Alborada del gracioso. Tom 4. Bartosz Czarnoleski - Jan Antoni Homa - ebook
NOWOŚĆ

Alborada del gracioso. Tom 4. Bartosz Czarnoleski ebook

Jan Antoni Homa

0,0

Opis

Muzyczny rejs w kryminalne rejony... Altowiolista Bartek Czarnoleski otrzymuje intratną propozycję grania na statku Alborada del Gracioso. Pracowity i romantyczny kurs zaburzają coraz dziwniejsze wydarzenia, które wzbudzają niepokój muzyka. W końcu decyduje się na sprawdzenie swoich podejrzeń. Co odkryje? Kto stoi za niespodziewanym zabójstwem najbogatszego pasażera? I jaki będzie finał pojedynku z nieuchwytnym złoczyńcą?

Alborada del Gracioso to czwarty tom serii muzycznych kryminałów Jana Antoniego Homy.

Jan Antoni Homa - skrzypek i pisarz, absolwent Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Solista, kameralista, symfonik. Autor między innymi powieści "Altowiolista", "Ostatni koncert" i "Niebieska nuta".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jan Antoni Homa

Alborada del gracioso

Tom 4Bartosz Czarnoleski

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Alborada del gracioso

Tom 4. Bartosz Czarnoleski

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)

Wydanie I, 2025

Opracowanie redakcyjne: Kamila Recław – Słowa Kluczowe

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-68254-13-6

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

OD AUTORA

Akcja książki toczy się w bardzo międzynarodowym towarzystwie i w wielu językach. Aby jej nie spowalniać, całość podana jest w języku rodzimym, bez wyjaśnień typu: „Czyżby? – spytała zjadliwie baronowa, płynnie przechodząc z mandaryńskiego na starocerkiewnosłowiański”.

Odstępstwa od tej reguły mają być niczym grudki soli w karmelu. Podobnie imiona i nazwiska bohaterów pojawiają się niekoniecznie w pełnym brzmieniu – żaden tam Lew Aleksander Parfionowicz Tołstonogow, tylko Fiodor – wersja, jaką zarezerwował dlań Bartek. Święte, choć niepisane, prawo altowiolisty/narratora.

Cieśnina Gibraltarska

Raz – spoglądamy sobie w oczy, dwa – odchylamy się do tyłu.

– Trzy! – skaczemy.

Pada strzał. Wzbite w powietrze miliony kropel tworzą wachlarz, za którym znika świat.

Miesiąc wcześniej

ADG 1

KADYKS

Kto wymyślił huśtawki? Komu choć przez chwilę zdawało się, że ta zwyrodniała forma kołyski dla dorosłych może być atrakcyjna? Stopy gwałtownie tracące kontakt z podłożem i żołądek błyskawicznie wędrujący tam, gdzie przed chwilą było gardło, mają w sobie coś ujmującego. Ujmującego dobre samopoczucie.

Zwłaszcza gdy po drugiej stronie siedzi typ o karnacji włoskiego mafiosa, zimnym spojrzeniu nadwiślańskiego mordercy i niebieskich włosach. Typ dzierży w dłoniach solidny nóż, na który usiłuje mnie nadziać jak na rożen. On się zbliża, ja opadam, ale po chwili sytuacja się odwraca i zsuwam się w jego kierunku. Kotek i myszka. W nieskończoność. A jeśli w końcu się nie utrzymam, idę o dużą wygraną, że zanim dosięgnie mnie nóż, huśtawka wybije mi zęby. Co może nie będzie miało już znaczenia. Po co mi, tam, zęby… A jednak odchodzić w pełni zębowego garnituru jakoś godniej. Nawiasem mówiąc (a pospieszmy się z nawiasami, bo to już ostatnie), co za absurd, żeby żegnać się ze światem na huśtawce?!

Spadam. Wprost do wykopu. Na twarz sypią się grudki ziemi. Wpadają do ust. Dławią.

