Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Przeszłości nie da się zmienić.
Można ją jednak oszukać.
Moje poprzednie życie było tajemnicą. Udało mi się oszukiwać wszystkich na tyle długo, że sama wreszcie zapomniałam, kim kiedyś byłam.
Aż do dziś.
Ktoś postanowił mi przypomnieć brud i zło, które zostawiłam za sobą. Ktoś, komu bardzo zależy na tym, aby moje kłamstwa wyszły na jaw. Kto chce zburzyć moje poukładane życie i odebrać mi to, co najważniejsze – mojego kochanego Piotra i nasze dziewczynki.
A ja nie pozwolę na to, aby stała im się krzywda. I zrobię wszystko, aby uchronić ich przed prawdą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Data ważności licencji: 2/15/2027
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdy się czegoś boi.
Większość tych lęków jest powierzchowna niczym pogładzenie skóry tępym nożem. Pojawiają się i znikają, nie zostawiając po sobie śladu. Niektóre przypominają igiełki wkłuwane w ciało, ostre i przeszywające, lecz sięgające płytko.
Ale jest też ten najgorszy rodzaj lęku, jak wbity we wnętrzności skalpel, którego nie sposób wyciągnąć. Strach tak wielki, że chociaż wydaje się, że wszystko układa się idealnie, że życie nie może być lepsze, nadal uwiera gdzieś w boku. Czasem o nim zapominamy. Pozwalamy sobie na kilka dni wyimaginowanego spokoju. Jednak ostrze skalpela wciąż tam tkwi, a w najmniej spodziewanym momencie niewidzialna siła wbija je jeszcze głębiej i kilkukrotnie przekręca wokół osi.
W chwili, gdy moje oczy spotkały się z oczami bezdomnej, ten ostatni rodzaj strachu pokonał barierę pomiędzy sennym koszmarem a rzeczywistością.
Siedziałam bez ruchu i wgapiałam się w kobietę. A ona patrzyła na mnie.
Zauważyłam ją tuż po tym, jak podjechaliśmy pod bramę. Stała na chodniku pośród opadłych brzozowych liści i wyglądała jak wszyscy bezdomni w okolicy, a mimo to poczułam ukłucie niepokoju. Przyglądałam się jej, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu kluczy do bramy. Miała na sobie płaszcz, spod którego wypływała obszerna spódnica upodabniająca sylwetkę do bezkształtnej masy. Krople deszczu ściekały z siwych, zebranych w kucyk włosów i wsiąkały w ubranie.
Na tylnym siedzeniu volkswagena Berenika i Sylwia kłóciły się o kawkę, którą dostrzegły za oknem. Siedzący za kierownicą Piotrek pogrążony był w rozmowie telefonicznej.
W momencie, gdy między zabawkami z jajek niespodzianek i do połowy zjedzonymi lizakami namacałam klucze, kobieta odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Znajdowałam się kilka metrów od niej, w odległości, która umożliwia dostrzeżenie przekrwionych białek oczu. A tym bardziej pozwala na przyjrzenie się twarzy.
Moje serce załomotało.
– Mamo, pac!
– Kawka przebrana za gołębia!
Pokrzykiwania dziewczynek słyszałam jak zza szyby. Tylko skrajem świadomości zarejestrowałam, że przestały się kłócić.
Nie wiem, jak długo tak tkwiłam – mokra od potu, z sercem na wysokości gardła. W pewnej chwili poczułam na karku powiew zimnego powietrza, usłyszałam trzask drzwi i gdy się odwróciłam, tylne siedzenie było puste.
Natychmiast chwyciłam klamkę. Spocone palce ześlizgnęły się z plastiku, ale drzwi ustąpiły.
Wyskoczyłam na zewnątrz. Chłód popołudnia przylgnął do mojej twarzy, paraliżując zakończenia nerwów. Dziewczynki stały na środku jezdni – na szczęście pustej. Sylwia uśmiechała się, jej młodsza siostra wyglądała na przejętą.
– Nie wolno wam samym wychodzić z auta, to niebezpieczne! – powiedziałam, przekrzykując łomot własnego serca.
Dopadłam do nich, jedną dłoń zacisnęłam na ramieniu Bereniki, drugą – Sylwii, i zaciągnęłam je pod dom sąsiadów, z dala od kobiety.
Berenika wycelowała palec wskazujący w rozciągające się za ogrodzeniem podwórze. Zerknęłam w stronę intruzki – wciąż stała pod naszą bramą, wpatrując się we mnie i dziewczynki.
– Mamo! No pac! – Berenika krzyczała tak głośno, że nawet Piotr zakończył rozmowę i wysiadł z samochodu.
Zrobiło mi się gorąco, dzięki Bogu ruszył w moją stronę. Chcąc odwrócić jego uwagę od kobiety, udałam zainteresowanie odkryciem dziewczynek.
Jakieś dwa metry od nas za czerwonym ogrodzeniem zieleniał pas trawnika, na którym rosły postrzępione tuje. Pomiędzy nimi kręciło się stadko łaciatych gołębi.
– Widzis? – Berenika szarpała rękaw mojego płaszcza. – Kawka psebrana za gołembia! Śmiesna jest!
Dopiero wtedy dostrzegłam, że wśród gołębi faktycznie podskakuje ptak o kształcie i wielkości kawki, wyglądający, jakby ktoś pochlapał go białą farbą.
Piotr stanął obok dziewczynek. W dłoni trzymał telefon komórkowy i klucze. Wiatr bawił się jego włosami, wśród których połyskiwały pierwsze siwe nitki, i wsypywał do kaptura garstki liści.
– Mamusiu, czemu ta kawka tak dziwnie wygląda? – dopytywała Sylwia.
– Nie mam pojęcia – odparłam, mimowolnie zerkając przez ramię.
Kobieta przybliżyła się do nas o jakieś dwa kroki, ale przynajmniej nie stała już pod samą bramą.
– Psecies wies wsystko o zwiezontkach! – wykrzyknęła Berenika.
– Może miała tatusia gołębia i mamę kawkę? – zgadywała Sylwia.
– Kto wie – odpowiedziałam. Na plecach czułam wzrok kobiety, wypalał dziurę w moim płaszczu i przemieniał krew we wrzącą lawę. – Później to sprawdzimy, teraz biegniemy do domu, szybciutko!
Pociągnęłam Berenikę za rękę, ale nawet się nie ruszyła.
– A to osustka! Po co ona udaje gołembia? – zapytała.
– Głupia jesteś i życia nie znasz – oświadczyła Sylwia poważnym tonem. – Gołębie są ładne, a kawki brzydkie. Wolałabyś być gołębiem czy kawką?
– Idziemy do domu – powtórzyłam, ale żadna z córek mnie nie słuchała.
– Myślicie, że gołembie dały się nabrać? – Berenika zadarła głowę, wbijając paluszki w moją rękę. Czapka na jej głowie zjechała na prawą stronę.
– Gołębie są głupie – rzuciła Sylwia. – Na pewno uwierzyły.
– Sama jesteś głupia!
Znów zerknęłam przez ramię. Kobieta zbliżyła się do nas o kolejne dwa metry.
– Idziemy stąd. Natychmiast. – Złapałam córki za ręce i mocno pociągnęłam w kierunku bramy, tak by po drodze ominąć intruzkę.
– Aua! To boli! – wrzasnęła Sylwia, prawie się przewracając.
Piotr uniósł brwi i obrzucił mnie spojrzeniem pełnym zaskoczenia, ale kobieta była coraz bliżej, nie miałam więc czasu na subtelności.
– Jest zimno – wyjaśniłam. – Przeziębią się.
Dociągnęłam córki do furtki, szybko ją otworzyłam i wprowadziłam je na podwórze.
– Ty też chodź. – Przywołałam męża. Na myśl o tym, że kobieta w każdej chwili może do niego podejść, robiło mi się słabo. – No, już! Wypijemy herbatę i się ogrzejemy, później wjadę.
– Dopiero co piliśmy u rodziców – odparł. – Poza tym zostawiłaś w aucie torebkę i zakupy. Trzydzieści siedem lat to chyba trochę za wcześnie na sklerozę?
