Altowiolista - Jan Antoni Homa - ebook

Altowiolista ebook

Jan Antoni Homa

5,0

Opis

Kryminalna symfonia

W Krakowicach trwa festiwal poświęcony twórczości Beethovena. Młody Altowiolista Bartosz Czarnoleski na spacerze z psem przypadkowo staje się świadkiem morderstwa. Jego przerażenie sięga zenitu, gdy okazuje się, że zamordowanym jest sam maestro Damian Rucacelli. Instynkt łowcy kryminalnych zagadek każe Bartoszowi rozpocząć własne śledztwo.

Altowiolista to pierwszy tom serii muzycznych kryminałów Jana Antoniego Homy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




INLIPIEC

Skąpany w wieczornym słońcu, rozpościerający się ze wzgórza widok odrealniał rozmowę.

Wydawało się, że prócz tego, co tu i teraz, nie istnieje już inny świat. Ale spotkanie obu mężczyzn miało swoje korzenie w przeszłości, a owoce wydać mogło w przyszłości, w miejscu odległym i tajemniczym.

Ci dwaj wiedzieli, że najważniejsze słowa już padły. Powoli rozpływały się w ciszy gasnącego dnia.

– Jeszcze raz dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć – młodszy mężczyzna przerwał panujące od dłuższej chwili milczenie.

– To ja panu dziękuję. Gdyby nikogo nie zainteresował artykulik w mało poczytnej lokalnej gazetce, pewnie wszystko zabrałbym ze sobą do grobu. Przez całe lata zastanawiałem się, czy spróbować samemu czy może powierzyć komuś taką misję. Ale brakowało mi odwagi, a ludzie, z którymi rozmawiałem, nie traktowali mnie poważnie… Zresztą tyle rzeczy mogło się w międzyczasie wydarzyć.

Mężczyzna zamilkł; robił wrażenie zmęczonego emocjami, które dzisiaj odżyły w nim na nowo. Opuściło go jednak napięcie, tak wyczuwalne na początku rozmowy. Po chwili podjął myśl:

– Postanowiłem zrobić ostatnią próbę i poddać się jej wyrokowi: pomyślałem, że jeśli ktoś zareaguje na zamieszczony w gazecie wywiad i wzbudzi moje zaufanie, podzielę się z nim kilkoma kluczowymi szczegółami; brak odzewu odbiorę jako znak, by ostatecznie zamknąć drzwi do przeszłości. I wkrótce potem pan zadzwonił…

– Gdybym nie mieszkał w tym kraju, gdybym na stacyjce kolejowej nie kupił pliku gazet do wertowania w czasie podróży, gdybym nie zatrzymał wzroku na nazwie miasta, w którym studiowałem i skąd całkiem niedawno otrzymałem zaproszenie do udziału w festiwalu… Zgodziłem się, choć nie byłem do końca przekonany, czy powinienem. Czy sentyment to wystarczający powód, aby wystąpić w miejscu położonym trochę z boku moich artystycznych ścieżek? Po rozmowie z panem wszystko jednak nabrało nowego sensu. I nie żałuję swojej decyzji, przeciwnie, dostrzegam w niej ziarno przeznaczenia.

– Ze swojej strony proszę pana tylko o jedno: bez względu na to, czy i co pan odnajdzie, niech pan już mnie w to nie miesza. Jedynym celem, jaki mi przyświecał, było rozliczenie się z pewnych spraw przed śmiercią. Proszę mi wierzyć; kiedy dzisiaj opuści pan mój dom, poczuję, że w miarę możliwości wyrównałem rachunki ze światem. Może za mało, może za późno, może za wiele powierzając przypadkowi, ale wyrównałem.

– Nie mnie oceniać pańskie postępowanie, ale niech mi będzie wolno… Sam pomysł i wysiłek, który pan podjął, zasługują na szacunek. Za pańskim pozwoleniem chciałbym jednak po powrocie odwiedzić pana i zdać relację z przebiegu i rezultatu poszukiwań.

– Nie, proszę, nie! Dla mnie ta sprawa zamyka się dzisiaj. A zresztą… Zostawmy to opatrzności.

Starszy mężczyzna wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

– Niech pan tego strzeże jak oka w głowie i pamięta, że któraś ze stron powinna kryć podpowiedź – powiedział, ściskając rękę gościa. – Bez tych kilku słów niczego pan nie znajdzie.

– Niech pan będzie spokojny, nie wypuszczę tego z rąk. A reszta? Zgadzam się z panem – resztę zostawmy opatrzności…

Gdy odjeżdżał żwirową alejką, w lusterku raz jeszcze ujrzał szczupłą, przygarbioną sylwetkę prześwietloną promieniami pomarańczowiejącego słońca.

TROSIERPIEŃ

– Signore, pan wybaczy, po prostu nie rozumiem, dlaczego nie chce pan podzielić się wiadomościami, których nie taił pan przed poprzednim gościem.

Ten sam taras w blasku o dwa tygodnie starszego słońca był miejscem kolejnej rozmowy.

– Nie, to pan musi mi wybaczyć. Ja rozstałem się z tą sprawą, z tą przeszłością, z tym brzemieniem. Przestała dla mnie istnieć. W ogóle nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi, skąd pan się o mnie dowiedział i czego pan ode mnie chce.

Starszy mężczyzna siedział w fotelu. Mimo gorącego wieczoru kolana miał przykryte pledem. Jego rozmówca przechadzał się po tarasie, paląc cygaro i strzepując popiół prosto na ziemię.

– Dowiedziałem się o panu z gazety. Czy zainteresowanie czytelników zawartymi w artykule informacjami nie było pańską intencją? Stoję na czele dużej organizacji, która nie lubi rozgłosu, a interesuje się – nazwijmy to – dobrem publicznym. Do naszych obowiązków należy między innymi wyszukiwanie spraw o dużej wartości historycznej i zajmowanie się nimi. Ta, którą opisał pan w gazecie, może do nich należeć, ot i cała tajemnica. A że pozwoliłem sobie niepokoić pana bez uprzedzenia? Ależ ja próbowałem się dodzwonić! Niestety, bezskutecznie. Natomiast człowiek, który pana odwiedził, jest naszym dobrym znajomym. Nieskromnie mogę powiedzieć, że staliśmy za kilkoma jego dokonaniami, finansując je, rzecz jasna.

– Dlaczego więc nie zwróci się pan bezpośrednio do niego?

– Artyści bywają roztargnieni, dlatego wolałem zdobyć informacje u źródła. Gdy jednak dowiedziałem się, że właśnie nasz przyjaciel jest osobą, która pana odwiedziła, uznałem to za więcej niż przypadek.

– Hm, ciekawe, niedawno słyszałem coś bardzo podobnego… – Wypowiedziane półgłosem słowa nie uszły uwadze gościa.

– No, widzi pan! Najlepiej byłoby, gdybyśmy wspomogli naszego wspólnego znajomego w misji, bo, jak sądzę, o niej panowie rozmawiali. Dysponujemy odpowiednimi środkami i doświadczeniem.

– A on jeszcze czymś… – Starszy mężczyzna zorientował się, że był bliski powiedzenia o słowo za dużo.

– I widzi pan – natychmiast podchwycił rozmówca – właśnie o to „coś” nam chodzi.

– Źle mnie pan zrozumiał. Mówię o dokładnych wskazówkach, które podałem w artykule. Zresztą… każdy człowiek ma wolną wolę; jeśli zechce, podzieli się z wami tym, co wie. Niech pan jednak zrozumie; wszystko działo się tyle lat temu… Czasami zastanawiam się, czy to przypadkiem nie czas wypaczył mi pamięć, każąc wierzyć w twory własnej wyobraźni.

– A to już stoi w sprzeczności z precyzją opisu, która uderza w pańskim wywiadzie. Zresztą, załóżmy, że jest tak, jak pan mówi. Czy wobec tego zasadne byłoby milczenie na temat legendy?

– Ale przecież ja ją właśnie opowiedziałem! – Znużenie starszego mężczyzny było coraz bardziej widoczne.

– Reasumując: artykuł stanowi kompletny zapis informacji, zaś pański poprzedni gość dysponuje ich dokładnym wytłumaczeniem. Czy dobrze zrozumiałem?

– Sam nie potrafiłbym tego lepiej ująć. A teraz, wybaczy pan, chciałbym odpocząć… – Starszy człowiek nie bez trudu podniósł się z siedziska.

– Ależ oczywiście. Nie dowiedziałem się wiele, cenię sobie jednak czas, który zechciał mi pan poświęcić. – Tym kurtuazyjnym zdaniem młodszy mężczyzna przygotowywał grunt pod ostatnią próbę. – Jest jeszcze jedna rzecz, o której ma pan prawo nie wiedzieć. Czy przypomina pan sobie rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy, rok pańskiego przyjazdu do Włoch? Poszukiwał pan wówczas kogoś, kto byłby skłonny udzielić panu pomocy w uzyskaniu nowej tożsamości.

Starszy mężczyzna spojrzał na rozmówcę z błyskiem nowego zainteresowania w oku i ponownie opadł na fotel.