Wtem ciepły dotyk na policzku. Otwieram oczy. Wokół ciemność. Ale rozmiar grobu jakby nieco większy od standardowego. Mogę swobodnie poruszać rękami. Prawa dotyka czegoś miłego. I znajomego. Gęste, miękkie futro. Ciepłe, falujące. Wstaję i ruszam przed siebie niczym ślepiec. Wąski promień latarki wdziera się w oleistą czerń. Jakaś plama przede mną. Świetlik. Zaśrubowany. W świetle bijącym z umieszczonych gdzieś wysoko reflektorów dostrzegam zwały wody, które uskakują w przepaść, by po chwili wypiętrzyć się bałwaniastymi szczytami. Wściekle walą w bulaj, mówiąc: takiś odważny? To uchyl okienko!

Po mało pogodnej przygodzie w Pogodnej przez jakiś czas żyłem nadzieją odnalezienia Blue, dziewczyny śpiewającej jazz. Niby zostawiała jakieś ślady, tymczasowe adresy, ale nieaktualne, numery telefonów do znajomych, którzy nie mieli pojęcia, gdzie jest. Kiedyś powiedziała mi, że błękit jest największym kolorystycznym kłamstwem, bo pod cieniutką warstwą optymizmu skrywa kosmiczną noc. Ostatecznie uznałem to za wskazówkę, aby zakończyć okres wyznaczany kolorami. Z westchnieniem, na poły zawodu, a na poły ulgi, wróciłem do Krakowic. Joanna i Jacek, skrzypkowie, kumple z kwartetu i nie tylko, szarpnęli się w czasie mojej nieobecności na budowę bliźniaka. Znając moją zawieszoną sytuację życiową, zaproponowali, abym czasowo zatrzymał się u nich, w jednym z niewykończonych jeszcze pokoi. Może gryzło ich trochę sumienie? W końcu, gdy straciłem sprawność lewej dłoni, bez większych rozterek wyrzucili mnie z zespołu. No, powiedzmy, że pozwolili odejść, ale na jedno wyszło. Ostatecznie nie znalazłem powodu, aby nie przyjąć ich oferty. Przekonała mnie zwłaszcza lokalizacja, korzystna z punktu widzenia spacerów z moim nowym psem. Chyba nie zapomnieliście, że Gedete przywiózł mi z Łotwy szczeniaka, syna Estona i Poli? Do kompletu dorzucił zielonego nissana leaf (efekt sprawiedliwości, jaką mój łotewski przyjaciel wymierzył na własną ciężką rękę jednemu ze wspólnych wrogów). To dzięki niemu moja lista aktywów nie wyglądała wcale źle. Miałem kumpla psa, ekologiczne auto i altówkę, którą koniec końców odciąłem z szubienicy w Pogodnej.

U Jacków mieszkałoby mi się całkiem fajnie, gdyby nie fakt, że urządzali próby kwartetu. „Zbudowaliśmy dom, żeby nie być skazanym na pomstujących za ścianą sąsiadów”. Świetnie to rozumiałem, ale widać sprawa jeszcze całkiem we mnie nie przyschła. Gdy kwartet brał się do grania, wychodziliśmy z Łotkiem na dłuuugi spacer. Albo wyjeżdżaliśmy do miasta, na pół dnia.

Któregoś dnia Jacek niepewnym głosem oznajmił:

– Daniel nie może dziś przyjść na próbę, coś mu wypadło. Może chciałbyś z nami pograć?

Spojrzałem nań wzrokiem Mike’a Tysona, któremu proponują sparing z juniorem.

– Do mieszkania z wami jeszcze się nadaję. Do grania już nie – odpowiedziałem głosem słodkim jak chałwa w nugacie, lecz zaprawiona kilkoma ziarenkami gorczycy.

Ale przecież grywałem. Przeważnie gdy gospodarzy nie było w domu, wiedziałem jednak, że czasem mnie słyszeli. Jeszcze altówka nie zamilkła, póki Bartek żyje. Improwizowałem dla przyjemności. W niedzielę grywałem Bacha. A w dzień powszedni zdarzało mi się nawet potrenować gamy i etiudy.

Pewnego wieczoru zadzwoniła Marchewka, znajoma altowiolistka.

– Słyszałeś, że Daniel poszukuje zastępcy? Nie może grać prestiżowego koncertu w Filharmonii Szczecińskiej. Dzwonił do mnie, a ja od razu pomyślałam o tobie.

– Jak to nie może? To po co gra w kwartecie? – Przypomniała mi się niedawna propozycja Jacka. Nie, absurd, to musiał być zbieg okoliczności. Co mogło być bardziej pociągającego niż koncert w szczecińskim Lodowym Pałacu. Amsterdamski Concertgebouw? Carnegie Hall w Nowym Jorku?

