy­stanku auto­bu­so­wym. Miał na sobie dłuż­sze szorty dżin­sowe, teni­sówki i czarny pod­ko­szu­lek z napi­sem „Sys­tem of a Down”.

Z lekko zmierz­wio­nymi wło­sami i w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych nie wyglą­dał na poli­cjanta, ale raczej na obiekt dzia­łań orga­nów wła­dzy.

– Wybie­rasz się na kon­cert? – zapy­tała Paula, gdy wsko­czył do samo­chodu, który ledwo zdą­żył się zatrzy­mać.

– Wczo­raj w Parik­kali zano­to­wano rekor­dową tem­pe­ra­turę tego lata – odparł.

Paula poga­zo­wała z powro­tem na auto­stradę, zaci­ska­jąc mocno wargi, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści ani tro­chę nie prze­szka­dzał jej nie­for­malny ubiór part­nera. Zauwa­żyła, że Renko jej się przy­pa­truje i pew­nie się zasta­na­wia, czy poważ­nie potrak­to­wać jej komen­tarz. Pil­no­wała się, żeby niczego mu nie suge­ro­wać, i z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy obser­wo­wała drogę. Takich typów jak Renko nale­żało trzy­mać w lek­kiej nie­pew­no­ści. Ina­czej pozwa­lali sobie na różne rze­czy i prze­kra­czali gra­nice dozwo­lone w pracy.

– Byli­śmy z żoną w skle­pie, gdy zadzwo­ni­łaś. Musia­ła­byś cze­kać, gdy­bym poszedł do domu się prze­brać. Wola­ła­byś, żebym się spóź­nił czy był ubrany nie­od­po­wied­nio?

Pyta­nie zabrzmiało tak szcze­rze, że Paula posta­no­wiła się zli­to­wać.

– Lepiej, żebyś był na czas – powie­działa.

Renko od razu się roz­luź­nił, odsu­nął oku­lary prze­ciw­sło­neczne na czoło i roz­pro­sto­wał nogi.

– Nie­złego masz saaba, teraz takich już nie robią. Szkoda, że Szwe­dzi sprze­dali pro­duk­cję Chiń­czy­kom, cho­ciaż nie mam nic prze­ciwko Chiń­czy­kom. Wła­ści­wie to mam wię­cej prze­ciwko Szwe­cji niż Chi­nom. Czy to dzie­więć pięć dru­giej gene­ra­cji?

– Ma ponad dzie­sięć lat – oświad­czyła Paula wykręt­nie, gdyż nie znała odpo­wie­dzi na pyta­nie.

Samo­chody ni­gdy jej nie inte­re­so­wały, nawet na tyle, by wymie­nić swój na now­szy model. Ten egzem­plarz sprze­dał jej za śmieszną cenę ojciec, gdy po ostat­nim roz­sta­niu z chło­pa­kiem prze­pro­wa­dziła się na swoje.

– Co masz prze­ciwko Szwe­dom? – zapy­tała.

– Mats Sun­din. Ostat­nia minuta. Pierw­szy mecz w hokeja, jaki pamię­tam. Ojciec pła­kał, ja byłem prze­ra­żony – odparł Renko.

Pauli zachciało się śmiać. Ona także oglą­dała ten mecz z ojcem, który aku­rat miał dobry humor i do końca powta­rzał iro­nicz­nie, że nic z tego nie będzie. Próżne nadzieje. I co? Nie mówi­łem? Łzy w oczach miał dopiero lata póź­niej, gdy Fino­wie zdo­byli złoto.

Szczyt natę­że­nia ruchu samo­cho­do­wego zwią­zany z juhan­nu­sem już minął. Paula skrę­ciła ostro, prze­jeż­dża­jąc przez dwa pasy i kie­ru­jąc się na zjazd z auto­strady, a potem na obwod­nicę pro­wa­dzącą na zachód.

– Z zawia­do­mie­nia wynika, że ciało znaj­duje się pod adre­sem nale­żą­cym do Fun­da­cji Leh­mus. Wiesz, gdzie to jest? – spy­tała.

– Nie mam bla­dego poję­cia – odparł Renko.

– To wygu­gluj.

Poli­cjant wycią­gnął z kie­szeni szor­tów tele­fon i otwo­rzył prze­glą­darkę.

– Fun­da­cja Leh­mus jest orga­ni­za­cją pożytku publicz­nego, bla, bla, bla – zaczął, zna­la­zł­szy wła­ściwą stronę. – Udziela dota­cji arty­stom oraz naukow­com pro­wa­dzą­cym bada­nia nad kra­jami roz­wi­ja­ją­cymi się i wspiera pro­jekty mię­dzy­na­ro­dowe. Fun­da­cja reali­zuje rów­nież wła­sne pro­jekty arty­styczne i spo­łeczne – recy­to­wał z ekranu komórki. – Chcemy budo­wać lep­szy świat, bla, bla, bla…

– Czy możesz prze­czy­tać także te bla, bla? – prze­rwała mu Paula.

– Okej, prze­pra­szam. Chcemy budo­wać lep­szy świat, powięk­sza­jąc wie­dzę i zro­zu­mie­nie pro­ble­mów kra­jów roz­wi­ja­ją­cych się, a także przy­czyn tych pro­ble­mów, oraz brać udział w ich roz­wią­zy­wa­niu. Kra­jów roz­wi­ja­ją­cych się – powtó­rzył Renko powoli. – To słowo zawsze wyda­wało mi się dziwne. Ono świad­czy nie tylko o tym, że te kraje są z tyłu za roz­wo­jem, lecz także dyk­tuje z zewnątrz, co one powinny…

– Kto zało­żył tę fun­da­cję? – spy­tała znie­cier­pli­wiona Paula.

– Chwi­leczkę, dane kon­tak­towe… Pre­ze­sem zarządu fun­da­cji jest Mai Rinne, a wice­pre­ze­sem Elina Leh­mu­soja.

– Leh­mu­soja? Sły­sza­łam gdzieś to nazwi­sko – przy­po­mniała sobie poli­cjantka.

– Fun­da­cję Leh­mus zało­żył w dwu­ty­sięcz­nym roku Han­nes Leh­musoja. Chciał prze­zna­czyć część zysków kon­cernu Leh­mus na cele zwią­zane z uży­tecz­no­ścią publiczną – wyczy­tał Renko.

– Leh­mu­soja, kon­cern Leh­mus, Fun­da­cja Leh­mus – wyli­czała Paula. – Wszystko się kręci wokół tej samej rodziny.

– Bo to spółka rodzinna, dyrek­to­rem zarzą­dza­ją­cym jest teraz Juhana Leh­mu­soja. To chyba syn Han­nesa?

– Czym zaj­muje się kon­cern?

– Tutaj jest link do fir­mo­wej strony… Budow­nic­twem i infra­struk­turą.

– Infra­struk­turą.

– Tak. Czemu to słowo nie ma fiń­skiego odpo­wied­nika? Infra­struk­tura nie leży Finowi na języku. Ale wła­ści­wie jakim sło­wem można zastą­pić coś, co ozna­cza wszystko to, po czym i czym poru­sza się cokol­wiek dokąd­kol­wiek, samo­chody, ludzie, płynne odpady, infor­ma­cja, prąd, pociągi, statki, cię­ża­rówki, towary, no i jest jesz­cze infra­struk­tura spo­łeczna…

– Infra­struk­turą. Czy mam skrę­cić na następ­nym w lewo? – zapy­tała Paula, prze­ry­wa­jąc kole­dze mono­log.

Po zjeź­dzie z obwod­nicy tra­fili na dobrą, ale wąską drogę wijącą się przez pola spa­lone słoń­cem. Zakrę­cała ostro w prawo, nur­ku­jąc w mroku gęstego liścia­stego lasu. Skrzy­żo­wa­nie z odnogą wio­dącą do willi nale­żą­cej do Fun­da­cji Leh­mus można było zauwa­żyć dopiero wtedy, gdy się pod­je­chało bli­żej.

Nieco dalej od skrzy­żo­wa­nia, po dru­giej stro­nie, stał cią­gnik sio­dłowy cię­ża­rówki, a za nim pusta naczepa. Blo­ko­wała nie­mal cał­ko­wi­cie jeden pas i gdyby ktoś chciał ją wymi­nąć, to musiałby wje­chać na drugi, nie widząc, czy z naprze­ciwka nie zbliża się jakiś samo­chód.

– Zapisz numery tej cię­ża­rówki – powie­działa Paula do cał­kiem zato­pio­nego w tele­fo­nie kolegi.

Renko oprzy­tom­niał, pochy­lił się do przodu, żeby przyj­rzeć się nume­rowi reje­stra­cyj­nemu, i powta­rzał go na głos tak długo, aż udało mu się zapi­sać w komórce.

– Lipy! – zawo­łał ura­do­wany, gdy Paula skrę­ciła na żwi­rową drogę.

Rze­czy­wi­ście, po obu stro­nach rosły stare, sękate drzewa lipowe.

– Jesteś pewien? – spy­tała Paula.

– Czego?

– Że to lipy.

– Raczej tak – odparł Renko, nie­mal przy­ci­ska­jąc twarz do przed­niej szyby. – W parku trzeba na nie uwa­żać, bo spa­dają z nich odchody mszyc.

– Fe, ohyda – stwier­dziła iro­nicz­nie Paula.

– Te tutaj są tak stare, że nawet dawny patron firmy nie mógł ich sam zasa­dzić. Może one rosły tu jesz­cze przed Leh­mu­so­jami1.

Za zakrę­tem ujrzeli krótki odci­nek drogi koń­czący się pod willą Fun­da­cji Leh­mus. Był to wielki biały drew­niany budy­nek; po jego pra­wej stro­nie poły­ski­wało morze. Lipy ota­cza­jące drogę koń­czyły się w jej poło­wie, przy meta­lo­wej bra­mie i ogro­dze­niu. Dalej droga pro­wa­dziła przez zadbany ogród do głów­nego wej­ścia wokół zasa­dzo­nych w okręgu kwia­tów.

Przy zamknię­tej bra­mie stał lśniący w słońcu nie­bie­ski kon­te­ner mor­ski. Za nim par­ko­wał radio­wóz. Obok bramy, na wydzie­lo­nym pla­cyku, stały dwu­miej­scowy czer­wony kabrio­let oraz czarna potężna miej­ska tere­nówka.

Paula zatrzy­mała się w spo­rej odle­gło­ści od poli­cyj­nego wozu.

– Ja się zajmę mówie­niem – rzu­ciła do Renka, zanim otwo­rzyła drzwi.

Pod ostat­nią lipą przy bra­mie stało dwóch mun­du­ro­wych w samych koszu­lach z pod­wi­nię­tymi ręka­wami. Dotrzy­my­wał im towa­rzy­stwa sześć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie ogrod­nika.

– Klub miło­śni­ków mszyc i ich odcho­dów – mruk­nął Renko sto­jący za ple­cami Pauli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Leh­mus po fiń­sku ozna­cza lipę. [wróć]