– Otóż, tak się składa, że osobą, która panu pomogła, był mój ojciec. A nasza rodzina przechowuje w pamięci zarówno dobroczyńców, jak i dłużników. I, jak pan sam rozumie, nie mówimy tu tylko o pieniądzach. Czy to coś zmienia?

Gospodarz zamyślił się głęboko. Po chwili zaczął przyglądać się rozmówcy, jakby pragnął odnaleźć w nim cień sylwetki sprzed lat.

– Zgoda, nie mówmy o pieniądzach. Nie wiem, czy w pańskich kronikach rodzinnych przechowywane są dane o kwotach zawieranych transakcji. Niech mi pan wierzy, ta była niemała. Nie czuję się dłużnikiem; mam wrażenie, że dokonaliśmy wówczas obopólnie korzystnego interesu. Wygląda więc na to, że pańska rodzina nie zajmuje się wyłącznie – jak pan to ujął – dobrem publicznym. Starszy człowiek ciągle przyglądał się wytrwałemu rozmówcy.

– Indywidualnym też. Ale chyba nawet w kraju pańskiego pochodzenia obalono mit, że szczęście jednostki należy spalić na ołtarzu szczęśliwości powszechnej.

– Tak, tak, w pewnym sensie ma pan rację. Cóż zresztą warte są wszystkie teorie, kiedy żadna z życiowych sytuacji nie jest tożsama z inną? Oczywiście, pamiętam pańskiego ojca. On naprawdę dał mi przepustkę do nowego życia. Nigdy więcej go już nie widziałem, ale w jakiś sposób stał się jego częścią.

Wydawało się, że mężczyzna rozważa coś w myślach.

– Jeśli miałbym gwarancję, że nie chodzi panu o osobistą korzyść…

– W to proszę nie wątpić. Sprawa, o której rozmawiamy, interesuje mnie z czysto historycznego punktu widzenia. Wdzięczność i dobre imię powetowałyby w zupełności wysiłek i środki, jakie mógłbym zaangażować w jej wyjaśnienie.

Gospodarz milczał. Być może te słowa go nie przekonały. W końcu przemówił:

– Ujmę to tak: jeśli nasz wspólny znajomy zgodzi się na współpracę, niech pan mu powie, że pewna część tajemnicy znajduje się poza kluczem. Wiedza, którą na ten temat posiadam, jest czysto teoretyczna, a jej wartość bliska zeru. Praktyczną zabrał ze sobą mój wielki wspólnik i – chciałbym go nazwać – przyjaciel, ale boję się, że byłoby to z mojej strony nadużycie. Niech mu pan więc powie, że ostatnie zdanie, które usłyszałem, a którego nie chciałem w całości przytoczyć w wywiadzie, brzmiało: „Mój korytarz ma być jeszcze raz otwarty, a potem to już muszą pójść szlakiem patrona”. Nie wiem i nigdy nie domyśliłem się, co to za patron i kim byli oni… I to jest moje ostatnie słowo. Ostatnie zdanie opowieści, które chciałem zachować wyłącznie dla siebie… Ale może i dobrze, że tak się stało. Mam uczucie, jakbym się uwolnił z ziemskich więzów. Żegnam pana. Niech będzie, co ma być…

– Do zobaczenia. Kto wie? – Mężczyzna w białym garniturze uśmiechnął się. – Niech mnie pan nie odprowadza.

Przed domem wsiadł do zaparkowanej limuzyny, dając znak kierowcy, że może jechać. Innemu, stojącemu obok samochodu mężczyźnie skinął głową.

DUKSIERPIEŃ

– Damiano, amico mio, znamy się nie od dziś. Coś sobie chyba zawdzięczamy, prawda? To nieładnie nie podzielić się z przyjaciółmi czymś cennym, choćby to była tylko wiedza, ale my, umysły wolne i otwarte, wiemy, że ponad wiedzę nie ma nic cenniejszego, czyż nie tak?

– Sądziłem, że nasze kontakty ograniczamy do spraw czysto zawodowych…

– O-gra-ni-cza-liś-my, Damiano, ograniczaliśmy. Kiedy jednak pojawia się okazja, że i ty możesz być dla nas użyteczny…

– Czy układ nie był korzystny dla obu stron?

– Proszę, nie przerywaj mi. Otóż gdy pojawia się taka okazja, ty udajesz, że nie wiesz, o co chodzi. Aha, à propos obustronnej korzyści: czy nie przyszło ci do głowy, że nasz kapitał można by uwiarygodnić na szereg innych sposobów, niekoniecznie przy udziale twojej szacownej osoby? To dowodzi, że prócz miłości do sztuki powoduje nami sympatia. Do ciebie, rzecz jasna! Kto inny tak skutecznie sponsorowałby karierę artysty – spojrzał z lekką ironią – z dalekiego kraju, choć o swojsko brzmiącym nazwisku? Zanim więc powiesz ostatnie słowo, zastanów się, amico mio, kto tak naprawdę może stracić na twoim uporze…?

Nieustępliwość oponenta zdawała się z wolna kruszeć.

– Po pierwsze, poruszamy się tylko w sferze domniemań, może legend, a może schorowanej i sfrustrowanej wyobraźni starego człowieka – zaczął, lecz rozmówca od razu wszedł mu w słowo:

– Jeśli tak, to nikt nie zyska, ale i nikt nie straci, a na pewno nie wystawimy na szwank wzajemnej sympatii i zaufania.

– Po drugie, to miał być rodzaj misji zadość czyniącej, której się podjąłem, obdarzony pełnym zaufaniem…

– Chyba nie tylko zaufaniem?

Spojrzenia obu mężczyzn na ułamek sekundy się spotkały.

– Posłuchaj, amico, my też z nim rozmawialiśmy! Wydawał się zachwycony faktem, że otrzymasz od nas wsparcie.

Tym razem spojrzeli sobie w oczy bez pośpiechu, jakby próbując wyczytać, co kryje się pod powierzchnią słów.

– Sprawdzę to; zadzwonię do niego albo wręcz jeszcze raz tam pojadę.

– Oczywiście, zrób tak. – Rozmówca poparł go z entuzjazmem.

– Po trzecie, nawet, jeśli misja miałaby przynieść jakąś korzyść, to na pewno nie taką, jaką ty masz na myśli…

– A, to już nieładnie, wręcz niegrzecznie. Skąd nasz przyjaciel raczy wiedzieć, co wielbiciel jego talentu ma na myśli?

– Bo w przeciwnym razie nie interesowałby się przedsięwzięciem z gatunku non profit.

– Powiedzmy, że wszystko na tym świecie ma wartość… relatywną. Jako ludzie biznesu, ale i sztuki, jesteśmy chyba w stanie oddzielić walory historyczne od finansowych? I to wydaje mi się rozsądnym kompromisem, który podtrzyma nasze korzystne relacje. Czy wyraziłem się jasno, amico mio?

– Cholernie jasno! Chciałbym tylko usłyszeć, jak to sobie wyobrażasz w praktyce? Powołamy zespół ekspertów do wyceny wartości rynkowej i historycznej?

– Damiano, nie doceniasz nas. Nie doceniasz naszej wiedzy, erudycji i dobrej woli. Ty po prostu zrób swoje, a jak już coś będziesz wiedział, to moi ludzie pomogą ci w ocenie oraz… wszystkim, czym trzeba będzie się zająć. Jeszcze jedno: nie próbuj grać na własną rękę, bo ktoś z nas będzie zawsze w pobliżu; wszak obecność zagranicznych gości jest na takim festiwalu rzeczą naturalną. I pamiętaj, że stary nie szczędził nam szczegółów, o których w artykule nie było mowy. Ale wszystko w swoim czasie.

– Don Pasquale, proszę, przestań już. Jesteś jak zawsze niemożliwie precyzyjny. Nalej lepiej tej wybornej brandy i wypijmy za… sztukę.

– Dla ciebie wszystko, maestro…

CJAWRZESIEŃ

– Andrea, are you from Krakowice?

– Maj nejm is Jędrzej, Jen-drzej, patrz na usta, mówię wyraźnie.

W oczekiwaniu na rozpoczęcie posiedzenia grupa młodych europarlamentarzystów raczyła się poranną kawą. Niektórzy wertowali gazety. Jeden z nich zmrużył oczy i z ukontentowaniem cmokając, zamruczał:

– Mmm, lavazza, nie ma to jak dobra kawa o poranku. – Po czym wyraźnie już dodał: – Okej, Jendze. Czy ty jesteś z Krakowic?

– Tak, a czemu pytasz?

– A słyszałeś o facecie, który ostatnio udzielił wywiadu w naszej lokalnej gazecie? On też stamtąd pochodził.

– Nie, nie słyszałem, zresztą takich jak on jest pewnie wielu. A co z nim?

– Takich jak on wielu nie ma, zresztą jego też już nie ma – został znaleziony w swojej posiadłości. Martwy.

– Co, znowu afera z pracownikami sezonowymi? – Jędrzej nie odrywał wzroku od gazety.