W telefonie zapadła cisza.

– Sprawa ma drugie dno – odezwała się w końcu Marchewka głosem konspiracyjnym. – Ale przyrzeknij, że nikomu nie powiesz.

– Już milczę. – Nie dałem jej czasu do namysłu.

– Do Daniela zadzwonił człowiek, który od lat siedzi w biznesie muzyczno-hotelowym. Bliski Wschód, Emiraty, Abu Dhabi, same atrakcje. Jeden z muzyków, altowiolista, jak się domyślasz, złamał rękę. Danielowi strasznie zapachniała kasa, ale jak reszta kwartetu się dowie, że ich wystawił z takiego powodu, to go wywalą na zbity pysk. Dlatego w trybie więcej niż pilnym szuka wartościowego zastępstwa.

– Wartościowego? To ja odpadam. A czemu nie ty?

– No właśnie do mnie z tym dzwonił. Ale ja muszę odmówić! Środek wakacji, dzieci już nie mogą się doczekać wyjazdu nad morze. Nie ma mowy.

Słyszałem w jej głosie nutkę żalu. Zrozumiałą. Nikt nie lubi, kiedy zawodowa szansa ucieka sprzed nosa. Do mnie jednak zaczęło coś docierać.

– Do kwartetu już się nie nadaję, to prawda… Ale do hotelu, kto wie?… Przydałoby się jakieś zajęcie, i to płatne…

– Naprawdę? Byłbyś tym zainteresowany?! – zdziwiła się Marchewka.

– Dlaczego nie? W przeciwieństwie do mistrza Daniela nie mam nic do stracenia.

– Poszukam kontaktu do tego człowieka. Oddzwonię.

Po kilku minutach spełniła obietnicę.

– Mam ten numer.

– Droga Marchewko, nie wiem jak ci dziękować…

– Po prostu tam zadzwoń – ucięła.

Perspektywa wyjścia z marazmu była kusząca. Jeśli biłem się jeszcze z myślami, to raczej pro forma. W idealnym świecie to mnie powinni szukać. Filharmonie, konserwatoria, kwartety, opery, kto tam jeszcze, powinny walczyć o mnie, zasypywać ofertami, prześcigać się w propozycjach tyleż atrakcyjnych co intratnych. Czy jednak żyjemy w idealnym świecie, nawet jeśli jest to najlepszy ze światów? Bez dalszego hamletyzowania wybrałem numer z hiszpańskim prefiksem.

– Hola – odezwał się głos w słuchawce.

– Mi chiamo Bartek Czarnoleski – zacząłem po włosku, w nadziei, że Hiszpan mnie zrozumie. – Ho avuto il tuo numero da Carrot – w zapale przetłumaczyłem nawet ksywkę Marchewki.

– Zaraz, zaraz – spolonizował się Hiszpan. – Bartek Czarnoleski? Najsłynniejszy altowiolista na wschód i zachód od Krakowic?

Poczułem się mile połechtany.

– A co z północą i południem?

W dodatku znałem ten głos! To był Marek, stary znajomy z Krakowic, kontrabasista, lecz w pierwszym rzędzie ktoś od zawsze „trzymający chałtury”, nagrania, filmy, no wszystko.

– Słyszałem, że wasz kolega złamał rękę, więc dzwonię w sprawie tego kontraktu…

– To ty jeszcze grasz? – zdziwił się. – Pierwszy bym do ciebie zadzwonił, ale Daniel mi powiedział, że instrumentalnie już nie funkcjonujesz.

– Pogłoski o mojej profesjonalnej śmierci są mocno przesadzone – sparafrazowałem Marka Twaina (chyba).

– No, to świetnie! Oferta jest aktualna. Co prawda czekam na odpowiedź od… no, Daniela właśnie, ale jakoś nie mogę się doczekać. Najważniejsze: czy masz szczepienia. Jeździłeś ostatnio na południe?

– Tak – odparłem z przekonaniem. Być może rozmówcy chodziło o południe dalsze niż Włochy, może nawet już afrykańską północ, ale nie miałem zamiaru stawiać sprawy pod znakiem zapytania z powodu takiej błahostki. Marchewka sama mówiła, że to ekskluzywny kontrakt. W luksusowym hotelu nie będę miał do czynienia z zarazkami.