Zanim zdążyłam go powstrzymać, ruszył w stronę samochodu i intruzki.
Przez chwilę myślałam o dogonieniu Piotra, uwieszeniu się na jego ramieniu i pilnowaniu, by z nią nie rozmawiał. By się do niej nawet nie zbliżał. Ale kobieta przyjechała do mnie, nie do niego. Pewnie dlatego odsunęła się od auta i stanęła kawałek dalej, przy śmietniku. Tkwiła tam, gdy Piotr otwierał bramę i gdy siadał za kierownicą. Nie drgnęła również, kiedy pokonywałam z córkami odcinek między furtką a domem.
Zgrabiałymi z nerwów palcami przekręciłam klucz w drzwiach i wpuściłam dzieci do środka, a potem wsunęłam się za nimi do dusznego wnętrza. W powietrzu unosił się zapach upieczonej kilka godzin temu szarlotki.
Dziewczynki wbiegły w buciorach na piętro. Stanęłam za uchylonymi drzwiami frontowymi i z walącym sercem śledziłam wzrokiem jadącego w stronę garażu volkswagena.
Piotr wysiadł, podszedł do bramy, jakby ten jeden raz nie mógł zostawić jej otwartej. Kobieta drgnęła, chyba zamierzała zrobić krok w jego stronę. Otworzyła usta…
– Kochanie, przynieś wreszcie te zakupy! – krzyknęłam spanikowana, nim zdążyła się odezwać. – Strasznie zgłodniałam!
Nawet nie musiałam kłamać. Z nerwów przewód pokarmowy zacisnął mi się w twardy supeł, by po krótkim czasie przeobrazić się w studnię bez dna.
Piotr sięgnął do przęsła bramy i wówczas znalazł się na wprost kobiety, w odległości metra, może dwóch.
– Coraz więcej syfu na ulicach – powiedziałam szybko. – Miasto powinno to uprzątnąć.
Kobieta cofnęła się, jakby moje słowa smagnęły ją po twarzy. Również Piotrek spojrzał na mnie z dezaprobatą, ale się nie odezwał. Zamknął bramę oraz furtkę i dopiero wtedy, z torbą z zakupami, ruszył w kierunku domu.
Głośne burczenie w brzuchu zagłuszało kolejne tupoty dzieci.
– Nie wiem, jak to możliwe, że jedząc tyle, ciągle masz taką fantastyczną figurę. – Piotr z niedowierzaniem pokręcił głową.
Zamiast odpowiedzieć, rozciągnęłam usta w wymuszonym uśmiechu.
Wreszcie wszedł do środka: nasiąknięty jesienią, z kosmykiem włosów ześlizgującym się na czoło, wyprostowany jak struna i tak bardzo mój jak chyba nigdy wcześniej. Pomyślałam o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie pojawił się w nim Piotr, jak wyglądałoby, gdybym teraz go straciła, i strach ścisnął mi gardło. Nie mogę do tego dopuścić. Bez względu na wszystko.
Nim drżącą ręką zamknęłam frontowe drzwi, jeszcze raz spojrzałam na kobietę. Wciąż tkwiła w tym samym miejscu obok śmieci.
Przed oczami mignęły mi sceny z przeszłości. Przerażenie wszystkich, gdy wpadła do klasy w środku lekcji, wyzywając nauczycielkę od kurew. Pijacka awantura na uczelni. I najgorsze starcie, na ulicy. To, które także zaczęło się od milczenia i wpatrywania się. To, po którym wszystko się skończyło.
Dwukrotnie przekręciłam klucz w zamku – jakbym mogła się w ten sposób przed nią ochronić – i rozpięłam guziki płaszcza. Sufit nie rozbrzmiewał już dudnieniem, dziewczynki zrzuciły buty albo usiadły spokojnie w swoim pokoju na piętrze.
– Masz tę kanapkę, żarłoku. – Piotr wcisnął mi do ręki porcelanowy talerzyk z kawałkiem chleba z szynką, wyszedł do salonu i włączył telewizor. Po chwili doleciały do mnie dźwięki jakiegoś programu informacyjnego.
W domu panował półmrok. Wszystkie okna przesłaniała zieleń roślin: zarówno doniczkowych, jak i zaglądających przez szyby krzewów i bluszczu z ogrodu. Pędy tego ostatniego tworzyły na kuchennym oknie rysunek krat.
Nagle poczułam irracjonalną potrzebę okratowania okien. I założenia okiennic.
A może… może ona sobie po prostu pójdzie? Może już jej nie ma?
Odłożyłam kanapkę i zajrzałam do salonu. Piotr stał przed telewizorem z pilotem w dłoni. Niby patrzył w ekran, ale w rzeczywistości zerkał na mnie. Jego czoło przecinała pionowa zmarszczka.
– Wszystko w porządku, kochanie? – zapytał.
– Jasne – odparłam szybko. – Dostałam esemesa od klientki, pies jej się zepsuł, są właśnie w całodobówce.
Po twarzy Piotra przemknął cień.
Czy to możliwe, że mój mąż czegoś się domyśla?
A gdzie tam, musiałby mieć kryształową kulę, uspokajałam się w duchu, ale w żołądku czułam nerwowe ssanie.
– Niepotrzebnie o tym myślę – dodałam, spoglądając w kierunku okna wychodzącego na podwórze. – Na pewno wszystko dobrze się skończy.
Piotr pogładził mnie po ramieniu. Dopiero czując miękkość jego dłoni, zorientowałam się, jak bardzo jestem spięta, jak mam stwardniałe wszystkie mięśnie.
– Za bardzo dbasz o innych, za mało o siebie – rzekł.
– Dziś Wszystkich Świętych – wygłosił prezenter telewizyjny niemalże w tym samym czasie. – Dzień, w którym wspominamy naszych zmarłych. W którym pozwalamy im wrócić.
Z mojego brzucha dobiegło burczenie.
– Może za rok pojedziemy do Wrocławia? – zapytał Piotr. – Na grób twoich rodziców?
Przełknęłam ślinę. Głośno. Zrobiłam to za głośno.
– Tak tylko powiedziałem. – Piotr mocniej mnie przytulił. – Nie musimy nigdzie jeździć.
Zanim którekolwiek z nas podjęło temat, do pokoju wbiegł kot, a chwilę później Sylwia i Berenika. Dziewczynki zaciągnęły Piotra przed telewizor, Mruczek zaś wskoczył na oparcie kanapy.
Posłałam mężowi uspokajający uśmiech, następnie, korzystając z jego zaabsorbowania córkami, podeszłam do przeszklonej wnęki salonu. Liście juk i dracen walczyły tu o światło z bambusem, a całość oplatały pędy trzykrotki. Udałam, że obskubuję obeschnięty listek, i zerknęłam w kierunku ulicy.
Przez moment myślałam, że kobiety już nie ma. Że sobie poszła. Jednak nim zdążyłam poczuć ulgę, zauważyłam ją. Stała na granicy chodnika i jezdni, otulona nadciągającym mrokiem i częściowo przesłonięta słupkiem ogrodzenia. Stała i patrzyła prosto na mnie.
Cofnęłam się gwałtownie, ale nie odrywałam od niej oczu – i tylko dlatego ujrzałam ten samochód. Wyskoczył z prawej, gdzieś z głębi ulicy. Musiał jechać dużo ponad dozwoloną prędkość.
Kobieta zrobiła krok w tył, a wtedy kierowca jeszcze dodał gazu i samochód zmienił tor jazdy. Jechał wprost na nią.
Nie wierzyłam w to, co się dzieje.
Głuchy odgłos uderzenia dobiegł aż za okno. Bezwładne ciało poderwało się z asfaltu, przeleciało nad maską i upadło na chodnik po drugiej stronie jezdni.
Stałam jak wmurowana, wlepiając wzrok w ulicę. Kobieta leżała na wznak w plamie światła latarni i ani drgnęła. Jedną nogę miała wygiętą pod nienaturalnym kątem, ręce rozrzucone. Wiatr szarpnął za połę płaszcza, odsłaniając spódnicę.
Usłyszałam pisk opon i auto stanęło. Ze środka wyprysnęła ciemna sylwetka. Nim zdążyłam zamrugać, dopadła do leżącej.
Pomyślałam, że spanikowany kierowca sprawdza puls, że za chwilę wezwie pomoc, zrobi masaż serca, sztuczne oddychanie, powinien przecież coś zrobić! Jednak zaraz potem facet odskoczył od kobiety, wsiadł do auta i jak gdyby nigdy nic odjechał.
Jeszcze przez chwilę stałam bez ruchu.
To wszystko było tak niespodziewane, tak oderwane od rzeczywistości, od zdarzeń w realnym świecie, że mój mózg potrzebował czasu, by przetworzyć widziane obrazy.
Na pewno nie trwało to długo, chociaż miałam wrażenie, że tkwiłam przed oknem całe wieki. I że każda minuta mogła mieć znaczenie dla leżącej na chodniku kobiety.
– Piotr! – krzyknęłam, odwracając się. – Piotr, dzwoń po pogotowie, ktoś potrącił tę bezdomną sprzed bramy!
Zaraz potem wypadłam z domu.
Chłód kąsał mi policzki, a wiatr szarpał za włosy. Cień brzozy, rosnącej na placu przed śmietnikiem, tańczył na granitowej kostce podjazdu. W powietrzu unosiły się strzępki dymu. Rejestrowałam to wszystko ze zdumiewającą dokładnością, jakby ktoś przyłożył do otoczenia olbrzymie szkło powiększające, jakby uwrażliwił moje zmysły na każdy szczegół, chociaż przecież pędziłam, biegłam na złamanie karku. Czułam zimno wirującego w nozdrzach powietrza i słyszałam plaskanie kapci o ziemię, gdy wybiegałam na ulicę.
– Żyjesz? – Uklęknęłam przed kobietą. Światło latarni padało na jej twarz, a cienie rzeźbiły głębokie bruzdy dookoła oczu. – Słyszysz mnie? Proszę, powiedz coś, mamo – wyszeptałam.
Następne, co pamiętam, to chłód dłoni, którą ściskałam, klęcząc na chodniku. Pochylałam się nad twarzą matki i wsłuchiwałam w szmer jej oddechu.
Pod kolanem czułam zimną wodę kałuży, prześladowała mnie jednak idiotyczna myśl, że jeśli się poruszę, jeśli zmienię pozycję, oddech matki uleci gdzieś w przestrzeń i już nie wróci. Znów byłam dzieckiem. Przerażoną dziewczynką, klęczącą nad nieprzytomną mamą. Nieradzącą sobie z sytuacją. Kompletnie bezradną. Nie rozumiałam, co się dzieje, i nie byłam w stanie zebrać myśli.
– Karetka zaraz przyjedzie. Może powinniśmy ułożyć ją na boku? – usłyszałam głos męża. – Chociaż, jeśli ma złamany kręgosłup… Może lepiej niczego nie ruszać. Co tu się wydarzyło? Gdzie ten kierowca?
Milczałam.
– Uciekł? Co ci ludzie mają w głowach! Facet czy kobieta? Widziałaś samochód? Pamiętasz numery rejestracyjne?
– Nie.
Chciałam, żeby Piotr wreszcie się zamknął. Żeby choć przez sekundę nic nie mówił. Ale u niego stres powodował słowotok.
– Ale co: nie? Nic nie pamiętasz?
Przymknęłam oczy. Znów znajdowałam się w domu, w tym dawnym domu, zagubiona w smrodzie wódy i niepewności, rozedrgana od wrzasków, które choć już przebrzmiały, nadal wstrząsały moim ciałem. Tak wiele od tamtej pory się zmieniło i jednocześnie tak dużo pozostało takie samo.
– Może chociaż kolor albo marka? Widziałaś kierowcę? Pasażera?
– A jakie to ma znaczenie?! – wrzasnęłam.
Zapadła cisza. Po chwili Piotr kucnął na chodniku, tuż obok kałuży, i objął mnie ramieniem. Przez materiał swetra czułam ciepło jego ciała.
– Takie, że wkrótce te same pytania zada ci policja.
To było jak wybuch petardy tuż pod nogami. Albo podsunięte pod nos sole trzeźwiące. W jednym momencie znajdowałam się tam, w przeszłości, wypełniona dawnymi uczuciami, by w kolejnej osiąść mocno w tu i teraz.
Zorientowałam się, że moje ręce drżą, że cała trzęsę się jak w gorączce. Zaczerpnęłam głębiej tchu, próbując spowolnić oddech i uspokoić umysł, ale niewiele to pomogło.
– Policja? – Odwróciłam głowę w stronę Piotra.
Jego twarz tonęła w mroku. Wiatr szarpnął moimi włosami, a kropelki deszczu, który znów zaczął zacinać, chłodziły rozpalone policzki.
– Oczywiście, kochanie, jesteś świadkiem. Wygląda na to, że jedynym.
Przygryzłam wargę. Jeśli policja będzie mnie przesłuchiwała, jeśli spisze moje dane, a później porówna panieńskie nazwisko z nazwiskiem bezdomnej… Nowaków jest cała masa, ale nie każda Nowakowa ma córkę Martę. Co, jeśli zapytają? Jeśli wszystko się wyda?
A jeżeli będą mnie przesłuchiwali przy Piotrze? Albo jeśli mój mąż porozmawia później z którymś z funkcjonariuszy? Poczułam rozlewający się w ciele chłód.
– Niczego nie widziałam. Usłyszałam hałas, a kiedy spojrzałam przez okno, ona już leżała na chodniku.
Ramię Piotra stężało.
– To skąd wiesz, że została potrącona?
– Słyszałam odjeżdżający samochód. Boże, taki wypadek przed naszym domem! Nie najlepiej się czuję. Przyniesiesz mi wody? – Odgarnęłam z twarzy wilgotne włosy i rzuciłam Piotrowi błagalne spojrzenie.
Dłuższą chwilę mi się przyglądał.
– Dobrze – powiedział wreszcie.
Jego buty przeskoczyły kałużę i zabębniły o asfalt ulicy.
Bałam się, że nie zdążę, dlatego nie czekałam, aż Piotr wejdzie do domu. Gdy tylko wbiegł na podwórko, zmieniłam pozycję, zasłaniając matkę – na wypadek, gdyby mój mąż się odwrócił – i przystąpiłam do szybkiego przeszukania. Od strony sąsiadów rósł parawan tui, niezbyt szczelny, ale lepsza ażurowa zasłona niż żadna.
Miałam minutę. Może dwie, jeśli w szafce zabrakło szklanek i mój mąż będzie musiał otworzyć zmywarkę.
Wiatr zaczął szarpać drzwiczkami śmietnika. Wzdrygałam się po każdym zgrzytnięciu. W tle słychać było wieczorny oddech miasta: szum samochodowych silników, poszczekiwanie psa, zbłąkany strzępek czyjegoś śmiechu.
Wsunęłam dłonie w kieszenie płaszcza matki. Wciąż mną telepało, ale znacznie słabiej niż do tej pory, jakby organizm zrozumiał, że nie czas na histerię. Pod palcami poczułam śliską podszewkę, a później coś szorstkiego, co po wyjęciu okazało się kawałkiem papieru toaletowego – chciałam wierzyć, że jedynie zasmarkanym.
Moje zgrabiałe palce ześlizgiwały się z guzików płaszcza, gdy próbowałam je rozpiąć.
Kieszenie bluzy były puste, spódnica żadnych nie miała. Na wszelki wypadek pomacałam ją, jednak nie znalazłam podejrzanych wybrzuszeń.
Przecież niemożliwe, żeby…
Zanurkowałam dłonią w dekolt. Piersi matki były miękkie i ciepłe. Tak bardzo różniły się w dotyku od jej ręki, że na chwilę mnie przystopowało. Zaraz potem wsunęłam dłoń głębiej i natrafiłam na to, czego szukałam.
Pomiędzy piersiami spoczywała sakiewka, zamocowana na przewieszonym przez szyję sznurku, który dopiero teraz zauważyłam. Nie miałam czasu, żeby go zdjąć. Wymacałam prostokątny męski portfel i wyciągnęłam go. Nic więcej tam nie było. Żadnych papierów ani plastiku.
Usłyszałam kolejne zgrzytnięcie drzwiczek, a później tupot kroków. Zdążyłam wsunąć portfel do rękawa własnego swetra, nim Piotr przekroczył jezdnię.
– Proszę. – Podał mi butelkę wody mineralnej i dokładnie w tym samym momencie na końcu ulicy zawyła karetka.
– Posiedzisz tu chwilkę? – poprosiłam. – Muszę do toalety.
Piotr otworzył usta. Nie czekając, aż się odezwie, ruszyłam w stronę domu.
Portfel przesunął się w rękawie, gdy sięgałam do klamki. Gdzieś w głębi mojego ciała znów rozbudziło się drżenie, które coraz szerszą falą wypływało na zewnątrz, obejmując dłonie i szczękę. Ale przecież musiałam być twarda i w pełni przytomna.
Na korytarzu stała Sylwia. Podniosła na mnie poważne oczy.
– Tatuś powiedział nam, co się stało. Czy ta pani poszła do nieba, do babci i dziadka? – zapytała.
Na sekundę wstrzymałam oddech. Kucnęłam.
– Chodź tu, maleńka. – Objęłam córkę wolną ręką. – Pani nigdzie nie poszła, zaraz obejrzy ją lekarz, odwiezie do szpitala i wszystko będzie w porządku.
– Babcia i dziadziuś umarli, gdy mieli wypadek. – Sylwia pociągnęła nosem.
– Ale ta pani przeżyje. Masz moje słowo. – Niezgrabnym ruchem otarłam łzę toczącą się po policzku córki. Portfel niebezpiecznie przesunął się w rękawie.
– Mamusiu, mosemy iść zobacyć? – dołączyła do nas Berenika. – Prosimy!
Sylwia odkleiła się ode mnie, również zainteresowana wyjściem na ulicę. Skrzyżowałam ramiona, przyciskając portfel do piersi.
– Nie ma tam nic ciekawego do oglądania. Idźcie do swojego pokoju. Szybciutko!
Po chwili marudzenia posłuchały. Odprowadziłam wzrokiem wdrapujące się po schodach dziewczynki, po czym zatrzasnęłam za sobą drzwi łazienki.
Wyjęłam portfel. Ciemny brąz miejscami był tak przepocony, że przypominał czerń. Z poprzecieranych rogów wystawały końcówki nici. Jedna część zatrzasku dyndała na kawałku materiału, drugiej nie było.
Portfel miał dwie przegródki – tkwiło w nich trzysta złotych i paragon za bułki – oraz komorę na drobniaki. Nie znalazłam natomiast dowodu osobistego, całe to zamieszanie było więc niepotrzebne. Zastanowiłam się, czy to możliwe, że matka ukryła go gdzie indziej, ale wykluczyłam takie prawdopodobieństwo – sprawdziłam przecież wszystkie zakamarki stroju.
Rozejrzałam się po łazience. Obudowa wanny mogłaby posłużyć za kryjówkę dla portfela – pośrodku nie dotykała posadzki – ale istniało ryzyko, że kot podczas zabawy wywlecze go na zewnątrz. Sedes odpadał. Półeczka nad umywalką też – obok moich kosmetyków stały rzeczy Piotra.
Zerknęłam w lustrzane drzwi szafy wnękowej i napotkałam rozbiegane spojrzenie brązowych oczu.
Mam! Wetknę portfel na jedną z półek, pod stos ręczników. Niezbyt to oryginalne, ale przecież nikt nie wie, że mam coś do ukrycia. Nikt nie będzie szukał.
Zatrzasnęłam drzwi szafki, wbiłam palce w strąki wilgotnych włosów i próbowałam je ułożyć. Po chwili się poddałam: wciąż tworzyły poszarpaną, czarną ramę dla bladej twarzy.
Może to i lepiej. Może wydam się dzięki temu bardziej wiarygodna. Przejęta wypadkiem kobieta z sąsiedztwa. Praworządna obywatelka, która zrobi wszystko, żeby pomóc.
Starłam z policzka odrobinę zaschniętego błota i opuściłam łazienkę. Gdy wyszłam na podwórko, nosze z moją matką ładowano do karetki. Radiowóz zatrzymał się tuż obok, a policjanci oglądali miejsce wypadku.
Wiatr dmuchnął mi w twarz kroplami deszczu, zgrzytnął drzwiczkami śmietnika i zerwał jeszcze trochę liści z brzozy. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo jest zimno.
Objęłam się ramionami i odnalazłam wzrokiem Piotra. Stał na chodniku, z dala od kałuż i błota, w towarzystwie sąsiada z naprzeciwka. Patrzył w kierunku noszy.
Pomyślałam o dniu, w którym się poznaliśmy. Bydgoskie targi budowlane. Również jesień, również deszczowa i chłodna. Mieszkałam wówczas w wynajętej kawalerce o łuszczących się ścianach i liszajowatym suficie, mieszczącej się w bloku, który wymagał nie tyle remontu, ile zburzenia i wybudowania na nowo. Ale na targach znalazłam się z zupełnie innego powodu i tuż po tym, jak weszłam do budynku, ten powód wyrósł przede mną. Wzrok wbijał w zadrukowaną kartkę, którą trzymał w dłoniach, wiedziałam jednak, że lada moment go uniesie. A wtedy mnie zobaczy. Nie mógł mnie zobaczyć!
Za moimi plecami tłoczyli się ludzie, ucieczka na zewnątrz nie wchodziła więc w grę. Zresztą wcale nie chciałam uciekać. Chciałam pobyć tam jeszcze choć parę sekund – musiałam tylko się ukryć.
Wślizgnęłam się za pierwszą lepszą ściankę działową i dopiero wtedy poczułam, jak wali mi serce. Przez moment stałam bez ruchu, a później powoli zza niej wyjrzałam.
– Słoneczniki to świetny wybór. – Aż podskoczyłam na dźwięk męskiego głosu za plecami. – Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć.
Facet, który mnie zaczepił, już po chwili stanął w idealnym miejscu – tak, że byłam zasłonięta, ale sama mogłam sporo widzieć. I sprawiał wrażenie autentycznie zatroskanego, machnęłam więc uspokajająco ręką.
– Też postawiłbym na ten wzór – dodał.
Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że mówi o kafelkach pokrywających jedną ze ścianek.
– Ja chyba jednak nie. Nigdy nie byłam wielbicielką van Gogha – odparłam, zdecydowana zatrzymać faceta tak długo, jak długo będzie mi potrzebny. W szczelinie między jego ramieniem a kafelkami widziałam mężczyznę, dla którego tu przyszłam. Wyglądał tak samo jak rok temu. Dokładnie tak samo. I był tak samo odległy i nieosiągalny. Ścisnęło mi się serce. – Wolę Moneta – rzuciłam, walcząc z napływającymi do oczu łzami.
– Nenufary są niepraktyczne – rzekł mój rozmówca. – Nie da się ich zabrać do domu i wstawić do wazonu. Można przez nie co najwyżej wpaść w jakieś bagno. Jestem Piotr. – Wyciągnął dłoń w moim kierunku.
– Marta – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech.
Nie chciałam go poznawać. Chciałam się za kimś schronić, a on stał w idealnym miejscu. Dlatego jeszcze przez moment rozmawialiśmy na tematy florystyczno-malarskie.
Gdy zauważyłam, że mam wolną drogę, ucięłam rozmowę i zamierzałam po prostu odejść, ale zerknęłam na Piotra. Wyglądał jak zbity pies. Żeby czuć się mniej podle, dodałam więc chaotyczne wyjaśnienie, że jestem weterynarzem, za niedługo zaczynam dwudziestoczterogodzinny dyżur i naprawdę muszę już lecieć.
Wyszłam stamtąd z głową wypełnioną kim innym. Piotrowi nie poświęciłabym już żadnej myśli, gdyby nie kurier, który następnego dnia pojawił się w lecznicy z bukietem słoneczników, karteczką „Nenufary nie dotrwałyby do teraz” oraz numerem telefonu.
Wciąż żyłam tamtym drugim mężczyzną i wiedziałam, że gdy tylko skończę dyżur i nie będę musiała myśleć o pacjentach, rozpadnę się na milion kawałeczków. Dlatego wybrałam numer Piotra.
Nie zależało mi na tej znajomości, jednak spotkałam się z Piotrem raz, później drugi, trzeci i coraz bardziej się do niego przekonywałam. Był troskliwy. Był rodzinny. Był stały. I, przede wszystkim, był zakochany.
Do ślubu niosłam trzy słoneczniki.
Szybko zamrugałam, otrząsając się z zamyślenia.
Wiatr wciąż poruszał drzwiczkami śmietnika. Miałam wrażenie, że ich skrzypnięcia przyspieszają wraz z moimi krokami. Piskliwe dźwięki towarzyszyły mi, gdy podbiegałam do karetki. Sanitariusz stał w środku i miał właśnie zamknąć drzwi, ale na mój widok się zawahał. Wciąż słyszałam zgrzytnięcia zawiasów, kiedy pytałam, do którego szpitala zabierają poszkodowaną. Mało brakowało, a zagłuszyłyby odpowiedź sanitariusza. Zaraz potem karetka odjechała, a ja wreszcie zatrzasnęłam drzwiczki śmietnika.
Szkoda, że nie mogłam równie łatwo zamknąć drzwi do przeszłości.
– Z roku na rok moja matka wstaje coraz wcześniej! – Głos Piotra przebił się przez powłokę snu. Pod powiekami wciąż miałam przyklejoną twarz policjanta, z którym wczoraj rozmawiałam. W uszach dźwięczały zeznania: „Niczego nie widziałam. Dotarł do mnie odgłos uderzenia. Nic więcej”. – Wyobraź sobie, że już tu dzisiaj była! O szóstej rano! – gorączkował się. – I to po co? Po książkę o uprawie roślin, którą pożyczyłaś od niej w tamtym roku.
Otworzyłam oczy: mój mąż stał w drzwiach, tuż obok regału z Ikei, na widok którego teściowa dostałaby zawału. O ile nie padłaby już na korytarzu piętra.
Kiedyś dom należał do rodziców Piotra i to teściowa dbała o wnętrze – chodziła po sklepach ze starociami, odnawiała krzesła, malowała szafki, wynajdowała szydełkowe firany. A gdy już skończyła, wraz z teściem wyprowadziła się na inne osiedle, do zabytkowego budynku, który dawno temu ją zachwycił, i zajęła się jego urządzaniem. Obecnie w naszej sypialni pozostałość dawnych czasów stanowiło dębowe łóżko z rzeźbieniami i dwie szafy wykonane w podobnym stylu. Stolik po maszynie do szycia zaścielały moje ciuchy i ręczniki, a kufer, stojący pod oknem, tonął pod stosem czasopism oraz firmowej korespondencji służącej zarówno jako zakładki do książek, jak i lektura nasenna. Nawet reprodukcja Słoneczników van Gogha, którą powiesiliśmy nad łóżkiem na pamiątkę naszego pierwszego spotkania, była lekko pochylona, jakby chciała dopasować się do reszty wnętrza. Inne pomieszczenia na piętrze wyglądały jeszcze gorzej, dlatego nigdy nie wpuszczaliśmy tu gości.
– O szóstej rano sobie o tej książce przypomniała! – ciągnął Piotr.
– Pewnie ciut wcześniej, ma do nas kawałek… Znalazłeś? – Przetarłam oczy i wysunęłam stopy z łóżka.
Od drewnianej podłogi ciągnęło chłodem.
– Jasne, w tym twoim bałaganie! Dałem jej jakąś inną. Ciesz się, że cię nie obudziłem.
Objęłam męża. Choć zwykle chodził spać później niż ja, nigdy nie wyciągał mnie z łóżka wcześniej niż to absolutnie konieczne. Nawet gdy zasadniczy powód pobudki stanowiło moje zapominalstwo.
Piotr jeszcze przez chwilę kręcił głową, ale już bez irytacji, po czym zeszliśmy do kuchni.
W przeciwieństwie do piętra parter wciąż był stylowy, pełen przedwojennych mebli i rękodzieła. Po przeprowadzce niczego tu nie zmieniłam. Nie wyrzuciłam ani jednej rzeczy – i niczego nie dołożyłam. Na piętro wstyd było kogokolwiek wpuścić, za to parter… Parter był idealny.
Dziewczynki siedziały przy stole, pochylone nad książką, już ubrane i z krzywo zaplecionymi warkoczami. Obok stały miseczki z owsianką. Piotr zrobił, co mógł, żeby ułatwić mi ten poranek.
Czułam, jakby wydarzenia wczorajszego dnia były kilkoma kadrami filmu, w którym powinna zagrać inna aktorka. Noc oddzieliła mnie od nich grubą kurtyną i pomogła nabrać dystansu, ale nie zdołała wymazać z pamięci obrazu nieprzytomnej matki.
– …a tu jest śledziona – usłyszałam poważny głos Sylwii.
Dopiero wtedy zauważyłam, co przeglądają dziewczynki. Atlas anatomii topograficznej zwierząt domowych Popeski. Dziś w roli głównej jama brzuszna psa.
Piotr podszedł do dzieci.
– Pooglądajcie to – powiedział, zabierając atlas i kładąc w jego miejsce Królewnę Śnieżkę. – Na moment zostawić was same…
– Nudy! – stwierdziła Sylwia.
– Wolimy ksionske mamusi!
Weszłam do salonu, sięgnęłam po pilota od telewizora i zaczęłam skakać po kanałach. Wreszcie natrafiłam na lokalną stację.
– Mamusiu, moge iść z tobom do pracy? – Berenika na chwilę ją zagłuszyła.
– Wykluczone! – odkrzyknął Piotr.
Z kuchni dobiegł odgłos rozbijanych skorupek, a następnie skwierczenie tłuszczu.
– Najnowsze wiadomości z regionu. W gminie Oborowo rekordowa liczba pijanych kierowców na drogach, bydgoski ratusz organizuje spotkanie z dwoma przedstawicielami miasta Ningbo, którzy przyjechali do Bydgoszczy na dwumiesięczny staż, potrącenie pieszego na Bartodziejach, kierowca zbiegł z miejsca zdarzenia, Tydzień Kultury Chrześcijańskiej w Bydgoszczy już od piątku, dziś siedem stopni Celsjusza i przelotne opady deszczu – wyrecytowała prezenterka wiadomości niemalże jednym tchem.
– Tatusiu, prose!
– W pracy u mamusi są dorosłe rzeczy, a ty jesteś mała.
Słuchałam ich jednym uchem, drugim łowiąc dźwięk telewizora.
– …ofiara wypadku, do którego doszło wczoraj w godzinach wieczornych na ulicy Koszalińskiej w Bydgoszczy, przebywa w szpitalu. Jej stan jest ciężki. Kierowca zbiegł z miejsca zdarzenia. Policja apeluje do świadków, by zgłaszali się pod numer alarmowy lub…
Piotr wszedł do pokoju i zmienił kanał.
– Dziewczynki usłyszą – szepnął wprost do mojego ucha.
Zastanawiałam się, co w dialekcie telewizyjnym oznacza „stan ciężki”. Media uwielbiają robić sensacje z drobiazgów, może jak zwykle przesadzają i matka już dawno odzyskała przytomność? A może nadal nie ma z nią kontaktu, albo kona właśnie w szpitalu.
Nie wiedziałam, która opcja bardziej mnie niepokoi.
– O lany, wujek! – usłyszałam krzyk Bereniki, która nagle pojawiła się w salonie. – Wujek w telewizoze!
Sylwia przybiegła z kuchni.
– To ten program, w którym występowała mamusia? – zapytała.
Piotr wrócił już do garów, więc ciężar rozmowy spoczął na mnie.
– Mamusia opowiadała o zwierzątkach – odparłam, z trudem odsuwając na bok myśli o matce. – Wujek nie ma o nich pojęcia.
– Dzieci w szkole były zazdrosne, że mam sławną mamę – paplała Sylwia, rozwalając się na kanapie. – Wszyscy cię oglądali. Naprawdę wszyscy!
Przełknęłam ślinę, usiłując zachować neutralny wyraz twarzy – bo na uśmiech nie byłam w stanie się zdobyć.