– Andrea, co z tobą? Od kiedy to pracownicy sezonowi mieszkają w toskańskich willach? Naprawdę nie słyszałeś o człowieku, który opisał tajemnicę sprzed lat? Zresztą, faktycznie, to było tylko u nas i chyba nikt nie wziął tych bzdur na poważnie…

– A możesz być nieco bardziej konkretny? – Jędrzej wykazał w końcu odrobinę zainteresowania.

– Sorry, Jendze, wiesz co? Ja gdzieś mam jeszcze ten artykuł, po prostu ci go przyniosę.

– I przetłumaczysz? – spytał z powagą Jędrzej. – Postawię ci grappę.

– I przetłumaczę. Jak mi przywieziesz dzubrowkę. Grappę to ja mogę sobie sam postawić.

– Okej, masz u mnie żubrówkę. Ale pod warunkiem, że ten artykuł jest coś wart.

– Ile jest wart, tego nie wiem. Ale interesujący, sam zobaczysz.

Dzwonek wzywał do sali plenarnej. Kawiarniane stoliki z wolna pustoszały, za to poselskie ławy zaczęły wypełniać się jedynym w swoim rodzaju melanżem narodowości, poglądów i intelektów.

Parlament Europejski rozpoczynał obrady.

ROZDZIAŁ INIEDZIELA

Nie mogłem się uspokoić. Ciągle targał mną bezmiar emocji, zapisanych w każdej z Beethovenowskich partytur. Pamięć odtwarzała fragmenty koncertów i wyłapywała strzępy fraz, którymi żyłem przez ostatnie dwa tygodnie, choć to koda z IX symfonii – finał finałów – jak wicher unosiła się nad moją głową.

Oczywiście mogłem pójść na bankiet. Wypić coś dobrego, coś smacznego przekąsić. Nabrać trochę dystansu do muzyki, która wypełniała mnie, jakbym był naczyniem do przechowywania skroplonych dźwięków. Zafundować sobie cezurę między pracą wykonaną a oczekującą.

Wbrew pozorom bankiety w życiu muzyka to rzadkość. Nie mówię oczywiście o imprezach prywatnych, w odniesieniu do których to wytwornie brzmiące słowo ma charakter nieco ironiczny. Ale tak, żeby było dużo ludzi, odświętna atmosfera i kelnerzy z tacami pełnymi apetycznych przekąsek i przyzwoitego zazwyczaj wina musującego – bo nazwy szampan nie odważyłbym się jednak użyć – to już nie zdarza się często, takie okazje mogą przytrafić się na tournée, zwieńczyć festiwal i… to chyba tyle. A wtedy wystarczy przeczekać parę okolicznościowych przemów i wychodzi się na prostą konsumpcyjną.

Przy okazji mogłem porozmawiać z paroma osobami, dać się zauważyć; strategia, którą w obliczu zbliżających się przesłuchań przyjęłoby wielu kolegów znajdujących się w podobnej sytuacji. Ale ja nie. Nawet możliwość spotkania mistrza i zamienienie z nim paru słów – choć sam nie wiem, na jaki temat – nie była wystarczającym powodem, by zmienić wcześniej powziętą decyzję.

No dobrze; przeżyłem moment wahania, którego imię brzmiało… wiolonczelistka. Ale przecież i tak bym do niej nie podszedł, a ona, otoczona wianuszkiem zachwyconych kolegów, i tak by mnie nie zauważyła.

Nie, nie mogłem pójść na bankiet, bo następnego ranka musiałem Ćwiczyć. Właśnie tak – Ćwiczyć, przez duże Ć; nie – poruszać bezmyślnie palcami, ale rozpocząć ciężką pracę nad doszlifowaniem konkursowego programu.

Długo wahałem się, czy przyjąć propozycję udziału w festiwalu, bo chwila nie wydawała się odpowiednia. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale żeby zdobyć stałą posadę w orkiestrze, powinienem był na pewien czas zrezygnować z okazjonalnego grania w niej.

Ale… No właśnie, jak to w życiu: zawsze jest kilka „ale”…

„Ale” podstawowe mówi, że nie odmawia się orkiestrze, która proponuje współpracę na tak zwane kwity. Lista muzyków, do których mogą się zgłosić, jest długa, i bardzo szybko można znaleźć się na jej dole. Stąd już tylko krok, aby wylecieć poza nią, co równa się egzystencjalnej katastrofie.

Drugie „ale” jest najzupełniej prozaiczne. Będąc pozbawionym stałych dochodów, nie można lekceważyć okazji, która zapewnia – bądź co bądź – konkretny dopływ gotówki. A choć życie w świecie idei i artystycznych kreacji jest kuszące i piękne, to i przyziemna część naszej natury ma swoje prawa.

Trzecie „ale” dotyczy poczucia profesjonalnej przyzwoitości: o ile w pewnych sytuacjach odmówić można, a nawet wypada, szczególnie gdy propozycja dotyczy udziału w produkcji pospolicie zwanej chałturą, a jej wymiar materialny ma przysłonić, uży­wając eufemizmu, niedobór walorów artystycznych, o tyle etyka zawodowa nie pozwala odrzucić możliwości zagrania ambitnego programu, z dobrą orkiestrą, ciekawym dyrygentem i/lub solistą. Dla przykładu: można – czy wręcz należy – odrzucić ofertę udziału w wieczorze piosenki biesiadnej, ale nie wypada uczynić tego w przypadku Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha, choć – wiem, że trudno w to uwierzyć – pierwsza ze wspomnianych imprez byłaby prawdopodobnie bardziej opłacalna pod względem finansowym.

Tym razem sytuacja była zupełnie wyjątkowa: dziewięć symfonii Beethovena, rozpisanych na pięć festiwalowych wieczorów, pod dyrekcją krajowych i zagranicznych mistrzów batuty… Temu nie można się było oprzeć, to było coś więcej niż zazwyczaj – prawdziwe artystyczne wyzwanie i przygoda. I dlatego choć powinienem ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, zdecydowałem, że wezmę udział w beethovenowskim cyklu, a zaległości nadrobię szaleńczą pracą w tygodniu bezpośrednio poprzedzającym audycję. I właśnie dlatego nie mogłem pójść na bankiet; nie należał już do części artystycznej, choć zaręczam, że dla wielu byłby to dopiero jej właściwy początek.

A oprócz tego czekał na mnie pies. I jemu coś się od życia należało; wieczorny spacer, trochę wspólnego pobycia w domu… Ostatnio nie było z tym najlepiej.

Czy zresztą moja obecność na bankiecie coś by zmieniła? Może, w myśl teorii, że trzepot skrzydeł motyla nad Amazonką, uruchamiając łańcuszek konsekwencji, powoduje lawinę w Himalajach. Ale, patrząc trzeźwo, chyba nie. Dynamika zdarzeń, które wkrótce miały mnie porwać w swój wir, musiała być już spora. Wystarczająco duża, aby toczyć się siłą rozpędu. Zresztą, kontynuując metaforę lawiny, przypadek może ją wywołać, ale nie zdoła jej zatrzymać. Co powiedziawszy, stwierdzam jednak, że bankietowy akces ograniczyłby zapewne mój osobisty udział w sprawie lub zgoła go wyzerował.

Wyruszyłem więc w kierunku domu, który na szczęście znajdował się niedaleko.

Późnolistopadowy śnieg z deszczem kazał mi się wzdrygnąć na myśl, że osiągnąwszy za chwilę suchą i przyjazną przystań mieszkania, raz jeszcze będę musiał ją opuścić. Widoczny w oddali gmach filharmonii pulsował światłem, życiem i odświętnością. Może jednak trzeba było zostać…

Z plakatu przyczepionego do słupa ogłoszeniowego spojrzały na mnie diaboliczne oczy maestro Damiana Rucacellego. To on dostąpił zaszczytu dyrygowania koncertem finałowym – IX symfonią d-moll op. 125. Chociaż, przepraszam, sformułowanie wyjątkowo niefortunne; to my dostąpiliśmy zaszczytu grania pod jego batutą.

Opuściwszy centralny skwer, który z jednej strony prowadził do parku, a z pozostałych otoczony był należącymi do lepszej części świata obiektami, na czele z filharmonią, teatrem i wspaniałym secesyjnym hotelem, udzielającym gościny jedynie wybranym dyrygentom i solistom (Damianowi Rucacellemu na pewno), a w którym nas, zwykłych muzyków stać było najwyżej na cukier do kawy, znalazłem się na ulicy wiodącej już bezpośrednio do domu. W naszym dużym małym mieście wszędzie było blisko, przynajmniej w starym centrum, w którym udało mi się kiedyś cudem, do dzisiaj to powtarzam, wynająć poddasze w dwupiętrowej kamienicy. Na dole znajdował się antykwariat; pierwsze i drugie piętro zajmowali antykwariusz i jego rodzina, czyli żona i matka. Starsza pani, mieszkająca wyżej i rzadko kiedy – jeśli w ogóle – opuszczająca swoje lokum, miała ponoć słuch na tyle przytępiony, że nawet ćwiczenie na puzonie nie robiłoby na niej wrażenia. Antykwariusz i jego żona należeli natomiast do rzadkiego gatunku ludzi lubiących, gdy ktoś w ich pobliżu gra na instrumencie, byle nie był to syntezator lub – cytuję – inne mechaniczne urządzenie produkujące nienaturalne dźwięki.

Kiedy pół roku temu szukałem mieszkania – a było to wkrótce potem, gdy Eston stał się częścią mojego życia – wydawało się, że stanąłem przed zadaniem z gatunku niemożliwych.

Samotny muzyk z olbrzymim psem – ta informacja i ten widok natychmiast spędzały uśmiech z oblicz właścicieli lokali przeznaczonych pod wynajem.

Z poprzedniego lokum musiałem się wynosić i to szybko. Usytuowana na parterze mrówkowca kawalerka przez pewien czas wydawała mi się szczytem marzeń; to było moje pierwsze samodzielne mieszkanie. Ale w miarę upływu czasu, gdy moim ćwiczeniom – nawet w ciągu dnia – zaczęły towarzyszyć dobrosąsiedzkie uderzenia bądź kopnięcia w drzwi, przyszła pora na weryfikację początkowego zachwytu. Przyjąłem wówczas taktykę dwutorową: po pierwsze, nie przejmować się i robić swoje; a po drugie, używać, zwłaszcza w późniejszych godzinach, tłumika hotelowego, który nadaje brzmieniu altówki barwę i moc niezwykle osłabionego komara. Oba te rozwiązania były nieidealnym kompromisem, choć na pytanie: czy kompromis idealny jest możliwy, odpowiedziałbym: tak, wszakże pod warunkiem istnienia czarnej bieli. (A jednak ona istnieje; słyszałem, że jest jednym z wielu możliwych odcieni koloru białego, bez trudu rozpoznawanego przez Eskimosów).

Właściciele kawalerki musieli zapewne wysłuchiwać wielu skarg pod moim adresem. Ja czułem się niewinny. Jedynym przestępstwem, które popełniałem, było ćwiczenie, a wpajano mi przez lata, że to największy obowiązek muzyka, większy nawet niż koncertowanie, bo wystąpić publicznie bez ćwiczenia nie sposób, natomiast ćwiczyć bez koncertowania można; ot, taka prosta hierarchia ważności. Podejrzewam więc, że szukano możliwości, by pozbyć się dziwnego lokatora. Gdyby normalnie pił czy trochę się poawanturował, to można by go było jakoś przełknąć, ale on taki jakiś dziwny, mąci tym swoim graniem…

No dobrze, przesadziłem z goryczą i troszkę przeinterpretowałem rzeczywistość. Ale naprawdę było mi gorzko; nie czułem się misjonarzem kultury, pragnącym nawracać mieszkańców bloku, ale pewnej życzliwej neutralności miałem chyba prawo oczekiwać? Albo i nie miałem…

Gdy więc któregoś dnia pojawił się u mego boku duży pies, wiedziałem, że wizyta gospodarzy – w oczywistym celu wymówienia kawalerki – jest wyłącznie kwestią czasu. Myliłem się tylko co do jednego: z mieszkania miałem się wynosić, a nie je opuścić, i to ze skutkiem natychmiastowym, łaskawie rozciągniętym do tygodnia, zamiast po upływie umownego miesiąca.

Zmuszony do rozpoczęcia bezzwłocznych poszukiwań, czułem, jak z każdym kolejnym telefonem uchodzi ze mnie powietrze. Albo pies, albo instrument, o których postanowiłem – by nie tracić czasu i nie rozdmuchiwać złudzeń – od razu informować, zamykały dalszą dyskusję. Gdy w końcu trafiałem na kogoś, dla kogo powyższe fakty nie miały znaczenia, to cena okazywała się absurdalna lub lokalizacja tak odległa, że – przy braku samochodu – absolutnie nie do przyjęcia. Kiedy dzwoniłem, pies przyglądał mi się uważnie z bezpiecznej odległości, jakby miał świadomość, że moje rozmowy dotyczą naszej wspólnej przyszłości. Ostrożne zaufanie, którym darzył mnie od początku, trwało. O niczym więcej na razie nie mogło być mowy.

Któregoś dnia, gdy termin opuszczenia mieszkania zbliżał się wręcz namacalnie, a mówiąc precyzyjnie – w sobotę rozpoczynającą nasz ostatni osiedlowy weekend, zapuściliśmy się aż na Stare Miasto. Zawsze mnie tam ciągnęło, ludzie byli jacyś łaskawsi, atmosfera inna, park z kwitnącymi o tej porze roku bzami… Nie mając nic lepszego do roboty, a nadzieje swoje powierzając przypadkowi, błąkaliśmy się niespiesznie, przystając przy witrynach kawiarni, uwodzących zmysły słodkim asortymentem, bądź antykwariatów, kuszących starymi wydaniami.

– Jaki piękny pies! – Musiała upłynąć chwila, zanim zrozumieliśmy, że słowa skierowane były do nas. Zrozumieliśmy, bo i zwierzak ledwo zauważalnie poruszył ogonem, ustawiając go w puszysty znak zapytania. Sympatyczny pan w średnim wieku przyglądał nam się z uśmiechem.

– Piękny – potwierdziłem. – I duży.

– Tak… Taki pies potrzebuje przestrzeni – kontynuował przechodzień.

– Zgadł pan, potrzebuje, i to jakiejkolwiek. – Chyba nie powinienem był tego dodawać, ale w oczach sympatycznego pana pojawiły się błyski zaciekawienia.

– Co pan ma na myśli? – zapytał.

– Ehe, właściwie nic ponad to, co powiedziałem – zacząłem się wycofywać, nie widząc celu, do którego rozmowa mogła prowadzić.

– Ale nie zamierza się pan go chyba pozbyć? – w głosie rozmówcy pojawiła się nutka niepokoju.

– Ależ skąd! – Zrozumiałem, jak mógł zinterpretować moje słowa. – Jeśli już, to raczej nas chcą się pozbyć.

Cień ulgi przemknął mu przez twarz. Przez chwilę nic nie mówił, rozważając w myślach jakąś kwestię.

– Nie jestem pewien, czy dobrze oceniam pańską sytuację, zresztą teraz i tak jestem umówiony – spojrzał na zegarek – może jednak spotkalibyśmy się później, powiedzmy o siódmej, tu, za rogiem serwują wyborną kawę, i porozmawiali o trapiących was kłopotach? Może uda mi się jakoś pomóc.

Zgodziłem się. Nie żywiłem wielkich nadziei, ale nie miałem innego punktu zaczepienia. Jeśliby natomiast zainteresowanie sympatycznego pana miało dwuznaczny podtekst, to zawsze pozostawała możliwość adekwatnej reakcji.

Pozostałą godzinę spędziliśmy z psem w parku. Starałem się namówić Estona, by na wszelki wypadek zaprezentował się nowemu znajomemu z dobrej strony. W tej chwili robił wrażenie zmęczonego nadmiernie przeciągającym się spacerem.

O umówionej godzinie znaleźliśmy się w zaproponowanej przez sympatycznego pana kawiarni. Nie było go, co przyjąłem bez nadmiernego zdziwienia, jako że naiwnością zdawać się mogło oczekiwanie na cudowne, radykalne rozwiązanie moich problemów. Siedliśmy przy stoliku na zewnątrz lokalu; do środka nie próbowałbym nawet wchodzić. Zamówiłem kawę, szklankę wody i… miskę z wodą. Wywieszony język psa starczył za całe tłumaczenie; uprzejma kelnerka bez dalszych pytań przyjęła zamówienie.

Przyglądałem się sobotniemu tłumkowi, niespiesznymi falami płynącemu przez staromiejskie ulice. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś postać idąca mniej spacerowo, docelowo rzekłbym, z wyrazem twarzy zwiastującym pewne napięcie. Nie musiałem zgadywać; wiedziałem, że to muzycy śpieszący na abonamentowy koncert. Sytuację ułatwiał mi fakt, że większość z nich znałem, choćby tylko z widzenia. Spróbowałem czegoś trudniejszego: wyodrębnienia kategorii przechodniów, wprowadzających atmosferę oczekiwania.

Hmm, nieźle. Większość wytypowanych przeze mnie wkraczała w obrotowe drzwi filharmonii.

„Muzycy, melomani, czciciele i szamani”, zakołatało mi w głowie. Chichot wewnętrzny zaczął przedzierać się na zewnątrz; niekiedy mi się to zdarzało.

– Czy niedyskrecją będzie, jeśli spytam, co wprawiło pana w tak wyborny humor? – Sympatyczny pan stał koło stolika, nie bez rozbawienia obserwując moje zmieszanie. – Można się dosiąść?

– Oczywiście, bardzo proszę, właśnie na pana czekamy. – Miałem sobie za złe bezwiedną ucieczkę moich niezbyt mądrych myśli. – Czasami śmieję się do siebie. Albo z siebie.

– To wielka umiejętność. Ludzie, którzy ją posiadają, są szczęśliwsi.

Okej, prolog mieliśmy z głowy. Eston też to zrozumiał, bo zmienił pozycję z leżącej na siedzącą. „Brawo, mądralo”, pomyślałem.

– Przepraszam pana za spóźnienie. – Mój rozmówca spojrzał znacząco na kelnera, który po chwili pojawił się przy stoliku z filiżanką espresso. – Przeciągnęły mi się sprawy natury zawodowej. Pozwoli pan, że się przedstawię: nazywam się Sebastian Mars, jestem antykwariuszem, a kamienica, przed którą się spotkaliśmy, należy do mnie. Czy dobrze zrozumiałem, że pan oraz pański imponujący pies – Eston poruszył dwa razy ogonem – przechodzicie trudności lokalowe, to znaczy – już nie macie lub za chwilę nie będziecie mieli gdzie mieszkać?

Muszę przyznać, że zaskoczył mnie bezpośredniością pytania, ale przynajmniej od razu przystępowaliśmy do sedna sprawy.

– Tak, od końca mówiąc – tak. Jeszcze przez dwie noce mamy gdzie się podziać, a potem… Ale czy można spytać, dlaczego to pana interesuje?

– Oczywiście. Otóż, widzi pan, nasze dziecko właśnie wyjechało na dwuletni staż archeologiczny do Włoch. W nietypowym momencie, to prawda: cały świat akademicki czeka już na wakacje, ale nie archeolodzy; oni nie mogą zmarnować tych kilku miesięcy najkorzystniejszych do badań wykopaliskowych. Zastanawialiśmy się z żoną – cień ulgi musiał przemknąć przez moją twarz, co nie uszło uwadze rozbawionego pana Sebastiana – czy na ten okres nie wynająć poddasza. Mamy oczywiście nadzieję, że dziecko będzie nas odwiedzać, ale miejsca ci u nas nie brak. Aha, naszą ofertę chcieliśmy zaadresować do środowiska akademickiego. Pan mógłby uchodzić za późnego studenta – nie byłem pewien, czy to komplement – a na pewno pan nim kiedyś był. Chyba się nie mylę, prawda?

Potwierdziłem skinieniem głowy.

– I jeszcze rzecz ważna, oboje z żoną lubimy zwierzęta, a już tak niepowtarzalne psy w szczególności. Owszem, trzeba więcej sprzątać, ale to byłby pana problem, bo na poddasze jest osobne wejście.

Myślałem, że śnię. To nie mogła być prawda, coś się za tym musiało kryć. Pewnie niebotyczna cena. Postanowiłem wypalić z ciężkiego kalibru:

– Ma pan rację, studia skończyłem kilka lat temu, moje dochody są nieregularne, a w dodatku jestem… Jestem altowiolistą.

Umilkłem zdruzgotany, wiedząc, że mój piękny sen pryśnie zaraz jak bańka mydlana.

– No tak, miło się rozmawiało, ale… – Zacząłem się podnosić, przeczuwając, czym musi skończyć się rozmowa.

Eston spojrzał na mnie z naganą. Miał rację: zachowywałem się w sposób mocno przewrażliwiony, by nie rzec – z lekka histeryczny łamane przez nielogiczny (by nie rzec – zgodny z obiegową opinią o altowiolistach).

Usiadłem ponownie.

– No cóż… – O dziwo, pan Sebastian nie przestawał się uśmiechać. – Nobody is perfect… A mówiąc poważnie, to myśleliśmy nawet o studencie akademii muzycznej, bo – widzi pan – my lubimy żywe dźwięki instrumentu. Jeśli zaś chodzi o cenę, to – pozostając przy studenckich pułapach – równowartość za pokój w akademiku wydaje mi się uczciwą propozycją. Jeśli jest pan zainteresowany, to możemy od razu pójść obejrzeć poddasze, a jeśli spodoba się panu – jutro możecie się wprowadzać. Aha, jesteśmy w środku miesiąca, więc proponuję, by nasze rozliczenia zacząć od początku nowego, pod jednym wszakże warunkiem: od poniedziałku zaczyna pan ćwiczyć.

Nogi się pode mną ugięły; śniłem na jawie i nie mogłem uwierzyć, że altówka – po tylu latach – i Eston – po paru dniach zaledwie – przynieśli mi szczęście…

Oględziny pokoju wypadły pomyślnie, zresztą ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że spadła mi manna z nieba. A gdy jeszcze okazało się, że mogę bezboleśnie (czytaj: bezpłatnie) podłączyć się do szerokopasmowego internetu, pomyślałem, że właśnie na długi czas wyczerpuje mi się limit pomyślnych zdarzeń.

Jak uskrzydleni wracaliśmy do domu, jeszcze domu, a właściwie dachu nad głową. Chciałem już dziś zacząć pakowanie skromnego dobytku; nadchodząca niedziela i tak zapowiadała się pracowicie. Na osiedlowej ławeczce siedziało kilku chłopaków w kapturach.

– Siemasz, muzyk! – zagadnęli.

Byli w porządku. Rzucali te swoje: „Siemasz, muzyk!” albo: „Jak leci, artysta?” – i było w tym trochę ironii, ale i odrobina szacunku. Sami chyba próbowali trochę hiphopować w ramach odreagowywania blokowiskowego wirusa.

– Chłopaki, browarek? – miałem nadzieję, że nie obrażą się za chłopaków, a browarek znaczy w ich języku to samo, co w moim. A może trzeba było powiedzieć: „ziomalki, browca?”. Ale akceptujące skinienia głowami rozwiały moje wątpliwości. Tak czy inaczej – byli jedynymi, z którymi mogłem uczcić moją zieloną noc. Miałem nadzieję, że są pełnoletni. Wysupłałem dwudziestozłotowy banknot, z którym jeden z nich – łysinę przykrywała mu czapka włożona daszkiem na bok – wykonał szybki kurs do całodobowego, by po chwili wrócić z czterema puszkami dumy lokalnego browaru. Eston był spokojny, ale nie spuszczał wzroku z chło­paków.

– Spoko, ziomal – stwierdził najwyższy i najbardziej łysy z nich, wskazując na psa czubkiem sportowego buta. Eston warknął cicho i na ułamek sekundy obnażył kły, ale – z wyjątkiem mnie – nikt tego nie zauważył. Wymieniliśmy parę uwag natury ogólnej, których nie ma potrzeby tu przytaczać, pomilczeliśmy jeszcze przez chwilę, po czym wspinając się na slangowe wyżyny, rzuciłem:

– Jutro wymiękam z kwadratu.

Nie zrobiło to na nich większego wrażenia, zaczęli przybijać ze mną pożegnalne piątki. Jedynie najstarszy, zakapturzony, w zielonej bluzie Nike, jakby doceniając mój lingwistyczny wysiłek, powiedział:

– Te, artysta, może strząśniesz na odfruwie jakiś wzór?

Strząśniesz. Na odfruwie. Wzór. Próbowałem połączyć wyrazy w sensowną całość. Trud myślenia musiał wykwitnąć mi na twarzy, bo Nike powiedział:

– Co tak ćlamasz, jakbyś łykał sajfiszola?

Nagle zrozumiałem wszystko: „strząsać wzór” – podrzucić tekst; „odfruw” – wyjazd lub wyprowadzka. Pojąłem nawet „łykanie sajfiszola” – czytanie książki science fiction. Ale „ćlamasz” mnie przerastało…

– Jasne. Mam coś: Muzycy, melomani, wyznawcy i szamani… – Może być?

– Super, cool, czło-wieku, ale ja-zda! – odpowiedzieli rytmicznie.

Zaklęcie chwyciło.

W poczuciu, że najwyższa pora zakończyć dzień tak bogaty w kontakty towarzyskie, ruszyliśmy do mieszkania, a zmęczenie i perspektywa jutrzejszego rozstania się z tym miejscem kazały mi przyjąć bez emocji wysmarowanie mojej klamki musztardą.

Pakowanie postanowiłem odłożyć na jutro.

Zasypianiu towarzyszyła zwykła porcja awantur, bluzgów, głośnej muzyki, ochrzczonej kiedyś dwoma budzącymi cierpnięcie co wrażliwszej skóry słowami: disco polo… Ale ten jeden, jedyny raz nic nie mogło mnie wytrącić z błogostanu, w którym znalazłem się dzięki wydarzeniom mijającego dnia.

Witryna antykwariatu przytulnie i tajemniczo prezentowała się w wieczorno-nocnym podświetleniu. Kilka starych książek i rycin – dość regularnie zresztą przez właściciela zmienianych – zapraszało do sekretnego świata, niedostępnego teraz, a przez to jeszcze bardziej pociągającego. Wiedziałem, że mimo dość późnej pory – katedralne zegary dawno odegrały jedenastą – pan Sebastian studiuje jeszcze kilka najnowszych nabytków, a pani Sabina odwiedza pewnie starszą panią, w której mieszkaniu, bez względu na porę dnia, paliło się światło.

Otworzyłem sąsiadujące z wejściem do antykwariatu drzwi, by stromymi schodami wspiąć się do mojego królestwa. Przekręcany w zamku klucz obudził Estona, a pies paroma ziewnięciami i przeciągnięciami zasygnalizował natychmiastową gotowość do wyjścia.

Mogliśmy pójść w dwóch kierunkach, ale spacer ku rzece nie pociągał mnie przy panującej pogodzie ani trochę. Wybraliśmy więc powrót do cywilizacji i sąsiadującego z nią parku; to było miejsce idealne na przechadzki wczesnoporanne i późnowieczorne. Z rzadka tylko spotykaliśmy wtedy innych spacerowiczów, przeważnie też pary mieszane: ludzko-zwierzęce lub ludzko-ludzkie, gdy czas był bardziej sprzyjający. Byłem pewien, że dzisiejszego wieczoru nie natkniemy się na nikogo; pogoda i późna godzina mogły zniechęcić nawet najzagorzalszych amatorów wieczornych przechadzek. Tylko Eston miał za nic chłód i porę – prawdziwy pies północy.

Gdy przechodziliśmy przez centralny skwer, gmach filharmonii ciągle tonął w światłach. Wprawdzie pojedynczy muzycy opuszczali już przyjęcie, ale wiedziałem, że szybko się ono nie skończy. Nadchodzący tydzień był dla orkiestry wolny. Zasłużony odpoczynek po beethovenowskim maratonie. Nie szukałem kontaktu z wychodzącymi kolegami; przecież nie po to zrezygnowałem z bankietu, żeby teraz wdawać się w pogawędki na zimnie.

Znaleźliśmy się w parku, mało przytulnym o tej porze roku i dnia. Miejskie władze, widać wychodząc z założenia, że w zimowe wieczory i tak nikt tu nie przychodzi, zrezygnowały z oświetlania go. A może to wandale w swoich tradycyjnych, mało wyszukanych rozrywkach porozbijali po raz enty gazowe latarnie? Na szczęście mokry śnieg przestał padać; temperatura oscylowała w okolicach zera, choć daleko było jeszcze do mrozu z ubiegłego tygodnia.

Topografię znaliśmy z Estonem na pamięć. A jednak z wdzięcznością witałem księżyc, który od czasu do czasu ukazywał się dzisiaj zza chmur w dostojnej pełni. To był dobry moment, aby dać psu trochę wolności. Tak jak przewidywałem, w parku nie było nikogo. Dałbym za to głowę, ale… czy życie nie uczy, aby zbyt pochopnie nie wystawiać na szwank tak istotnej części ciała?

Uwolniony ze smyczy Eston wcale nie kwapił się do odejścia. Zazwyczaj po sekundzie znikał, wiedziałem jednak, że jest w pobliżu i wróci, gdy go zawołam. Ale dzisiaj było inaczej. Gdybym nie znał potężnej konstrukcji psychicznej zwierzęcia, powiedziałbym, że coś go zaniepokoiło. Jego uszy zaczęły wykonywać dziwne ruchy, jakby nie mogły się zdecydować, czy sytuacja wymaga ich położenia czy raczej postawienia.

Posuwaliśmy się alejką w niemalże doskonałej ciszy. Ze zdziwieniem przyjmowałem fakt, że Eston towarzyszy mi bez smyczy, utrzymując bark tuż koło mojego lewego kolana; do tej pory nie udało mi się nauczyć go tej sztuki lub – jak nieraz podejrzewałem – po prostu nie potrafiłem jej wyegzekwować.

Nagle przysłaniające niebo chmury przesunęły się i srebrzysta poświata po raz kolejny wypełniła przestrzeń dokoła nas. Moim oczom ukazała się scenka jak z teatrzyku cieni.

W samym środku parku znajdowało się niewielkie jezioro, którego brzegi łagodnym łukiem spinał most. Jego wierzchołek przypadał mniej więcej na środek częściowo teraz zamarzniętego akwenu. W tym właśnie miejscu spostrzegłem trzy sylwetki. Trzy ludzkie sylwetki dość gwałtownie gestykulujące. Odległość skutecznie tłumiła głosy, ale byłem pewien, że to coś więcej niż pantomima. Dystans i otoczona zaroślami alejka, po której szliśmy, musiały skutecznie chronić nas przed ich wzrokiem. Zresztą, sylwetki były zupełnie pochłonięte dyskusją i – podobnie jak my – nie spodziewały się obecności osób trzecich. Cóż, wszyscy byliśmy w błędzie. Na szczęście nikt nie żądał mojej głowy. Na razie.

Stanęliśmy. Rozgrywająca się na moście scena urzekała tajemniczością, choć poczułem coś w rodzaju niepokoju, a sierść Estona, którego dla uspokojenia pogładziłem po grzbiecie, zjeżyła się pod moimi palcami. Aktorzy chińskiego teatrzyku cieni zmierzali jednak do kulminacji.

W pewnej chwili sylwetki znieruchomiały, potem środkowa z nich niespodziewanym i gwałtownym ruchem rzuciła coś w kierunku wody. Od tego momentu wydarzenia rozgrywały się już błyskawicznie. Eston – zupełnie nie przyszło mi do głowy, aby ponownie wziąć go na smycz – ruszył z miejsca jak torpeda. Pewnie instynkt tak mu kazał. Kiedy długimi susami gnał w kierunku jeziora – nie próbowałem go nawet wołać, wiedząc, że w tej sytuacji to na nic – sylwetki na moście kontynuowały przedstawienie. Z daleka wyglądało to tak, jakby padły sobie w ramiona. Po chwili jednak dwie z nich odskoczyły w przeciwnych kierunkach; w tym momencie musiały usłyszeć – a może już zobaczyć – Estona. Trzecia, ta, która przedtem tkwiła między nimi i wrzuciła coś do wody, pozostała na środku mostu. Stała tak przez moment w zupełnym spokoju, by po chwili osunąć się na ziemię.

W tym samym czasie pies dobiegał już do jeziora. Bez wahania wskoczył na cienki lód, który zaczął pękać pod naporem masywnych łap. Dwie sylwetki, choć musiały być zaskoczone nieprzewidzianym rozwojem sytuacji, również się nie wahały. Momentalnie kalkulując, że zjawiający się jak spod ziemi pies Baskerville’ów może stać się ich nieoczekiwanym sprzymierzeńcem rozbiegły się w obie strony mostu. Zaczęły patrolować brzeg, starając się zgadnąć, w którym miejscu pies spróbuje się na niego wydostać.

No cóż, to prawda, że wypadki toczyły się z oszałamiającą szybkością, ale ja stałem jak zamurowany. Nie wiedziałem, co robić: czy wołać Estona, czy biec w kierunku leżącej sylwetki?

Gdybym był w stanie, być może po prostu bym uciekł. Ale i to chwilowo przerastało moje możliwości. Czas pokazał, że była to najlepsza reakcja, niebędąca jednak wynikiem chłodnej kalkulacji, lecz paraliżu sytuacyjnego lub, jeśli ktoś woli, paraliżującego strachu.

Wydawało mi się, że pies pochwycił coś w pysk, bo z prychaniem zaczął płynąć w kierunku brzegu. Nadchodził moment krytyczny. Eston tracił czas i siły, starając się wydostać na kruchy, łamiący się pod nim lód. To dało sylwetkom czas, aby znaleźć się w miejscu, w którym pies próbował wyjść. W końcu udało mu się stanąć czterema łapami na płyciźnie. Sylwetki czekały na brzegu, w odległości metra. Nie wiedziałem, jak chcą odzyskać przedmiot, ale bałem się, że zaraz stanie się coś strasznego. Miałem wrażenie, że w ich dłoniach błysnęła stal, odbijająca blask świecącego z całą mocą księżyca. Wtem Eston zrobił coś, co zrobiłoby chyba sto procent psów w jego sytuacji: zaczął się otrzepywać. Sylwetki gwałtownie odskoczyły, próbując wycofać się poza zasięg lodowatych biczów. Niespodziewany prysznic zaskoczył je i zdekoncentrował. A Eston tylko na to czekał: jak potężny jeep na pierwszym biegu wyrwał z miejsca, wzniecając dodatkowe fontanny zimnej wody. Sylwetki były na parę sekund wyłączone z akcji. Po chwili pies znalazł się koło mnie. Podał mi trzymany w pysku przedmiot; nie miałem czasu mu się przyglądać. Mimo że był mokry i zimny, schowałem go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Szeptem, lecz z całą mocą determinacji wydałem psu polecenie: do domu! Wkrótce miałem się przekonać, czy wielokrotne tłumaczenie, gdzie jest jego dom, przyniosło skutek.

Wszystko to trwało sekundy, akurat tyle, ile sylwetki potrzebowały, aby dojść do siebie. Eston popędził w kierunku bramy. Dwie mroczne postacie biegiem podążyły za nim.

Jeszcze przez chwilę stałem, a mówiąc precyzyjnie – kucałem bez najmniejszego ruchu. Kiedy odgłosy cwałującego psa i goniących go ludzi ucichły, pewien już, że pozostałem niezauważony, ruszyłem biegiem – no, w końcu! w kierunku mostka. Po chwili pochylałem się nad leżącą bez ruchu postacią.

Muszę przyznać, że było to pierwsze bezwładne ludzkie ciało, z jakim miałem w życiu do czynienia. Owszem, zdarzało mi się widzieć sztywnych kolegów, ale ich bezwład miał charakter tymczasowy i był ściśle powiązany z tak zwanym nadużyciem.

Sądziłem, że leżący na kładce człowiek okaże się włóczęgą, który w nieoświetlonym parku padł ofiarą bandytów. Ale już pobieżny rzut oka na postać leżącą w nienaturalnej pozie, twarzą do ziemi, wykluczał jej przynależność do świata bezdomnych. Długi, czarny płaszcz wydawał się niepospolitego gatunku, a wokół szyi okręcony był wytworny, jedwabny szalik. Po chwili wahania delikatnie przewróciłem ciało na wznak. Rozsuwające się poły płaszcza odsłoniły śnieżną biel koszuli. Mimo że kilka chmur znowu pojawiło się na niebie, prześwitujące przez nie światło księżyca pozwoliło mi bez cienia wątpliwości stwierdzić, że jest to koszula frakowa.

Teraz dopiero – choć wszystkie działania trwały tak naprawdę sekundy – odważyłem się spojrzeć na twarz leżącego mężczyzny. Tych parę szczegółów powinno mnie już było przygotować; skoczyłem jednak jak oparzony.

U moich stóp leżał, najprawdopodobniej martwy, maestro Damian Rucacelli.

Ile czasu upłynęło od momentu, gdy osunął się na ziemię? Minuta? Może dwie? To ciągle było ciało jeszcze przed chwilą żywego – a może wciąż żywego – człowieka. Miałem przy sobie telefon; w moim przypadku jednostkę bardziej odbiorczą niż nadawczą, ale nareszcie przydała mi się wiedza, że numery alarmowe są dostępne nawet, gdy ma się puste konto. Zadzwoniłem pod sto dwanaście i – na szczęście – dość szybko zapewniono mnie, że pogotowie i policja zaraz będą na miejscu. Odruchowo zdjąłem z siebie ciepłą, puchową kurtkę, aby przykryć nią nieprzytomnego – bo ciągle miałem nadzieję, że nie martwego – maestra.

Tajemniczy przedmiot włożyłem za pas spodni, kieszenie okazały się za małe. Nie próbowałem żadnej domorosłej reanimacji – bałem się, że w moim nieprofesjonalnym wydaniu może mu raczej zaszkodzić, niż pomóc. Ciągle nie chciałem pozbyć się, niestety, słabnącej nadziei, że Damianowi Rucacellemu jeszcze można pomóc. Bo nachyliwszy się ponownie nad ciałem, zrozumiałem wreszcie, że ciemna, powiększająca się plama po lewej stronie gorsu, to krew. Na razie działałem odruchowo, czekając na niezbędne: przyjazd ambulansu, a w drugiej kolejności policji. Martwiłem się o Estona, chociaż pierwszą rundę z nożownikami rozegrał w sposób zgoła popisowy.

Migające światła karetki pojawiły się cztery minuty później. Po kolejnej minucie dojechał policyjny radiowóz. Po krótkiej wymianie zdań z policjantami sanitariusze zabrali bezwładne ciało do ambulansu, a ja wiedziałem, że to mimo wszystko dobry znak. Gdy zapytałem, czy dyrygent będzie żył, jeden z nich jedynie machnął ręką. Karetka odjechała na sygnale. Teraz zaczęła się uciążliwa dla mnie część, uciążliwa tym bardziej, że jak to sobie szybko uświadomiłem, musiałem stać się pierwszym podejrzanym…

Mimo późnej pory oficer śledczy nie wyglądał na zmęczonego. Nie robił w ogóle żadnego wrażenia. Ot, wieloletnia rutyna służby. Co go jeszcze mogło zaskoczyć? Z ekspresją katatonika przyglądał się dowodowi osobistemu, leżącemu na policyjnym biurku. Dokument należał do mnie, a jego ważność upłynęła prawie rok temu.

Oficer zaczął bujać się na krześle, stukając jednocześnie w blat biurka trzymanym w ręku ołówkiem. Wyglądało to jak początek niezrozumiałego i niepokojącego rytuału.

– Pan Bartosz Czarnoleski – wymówił z niezrozumiałym dla mnie wysiłkiem. – To pewnie ma pan ksywkę Kochanowski? – Jego głos zmienił się w okamgnieniu; nagle pojawiła się w nim żywotność i dość wyraźnie zarysowana skłonność do fraszek.

No proszę, jak miło.

Ale bezpośrednim skojarzeniem policjant trafił w dziesiątkę: jeszcze w szkole tak mnie nazywano. A na internetowych forach używałem nicka będącego nazwiskiem mistrza z Czarnolasu. Kto wie, może pochodziłem z tamtych okolic? Wyraziłem uznanie dla błyskotliwości pana oficera. Przyszła jednak pora na podsumowanie rozmów, które odbyliśmy na miejscu przestępstwa i w drodze do komendy.

– To zacznijmy jeszcze raz: co pan robił o tej dziwnej porze w parku?

– Byłem z psem na spacerze. – Nie miałem lepszej i prawdziwszej odpowiedzi.

– Czy to jest normalna pora pańskich spacerów z psem? – Oficer po raz kolejny nie powstrzymał się od tego pytania.

– Zbliżona do normalnej, bo czy można powiedzieć, że nienormalna? – Ostatecznie czasy godziny milicyjnej należały do zamierzchłej historii.

– Panie Bartoszu, powiedzmy sobie, że wszystko na tym świecie jest mniej lub bardziej normalne, aż do chwili, gdy nie styka się bezpośrednio z przestępstwem, w tym przypadku – próbą zabójstwa. W dodatku mówi pan ciągle o psie. Gdzie jest ten pies?

To martwiło mnie najbardziej. Nie wiedziałem, gdzie jest Eston, nie miałem pewności, czy go jeszcze zobaczę. Żywiłem nadzieję, że rzeczywiście pobiegł do domu, ale co dalej: otworzył sobie drzwi? A może księżycowe sylwetki go dopadły? Chciałem zadzwonić z policyjnego telefonu do antykwariatu, ale na razie nie mogłem. Widocznie jakieś wymogi śledztwa na to nie pozwalały.

– Mój pies spłoszył się i uciekł. Czy w międzyczasie nie było zgłoszenia o dużym, wilkowatym psie biegającym po mieście?

– Nie, na razie nie. Ale jeśli ten pies rzeczywiście istnieje, złapiemy go.

– Nie byłbym taki pewien – burknąłem cicho.

– Słucham? – Oficer miał dobry słuch i chciał kontrolować przebieg rozmowy.

– Nie, nic takiego. – Ja zaś nie miałem zamiaru wdawać się w zbędną polemikę.

Zadzwonił telefon stojący na biurku. Śledczy podniósł słuchawkę, przez chwilę wsłuchiwał się w płynący z niej głos, po czym powiedział:

– Dobra, zrozumiałem, dajcie znać, jak cokolwiek się zmieni.

Z napięciem przyglądałem się nieodgadnionej twarzy, przeczuwając, że ważą się losy życia i śmierci Damiana Rucacellego. Wiedziałem też, że jeśli telefon rzeczywiście dotyczył dyrygenta, to oficer podzieli się ze mną wiadomością.

Śledczy nie byłby jednak śledczym, gdyby zrobił to od razu. Zawodowy kanon narzuca widać określony typ zachowania: poddanie przesłuchiwanego półminutowej torturze milczenia, w trakcie której – a nuż – cała prawda wypełźnie mu na lico? A może to jest pół minuty upajania się wiedzą: ja wiem, a on nie? Albo maniera niewynikająca z żadnej głębszej konieczności, a zbyt często oglądana w filmach kryminalnych?

W końcu zapalił papierosa; powietrze w pokoju było ciężkie od dymu, ale wiedziałem, że obowiązujący zakaz palenia w pomieszczeniach nieprędko tu dotrze. Zaciągnął się, jak to obrazowo określa Witkacy: do jaj (a co, jak klasyka, to klasyka), po czym niespiesznie wypuścił z płuc resztki dymu niewchłonięte jeszcze przez krwiobieg. Nie zostało ich dużo.

– Żyje, choć zakrawa to na cud. Nóż, którym został ugodzony, to nie był jakiś tam scyzoryk. Powinien był wykrwawić się na miejscu. Ale gruby płaszcz zamortyzował nieco siłę i głębokość ciosu, a ostrze przeszło milimetry od głównych narządów.

Nie przerywałem w nadziei, że dowiem się czegoś jeszcze.

– Panie Bartku – zdrobnienie mojego imienia przyjąłem jako dobry znak: może jednak uda mi się jeszcze dzisiaj znaleźć we własnym łóżku? – powiem panu szczerze, że dla mnie nie jest pan podejrzanym, ale pozostaje na razie jedyną osobą związaną bezpośrednio ze sprawą. I, prawdę mówiąc, potrafiłbym sobie wyobrazić, że to pan z jakichś powodów zadaje cios mający zgładzić dyrygenta, po czym wrzuca nóż do wody, a nam serwuje bajeczkę o teatrzyku chińskich cieni. Jeziorko trzeba będzie przeszukać, tak czy inaczej.

– Nie ma potrzeby – powiedziałem zgodnie z prawdą. Śledczy przyjrzał mi się ze zdziwieniem.

– Panie Bartku, niech pan nam zostawi tę robotę. Idąc jednak dalej: jeśli przyjmiemy, że pańska wersja zdarzeń jest prawdziwa, to znaczy, że uratował pan ofiarę. Gdyby go pan nie znalazł, prawdopodobnie już by nie żył, choć jego życie dalej wisi na włosku. Na razie jest w śpiączce, a rokowania są, powiedzmy, pół na pół. Ale, ale… muszę prosić o kontakt, gdyby przypomniał się panu jakikolwiek szczegół, bo – spojrzał na mnie bystro i znienacka – rozumiem, że generalnie wszystko nam już pan powiedział?

Przez chwilę miałem nieprzyjemne wrażenie, jakby spojrzenie policjanta niczym wiązka promieni rentgenowskich prześwietlało tajemnicę przedmiotu ukrytego pod bluzą. Wytrzymałem to jednak i potakująco skinąłem głową.

– Powiedziałem panu wszystko: byliśmy na spacerze, zauważyłem na moście trzy dyskutujące postacie. Nagle jedna z nich upadła, spłoszony szamotaniną pies zaczął uciekać, a dwie pozostałe, sądząc, że ktoś był świadkiem wydarzeń na moście, zaczęły biec za nim. Mnie nie zauważyły, dzięki czemu szybko udało mi się zawiadomić policję i pogotowie, bo po oględzinach ciała leżącego na moście uznałem to za konieczne.

I tym razem przemilczałem informację o tajemniczym przedmiocie ciśniętym przez dyrygenta do wody, a wyłowionym i przekazanym mi przez Estona. Nie potrafiłbym wtedy – i później zresztą też – jednoznacznie powiedzieć dlaczego. Jedynym wytłumaczeniem był… instynkt łowcy kryminalnych zagadek. Ludzkie odruchy nie mogą równać się siłą i intensywnością ze zwierzęcymi – moje doświadczenie w tym zakresie gwałtownie wzrosło od czasu posiadania Estona – ale i one mają swoją moc, a czasami objawiają się w nietypowej dziedzinie i formie, czego byłem najlepszym przykładem.

– Dobrze, mimo wszystko jednak wolałbym, żeby nie opuszczał pan w najbliższych dniach miasta.

– I tak się nigdzie nie wybieram. Za tydzień mam przesłuchanie do filharmonii.

– Widzi pan, i to jest jedna z tych rzeczy, których nie rozumiem: współpracuje pan dwa tygodnie z jakimś zespołem, a potem musi pan brać udział w konkursie, żeby znowu z nimi grać? – Policjant był już co nieco zorientowany. O filharmonii, i Festiwalu Symfonii Beethovena, maestro Damianie Rucacellim oraz mojej specjalności zdążyliśmy w trakcie długiego wieczoru trochę porozmawiać.

– Ja też tego nie rozumiem, ale takie są reguły gry i obawiam się, że nikt ich dla mnie nie zmieni. – Wstałem w przekonaniu, że spotkanie dobiegło końca. Oficer wręczył mi wizytówkę i znacząco spojrzał na nieważny dokument tożsamości.

– Niech pan to lepiej wymieni – wymruczał, jakby go bolały zęby. Widać wracał mu nastrój z początku przesłuchania. Po chwili wydał telefoniczną dyspozycję wypuszczenia mnie z budynku. Na zakończenie zaś rzucił: – Będziemy próbowali znaleźć pańskiego psa…

Z wdzięcznością przyjąłem deklarację.

Wracając do domu, nie mogłem powstrzymać – pewnie wywołanego zmęczeniem – uczucia fatalizmu: ledwo odzyskuję swobodę dysponowania czasem, pragnąc poświęcić go wyłącznie ćwiczeniu, a już pojawia się sprawa angażująca moją energię. Jak ćma lecąca do ognia pakuję się w dziwną historię, bo przecież już w momencie – nazwijmy je – przemilczenia w komisariacie przeczuwałem, że dopiero się ona zaczyna.

Policyjny radiowóz dowiózł mnie w pobliże domu. Na samą ulicę wjazdu nie było, nawet dla pojazdów uprzywilejowanych; uniemożliwiały to metalowe barierki demontowane tylko na specjalne okazje, a skuteczniejsze od najbardziej nawet wymownych znaków drogowych.

Przemierzając kilkadziesiąt metrów dzielących mnie od kamienicy, wiedziałem, że z każdym krokiem zbliżam się do pierwszego rozstrzygnięcia wieczoru.

Pomimo bardzo późnej pory Sebastian – w myślach nazywałem antykwariusza po imieniu – czekał na mnie. Czekał nie sam. Był w towarzystwie Estona. Olbrzymi kamień niepokoju spadł mi z serca.

Antykwariusz pokrótce opowiedział, co się wyda­rzyło.

Kręcił się jeszcze po zapleczu, gdy nagle usłyszał szczekanie psa. Ze zdumieniem zobaczył, że to Eston hałasuje na ulicy. Zdumienie miało dwojakie źródło: po pierwsze zwierzak nigdy nie chodził samopas, a po drugie rzadko kiedy szczekał. Tym razem musiał mieć powód. Zdziwienie Sebastiana wzrosło, gdy pies, nie czekając na zapraszające gesty, wpakował się do antykwariatu. Zaniepokojony antykwariusz wydzwaniał do mnie, jednak telefon nie odpowiadał. Nie mógł, znajdował się wówczas w policyjnym depozycie. Postanowił więc czekać do skutku.

Zanim ja zacząłem swoją opowieść, upewniłem się, czy Sebastian nie zauważył na ulicy kogoś zainteresowanego psem. Ponieważ nikogo takiego nie widział, z ulgą uznałem, że Estonowi udało się zgubić prześladowców. Historia, którą w rewanżu uraczyłem mojego rozmówcę, była zbliżona do wersji przedstawionej policji i – rzecz jasna – wzbogacona epizodem dotyczącym pobytu na komisariacie.

Antykwariusz słuchał w milczeniu. Nawet jeśli był poruszony, nie dawał tego po sobie poznać. Wahałem się, czy wyjawić ciągle uwierającą mnie w bok tajemnicę, ale nie miałem pewności, czy jej prozaiczność nie będzie kompromitująca. Lepiej było samemu się z nią zapoznać i dopiero potem zdecydować, co dalej. Podziękowałem antykwariuszowi za opiekę nad psem i pożegnałem się.

Kiedy znaleźliśmy się na górze, w przytulnym schronieniu poddasza, poczułem w końcu, jak opada ze mnie napięcie ostatnich godzin. Próby zrozumienia, co się właściwie wydarzyło, nie przynosiły skutku. Jako zaledwie przypadkowy świadek sceny na moście, nie mogłem wiedzieć, o co chodzi. Przy braku danych trudno pokusić się o wnioski.

Dzisiejszego wieczoru mogłem wyjaśnić jeszcze tylko jedno. Zacząłem jednak od kąpieli. Kiedy rozgrzany usiadłem z lampką koniaku w jednej dłoni i garścią ciasteczek – nie, nie dla mnie – w drugiej, pomyślałem, a była to myśl stojąca w kontrze do poprzedniej, fatalistycznej, że być może staję u progu zdarzeń groźnych, ale ekscytujących…

Na stole leżało drewniane, prostokątne pudełko. To dzięki materiałowi, z którego je wykonano, utrzymało się na powierzchni. Otworzyłem je. Sam nie wiem, czego się spodziewałem, najpewniej niczego konkretnego. A jednak zaskoczenie było pełne. A może nie powinno być? Osobą ciskającą przedmiot do wody był przecież dyrygent…

W wyściełanym zamszem wgłębieniu spoczywała dyrygencka batuta. Chyba już ją wcześniej widziałem. Tak, byłem prawie pewien, że maestro Rucacelli jeszcze tego wieczoru prowadził nią IX symfonię Beethovena.

Zasypiając, przyglądałem się dziwnemu przedmiotowi, który w ciągu jednego wieczoru przebył zaiste niezwykłą podróż. Był różdżką wyczarowującą krainę dźwięków. Potem stał się kością niezgody w sporze między trzema mężczyznami, by po chwili jak najzwyklejszy kawałek drewna wylądować w lodowatej wodzie. Psie zęby w ostatniej chwili odebrały go czarnej, nieprzyjaznej toni. Dwie kolejne godziny spędził ukryty pod bluzą.

A teraz, osuszony, odpoczywał na stoliku, pod spojrzeniem moich zamykających się oczu.

Gdy ostatkiem sił próbowałem przeniknąć jego tajemnicę, czułem, że Eston wciąż wpatruje się we mnie spod na wpół przymkniętych powiek.

 

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

 

 

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

 

POLECAMY

 

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387