– Kontrakt zaczyna się w sobotę. Jest środa wieczór. Zdążysz dojechać do Kadyksu?

– Do… Kadyksu? – jęknąłem, czując jak mi się zapala cudowna lampa Aladyna. Jeśli zabukuję miejsce na latający dywan… – Będę na pewno – brzmiała oficjalna odpowiedź.

Tego wieczoru czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Tuż przed dziesiątą zadzwonił Daniel.

– Słuchaj, Bartek, mam do ciebie bardzo atrakcyjną propozycję – odezwał się głosem impresario Lang Langa. – Słyszałem, że instrumentalnie jesteś na chodzie i to niezłym…

– …a ja słyszałem, że instrumentalnie już nie funkcjonuję…

– Ludzie głupoty gadają…

– Żebyś wiedział.

– Ale ja chciałbym dać ci szansę, abyś zastąpił mnie na prestiżowym koncercie mojego kwartetu, pod koniec lipca.

Mojego kwartetu? Mojego – kjm – kwartetu?!

– Co się stało? Coś ci wypadło?

– Owszem, występy… no, prawie w Carnegie… Coś, czego się nie odrzuca. Poza tym dużo myślałem o tobie. Moim zdaniem kto jak kto, ale właśnie ty zasłużyłeś na taką szansę.

– Dzięki, Daniel. – Jego gierka była na poziomie elementarza. Rwał się na ten kontrakt, a do kwartetu nie mógł znaleźć zastępstwa. Całkiem możliwe, że Jacek postawił mu ultimatum: ja albo nikt.

– To szlachetne z twojej strony, ale ja się sam z kwartetu nie wyrzuciłem. Na tak poważne grania już się nie nadaję, a w dodatku właśnie wpadła mi chałtura.

– Jaka chał… chałtura? – prawie się zachłysnął z niepokoju.

– Z pewnością nic prestiżowego, na pewno nie Carnegie… Ale dawno nie byłem na wakacjach. Jadę na… dalekie południe.

– Co ty pier… mówisz? – poprawił się. Był w szoku. Rozmowa gwałtownie się urwała. Stało się dla mnie jasne, że za chwilę zadzwoni Marek, by renegocjować naszą umowę. Chyba że Danielowi naprawdę kończyły się pomysły. Dałbym głowę, że zwrócił się do mnie w przypływie desperacji.

Telefon zadzwonił po kwadransie.

– No, słuchaj stary, tak się nie robi. – W głosie Marka brzmiał wyrzut.

– To znaczy? – zdumiałem się.

– Słyszałem, że chcesz zrezygnować, bo masz ciekawszą propozycję w kraju…

– Bzdura! Kto ci to powiedział?

– Nieważne. Czyli jak jest?

– Nic się nie zmieniło. Ja dotrzymuję umów.

– To dobrze – odparł z ulgą. – Bo ja również – dodał głosem, który pewnie nie spodobałby się Danielowi. – Widzimy się w sobotę. Zapamiętaj albo zapisz sobie nazwę. Alborada del Gracioso.

Ładnie! W takim hotelu aż chce się zaokrętować.

Ponieważ moje aktywa bankowe nie należały do imponujących, Joasia i Jacek udzielili mi pożyczki pod zastaw nissana. Elektrykiem tak czy inaczej nie dojechałbym na czas. W Iberia Airlines powiedzieli mi, że przewóz psa samolotem jest możliwy. No nie, chyba nie pomyśleliście, że ruszę się bez Łotka?! Pod warunkiem że zwierz nie waży więcej niż osiem kilo („Do dziesięciu przymkną oko”, puściła do mnie oko rozmówczyni). Łotek, choć młokos, już zbliżał się do oczka (czytaj: dwadzieścia jeden kilogramów), więc na wszelki wypadek kupiłem dla niego bilet, a także solidny kaganiec. Weterynarz zaszczepił go na wszystko, co trzeba, oraz uraczył miksturą, dzięki której Łotrek miał się przemienić w anioła, przynajmniej na czas podróży.