Berenika chwyciła pilot i pogłośniła.
– Leczenie niepłodności to wciąż mocno niedofinansowany obszar usług medycznych. Nam jednak udało się pozyskać fundusze. Trwa rozbudowa i modernizacja oddziału ginekologiczno-położniczego. Zamówiliśmy kilka najwyższej klasy sprzętów… – produkował się facecik w szarym, szytym na miarę garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie. Jego ciemne włosy połyskiwały pomadą, a twarz była delikatna jak u porcelanowej laleczki. Od pulchnego faceta z fryzurą à la Papcio Chmiel, który stał obok, Radosław Bednarek był niższy o dwie głowy. Zresztą wskazanie osoby, od której niższy nie był, stanowiłoby spore wyzwanie. Jednak mimo drobnej postury miał coś, co dodawało mu centymetrów. Pewność siebie. Charyzmę. Władzę. Otaczały go niczym najdroższe perfumy, doskonale wyczuwalne nawet przez ekran telewizora.
Dobrze, że przez ekran nie mógł złapać mnie za tyłek.
Radek był w naszym domu kilka razy. Przyjeżdżał do Piotra – łączyły ich interesy – ale wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję do czarowania mnie i prawienia komplementów. Troszkę się z nim droczyłam – akurat tyle, ile trzeba, by zachować poprawną, powierzchowną relację, lecz niedostatecznie dużo, by przejść na ty. Potrzebowałam tarczy, która trzymałaby Radka na dystans. A to dlatego, że za plecami Piotra regularnie ponawiał zaproszenie na kolację: zaproszenie skierowane wyłącznie do mnie, które co gorsza wydawało mi się całkiem atrakcyjną propozycją. Początkowo obracałam je w żart. To było kusząco przyjemne – wiedzieć, że jest się atrakcyjną dla kogoś poza własnym mężem, i jednocześnie w pełni świadomie rezygnować ze zrobienia kolejnego kroku.
Aż wreszcie pewnego wieczoru Piotr wyszedł na werandę, a ja poczułam palce Radka zaciskające się na moim pośladku.
Zaskoczył mnie tak bardzo, że nic nie zrobiłam. Nie strzeliłam go w pysk, nie krzyknęłam, nawet nie odskoczyłam. Stałam jak sparaliżowana, nie mogąc wykonać ruchu.
Zaraz potem Piotrek wrócił, łapa zniknęła, a ja pilnowałam, by nie miała okazji, żeby ponownie mnie dotknąć. To było łatwiejsze i mądrzejsze niż awantura. Radosław piastował wysokie stanowisko w szykującym się do remontu i rozbudowy szpitalu, a Piotrek wraz z teściem prowadził firmę remontowo-budowlaną. Zależało im na tym zleceniu. Przetarg przetargiem, ale wiadomo, jak jest – wygrywa ten, kto od początku miał wygrać.
Stojąc przed telewizorem, czułam się, jakby wczorajsze wydarzenia wcale nie zaszły. Dlatego jeszcze przez chwilę patrzyłam w ekran, ignorując Piotra, który wołał mnie na śniadanie. Również dziewczynki wlepiały wzrok w Radka, najwyraźniej zachwycone widokiem „wujka”.
Nawet na nieletnie działa jak magnes, pomyślałam. Przynajmniej dopóki płaszczyk pozorów szczelnie przykrywa rzeczywistość.
– Niebawem oddział nie będzie w niczym ustępował prywatnej nowoczesnej klinice, której jestem właścicielem – usłyszałam, a następnie Radosław zniknął z ekranu, a jego miejsce zajęła młodsza wersja Papcia Chmiela. „Krzysztof Janiak, główny księgowy”, głosił napis na pasku przecinającym dół kadru.
– Musicie państwo wiedzieć, że otrzymanie tak wysokiego dofinansowania wymagało wysiłku i zaangażowania całego zespołu naszego działu oraz ciągłych konsultacji z panem ordynatorem. – Słuchałam, powoli zmierzając w stronę kuchni. – Nie byliśmy jedynym szpitalem ubiegającym się o wsparcie finansowe, ale prawdopodobnie jedynym, który otrzymał dokładnie taką kwotę, o jaką wnioskował. Nie obyło się jednak bez komplikacji zarówno na etapie zdobywania środków, jak i poszukiwania wykonawców oraz dystrybutorów sprzętu…
– Kochanie, schowaj ten atlas – poprosił Piotr, podając mi talerz z jajecznicą. – Dziewczynki mają przez niego dziwne pomysły.
– Przecież ta mysz już nie żyła – szepnęłam. – Nie bolało jej, gdy rozcinały brzuch.
– Które normalne dziecko bawi się martwą myszą? – Piotr wrzucił patelnię do zlewu. – Do przychodni też ich już nie zabieraj. Dzieci powinny być dziećmi.
W ten sposób uciął dyskusję. Niedługo potem pocałował mnie w czubek głowy i wybiegł do pracy, a ja ogarnęłam córki, zapakowałam do samochodu i wśród jęków rozczarowania ruszyłam w stronę szkoły oraz przedszkola. We wstecznym lusterku widziałam ich zarumienione twarze, jasne włosy i niewinne spojrzenia niebieskich oczu – wyglądały jak wszystkie dziewczynki w ich wieku. A że miały oryginalne zainteresowania? Niby w czym mogłoby to zaszkodzić?
– Nie udzielamy tego typu informacji – oznajmił bezpardonowo facet zza żółtej lady szatni szpitala imienia Jurasza. – Dbamy o prywatność naszych pacjentów.
Nie chciałam tu przyjeżdżać, ale nie mogłam sobie pozwolić na komfort zapomnienia. Skoro matka mnie odnalazła i przebyła te wszystkie kilometry, to gdy dojdzie do siebie, znów będzie stała pod moim domem. Musiałam się dowiedzieć, po co przyszła, i jej to dać, cichutko i z dala od męża: tylko tak pozbędę się problemu. A przynajmniej tak tłumaczyłam sobie powód, dla którego z samego rana znalazłam się w szpitalu. Jedynie dla tkwiącej w gardle guli i dla nerwowego ssania w żołądku, które odzywały się za każdym razem, gdy myślałam o stanie matki, nie potrafiłam znaleźć wytłumaczenia.
– Ta pani została potrącona pod moim domem. Możliwe, że wiem, kim jest. Odwiedziłabym ją, gdyby tylko pan powiedział, na którym oddziale leży – spróbowałam raz jeszcze.
Facet skrzyżował ręce na piersiach, spojrzał na ladę, na mnie, znów na ladę i powtórzył:
– Nie mogę udzielać tego typu informacji.
A po chwili dodał coś, co zabrzmiało w moich uszach jak pogróżka:
– W sprawie identyfikacji proszę kontaktować się z policją.
– Dziękuję, tak właśnie zrobię – odparłam i wycofałam się pod sklepik naprzeciwko. Kątem oka widziałam, że szatniarz wciąż mi się przygląda, weszłam więc do środka, udając zainteresowanie czasopismami.
Zastanawiałam się, dlaczego matka pojawiła się w moim życiu właśnie teraz, po dwunastu latach? I to potrącenie…
Odtworzyłam w głowie wypadek, który wcale nie był wypadkiem. Samochód wyraźnie zmienił tor jazdy.
A może tylko tak mi się wydawało? Może mózg, wzburzony zjawieniem się cienia z przeszłości, płata mi figla?
Ale nawet jeśli auto potrąciło ją przypadkiem, zatrzymało się przecież i wyskoczył z niego kierowca. Żeby upewnić się, że ofiara nie żyje? Może chciał pomóc, lecz spanikował?
A może czegoś szukał. Znalazł, zabrał i uciekł.
Patrząc na kolorowe okładki czasopism, myślałam nad kolejnym posunięciem. W pewnej chwili w głowie rozbrzmiały mi słowa prezentera. „Poszkodowana jest w stanie ciężkim”.
Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii mieścił się na trzecim piętrze, za dwuskrzydłowymi drzwiami z mlecznego szkła. Drzwi były zamknięte, a wypisana na nich informacja „Przejście służbowe” nie pozostawiała wątpliwości, że odwiedziny będą trudniejsze, niż myślałam.
Na ścianie obok wisiały czytnik kart i telefon. Czerwona barwa tego ostatniego kłuła w oczy. Numery do sekretariatu i pielęgniarek również – ale nawet gdybym wybrała któryś z nich, co miałabym powiedzieć? Że chcę poznać stan zdrowia obcej kobiety, która prawdopodobnie tu leży? Trzeba uczyć się na błędach – a ten popełniłam już trzy piętra niżej. Dlatego wycofałam się na ławkę pod jedną z kolumn podpierających strop i czekałam.
Gdy po paru minutach drzwi stanęły otworem, wypuszczając dwie salowe z worami w rękach, wstałam i pewnym krokiem ruszyłam w stronę oddziału.
Nie chciałam lecieć na łeb na szyję, nie chciałam rzucać się nikomu w oczy, a zwłaszcza nie chciałam alarmować pracowników szpitala. Dlatego mało brakowało, a bym nie zdążyła. Złapałam za klamkę w ostatnim momencie, nim drzwi się zatrzasnęły.
Miałam ochotę obejrzeć się za siebie. Sprawdzić, czy nikt na mnie nie patrzy. Czy za mną nie idzie. Ale wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Pewność siebie i zdecydowanie. Jakbym miała prawo tu być.
Szarpnęłam za klamkę i weszłam do środka.
Środek miał postać długiego, upstrzonego drzwiami korytarza, ale tym się nie przejmowałam. Problem stanowiły drzwi znajdujące się niemal dokładnie na wprost wejścia na oddział. Dwuskrzydłowe, szklane, zabezpieczone czytnikiem. To za nimi musiała leżeć matka.
Wytarłam spocone dłonie o spodnie.
Po chwili usłyszałam stuknięcie i odgłos kroków. Kucnęłam. Zgarbiona, z głową ukrytą między ramionami udawałam, że zawiązuję sznurówki adidasów.
Kobieta, która wyszła z jednego z pomieszczeń, chyba nawet nie spojrzała w moim kierunku. Wyprostowałam się gdy już zniknęła za załomem ściany.
Teraz zorientowałam się, jak bardzo przyspieszyło mi bicie serca. A przecież nie mam powodów do nerwów! Zamienię parę słów z matką i tyle. Jednak puls nie chciał zwolnić.
Gdy na oddział wszedł rozgadany mężczyzna i dwie dziewczyny w fartuchach, już nie próbowałam sobie wmówić, że jestem spokojna. Dłonie znów mi zwilgotniały, jakbym niedawno głaskała mokrego kota, a w brzuchu głośno zaburczało z nerwów.
I tym razem kucnęłam. A później ujrzałam, że otwierają się drzwi. Te drzwi. Natychmiast wstałam.
Wyprostowana, sadząc długie kroki, wyminęłam nowo przybyłych i weszłam do środka.
Mężczyzna umilkł. Czułam na plecach jego wzrok. Nim zdążył zadać jakieś kłopotliwe pytanie, pokonałam kolejne drzwi – tym razem pozbawione zabezpieczeń – i ruszyłam przed siebie białym korytarzem.
Sala, do której weszłam po kilkunastu krokach, była przestronna i jasna. Personel w białych, błękitnych i granatowych wdziankach zgromadził się w rogu pomieszczenia, przy jednym z pacjentów. Ale nie patrzyłam już w tamtym kierunku. Patrzyłam na łóżko stojące przy wylocie korytarza.
Miała czyste włosy – to zauważyłam jako pierwsze. Czyste, siwe włosy, rozsypane na białej poduszce. Zamknięte oczy. Bladą twarz i lekko rozchylone usta. Była jednocześnie znajoma i obca.
Dookoła popiskiwały przyrządy – tylko część z nich rozpoznawałam. Kardiomonitor, pulsoksymetr, pompa infuzyjna. Plątanina rurek i przewodów scalała aparaturę z moją matką.
Kobieta zdawała się jeszcze mniejsza niż wczoraj, jakby podłączony do wenflonu wlewnik od kroplówki, zamiast doprowadzać płyny, wysysał ją od środka. I tak właśnie wyglądała. Jak skorupa, z której odessano życie.
Minęłam przeszkloną izolatkę oraz stanowisko pielęgniarek – teraz puste – i podeszłam do łóżka.
– Cześć, słyszysz mnie? – zapytałam, dotykając ramienia matki.
Koszula nocna, którą miała na sobie, była chłodna i szorstka.
Za moich wrocławskich czasów matka coraz bardziej się staczała. Na początku jeszcze pracowała, zdarzały się dni, gdy udawała normalną mamusię. Taką, co to zabierze dzieci na plac zabaw czy nawet do zoo albo kina. Była urocza i kochająca – aż do chwili, gdy przestawała być. Wystarczył drobiazg. Krzywe spojrzenie któregoś z nas, płacz lub śmiech w nieodpowiednim momencie, a czar pryskał, ustępując miejsca znajomemu smrodowi alkoholu.
Podobno kobiety piją inaczej niż mężczyźni. Dłużej ukrywają nałóg. Często nawet najbliższa rodzina nie jest świadoma, że ma w domu alkoholiczkę. Podobno nie tracą tak łatwo panowania nad sobą, nadal troszczą się o dzieci i o własny wygląd.
Matka piła jak facet. Staczała się coraz szybciej i coraz głębiej, aż wreszcie z impetem uderzyła o dno. Straciła pracę, bo coraz częściej nie miała siły tam iść. Czasem w ogóle nie była w stanie chodzić. A jeśli akurat była, urządzała awantury na mieście i ogołacała mieszkanie ze wszystkiego, na co znalazła nabywcę. To dziadkowie walczyli o zachowanie pozorów: myli nas, oporządzali, zajmowali się wyżywieniem i edukacją. I często była to walka z wiatrakami. Kupili lodówkę – następnego dnia lodówka znikała. Dostaliśmy z bratem podręczniki – matka szybko zwęszyła, że inne dzieciaki też ich potrzebują. Sprzedałaby własne dzieci za butelkę wódki, gdyby ktokolwiek chciał nas kupić.
Coś jednak musiało się wydarzyć. Matka – ta, która żebrała o drobniaki, by uzbierać na denaturat – nie dość, że nie zapiła się na śmierć, to trzymała w portfelu trzysta złotych.
– Musimy pogadać – wyszeptałam, ściskając jej ramię.
Ani drgnęła.
Czułam wątłość jej ciała. Gdyby mocniej ścisnąć, kości ustąpiłyby pod naporem palców, pękając i rozdzierając pergaminową skórę.
– Obudź się, proszę! – szepnęłam najgłośniejszym szeptem, na jaki pozwalało ściśnięte gardło, choć już przestałam wierzyć, że matka jest przytomna.
Wzrok uciekł mi w kierunku sąsiedniego łóżka. Leżał na nim facet z torsem do połowy okrytym kołdrą. Mięśnie jego ciała raz za razem kurczyły się spazmatycznie, usta to rozciągały się, to zaciskały, a powieki podrygiwały w bezładnym tańcu, nadając obliczu upiorny wygląd. Białe elektrody przyklejone do klatki piersiowej łączyły mężczyznę z kardiomonitorem.
I wówczas usłyszałam jej głos: chropowaty i tak niewyraźny, jakby dobiegał z zaświatów:
– Marta?
W moich żyłach rozlało się gorąco.
Wbiłam spojrzenie w nieruchomą twarz matki. Naprawdę to powiedziała czy tylko mi się wydawało?
– Pani do kogo? – dobiegło nagle zza moich pleców.
Drgnęłam, ale nie odwróciłam się. Jakby to mogło sprawić, że mężczyzna sobie pójdzie, rozpłynie się w szpitalnym powietrzu i zostawi nas same.
– Powinna mieć pani fartuch ochronny – ciągnął facet, okrążając łóżko.
Wciąż wlepiałam wzrok w twarz matki. Lekko poruszyła ustami, lecz nie doleciał do mnie już żaden dźwięk
– Co pani tu robi? – nie dawał za wygraną mężczyzna.
Nie mogłam go dłużej ignorować. Uniosłam głowę.
Ubrany był w dwuczęściowy, granatowy komplet medyczny, a głowę miał idealnie łysą, ale to nie łysina przyciągała wzrok, tylko wielkie, odstające uszy.
– Chciałam zobaczyć, jak się czuje ta pani – powiedziałam, starannie dobierając słowa.
Zerknęłam na matkę. Leżała nieruchoma, usta ani drgnęły.
Facet zmrużył oczy, wyprężył tors i wsunął dłonie w kieszenie spodni.
– To pani krewna? – zapytał.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do łóżka podpłynęła korpulentna matrona w średnim wieku i w fartuchu, w którym ja bym się utopiła, a ona ledwo dawała radę oddychać.
– Jakiś problem, panie Karolu? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: – Kto panią wpuścił? Tu nie wolno przebywać osobom postronnym!
– Ja… – zaczęłam, ale mi przerwała.
– Ja! Właśnie w tym problem, że każdy myśli o sobie! A tu poważnie chorzy leżą! Zdaje sobie pani sprawę, jak zaburzenia warunków wewnętrznych wpływają na pacjentów i na aparaturę?
– Chyba zabłądziłam – bąknęłam. – Nie sądziłam… – Urwałam. – Już sobie idę. Bardzo przepraszam.
Spojrzałam jeszcze w stronę łóżka matki – leżała bez ruchu, tak samo nieprzytomna i martwa w środku jak na początku mojego pobytu na oddziale – i pod eskortą milczącego pana Karola opuściłam salę.
Wciąż czułam dławienie w gardle i dziwny smutek, połączony z nerwowym ssaniem w żołądku.
Odezwała się. Matka naprawdę się odezwała! A później zgasła jak przepalona żarówka.
Nie wiem, kiedy i jak opuściłam szpitalny parking. Na wpół przytomna podjechałam pod supermarket. Pchając wózek z zakupami, przed oczami wciąż miałam woskową twarz matki. Im bardziej próbowałam się jej pozbyć, tym bardziej była obecna. Ona, ciągle ona! I ta myśl, uporczywa jak brzęczenie komara: matka nadal stanowi zagrożenie dla mojego małżeństwa, dla mojej rodziny. Dojdzie do siebie, opuści szpital i znów stanie przed moim domem.
A Piotr dowie się o wszystkim.
Chyba że uprzedzę bieg wydarzeń. Odkryję, po co przyjechała, dam jej to i odeślę z powrotem do Wrocławia.
Tylko jak mam to zrobić, skoro matka leży na najlepiej strzeżonym oddziale świata, z rzadka tylko odzyskując przytomność? Gdzie szukać?
Chwyciłam trzy paczki pomarańczy i cisnęłam do wózka.
Tak naprawdę doskonale wiedziałam gdzie. Tyle tylko, że cholernie nie chciałam tam zaglądać.
– Jezu, co tu się stało? – wykrzyknęła właścicielka yorka tuż po tym, jak wtarabaniła mi się pod parasol.
Otwierałam właśnie furtkę strzegącą placyku przed przychodnią. Z nieba lały się strugi wody, a wiatr wciskał pod ubrania ziąb, wprawiając ciało w drżenie. Przynajmniej moje, bo klientka miała na grzbiecie gruby płaszcz, a na nogach solidne kozaki. W obu dłoniach ściskała torbę, z której wystawała głowa Dandysa. Pogładziłam go po boku pyszczka, a następnie przeniosłam wzrok w głąb posiadłości. Wtedy też to zauważyłam.
Przeszklone drzwi przychodni postukiwały cichutko o framugę. A może tylko wyobraziłam sobie to postukiwanie, bo deszcz bębnił zapamiętale o asfalt i kostkę chodnika. Antywłamaniowa szyba zamieniła się w tysiące odłamków, uchwyconych w białą pajęczynę pęknięć. Gdyby nie ona, pewnie pomyślałabym, że Amelia, moja współpracownica, zapomniała wczoraj zamknąć przychodnię. Jeszcze przez chwilę bym się łudziła. Teraz jednak nie miałam wątpliwości.
– Będzie pani uprzejma zostać na zewnątrz – poprosiłam klientkę, wpychając w jej dłoń parasol.
Drzwi przychodni uchyliłam łokciem, bo w głowie kołatały mi myśli o odciskach palców i innych śladach zostawionych przez przestępców. Kątem oka dostrzegłam rozwalony zamek. Niewielki metalowy fragment wystawał poza obręb drzwi, uniemożliwiając ich domknięcie.
Omiotłam wzrokiem poczekalnię.
Podłoga była sucha i czysta, więc włamywacz pewnie wszedł tu w nocy, gdy deszcz ustał, a wiatr osuszył chodnik. Przybysz wziął, co miał do zabrania, i wyszedł. Bo przecież nie uciął sobie drzemki podczas akcji.
Mimo to, kiedy przekraczałam próg przychodni, mój oddech przyspieszył, a dłonie zwilgotniały.
Szafa z karmami, stojąca w rogu była otwarta. Przezroczyste drzwiczki zwisały na jedynym zawiasie, który im pozostał, a wnętrze wyglądało, jakby wpadła tam trąba powietrzna, zamieszała workami z psim i kocim żarciem i poleciała dalej.
Rozpięłam płaszcz, ale wciąż było mi za gorąco.
– O cholera… – usłyszałam głos właścicielki yorka, która oczywiście weszła do środka.
– Proszę usiąść, sprawdzę, jak wygląda reszta pomieszczeń.
Wolałabym, żeby poszła ze mną. Żeby ktokolwiek poszedł. Ale zapraszać klientkę do wściubiania nosa w zakamarki przychodni – nie, to nie był dobry pomysł.
Otarłam spocone dłonie o spodnie i szarpnęłam za drzwi rentgena. Szarpnięcie niczego nie zmieniło, były zamknięte na klucz – i dobrze, obie z Amelią tak je zostawiałyśmy. Do łazienki zajrzałam tylko na wszelki wypadek.
Korytarz wyglądał normalnie, ale niewiele było tu do zwinięcia. Podniesiona na duchu, otworzyłam drzwi pierwszego gabinetu. Jego posadzkę zaścielały hałdy faktur i rolek z kasy fiskalnej. Szuflady, w których je przechowywałam, piętrzyły się pod biurkiem. Jedno z krzeseł leżało przewrócone. Lateksowe rękawiczki, woreczki, reklamówki, wizytówki, plastelina, którą zostawiła tu któraś z dziewczynek, i worki na śmieci – wszystko to walało się w nieładzie na szafkach, przesłaniając stojący mikroskop tak szczelnie, że przez moment myślałam, że został wyniesiony. Z półek wyzierała mieszanina leków i przyrządów. Chyba tylko metalowy stół i wiszące na ścianie rysunki zwierzaków, które po wizycie w przychodni wykonała klasa Sylwii, nie zmieniły położenia.
Wycofałam się i podeszłam do drzwi gabinetu zabiegowego. Już miałam nacisnąć klamkę, gdy ze środka dobiegło stuknięcie. Ciche, lecz wyraźne.
Poczułam dziwną słabość kolan.
Obejrzałam się w stronę poczekalni.
Klientka stała tam, gdzie ją zostawiłam, i wlepiała we mnie wzrok.
Drżącą dłonią nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły bezgłośnie. Pchnęłam je stopą na całą szerokość i przez chwilę czekałam, łapiąc krótkie, płytkie oddechy.
Nic.
Ostrożnie wsunęłam głowę do pomieszczenia.
Kilka szafek, dwa stoły zabiegowe, autoklaw, aparat USG. Podłoga zasypana sprzętem chirurgicznym. Okno zamknięte.
Gdyby ktoś tu był, już bym go zauważyła.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki i stron tytułowych: Eliza Luty
Fotografia na okładce: Tuva Mathilde Løland | unsplash.com
Wydawca serii: Adrian Tomczyk
Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska
Redakcja: Ida Świerkocka
Korekta: Mirosław Ruszkiewicz, Mirosław Krzyszkowski
Projekt layoutu: Irena Jagocha
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
© Copyright by Aleksandra Śmigielska
© Copyright for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., MMXXIII
Wydanie I
Kraków MMXXIII
ISBN 978-83-240-6687-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
