Ostatni koncert - Jan Antoni Homa - ebook

Ostatni koncert ebook

Jan Antoni Homa

0,0

Opis

Mordercza struna

Bartosz Czarnoleski, młody altowiolista z Krakowic, przenosi się wraz z dziewczyną do malowniczej Toskanii. Nie zapomina jednak o rodzinnej miejscowości, gdzie zakłada zespół kameralny. Muzycy zamierzają zagrać Śmierć i dziewczynę Franciszka Schuberta. To wywołuje ciąg zdarzeń, które sprawią, że Bartosz zmuszony będzie walczyć o życie swojej dziewczyny i własne, a morderca jest ciągle krok przed nim.

Ostatni koncert to drugi tom serii muzycznych kryminałów Jana Antoniego Homy.

Jan Antoni Homa ­– skrzypek i pisarz, absolwent Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Solista, kameralista, symfonik. Współpracował z Polską Orkiestrą Radiową, Zespołem Kameralistów Filharmonii Narodowej, Orkiestrą Barokową Concerto Avenna, Królewską Filharmonią Flandryjską oraz Filharmonią Południowoholenderską, w której aktualnie pełni funkcję drugiego koncertmistrza. Prymariusz kwartetów smyczkowych Johannes i ExLibris, członek International Piano Trio. Oprócz serii o muzyku detektywie wydał dedykowane braciom mniejszym Kręgi albo kolejność zdarzeń oraz antyutopię Bunt manekinów. Autor bloga oto I owo nagrodzonego w 2011 roku Nagrodą Jury w Konkursie na Literacki Blog Roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

Andante moderato – Poco a poco più allegro1

ROZDZIAŁ ISOBOTA

Trzy rodzaje bieli graniczyły ze sobą w sposób prawie niezauważalny. Zmarznięty śnieg, który utracił nieskazitelność pod wpływem wyziewów z pobliskiej wędzarni ryb. Burobiałe niebo odbierające ostrość widzenia. I prześcieradłowa bladość twarzy.

Orgia kolorów, zorza polarna zbrodni… Z nostalgią pomyślał o krótkich, ciepłych miesiącach, które „już dawno się skończyły” albo „jeszcze długo nie miały nadejść”. Latem nawet zbrodnia miewała tu większy urok. Artystycznie zmiażdżone czaszki z wylewającą się zawartością zyskiwały na tle zieleni, nadającej im południowy, niemal portugalski charakter. Układy pokarmowe – zastygłe w poharatanych zwłokach na kształt znaku zapytania – straszyły mniej, gdy oddech nie zamarzał. Odrąbane kończyny zyskiwały odmienny kontekst na tle letniego przebudzenia…

Cóż, pomarzyć można.

Ponure odcienie połączone były kroplami krwi, które, zastygając w ostrym mrozie, nie utraciły nic ze swego szkarłatu. Ot, garść porzeczek rozsypanych na przekór logice i… porze roku. Fjørdöff westchnął. Dlaczego jedyny żywy kolor jest tu zarazem barwą śmierci?

Przeczucie sugerowało mu, że sprawca nawet nie próbował zacierać śladów. Rzeczywiście, nie musiał szukać daleko. Siekiera wystająca z kupki zmarzliny oddalona była ledwie trzydzieści metrów od trupa. Ostatnia kostka domina. Która była pierwsza? Upokorzenie? Zazdrość? Zdrada?

Jeszcze parę tygodni, a blade słońce rozpuści ten szary śnieg. Niemrawe rośliny wykiełkują na miejscu rachitycznej zbrodni. W tym czasie on będzie już demaskować autora następnej. Fjørdöff nie uśmiechnął się nawet w duchu. On się w ogóle nie uśmiechał. Nigdy. Do nikogo. Nawet do własnych myśli. Solidnie zapracował na miano Policjanta, Który Się Nie Uśmiecha…

No i dobrze. Bóg z nim. Z ulgą zamknąłem książkę. Zostawmy te historie Rucacellemu. I jego żonie. Wanda Rucacelli. Wiolonczelistka, Która Nie Musi Grać. Wystarczy, że Jest Żoną Maestra. Niech takie szarobure opowieści rozgrzewają ich w szklistą sztokholmską noc. My tu mamy inne sposoby.

Rozsunąłem okiennice. Fala gorącego powietrza runęła do środka, odurzając upojnym zapachem słońca.

Dobiegło mnie wesołe poszczekiwanie. Eston dawał znać, że nie odeszli zbyt daleko. Ta parka – w odróżnieniu ode mnie – nie zwykła tracić popołudniowego słońca w willowej imitacji chłodu. Antosia miała w sobie coś ze słonecznika. W pełnym świetle jej rudości i szmaragdy nabierały nieoczekiwanych blasków, a ona sama stawała się uosobieniem witalności. Ale Eston? Pies – jak można było sądzić po gęstości i długości futra – zdecydowanie bardziej polarny niż równikowy? Ten mnie zadziwiał. Zamiast chować się po zacienionych kątach, pokładać po kamiennych podłogach, ziać nieprzytomnie i wyglądać pierwszych symptomów nadchodzącego zmierzchu, buszował z Rudzielcem przez dzień cały, nie opuszczał jej ani na krok, no chyba że wołanie natury wyższej (czytaj: instynktu) okazywało się silniejsze. Ten pies miewał od czasu do czasu potrzebę ładowania się w jakąś awanturę. Od chwili, gdy stał się współgospodarzem kilkuhektarowej winnicy, zyskał w tym względzie sporo nowych okazji. Choć uwielbiał Antośkę – a nie pomylę sie, twierdząc, że było to uczucie odwzajemnione – zdarzało mu się przedkładać zew krwi nad wymogi posłuszeństwa.

Wybierając się na popołudniowy spacer, Antosia wzięła ze sobą sztalugi oraz kilka innych przedmiotów niezbędnych do malowania, a to oznaczało, że nie wrócą, dopóki słońce nie schowa się za horyzont. Tak, pani archeolog odreagowywała trud dopiero zakończonego stażu doktoranckiego z pędzelkiem (nie do makijażu) w dłoniach. Całkowicie zgadzałem się, że toskański pejzaż łagodnym uśmiechem zachęca do utrwalenia.

– Faktycznie, tylu słoneczników van Gogh nie widział w całym swoim życiu – dogadywałem.

– Nie chodzi o słoneczniki, mój drogi, tylko o wibracje koloru. Jako altowiolista powinieneś wiedzieć, co to jest wibracja. A może ty jesteś jesteś altowiolistą barokowym? – W jej zielonoszmaragdowych źrenicach zapalały się wesołe ogniki.

Rok, który upłynął od chwili, gdy stałem się właścicielem winnicy, przypominał nieco sytuację zakończoną przez bajkopisarza słowami: „I żyli długo i szczęśliwie”. To „długo i szczęśliwie” miało załatwiać całą resztę, którą autor znienacka przestawał się interesować. Jaki materiał powieściotwórczy zawiera się w słowach „długo i szczęśliwie”?

Czytelnicy zamykali z westchnieniem książkę, a bohaterowie – z ulgą – drzwi, by przekonać się już wkrótce, że magia, niezwykłość, intensywność przeżycia musiały znaleźć kompensację w bytowaniu może faktycznie długim i szczęśliwym, ale także nieco… codziennym.

Na szczęście nie byłem bohaterem z bajki, a początek mojego nowego rozdziału wcale nie wydawał się nudny, choć niósł ze sobą niejeden znak zapytania. Spróbuję to uporządkować.

Do maleńkiej włoskiej miejscowości przyjechałem tylko po to, aby pochylić się nad grobem Kazimierza Michalewicza vel Casimiro Michelangelo, człowieka, który w czasie wojny ratował życie obywatelom Krakowic. Czy mogłem przypuszczać, że prosto z cmentarza zostanę zaproszony do lokalnej kancelarii adwokackiej, aby usłyszeć: „Tutejsza posiadłość wraz z winnicą mają przypaść w udziale osobie, która rozwiąże i we właściwy sposób spożytkuje tak zwaną zagadkę Rosenberga”?

Okazało się, że jak nikt inny spełniam wymienione kryteria.

Niedowierzanie i euforia. Euforia i niedowierzanie. I tak na zmianę.

Pierwsze chwile spędzane w toskańskiej willi przebiegały pod ich dyktando. Po kilku dniach zaczęli pojawiać się pierwsi żądni rozmowy obywatele miasteczka. Z początkowo trochę nieśmiałych zapytań wynikało, że ich los jest w pewien sposób powiązany z winnicą. Kiedy miejscowi przekonywali się, że ani nowi gospodarze, ani ich groźnie wyglądający pies nie gryzą – mało tego, wbrew plotkom można się z nimi dogadać w ludzkim języku (italiano) – obawy i niechęć zaczęły rozpuszczać się niczym lody w gelaterii pozbawionej prądu. Ośmieleni próbowali się wywiedzieć, czy wiążę z winnicą jakieś osobiste plany, czy też w niedalekiej przyszłości zamierzam ją odsprzedać. Dopiero wówczas dotarło do mnie na dobre, że włości Michalewicza to nie tylko dom, który w dowolnej chwili możesz zamknąć na cztery spusty, ale też całkiem potężna farma, dająca pracę sporemu gronu mieszkańców.

Nie mogło być inaczej. Rozległa a specyficzna uprawa wymagała ludzkiej ręki. Doświadczonej ręki. Jeszcze w trakcie pierwszego spotkania Giuseppe Trovatore, adwokat, który zapoznał nas z ostatnią wolą Michalewicza, coś mi próbował tłumaczyć, ale przyznam, że nie miałem wówczas do tego głowy. Kto by miał? Teraz wiedziałem już, że bez poważnej rozmowy się nie obędzie. Nie musiałem długo czekac – po tygodniu adwokat zapowiedział się telefonicznie, by wkrótce zakołatać do moich drzwi.

– Signor Karnoleski, produkcja wina to sprawa poważna i dość skomplikowana. Zdecydowanie nie na barki jednego człowieka. Szczepami winorośli trzeba się troskliwie opiekować. Areał upraw jest co sezon szczegółowo negocjowany i kontraktowany. Pomijam już sam proces produkcji wina, którym zajmować się mogą wyłącznie ludzie z wiedzą i doświadczeniem. Zresztą nie pora wchodzić w szczegóły, których pan i tak nie zrozumie.

Jeśli chciał mnie poco a poco2 wbijać w glebę, wspaniale mu się udawało. Altowiolista plantator. Sylogizm. Z tej kombinacji nie mogło wyniknąć nic dobrego.

– Poznanie skali zagadnienia powinno ułatwić panu podjęcie decyzji. Przyszła bowiem pora, aby przedstawić konkretną ofertę. Otóż mam kupca na dom i winnicę. Kogoś, kto gotów jest rzetelnie zapłacić.

Westchnąłem z ulgą. Słowa Trovatore wychodziły naprzeciw moim skrytym oczekiwaniom. Choć trudno w to uwierzyć, był taki moment, w którym miałem nadzieję, że winnica okaże się obciążona potężnym długiem. To byłby powód do szybkich postanowień. Musiało we mnie pokutować głęboko wpojone przekonanie, że w rzeczywistości nic nie dostaje się za darmo. Zwłaszcza uśmiechy losu obdarzone rysem cudowności upomną się kiedyś o zapłatę; tym wyższą, im zdarzenie bardziej nieoczekiwane. Moją ceną mogła okazać się totalna nieporadność w zarządzaniu otrzymanym spadkiem. Wizja doprowadzenia wszystkiego do nieodległej w czasie i ostatecznej ruiny stanęła mi przed oczami z bolesną wyrazistością.

W tej sytuacji mogłem uznać, że dobry anioł – może duch Michalewicza, który, patrząc z zaświatów, zasromał się moją ignorancją – podaje mi z wysokości pomocne skrzydło. Nie było wątpliwości: taka powinna być decyzja. Najrozsądniejsza z możliwych. W praktyce – jedyna do przyjęcia. Sprzedać posiadłość razem z gruntem znaczyło bowiem nie tylko uwolnić się od kłopotliwego legatu, ale i stworzyć bajeczne perspektywy na resztę życia. Adwokat nie zająknął się ani słowem na temat jakiegokolwiek długu! Przecież z otrzymanymi, na pewno niemałymi, pieniędzmi mógłbym… A raczej, czego bym nie mógł? No właśnie, w tym sęk. Jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Jednak gdy któryś z dobroradców rzekł: „Stary, ty wiesz, jaki biznes można z taką kasą rozkręcić?” – poczułem dreszcz niechęci. Jaki biznes? Ja i biznes? Po co mi biznes? Czy robienie pieniędzy jest we współczesnym świecie jedyną drogą do spełnienia? Ta myśl napełniła mnie poczuciem żalu. To tak miałaby zakończyć się dopiero co rozpoczęta przygoda? Trywialną – czy bywają inne? – transakcją bankową?

– Signor Trovatore, dziękuję za propozycję. Na pewno ją rozważę, ale potrzebuję więcej czasu…

Odniosłem wrażenie, że w oczach adwokata błysnęło niezadowolenie. By je ukryć, założył słoneczne okulary. Pospieszyłem z frazą łagodzącą.

– Mam nadzieję, że kontrahent szybko się nie rozmyśli.

– O nie, o to może pan być spokojny. Mój klient łatwo nie rezygnuje.

I dobrze, rzekłem w duchu. W razie czego podbijemy cenę. Najlepiej wychodzą interesy, na których wcale nam nie zależy. Mój Boże, ja to pomyślałem? Czyżbym stawał się biznesmenem? Czym prędzej pobiegłem do domu, by toskańskim pagórkom zadedykować wolną część sonaty Arpeggione Schuberta. Nie wiem, czy im ulżyło. Mnie zdecydowanie tak.

Wkrótce po tej rozmowie postanowiłem urządzić konferencję z zarządem kooperatywy gospodarującej w winnicy za czasów Michelangelo. Jej przewodniczący Paolo, sympatyczny, lekko jąkający się człowiek, okazał się synem staruszka Carla, tego samego, który wprowadził nas do grobowca Michalewicza. Informacje uzyskane w trakcie spotkania zaskoczyły mnie. Okazało się, że w wypadku sprawnie zarządzanej, dobrze prosperującej uprawy, mamy do czynienia z pewnego rodzaju perpetuum mobile. Praca i nakłady ponoszone przy produkcji co najmniej zwracają się ze sprzedaży boskiego trunku. Na szczęście ludzkość uwielbia wino, a uprawiany na zboczach naszej (a tak, powoli przywykałem) winnicy szczep sangiovese znajduje amatorów we wszystkich zakątkach globu. Według Paolo, mojego winnego cicerone, w udanych latach mogłem liczyć na całkiem spore przychody.

Domena Città Abbandonata była marką ekskluzywną. Nadwyżki dochodów gromadzone w latach tłustych lokowane były na specjalnym funduszu, wykorzystywanym w wypadku nieprzewidzianej katastrofy (susza, nieurodzaj, itp). Tak czy inaczej, już wkrótce miałem się przekonać, że na konto otwarte przeze mnie w Banca di Agricoltura co kwartał wpływa całkiem sensowna kwota. Pozostawało jeszcze jedno – za to kluczowe – py­tanie.

– A czym konkretnie zajmował się signor Michel­angelo?

– Tak właściwie to… to niczym. Próbowaniem, co najwyżej. Brał udział w zbiorach, jednak nie dlatego, że musiał, a po prostu chciał. Ale to on tchnął nowego ducha w tę winnicę, on dał winu nową etykietę i dbał, by jego ukochana marka nigdy nie straciła jakości. A mnie da… darzył pełnym zaufaniem…

Po tej wypowiedzi Paolo lekko pokraśniał. Nie wiedziałem, czy ze skromności, którą naruszył wyznaniem, czy może z dumy. Albo jeszcze inaczej: składał mi właśnie pewną ofertę i był ciekaw, jak ją przyjmę. Postanowiłem przeprowadzić małą sondę. Jej wynik mógł zaważyć na ostatecznej decyzji.

– Signor Trovatore wspominał o kupcu chętnym do nabycia majątku. Czy zna pan tego człowieka?

Łagodna i szczera twarz Paola na moment zasnuła się niepokojem.

– Chodzą słuchy, że to on przyczynił się do… do śmierci signora Michelangelo. Wie… wie pan, co to oznacza? Pod jego ręką ziemia przestanie rodzić. Stanie się martwa.

Ano właśnie… Byliśmy we Włoszech. La forza del destino. Moc przeznaczenia. Tu się z pewnych spraw nie żartowało.

– Co pan ma na myśli? – Aż dotąd byłem przekonany, że śmierć Michalewicza nie jest osnuta żadną tajemnicą.

– Wie pan, my… my, Włosi, mówimy, że człowieka można zabić intencją… – Paolo zamilkł. Zrozumiałem, że więcej z niego nie wyciągnę. Przynajmniej na temat przeszłości. Na szczęście coraz bardziej interesowała mnie przyszłość.

– Czy to oznacza, że moja funkcja byłaby podobna do tej, którą pełnił signor Michelangelo? – Ujrzałem siebie w roli kipera testującego kolejne roczniki.

– Tak, identyczna. Wszystko pozostałoby jak dawniej. Wszystko, rozumie pan? Zasady uprawy i produkcji zatrzymalibyśmy w swoich rękach. No i – spojrzał niepewnie – nazwa wina nie uległaby zmianie…

Hm, szkoda… Już myślałem, że się dogadamy…

Żartuję przecież! Podobała mi się taka determinacja w obronie tradycji, wiara w fachowość i efekty własnego trudu oraz szacunek, jaką nawet teraz okazywali Michalewiczowi.

No więc faktycznie najprościej byłoby sprzedać posiadłość i wyjechać z górą pieniędzy. Nie wiem, czy moje skromne, przeważnie czerwone konto, wytrzymałoby taki dopływ tlenu… Czy ja bym to wytrzymał? Mamona już niejednego okręciła sobie wokół palca. Złoty cielec wciągał w złote sidła. Czy na pewno znalazłbym siłę, aby się oprzeć? Zresztą… czy naprawdę tylko o to chodziło? Dlaczego miałbym sprzeniewierzyć się wyzwaniu – niezwykłemu, przyznaję – które los stawiał na mojej drodze? Przecież Michalewicz mógł to rozwiązać inaczej. Może więc jego ostatnia wola była czymś więcej niż tylko gestem sympatii i zadośćuczynienia? Na wspomnienie słów o martwej ziemi do tej pory przenikał mnie dreszcz.

Poprosiłem o trzy dni do namysłu.

Mówiąc „altowiolista”, trzeba mieć jedno na uwadze: sam fakt wyboru takiego, a nie innego instrumentu świadczy, że nie jest on poszukiwaczem rozwiązań najprostszych, wyborcą zachowań utartych, konformistą bez wyobraźni. Mówimy raczej o kimś gotowym do podjęcia życiowych wyzwań.

Aby zapoznać się z administracyjną stroną posiadania domu we Włoszech, złożyłem mnóstwo wizyt w stosownych departamentach. W zdecydowanej większości spotykałem się z dobrą wolą urzędników.

Na trzeci dzień po spotkaniu z zarządem kooperatywy Paolo – jakby chcąc dopomóc w podjęciu finalnych ustaleń – przyprowadził ze sobą dwie kobiety.

– Signor Bartolomeo, proszę pozwolić: to jest moja żo… żona, Sophia, i siostra, Donatella. Te mądre do…donny – Paolo łypnął okiem w ich kierunku, badając, czy aby na pewno dosłyszały przymiotnik sapiente – prowadziły dom pana Michelangelo.

– Czyli co: gotowały, sprzątały i tak dalej? – Z trudem wyobrażałem sobie dwie signory w wieku więcej niż średnim zmagające się z ogromem domiszcza.

– Ma no! Oczywiście, że nie! W naszej wiosce nie brakuje młodych, chętnych do pracy. Sophia i Donatella organizowały takie siły i środki, jakie były w danym momencie potrzebne. Czy chciałby pa…pan, aby tak było nadal?

Byłem wzruszony, ale również zaskoczony dalece nietrafną oceną moich skromnych możliwości finansowych. Do korzystania z „konta winnego” jeszcze nie dojrzałem, zaś moje dochody krajowe były… Były?

– Obawiam się, że nie stać mnie na zatrudnianie kogokolwiek…

– Pana nie musi być na to stać. To wszystko wchodzi w pakiet rozliczeń naszej kooperatywy.

Skoro tak, to umówiliśmy się, że będę dawał znać dzień przed przyjazdem, tak by duet Sophia – Donatella mógł przygotować dom do zamieszkania i zaopatrzyć go w bazę kulinarną. Żadne permanentne sprzątanie i gotowanie nie wchodziło jednak w grę. Ostatecznie człowiek, który przez większość dotychczasowego życia był singlem, ceni sobie niezależność i swobodę. Zresztą za nic nie dałbym sobie odebrać rzadkich i cudownych chwil wspólnego kucharzenia z Antosią.

Zreasumujmy. Po niespełna miesiącu od usłyszenia zadziwiającej nowiny byłem całkiem nieźle wprowadzony w rolę nowego gospodarza Casa e Proprietà di Città Abbandonata (tak brzmiała pełna nazwa domeny, składającej się z domu i winnicy) i prawnie umocowany na jej tronie. Ostatecznie więc podjęcie decyzji nastąpiło w sposób naturalny; nasze intencje skrystalizowały się do tego stopnia, że nie trzeba już było nazywać ich po imieniu.

Antosia musiała tymczasem wracać do swoich wykopalisk, ale na weekendy przyjeżdżała do Corbetto. Ja sam wybrałem się do Krakowic dopiero pod koniec września, by zagrać pierwszy powakacyjny program z filharmonią. Teoretycznie mógłbym sobie odpuścić dalszą współpracę, ale miałem zamiar wywiązać się z ustaleń kontraktu, który dobiegał końca w grudniu. Ot, jakieś takie: plantatorem się bywa, altowiolistą – jest, jakkolwiek mało przekonująco by to nie brzmiało.

Choć program był wciągający (uwertura Bajka Moniuszki, Koncert skrzypcowy A-dur op. 8 Karłowicza i III symfonia Pieśń o nocy op. 27 Szymanowskiego), myśli moje krążyły wokół innych miejsc i zgoła odmiennych spraw.

Zaraz po koncercie z ulgą wskoczyłem do samochodu. I… tak zaczęły się moje (nasze) europejskie peregrynacje.

Gdy tylko zagrałem swoje, wsiadałem w autko, Eston wskakiwał na tylne siedzenie i gnaliśmy do Toskanii. Jeśli wzywały mnie obowiązki w Krakowicach – ruszaliśmy w odwrotnym kierunku. Do samego tylko końca roku (cztery miesiące) jeździłem do Włoch siedmiokrotnie, co dawało w sumie czternaście przejazdów przez pół Europy.

Czasami nie potrafiłem określić, dokąd jadę. Pytałem słońca. Jeśli odpowiadało mi po lewej, znaczyło to, że mknę do Corbetto. Gdy wychylało się po prawej, wiedziałem już, że zmierzam do Krakowic. Gorzej bywało w nocy. Czasem nachodziły mnie wątpliwości czarne jak smoła. Po chwili dochodziłem jednak do wniosku, że każdy z kierunków jest właściwy. U celu zawsze czekał na mnie gotowy do zamieszkania kawałek podłogi. Wolność rozciągająca się między dwoma punktami przestrzeni zaczęła mi niezwykle odpowiadać.

Eston był wspaniałym kompanem. Reagował na najmniejszy gest, zawsze gotów do drogi. Uwielbiał każdą podróż, ale trzeba było widzieć psią radość, gdy przybywaliśmy do Corbetto. Zaczynał od samodzielnego patrolu posiadłości. Natomiast wspólny lot zaryzykowaliśmy tylko raz. „Wspólny” oznaczało zresztą, że ja siedziałem w kabinie pasażerskiej, on zaś w klatce, w luku bagażowym. Mocno na jego widok przerażone służby weterynaryjne naszpikowały go taką ilością środków uspokajających, że po przylocie musiałem na własnych rękach transportować do samochodu pięćdziesiąt kilo bezwładnego psa. Następnego dnia Eston był nie do życia. Ten wariant przemieszczania się odpadł więc raz na zawsze.

W trakcie niekończących się godzin jazdy słuchałem muzyki. Nigdy nie przypuszczałem, że jest jej aż tyle, tak pięknej i tak bezwzględnie wartej poznania. W moim niezbyt wypasionym autku (suzuki alto, czy jako alto-wiolista miałem inny wybór?) zamontowałem bardzo przyzwoity zestaw kolumn. Cóż to były za podróże! Zwłaszcza nocą. Musiałem tylko pilnować się i nie zapominać, że prowadzę jadący z dużą szybkością pojazd. Po jakimś czasie wzbogaciłem repertuar o audiobooki. Światowa klasyka na zmianę z kryminałami dodawały godzinom spędzanym w drodze zachwytu i dreszczyku emocji.

Rozterki dotyczące pytania „gdzie” nie przenosiły się na kwestię „z kim” chcę spędzić swoje życie. Gdy ujrzałem Antosię po raz pierwszy, trójstrzała Amora, Erosa i Kupidyna ugodziła mnie ze skutkiem natychmiastowym. Na szczęście tercet antyczny strzelał w obu kierunkach. Staż pani archeolog miał dobiec końca w połowie przyszłego roku. Wiedziałem, że Antośka także rozważa profesjonalną przyszłość w dwóch wariantach: włoskim i polskim. Byliśmy jak dwa samodzielne i niezależne atomy, które nieoczekiwanie weszły na wspólną orbitę. Dwie odnalezione połówki jabłka, ying i yang we własnych osobach. Czy przestrzeń może w takiej sytuacji odgrywać rolę decydującą? Oczywiście, że nie. Ale przy tak dużym rozstrzale geografii, profesji i ambicji, trudno było o pospieszne decyzje.

Było nam ze sobą dobrze i było nam dobrze do siebie tęsknić. Wiedliśmy ciekawe życie, a jeśli los zechciałby obdarować nas jakąś (malutką) niespodzianką, byliśmy gotowi na jej przyjęcie.

– Kochankowie zatraceni – śmiała się Antonia. – Jedno w Rzymie, drugie na Krymie…

– Nie przejmuj się, miła. – Gładziłem jej włosy. – Tristanowi i Izoldzie też nie było lekko, a jakoś sobie wszystko poukładali.

– Wypicie trucizny nazywasz poukładaniem?

Miała rację. Co dobre w sztuce, niekoniecznie sprawdza się w życiu. Choć są i szczęśliwe wyjątki. Gdyby nie zasieki piętrzące się na drodze do serca i ręki Harriet Smithson, Hector Berlioz nie skomponowałby Symfonii fantastycznej. Miss S. została w końcu jego żoną, a literatura muzyczna wzbogaciła się o arcydzieło.

– Wybacz kochany, ale nie przejawiam szczególnej ochoty, aby opiewano mnie w poematach kosztem doczesnego szczęścia. Nie zamierzam też skonać z miłości w zbyt młodym wieku. Później, kto wie? To może być nawet atrakcyjne. Ale nie przed, hm… pomyślmy… dziewięćdziesiątką? Poproszę więc o lepszy przykład.

– Dobrze, kogo my tu jeszcze mamy? – W pamięci starałem się odnaleźć słynnych, a nieco szczęśliwszych kochanków. – Abelard i Heloiza?

Antośka spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

– Jesteś pewien? Wiesz, co zrobiono Abelardowi? Poza tym kogo z nas widzisz w charakterze kandydata do zakonu? Choć akurat piękne listy mógłbyś do mnie pisać…

– Mam! Stanisław i Anna Oświecimowie! – Ucieszyłem się, odnajdując uwieczniony w poemacie Karłowicza przykład z krajowego podwórka.

– Tak? No i co z nimi?

– No więc, oni… kochali się bardzo… Bardzo się kochali… zupełnie nie jak brat i siostra.

– A więc to było rodzeństwo?! Czy chciałbyś, abym traktowała cię jak brata?

No nie, dalece nie wolałem.

– Już wiem! Romeo i Julia! – krzyknąłem tryumfalnie w trakcie weekendowego wypadu do Pienzy, miasteczka o teatralnej wręcz urodzie, w którym Franco Zefirelli zekranizował dramat Szekspira. – Chociaż – zawahałem się pod nieustępliwym spojrzeniem Antosi – to jednak wariant również nie dla nas. Poza tym – mrugnąłem porozumiewawczo – jesteśmy już chyba za starzy.

Antosia pacnęła mnie w głowę świeżo nabytą gomółką pecorino (ten z Pienzy, wyjmowany z głębokich kadzi wypełnianych popiołem, smakował niepowtarzalnie). Na szczęście dla mojej głowy, a przede wszystkim dla sera, cios był pozorowany.

Wyszedłem przed dom, gotów ruszyć na poszukiwania dwójki włóczęgów, których nieobecność trwała już trochę zbyt długo. Ale oni właśnie wracali, zadowoleni, rozbawieni, Antosia z płótnem pokrytym czarno-złotymi plamami, z których śmiała się niemiłosiernie („Przecież ty też sporo ćwiczysz, zanim wyjdziesz na estradę, prawda?”), Eston z wyrazem pyska mówiącym: no wiem, wiem, że się stęskniłeś, ale nie masz pojęcia, jak było fajnie… Domyślałem się, nic nie musieli mówić.

Następnego ranka leżeliśmy koło siebie w ogromnym, starym łożu z baldachimem. Przez otwarte okna wpływało powietrze jeszcze rześkie, a już liżące promieniami słońca. Złote plamki, które odnajdywały w twarzy Antosi, lśniły niczym drobinki kwarcu.

– Wiesz co? – odezwała się. – Właściwie dlaczego poszukujemy idealnych kochanków w historii? Przecież każda para to opowieść zupełnie niepowtarzalna.

– Bartolomeo e Antonia – zacząłem.

– Bartholomew and Antoinette…

– Bartosz i Antonia… B&A. Dobrze, że nie AA. Chociaż? Antonia e Altoviolista…

Ale A. już mnie nie słuchała.

– Bartek i Antośka. Podoba mi się. Miłość całkiem nietragiczna, tylko trochę dramatyczna… I niekiedy komiczna! – krzyknęliśmy w duecie, ponieważ w drzwiach pojawił się Eston wracający z patrolu. Gdy nas dostrzegł, wziął rozbieg zakończony efektownym skokiem i wbił się na trzeciego.

Od samego rana Antośka popatrywała na mnie zielonym spojrzeniem. Wiedziałem, co jej chodzi po głowie. Wakacje dobiegały końca, choć – nie wynurzając się poza magię otaczającej nas przestrzeni – trudno było w to uwierzyć. Myśleliśmy o tym z niechęcią. Toskanii – szczególnie wczesną jesienią – w ogóle nie chciało się opuszczać.

Ale ja musiałem. Moje życie zawodowe wkroczyło na nowe tory. Za kilka dni miał nastąpić oficjalny moment narodzin pewnej idei.

– A gdybyś tak pojechał sam, a potem wrócił po mnie? Mielibyśmy jeszcze cały tydzień… Ja tu się w tym czasie poopalam (wiedziałem, że chce malować), no i Estona nie będziesz musiał znowu ciągnąć przez pół Europy.

Zmyślna bestia podeszła do niej, dotknęła jej biodra smoczą głową i patrzyła porozumiewawczo. „Zaopiekuję się nią stary, bądź spokojny” – zdawał się mówić jego wzrok. Antośka uśmiechała się tryumfująco. „Widzisz?” – mówiło jej spojrzenie. „Nie martw się, nam tu będzie dobrze. Jedź sam, zrób, co masz zrobić, i wracaj…”

W takim układzie nawet podróż samochodem nie była konieczna – mogłem po prostu skorzystać z ekonomicznej linii skyper, która pół roku temu otworzyła połączenie między Florencją a Krakowicami.

– No właśnie – samolotem mógłbyś polecieć dopiero jutro. Tu zyskujemy dzień, tam tydzień… – kusiła dalej.

Ciągnięcie ich ze sobą tylko po to, aby Antośka posłuchała altówki Bartosza Czarnoleskiego, byłoby z mojej strony niczym więcej jak egoizmem. Miękłem jak plastelina.

– A z Estonem sobie poradzisz?

Antośka zaśmiała się tylko, a pies poruszył ogonem. Rzeczywiście, po wzorcowych wręcz przykładach współdziałania, którymi mnie ostatnio zaskakiwali, przestałem mieć wątpliwości. Bez reszty zajmę się graniem. Za to jak cudownie będzie wrócić…

Wśród spraw, których byłem pewien, data powrotu znajdowała się na pierwszym miejscu. Ta pewność miała już wkrótce zostać wystawiona na solidną próbę.

ROZDZIAŁ IINIEDZIELA

– Co to jest wzgórze i w jaki sposób? – zapytał kiedyś instruktor prowadzący zajęcia ze studium wojskowego – studenckiego ekwiwalentu prawdziwej armii. Na tak sformułowane pytanie trudno było znaleźć jednoznaczną odpowiedź.

– Studenci, a podstawowych rzeczy nie wiedzą. – Wykładowca z trudem krył zniesmaczenie. – Zapamiętajcie raz na zawsze: wzgórze jest to wybrzuszenie terenu w sposób po-chy-ły! – akcentował dobitnie.

Ilekroć zbliżałem się do Casa di Città Abbandonata (Domu Porzuconego Miasta), przypominało mi się niezwykłe określenie, bowiem moja włoska posiadłość była zwieńczeniem „pochyłego wybrzuszenia terenu”. Jednego z niezliczonych wzniesień, utworzonych jakby leniwą falą, dalekim echem tego wstrząsu, który wystrzelił ku niebu Alpami, Apeninami i Dolomitami. Siódmego dnia Bóg odpoczywał. A gdzie? W Toskanii! Nikt – przynajmniej z miejscowych – nie miał co do tego wątpliwości.

Gdy po wielogodzinnej jeździe dostrzegałem Casę z daleka, trudno było mi powstrzymać wzruszenie. Oto moje miasto odnalezione, mówiłem sobie, i uzbrajałem się w dalszą cierpliwość, gdyż bliskość była pozorna – choć w linii prostej mógłbym przebyć dystans w kilka minut, w rzeczywistości miałem do pokonania serpentyny opadających i wznoszących się dróżek. W końcu docierałem do najniższego miejsca doliny z rozlaną wstęgą leniwie płynącej rzeki. Stamtąd rozpoczynałem finalną wspinaczkę.

Jak większość toskańskich domów, Casa di Città Abbandonata znajdowała się w miejscu widocznym z daleka i dającym doskonały wgląd w okolicę. Nosiła więc cechy fortecy. Chociaż… Forteca zakłada istnienie potencjalnego napastnika. Kiedyś pewnie miało to uzasadnienie. Współcześnie z toskańskich siedzib wyglądano przede wszystkim gości.

Casa di Città Abbandonata zasługiwała na miano klasycznej toskańskiej budowli. Był to rodzaj solidnego sześcianu, ozdobionego wieżyczką o łagodnych narożach. Całość przykrywał lekko pochyły dach, wystający zawadiacko poza linię murów. Charakterystyczne dachówki, jakby przepołowione donice z terakoty, nadawały domostwu jednoznacznie południowy charakter. O toskańskości decydował też kolor ścian. Dla jego określenia trzeba było stworzyć osobną kategorię, znaną pod nazwą sieny palonej, zapewne powstałą w nieodległej Sienie. Od strony południowo-zachodniej kilka schodków wiodło na drewniany taras, u podnóża którego rozpościerały się piętra zielonych nasad, ze strzelistymi cyprysami, drzewkami oliwnymi i wielkolistnymi sykomorami na czele. Drzewa zapewniały cień w skwarne dni, jednak były tak wkomponowane w przestrzeń, że nie przysłaniały krajobrazu ciągnącego się kilometrami. Nieco wyżej, po drugiej stronie domu, znajdował się basen. Z krystaliczną wodą, odbijającą lazur nieba i opłukującą łagodne brzegi z piaskowca… Podczas upalnego lata zapraszał i kusił przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Dopiero po wejściu do sieni wyłożonej kamiennymi płytami i zniewalającej urokiem starej cegły zyskiwało się pojęcie o wieku domostwa. Nie musiałem zgadywać – w dokumentach odnalazłem informację, że dom został wzniesiony w roku… 1529. Z planów nie wynikało, żeby kiedykolwiek był przebudowywany, nie licząc oczywiście mniej lub bardziej gruntownych remontów. Tu przemawiała siła niezłomnych fundamentów, starych murów i łaskawości historii, która nie przetaczała się przez okolice miażdżącym walcem. Owszem, w zapiskach Michalewicza natknąłem się na wzmiankę, jakoby w domu miał kiedyś stacjonować… Napoleon Bonaparte. Na szczęście armia ominęła miejsce spoczynku wodza szerokim łukiem.

Z korytarza wiodły wejścia do obszernej kuchni-jadalni, dwóch pomieszczeń spiżarnianych i pokoju gospodarczego. Była też toaleta z łazienką i prysznicem oraz skryte za solidnymi drzwiami zejście do piwnicy. Najrozleglejszą część parteru stanowił okazały salon, wyposażony w meble ciężkie i wygodne. Dwa rzędy okien wychodzących na wschód i zachód i dębowe ożebrowania sufitu dopełniały urody parterowych pomieszczeń.

W salonie znajdowały się schody prowadzące na piętro, a na nim hol – już nie tak rozległy jak na dole – z podłogą drewnianą i skrzypiącą oraz cztery sypialnie i obszerna łazienka. Jakież było moje zaskoczenie, gdy manipulując przy zestawie – wiekowych, jak sądziłem – kranów, przypadkowo uruchomiłem jacuzzi. Jeśli chodzi o sypialnię, wybrałem tę mieszczącą się najbliżej schodów, przede wszystkim dlatego, że znajdowały się w niej… kolejne schody. Metalowy ślimak prowadził do pomieszczenia, które od razu podbiło moje serce. To była wieża, w której Michalewicz urządził bibliotekę. Miejsce cudowne, niczym spełnienie rojeń o ukrytej enklawie, do której chciałoby się zawsze powracać. Latarnia morska w morzu codzienności… Nieraz dochodziłem do wniosku, że z tej imponującej willi do szczęścia wystarczyłaby mi tylko wieża. Trudno było też nie doceniać faktu, że u jej stóp rozpościera się całe królestwo. Torretta na swój sposób kojarzyła mi się z ukochanym poddaszem w Krakowicach. Miejscem, w którym moje życie zaczęło zmieniać się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

W zaokrąglonych ścianach wieżyczki znajdowało się pięć okien – przekorny architekt naruszył symetrię czterech stron świata. Widoki zapierały dech w piersi o każdej porze dnia i nocy. Po wspięciu się na górę i podejściu do któregokolwiek z punktów widokowych znikało poczucie czasu. W organiczny wręcz sposób dotykało się nagle absolutu, a przynajmniej absyntu. Było to fantastyczne miejsce do grania, czytania, rozmyślania…

Wszystkie niezajęte przez okna fragmenty ścian zabudowane były sięgającymi sufitu drewnianymi półkami, mieszczącymi tysiące książek w różnym wieku i w rozmaitych językach. To miejsce powinno zostać obejrzane i skatalogowane przez Sebastiana Marsa, ojca Antosi, powtarzałem sobie niejednokrotnie.

Odkurzałem i odczytywałem tytuły na grzbietach książek, starając się wszakże nie zaburzyć zastanego ładu; dla Sebastiana wszystko mogło mieć znaczenie. Czasami tylko wyciągałem pozycję, która zaciekawiła mnie szczególnie, ale po przejrzeniu odkładałem ją w to samo miejsce. W takich momentach nachodziło mnie irracjonalne przeświadczenie, że za chwilę usłyszę kroki wspinającego się po schodach Michalewicza.

Czy dom z XVI wieku może mieć tajemnice? Pytanie nie na miejscu. Raczej trudno wyobrazić sobie tak starą budowlę ich pozbawioną. Dla kogoś pochodzącego z części Europy, której losy nie oszczędzały śladów kultury materialnej, sam fakt zamieszkania w przybytku mającym wartość muzealną wydawał się niezwykły. Tajemnicą Casy była jej historia. Nawet jeśli nie obfitowała w wątki szczególnie spektakularne, pomijając epizod napoleoński, sam fakt trwania przez kilka stuleci musiał nasycić ją ludzkimi dramatami, namiętnościami czy choćby codziennym życiem. To ono kryje najwięcej tajemnic, które nigdy lub prawie nigdy nie wypływają na światło dzienne. Historię Casy opisaną ręką Michalewicza znalazłem kiedyś między książkami poświęconymi Toskanii. Trochę dziwiło mnie, że wśród papierów brakuje czegoś w rodzaju metryki budynku, ale Giuseppe Trovatore wyjaśniał, że większość dokumentacji po prostu zaginęła.

Wzniesiona na zamówienie zamożnej rodziny magnackiej, stanowiła zaledwie jedną z kilku należących do niej posiadłości. Jako że pozostałe rozlokowane były w Sienie, Padwie i Florencji, należało wnioskować, że ta w Corbetto spełniała rolę villa rustica – domu wiejskiego. W wieku XVIII magnaci zubożali; zmuszeni do pozbycia się cenniejszych posiadłości miejskich, osiedli właśnie tutaj. To pewnie wówczas, z tęsknoty za utraconą świetnością nadano willi nazwę „Porzuconego Miasta” (o które mogło chodzić: Padwę, Sienę, Florencję? Z racji wielkości i rangi stawiałbym na to ostatnie). W tym samym czasie, w poszukiwaniu dochodów i środków do życia, gospodarze zajęli się uprawą winnego grona i produkcją wina. Taki stan rzeczy trwał aż do początków wieku XIX, kiedy to willa została sprzedana, trafiając w ręce miejscowego plantatora wzbogaconego na uprawie i handlu oliwkami. Żaden z potomków nowego właściciela nie przetrwał wojny, bowiem wkrótce po jej zakończeniu pieczę nad posiadłością przejął anonimowy opiekun. Kiedy próbowałem dowiedzieć się czegoś o tym okresie od najstarszych mieszkańców wioski, tylko z niechęcią machali rękami. Sytuacja zmieniła się, gdy ktoś zdecydował się zapłacić za dom i winnicę ogromne pieniądze. Kwota współcześnie nie dziwiłaby aż tak, jednak wówczas musiała szokować. Cena dla desperata. A jednak znalazł się taki.

Był nim Kazimierz Michalewicz.

Żałowałem, że nie udało mi się poznać osobiście poprzedniego gospodarza. Z chęcią posłuchałbym jego opowieści o historii domu. O historii jego życia. Jej fragment był mi znany. Tylko fragment.

Kolejnym w łańcuchu właścicieli byłem ja. Czasami prześladowało mnie poczucie, że jestem uzurpatorem, który znalazł się tu czystym zbiegiem okoliczności. Na szczęście były to tylko chwile; w przeciwnym razie niezwykły urok Casa di Città Abbandonata wyparowałby dla mnie z kretesem. A przecież dwukrotnie miały miejsce zdarzenia, które powinny mi uświadomić, że w starych murach nie wszystko jest tak oczywiste, jak z pozoru mogło się wydawać.

Przyjechałem wtedy do Corbetto nocą. Z anielicami stróżyniami, Sophią i Donatellą, spotkałem się w południe. Były dziwnie zmieszane.

– Signor Bartolomeo – trwożliwie zaczęła Sophia. – Wydaje nam się, że w pańskim domu harcują duchy… Bo chyba niemożliwe, aby to pan zostawił po sobie taki bałagan? – spojrzała na mnie badawczo.

Nie wiedziałem, jaką skalę nieporządku ma na myśli. Nigdy nie chciałem nadużywać opiekuńczości obu kobiet i zostawiałem dom w jakim takim ładzie, ale mogliśmy się różnić w jego rozumieniu. Poprosiłem o bardziej szczegółowy opis zjawiska.

– W kilku pomieszczeniach meble nie stały na swoich miejscach…

– Moje drogie, kochane panie – przerwałem od razu. – Od kiedy to siły niematerialne posiadają zdolność przesuwania materii?

– Signor Bartolomeo, niech pan nie żartuje z duchami. One mogą więcej, niż się wydaje – rzekła Donatella z widocznym szacunkiem.

Odczułem niepokój. Nie, nie z powodu duchów. Ale jeśli obserwacje nie były wynikiem przewrażliwienia, to wynikało z nich niezbicie, że pod moją nieobecność ktoś wdarł się do domu.

– Duchy, z całą pewnością duchy, a mówiąc dokładnie – duch… – uspokajała mnie Sophia. – To są u nas powszechnie znane rzeczy. Zwykło się mawiać, że duch powraca, jeśli pozostawił jakieś niezałatwione sprawy.

Sęk w tym, że Michalewicz wszystko pozałatwiał, myślałem. To był kolejny argument przeczący interwencji sił nadprzyrodzonych. Już raczej skłonny byłem uwierzyć w rekonesans złodziejaszków, którzy postanowili oszacować zawartość domu pod nieobecność nowego gospodarza, lecz przekonawszy się, że wnętrze nie kryje nic cennego (ze złodziejskiego, a nie z historycznego punktu widzenia), na tym poprzestali. Była jeszcze inna możliwość: rzekomy chaos – do czasu mego przyjazdu poskromiony zresztą przez dzielne niewiasty – mógł być równie dobrze tworem ich malarskiej wyobraźni. Przestałem zawracać sobie głowę siłami nieczystymi.

Jednak innego razu to ja zauważyłem coś dziwnego. Nie było mowy o pomyłce, bowiem rzecz dotyczyła półki z woluminami, które przed wyjazdem znajdowały się w centrum moich zainteresowań. Książki były poprzestawiane. Nie bałaganiarsko i byle jak, ale traf chciał, że nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Spróbowałem znaleźć proste wyjaśnienie.

– Signora Sophia, signora Donatella, czy możliwe jest, aby pod moją nieobecność ktoś przestawiał książki w torretcie?

– Pewnie byłoby to możliwe, gdyby do wieży wchodził ktoś oprócz nas. Ale tak nie jest – oznajmiła Sophia z godnością. – To było dla signora Michelangelo miejsce święte i dlatego nie pozwalamy, by znalazł się tam ktoś postronny. A my książek nie dotykamy. Co to, to nie – zakończyła jakby urażona, że ktoś ją mógł o to posądzić, sugerując jednocześnie, że w książkach drzemie jakieś utajone licho, którego lepiej nie budzić.

– To duchy – Donatella przewróciła oczami – mówiłam panu.

Wyglądało na to, że przyjdzie mi się pogodzić z wizytami ektoplazmatyków. Nawet jeśli wpadali od czasu do czasu, to w trakcie moich pobytów zachowywali się wzorowo.

Antosia uparła się, że odwiozą mnie na lotnisko.

– Po co masz płacić za parking? – pytała nie bez racji. – Przecież przyjedziemy po ciebie, tylko daj znać, kiedy dokładnie wracasz.

– Za osiem dni, w poniedziałek. Samolot ląduje cztery po dwudziestej.

Droga wśród pagórków snuła się leniwie, podobnie jak ospały niedzielny ruch. To, że Antosia z Estonem odwozili mnie na lotnisko, było czymś nowym. Choć konfiguracja świadczyła, że dojrzewamy do coraz śmielszych posunięć, zostawiając ich tutaj, nie czułem się w pełni komfortowo. Antośka to wyczuwała, by zatem nie budzić nut nazbyt emocjonalnych, spychała mnie do roli balastu, który stoi na drodze do rozpoczęcia upragnionego dolce far niente. Pies najwyraźniej niecierpliwił się, pragnąc już przejąć rolę opiekuna, którą wpajałem mu przez ostatnie dni. Nawet Sophia i Donatella pożegnały mnie słowami: „No, nareszcie będziemy mogły porwać signorinę Antonię ze sobą”.

– Wszyscy mnie tu mają dość… – spojrzałem na pannę Szmaragdównę z nadzieją, że natychmiast zaprzeczy. Nic podobnego. Moja miła ograniczyła się do stwierdzenia:

– Nie użalaj się nad sobą, tylko jedź i zrób, co masz zrobić. I to dobrze, bo nagrania będę słuchać wnikliwie. Pamiętaj o wibracji…

Aby nie niepokoić Estona atmosferą lotniska, pożegnaliśmy się przy samochodzie.

– Daj znać, jak tylko dojedziecie do domu. Będę spokojniejszy.

Antosia spojrzała na mnie z politowaniem, jednak w pocałunku, którym uraczyła mnie na pożegnanie, wyczuwałem mniej pobłażliwe nuty.

W chwilę potem błękitny fiacik 500 z wypełniającą prawie całą tylną szybę głową Estona rozpłynął się w drżącym od słońca powietrzu.

Pod koniec ubiegłego roku pojawiła się informacja, że z powodów budżetowych wszelkie audycje do filharmonii w Krakowicach ulegają zawieszeniu na czas nieokreślony. Najtańsza orkiestra to ta, która w ogóle nie koncertuje. Niebezpieczny paradoks zaczął docierać do świadomości finansowych decydentów. Wiedziałem, że w dalszej perspektywie może to postawić pod znakiem zapytania istnienie niejednego zespołu.

Święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy w Krakowicach. Zaraz po Nowym Roku Antosia miała przeprowadzić sondażową rozmowę o możliwościach zatrudnienia na miejscowym uniwersytecie. Jej włoskie koneksje wcale nie osłabły (wiedziałem, że któryś z mentorów w bardzo ogólnych słowach zarysował możliwość asystentury na Uniwersytecie w Padwie), ale panna Mars najwyraźniej chciała przypomnieć się rodzimemu środowisku akademickiemu. Ja z kolei miałem do odegrania jeszcze tylko koncert sylwestrowy (Johann Strauss senior&junior), po czym… stawałem się wolny jak ptak. Przez krótki moment nic mnie nie gnało i donikąd mi się nie spieszyło. Winnica trwała w zimowym letargu, a jeśli nawet było coś do zrobienia, to miejscowi wiedzieli o tym lepiej niż ja.

Moja przygoda z Toskanią zaczęła się już wówczas, kiedy opadły nieco kurz i emocje wzniecone w sekretnych przejściach Filharmonii w Krakowicach. Nie zależało mi, aby wiedzę o dramatycznie zmienionym statusie posiadania upowszechniać. Wiedziałem, do czego zdolna jest ludzka ciekawość i długie języki. Nagle trzeba udowadniać, że nie jest się wielbłądem, a i tak jest to zadanie z gatunku przeciśnięcia się tegoż przez ucho igielne. Wśród niewielu poinformowanych znalazł się Jacek, który początkowo przyglądał mi się z nieukrywaną podejrzliwością.

– Ty? Winnicę? No, co ty też… kur… desz… improwizujesz? – Zaniemówił z wrażenia. Podejrzewał mnie chyba o udział w jakimś spisku. Nie mieściło mu się w głowie, że altowiolista może stać się nie tylko autorem, ale i beneficjentem własnego sukcesu.

To właśnie skrzypek zadzwonił pierwszego stycznia. W ramach noworocznych remanentów zaproponował wspólne piwo.

– Bądź cierpliwy, jutro się wszystkiego dowiesz. Będzie też Konrad i… Joasia.

Sytuacja osobista moich kolegów uległa zmianie. Dziewczyna wiolonczelisty nie wytrzymała napięcia związanego z jego przygodą, której konsekwencją były złamana ręka i czasowe wykluczenie ze społeczności grających, i odpuściła go sobie. Natomiast u boku Jacka – aż dotąd samotnika – pojawiła się nowa liderka drugich skrzypiec z Orkiestry Kameralnej „Johannes”. Joanna była jasnowłosą, wesołą dziewczyną, w której uroda i inteligencja walczyły o palmę pierwszeństwa, nigdy definitywnie nie przesądzając sporu.

Jacek miał dość tajemniczą minę.

– Mówię ci, chcą się chajtnąć – szepnął Konrad poza kadrem. Początek roku sprzyjał postanowieniom, wiolonczelista mógł mieć rację.

Po dwóch piwach nie wytrzymałem.

– Czy możecie już przestać robić te tajemnicze mi­ny? Kiedy ślub? Walcie prosto z mostu, jakoś to zniesiemy.

Joanna i Jacek spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się. A nawet – jak mi się zdawało – obdarzyli spojrzeniem: „A może kiedyś o tym pogadamy?”.

– Zupełnie nie to. – Jacek wrócił do właściwego celu spotkania. – Posłuchajcie, od pewnego czasu chodzi mi po głowie… Zresztą, pomyślcie sami: w jakim my tu gronie siedzimy?

– W gronie przyjaciół – przytomnie odezwał się Konrad.

– Nie o to chodzi. – Skrzypek machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Spójrz w kategoriach profesjonalnych…

– Wiem! – wykrzyknąłem podekscytowany. – Kwartet!

Emocja natychmiast udzieliła się Konradowi.

– Smyczkowy! – dopełnił tryumfalnie.

Rozpromieniona Joanna patrzyła na Jacka wzrokiem: „A widzisz? Mówiłam, że to kupią!”.

– Stary, to jest genialna myśl! – Entuzjazm był szczery, zaraźliwy i wzajemnie się nakręcający. Wkrótce jednak pojawiło się trzeźwiejsze spojrzenie.

– Wy co prawda pracujecie w jednej orkiestrze. Ja się jakoś dopasuję, jakem freelance. Ale Bartek? Z tym swoim geograficznym rozdarciem? – Przez Konrada przemawiał głos rozsądku.

No tak, z punktu widzenia logistyki nie mogli wybrać gorzej. Ale czy tylko logistyka się liczy?

– Zauważ, proszę – zwróciłem się do Konrada – że ponad połowę czasu spędzam w Krakowicach. I jest to mój czas, to znaczy mogę nim dysponować wedle własnej i niczym nieprzymuszonej woli – zapewniłem czym prędzej, byle tylko nie odsunęli mnie od projektu. Aby raz na zawsze wybić im to z głowy, dorzuciłem: – Wchodzę w to z kopytami, psem (może nam rozkładać pulpity i robić za bodyguarda) i włoską posiadłością, czytaj: toskańskie noce z muzyką kameralną…

– Dlaczego noce? – spytała Joanna podejrzliwie.

– Bo w letni dzień jest za gorąco, żeby grać.

To zrobiło wrażenie na wszystkich. Za oknem siąpił ni to deszcz, ni to śnieg, mimo godziny ledwie szesnastej zapadał zmrok. Samo wyobrażenie miejsca, w którym panuje ciepło, nocy, która stwarza warunki do muzykowania, miało działanie magiczno-terapeutyczne. Już po godzinie doszliśmy do wniosku, że przy odrobinie dobrej woli wszystko da się zorganizować. Zaś dobrze wyselekcjonowany skład tak niewielkiego zespołu jest ważniejszy od pewnych organizacyjnych niedogodności. Gdy więc cudowna idea połączenia muzycznych pragnień i tęsknot zyskała rację bytu, przystąpiliśmy do snucia – początkowo lokalnych, a potem i mocarstwowych – planów. Od własnego podwórka i lokalnej publiczności przesuwaliśmy się coraz bardziej na południe, by w końcu miesięcznym rejsem, na przykład z Triestu – a dlaczego by nie z cyklem koncertów na pokładzie ekskluzywnego transatlantyku? – dotrzeć do Nowego Jorku, gdzie publiczność Carnegie Hall, drżąc z niecierpliwości, już oczekiwała naszego występu.

– Żebyśmy tylko nie zapomnieli o najważniejszym – powiedziała Joanna po kolejnych kwadransach upojnych i upajających wizji.

– O najważniejszym? A co jest najważniejsze? – Tylko Jacek był zaskoczony.

– Jak to co? Nazwa! – odrzekliśmy zgodnym triem.

No i zaczęło się. Bo nazwa – przecież nie tylko w przypadku kwartetu smyczkowego – to szczęśliwy drogowskaz wyłowiony z przestrzeni, dobra wróżba, ziarno sukcesu lub… czegoś wręcz przeciwnego. Jej wybór to pierwsza próba współpracy i charakterów, to badanie granic konfliktów i kompromisów, to odpowiedź na pytanie: czy pisany nam wspólny rejs? No i zaczęło się3.

Po kwadransach sejmikowania stopień absurdu osiągnął wyżyny. Jasne było, że dzisiaj już prochu nie wymyślimy. Chyba że…

– Nazwijmy się po prostu Kwartet Smyczkowy – rzucił Jacek.

– Kwartet Smyczkowy „Kwartet Smyczkowy”? Może i coś w tym jest, ale czy jesteś pewien, że wszyscy załapią? – powątpiewał Konrad.

– Ja na pewno nie – dobiłem pomysłodawcę.

– A co ty właściwie tak nic nie mówisz i tylko chcesz krytykować?

W powietrzu zawisło oskarżenie: „nie dość, że posiadacz ziemski, to jeszcze altowiolista”. A może nawet: „altowiolista i krwiopijca”.

– Nic nie mówię, bo nie dajecie mi dojść do głosu. Ale skoro już doszedłem, to powiem. Bo chyba mam coś ciekawego. – Gdyby ironia mogła się skraplać, spadłby na moją głowę niemały deszcz. Nie przejmowałem się tym wcale.

– Kwartet smyczkowy imienia Aarona Gudelsteina.

Przed wojną istniał w Krakowicach Kwartet Gudelsteina. Aaron Gudelstein – w tamtych czasach jeden z najwybitniejszych europejskich skrzypków – był jego prymariuszem.

Koledzy zamilkli.

– Ty wiesz, że to jest nawet niezłe? – Jacek otrząsnął się jako pierwszy. Jak na pierwszego skrzypka przystało.

– I dość uzasadnione – dorzucił Konrad.

– Powiem krótko: super! – Joanna nie miała wątpliwości.

– A nie boisz się… – Jacek wahał się – hm, jakby to powiedzieć… – wyraźnie miał z tym trudności – że brzmi to trochę… nietutejszo?

– Nietutejszo? To niech będzie Kowalski String Quartet. Albo Kwartet Smyczkowy Nowak. Wystarczająco tutejsze? Bo jak nie, to mogę wymienić jeszcze parę prawdziwie prawdziwych nazwisk…

– Bartek, nie chodzi o mnie, tylko o tak zwany odbiór społeczny.

– Nie rozśmieszaj mnie. Aaron Gudelstein był obywatelem tego kraju i tego miasta. I to wybitnym obywatelem. Więc nie każ myśleć mi w kategoriach innych niż artystyczne.

Cztery dłonie wylądowały na środku stolika, przykrywając się nawzajem. Pakt został zawarty.

– Jako pomysłodawcy, przysługuje ci prawo zamówienia kolejnych czterech piw. – Taką to uroczystą formułą Jacek podsumował akt założycielski.

– Ladies and gentleman, this is your captain speaking… – zaskrzeczały głośniczki, próbując wybić się ponad szum silników i pracujące na pełnych obrotach indywidualne nawiewy. Czułem, jak prawe ramię drętwieje mi z zimna, podczas gdy lewe spływa potem. – Za chwilę wlecimy w strefę powietrzną Republiki Czeskiej. Pogoda nam sprzyja, na lotnisku w Krakowicach powinniśmy wylądować za około pięćdziesiąt minut. W porcie docelowym niebo jest bezchmurne, temperatura wynosi osiemnaście stopni Celsjusza…

O mało nie zasnąłem pod wpływem monotonii kapitańskiego głosu.

Postanowiłem odżałować osiem euro i zamówiłem „zestaw” składający się z bułki o konsystencji gąbki, wypełnionej serem o smaku plastiku oraz coli, która niestety, nie zdążyła się schłodzić. Jej słodka lepkość zalała mi dłonie.

Minione dziewięć miesięcy wykorzystaliśmy z pełnym zaangażowaniem, najpierw zapoznając się z kanonem literatury kwartetowej, potem ustalając konkretny repertuar, który szlifowaliśmy w pocie czoła i bez spoglądania na zegarek. W lipcu zaprosiłem kolegów do Toskanii. Dwa tygodnie minęły jak maźnięcie pędzlem. Cztery czwarte Kwartetu im. Gudelsteina było w siódmym niebie. „Trafiliśmy do muzycznego raju”, szeptali koledzy. Po godzinach intensywnych prób organizowaliśmy przy świetle księżyca i pochodni nocne koncerty serenadowe, na które wszyscy mieszkańcy Corbetto mieli otwarte zaproszenie. Włosi kochają muzykę, stanowi istotny element ich narodowego charakteru. Dlatego przychodzili tłumnie, uradowani, że coś tak ciekawego dzieje się w ich niewielkiej miejscowości. Przynosili owoce, wino, sery, pachnące i jeszcze ciepłe chleby, swój entuzjazm i spontaniczną radość życia. Gdy graliśmy, dobierając tak repertuar, aby korespondował z atmosferą, było cicho jak makiem zasiał. Za to potem wybuchał gwar, trwały niekończące się rozmowy, pełne gestykulacji, śmiechu, przechodzące w śpiew i taniec.

Antosia promieniała. Jej słoneczność lśniła nawet – a może jeszcze wyraźniej – po zmroku. Natomiast Eston wcielał się w rolę majordomusa: witał, pozdrawiał i odprowadzał gości, traktując nas wszystkich jak potężne stadko powierzone swojej opiece.

Raźno zeskoczyłem na płytę lotniska. Włożyłem krajowego sima do komórki i w bojowym nastroju ruszyłem przed siebie. Nim zdążyłem opuścić halę przylotów, telefon rozdygotał się i rozdźwięczał. W pierwszej chwili mojego pobytu na ziemi ojczystej wbił się klinem głos nadkomisarza Bielskiego. Przyjaźniliśmy się od czasów zagadki Rosenberga, ale od tamtej pory nasza znajomość nie wkraczała na teren kryminalistyki.

Nadkomisarz rozmawiał ze mną w tak naglącym tonie, że postanowiłem udać się pod wskazany adres bezpośrednio z lotniska. Zrobię wrażenie, zjawiając się na miejscu domniemanej zbrodni (tyle wywnioskowałem ze słów nadkomisarza) z tajemniczą walizeczką – niczym kryminolog z przenośnym laboratorium. Chyba tylko Bielski będzie wiedział, co jest w środku. Taksówkarza poprosiłem, aby zawiózł mnie pod najbardziej północny z pięciu samochodowych mostów przerzuconych przez Suliwę.

W Krakowicach wszystko kręci się wokół Suliwy, choć właściwie to ona snuje się wokół miasta, oplatając je wstęgą niespecjalnie pospiesznego nurtu. Można powiedzieć, że jego szybkość dostosowana jest do intensywności i pośpiechu lokalnego życia. Suliwa – to odwieczny temat numer jeden. A że się wije tak jakoś nie wiadomo jak, a że meandry są urocze, ale w końcu musi dojść do powodzi, bo brzeg nieco bardziej na północ jest praktycznie pozbawiony wałów ochronnych, a że dużo komarów, a że zamiast plaży i chaszczy przydałyby się nadbrzeżne bulwary, a że oczyszczalnia ścieków mało nowoczesna, a że kąpać się niebezpiecznie, bo nie dość, że brud, to jeszcze wiry, a że flota by się jakaś przydała, bo na całym świecie sąsiedztwo rzeki jest atrakcją, zaś u nas utrapieniem – rzeczywiście, pływające tu i ówdzie koromyślaste łódeczki nadają się raczej na spływ kajakowy imienia Brunona Schulza – a że mostów za mało, a te, które są, mogą się zawalić… Gdy nadciągają wybory samorządowe, rozpoczyna się proces zwany przez obywateli „dolewaniem Suliwy do ognia”; jedni zarzucają drugim zaniechania, sami roztaczając świetlane wizje.

Suliwa patronuje też lokalnym przedsiębiorstwom: są Zakłady Mleczarskie Suliwa, Fabryka Czekolady Nad Suliwą, nawet nieczynna i niedostępna od lat stara kopalnia soli nosi miano szlachetnej rzeki (jej młodsza, powojenna siostra przejęła tytuł w nieco zmienionej formie – Sóliwa; prawdziwy bul głowy dla językowych pórystuw).

Taksówka dotarła na miejsce.

– Oho! Coś się stało… – zauważył kierowca na widok blokującej przejazd plastikowej taśmy z napisem „Policja”.

– Dlatego tu właśnie jestem. – Nie mogłem powstrzymać się od malutkiej bufonady. Wszak po raz pierwszy wzywano mnie jako eksperta do sprawy kryminalnej, co zresztą w dalszym ciągu trochę mnie dziwiło. Gdy wysiadałem z auta, szofer z szacunkiem rzucił okiem na futerał. Za to pilnujący taśmy policjant najwyraźniej mnie nie rozpoznał.

– Nie wolno! Nie widzi pan, że przejścia nie ma?

W lokalnym światku oficerów śledczych ciągle nie byłem postacią pierwszoplanową.

– Proszę przekazać nadkomisarzowi Bielskiemu, że Bartosz Czarnoleski przyjechał.

Twarz policjanta złagodniała. Widać nazwisko odezwało się w pamięci jakimś echem. Radiotelefon zaskrzeczał dwustronnie.

– Proszę, niech pan idzie. Nadkomisarz czeka. – Wysłużony futerał po raz kolejny stał się adresatem spojrzenia pełnego estymy.

Robert przywitał mnie z poważną miną. Uśmiechnął się dopiero na widok mojego sprzętu śledczego.

– Chcesz mu zagrać serenadę pośmiertną?

– Raczej odę… – mruknąłem. Świadomość, że zaraz stanę oko w oko z martwym człowiekiem powoli odbierała mi humor. Śmierć była niebezpiecznie blisko. Czaiła się na wyciągnięcie ręki.

– No właśnie… – Bielski odczytywał moje myśli. – To nie jest najprzyjemniejszy widok. Nawet dla profesjonalisty. Jeśli nie chcesz, nie musisz oglądać…

Nie chciałem wyjść na… filmozę (czyli takiego, co to zamyka oczy w drastycznych momentach filmu; no dobra, czasami zamykam…). Zresztą nie było tak źle. Mężczyzna wyglądał na śpiącego. Leżał, a właściwie siedział oparty o przęsło. Jedynie miejsce, które wybrał na drzemkę, należało uznać za nietypowe. Po dramatycznym zagajeniu nadkomisarza spodziewałem się czegoś bardziej przerażającego. Mimo woli odetchnąłem. Przedwcześnie. Bielski podciągnął rękaw brązowego, najwyraźniej liczącego wiele lat garnituru denata. Jego lewy nadgarstek wyglądał jak ozdobiony czerwoną bransoletką. Biżuteria śmierci.

– Sprawca omal nie odciął mu dłoni. Nie dotykaj, bo odpadnie. – Nadkomisarz zaprezentował subtelne poczucie humoru.

– No tak, faktycznie… On już nie pogra – zrewanżowałem się.

– Chyba że danse macabre.

Nadrabiałem miną.

– Czy sprawca próbował odrąbać denatowi rękę? – zadałem profesjonalne, jak mi się zdawało, pytanie. Podświadomie rozglądałem się – może był to jeszcze wpływ lektury o przygodach Policjanta, Który się Nie Uśmiecha – za okazałą i, rzecz jasna, okrwawioną siekierą.

– Niekoniecznie. – Bielski trzymał w ręku coś, czego w pierwszej chwili nie dostrzegłem. – Posłużył się subtelniejszym narzędziem. Artystycznym, powiedziałbym.

Nareszcie pojąłem, dlaczego nadkomisarz zdecydował się do mnie zadzwonić. W jego wyciągniętej dłoni znajdowała się struna. Najnormalniejsza skrzypcowa struna, użyta w najnienormalniejszym celu. Nie pomyślałbym nawet, jak złowieszcza może być jej moc.

– Zadanie śmiertelnej rany tym… narzędziem, musi być trudne – podzieliłem się wątpliwością.

– Zgadza się. Ale można sobie ułatwić zadanie. Trzeba ofiarę zagruntować, najlepiej wysokoprocentową mieszanką. A gdy traci świadomość, wystarczy owinąć strunę wokół nadgarstka, zacisnąć… Alkohol rozrzedza krew. Krzepliwość gwałtownie spada. Śmiertelne wykrwawienie następuje w ciągu kilku minut.

– Inspiracji poszukiwałbym w Ojcu chrzestnym… – próbowałem z marszu, i do tego twórczo, włączyć się w śledztwo.

Bielski spojrzał pytająco.

– Ojciec chrzestny? Luca Brasi? Fortepianowa struna? Zawodowy morderca? Naprawdę nic ci to nie mówi?

Gdybyż to było takie proste. Pojawia się Bartosz Czarnoleski i oznajmia, że sprawcą makabrycznego zabójstwa jest członek włoskiej mafii, niejaki Luca Brasi. Otrząsnąłem się. Nie tak dawno miałem do czynienia z camorrą. W zupełnie nieliterackich konotacjach. Swoją drogą, policjanci powinni przechodzić kurs beletrystyki fachowej, od Zbrodni i kary poczynając. Książka Mario Puzo byłaby na liście obowiązkowej.

Struna… Prawdopodobnie wrzynała się w nadgarstek nieszczęśnika, gdy byłem jeszcze we Włoszech.

– Na jakiej podstawie sądzisz, że ofiara była pod wpływem alkoholu?

– Zapach. Nie czujesz go? Musiał być zdrowo nadźgany. Jestem pewien, że sekcja to potwierdzi.

– Ktoś tu się szarpnął na koncert z bankietem.

Ale Bielskiemu nie było teraz do śmiechu.

– Ktoś mi tu gra na nerwach i ambicji. Mówię ci, ludzka fantazja zdaje się nie mieć granic. Mało to naszych rodzimych, przaśnych, siekierzasto-nożowniczych zabójstw? Wóda, dziwy, brudne interesy, pseudobiznesmeni, czuby, nędza, konkurencja, zazdrość i jej siostra zawiść – to wszystko wpisuje się w nadsuliwskie motywy zbrodni. Ale struna?! Co my tu, kurwa, London Philharmonic zakładamy?!

Był zdenerwowany. Widziałem to. I słyszałem.

– Wysublimowane narzędzie zbrodni – nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że tym mianem określę mój zawodowy atrybut – nie eliminuje żadnego z motywów, które wymieniłeś.

Robert machnął tylko ręką.

– Daj spokój. Lepiej jedźmy na komendę.

Najchętniej wymówiłbym się. W końcu przyjechałem tu prosto z lotniska. Nie tak chciałem przywitać się z Krakowicami. Z toskańskiego raju wprost do suliwskiego piekła. Ech, gdzie jesteście, upojne wieczory…

Gdy wsiadaliśmy do policyjnego auta na miejscu zbrodni nadal pracowała grupka specjalistów.

– Nic tu po nas… – rzucił Robert, trzaskając drzwiami.

– Faktycznie, denat nie był rozmowny. – Za to mój humor był atramentowo czarny. – A czy to dobrze, że… zabrałeś mu strunę?

– Sądzisz, że miałby z niej jeszcze pożytek?

Nie odpowiedziałem. W końcu to on jest policjantem. Powinien znać odpowiedzi. Przynajmniej na niektóre z pytań.

PRZYPISY

1 Spacerowo – stopniowo przyspieszając.

2Poco a poco – po kawałeczku.

3 Jakich propozycji tam nie było! Podzieliłbym je na parę kate­gorii. Na przykład geograficzną. Zaczęło się od Kwartetu smyczkowego „Suliwa”. Nie wiecie jeszcze, co to Suliwa? Cierpliwości…

– Fajnie! – ucieszył się Jacek. – I po angielsku też ładnie. Salajwa String Quartet – wyrecytował z dumą.

– A czy ty wiesz, że „salajwa” to po angielsku ślina? – przystopował skrzypka wiolonczelista. Jacek zgasł.

– To może Szałwia! Po łacinie Salvia. Co, może brzydkie? – zaperzyła się Joanna.

– Przecież nikt nie mówi, że brzydkie…

Każdy przekonywał do swoich racji, bo – jak powszechnie wiadomo – kwartet to dzielenie włosa na czworo.

– Południowopolski Kwartet Smyczkowy.

– Doskonałe! – rozległ się okrzyk pełen zjadliwej ironii. – A może od razu Kwartet Południowo-Południowozachodni?

Pojawiała się kategoria łacińsko-włoska.

– Kwartet Smyczkowy „Curiosum”. Camerata Curiosum.

– A jakby tak Kwartet Smyczkowy „Cztery Pory Roku”?

– Ty, Jacku, którą porą roku chciałbyś być? Wiosną zapewne? – ironizował Konrad.

– To może Kwartet smyczkowy „Ich Czworo”. Albo Quartetto „Pizza Capricciosa”.

– A co powiecie na „Three Plus One” String Quartet?

Jako kolejna na tapetę trafiła kategoria odkompozytorska.

– Chopin, Moniuszko, Szymanowski, Karłowicz, Bacewicz, Penderecki, Lutosławski – odpada. Wszystko zajęte, wszystko już było… – O, to jest niezłe! Kwartet Smyczkowy „Wszystko Już Było”… – Wiem! Ben Akiba String Quartet!

Następnie ruszyliśmy śladem literacko-malarskim.

– Kwartet imienia Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego?

– Za długie. Kwartet Smyczkowy Mateyko?

– Mateńko moja, cóżem ci uczynił?

– Kwartet smyczkowy Wyspiański.

– Ładne. Ale dlaczego właściwie to musi być mężczyzna? – Joanna nieoczekiwanie podniosła element równouprawnienia. – Dlaczego nie Kwartet Smyczkowy Boznańska?

– To może od razu Kwarteta Smyczkowa? – mizoginił Jacek. Joanna przyszpiliła go wzrokiem.

Kolejny z tropów się wyczerpywał.

 

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

 

 

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

 

POLECAMY

 

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387