Na pokład wniosłem go niczym śpiące dziecko, udając, że waży tyle co nic, choć ten fałszywy uśmiech sporo mnie kosztował. Samolot na szczęście nie był przeładowany, a szefowa stewardess najwyraźniej miała słabość do czworonogów. Do Madrytu przylecieliśmy w piątkowe popołudnie. Na lotnisku wynająłem fiata pandę. Podróżując z małymi przerwami w sobotę około jedenastej dotarliśmy do Kadyksu. Niestety, nikt z pytanych nie mógł skierować nas do hotelu.

– Mieszkam tu od urodzenia, ale nigdy nie słyszałem takiej nazwy. To już prędzej tam – wiekowy gaditano (czytaj: miejscowy) wskazał ręką w kierunku portu.

Po kilkunastu minutach dotarliśmy do nabrzeża, przy którym cumował statek pasażerski. Zgadujecie już? Alborada del Gracioso, Cádiz – głosił świeżutko odnowiony napis na burcie. Robiło się coraz ciekawiej. Zaparkowałem między kontenerami.

Trwał załadunek. Portowy dźwig przenosił na statek skrzynie z zaopatrzeniem. Marynarz w uniformie służył pomocą parze turystów w średnim wieku, którzy po trapie w formie przewróconej litery V wspinali się na pokład. Tuż obok znajdowała się dostawna winda, dla bardziej wymagających (lub mniej sprawnych) pasażerów. Właśnie zamierzała z niej skorzystać paniusia z małym pieskiem na ręku. Krok za nimi stał, zaryzykuję, Hindus, z przepaską na oku i okrągłym kufrem sporych rozmiarów opasanym przewiewną tkaniną. Postać z gatunku malowniczych od pierwszego wejrzenia. Towarzyszył im galowo ubrany członek załogi, równie pieczołowicie dzierżący płaskie mahoniowe pudło, co paniusia pieska. Paniusia na odległość pachniała VIP-em, a co najmniej niezłą ekstrawagancją.

Ktoś z niecierpliwością zbiegł po trapie. Chroniąc dłonią oczy od słońca, lustrował nabrzeże w obu kierunkach. Wyskoczyłem z auta i pomachałem ręką.

– Co tak długo?! – Marek dopadł do mnie, gdy rozprostowywałem kości. – Dzwonię do ciebie bez przerwy, czemu nie odbierasz?!

– Pewnie roaming nie działa… Ale przecież jestem. Tylko że to wcale nie hotel!

– A kto mówił, że hotel? – zdziwił się Marek. Od czasu gdy widziałem go ostatnio, nic się nie zmienił. Wysoki, podgolony, w bryczesach, skórzanej marynarce i oficerkach. Powstaniec warszawski. Tyle że współczesny i niemiłosiernie praktyczny.

Faktycznie, nikt nie mówił. Znałem tylko nazwę, wyobraźnia dośpiewała resztę. Czekała mnie więc batalia stawiająca pod znakiem zapytania całą eskapadę. Otworzyłem tylne drzwi. Ze środka z impetem wyskoczył Łot. Marek wzdrygnął się na jego widok.

– A to co?

– Nie co, tylko kto. Pies – udzieliłem rzeczowej odpowiedzi. – Bez niego się nie ruszam. Układ dwójkowy, sam rozumiesz.

Marek natychmiast pojął, że mówię poważnie. Kręcił głową z dezaprobatą.

– Zwierzęta na pokładzie są zakazane.

– Niemożliwe, jestem tu parę minut, a już zdążyłem wypatrzyć damulkę z cziłałą.

– Cziłała to nie pies. – Marek machnął ręką. – Zresztą wiesz, ile za taką cziłałę się płaci? Jak za futro z szynszyli wyszywane złotą nicią.

– Mogę za niego zapłacić. Oddam część wynagrodzenia.

– Nie o to chodzi… – Marek z pewną obawą przyglądał się Łotowi. – Jak go chcesz wprowadzić na pokład? Gdzie trzymać?

– Mam nadzieję, że mi pomożesz. Chyba że nie zależy wam na altowioliście.

– Dlaczego przeczucie mówiło mi, że będą z tobą problemy? – Westchnął Marek.

– Może powinieneś grać w totolotka? – doradziłem uprzejmie.

Spojrzał na mnie ciężko, basowo rzekłbym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji