Odległe echo - Val Mcdermid - ebook

Odległe echo ebook

Val McDermid

4,0

Opis

Bestsellerowa, uhonorowana wieloma nagrodami autorka Val Mcdermid prezentuje swoją jak do tej pory najbardziej zaskakującą historię. „Odległe echo” to misternie skonstruowana, dająca do myślenia opowieść o morderstwie i zemście.

 

Czwarta nad ranem, środek grudnia. Śnieg przykrywa grubą warstwą uniwersyteckie miasteczko St. Andrews, gdy Alex Gilbey i jego trzej przyjaciele wracają pijani do domu i przypadkiem natykają się na ciało młodej kobiety. Rosie Duff została zgwałcona, dźgnięta nożem i porzucona na śmierć na pradawnym piktyjskim cmentarzysku. Jedynymi podejrzanymi stają się czterej studenci uwalani jej krwią.

Dwadzieścia pięć lat później policja wraca do starych nierozwiązanych spraw, a morderstwo Rosie Duff jest jedną z nich. Jednak ktoś ma własny pomysł na to, jak wymierzyć sprawiedliwość. Jeden z czwórki dawnych podejrzanych umiera w podejrzanym pożarze, a niedługo potem ginie kolejny. Alex obawia się najgorszego. Ktoś mści się za śmierć Rosie, a jeśli nie uda mu się odkryć, kto naprawdę stoi za jej zabójstwem, sam może pożegnać się z życiem…

 

McDermid stworzyła garść najbardziej pociągających postaci w literaturze kryminalnej obecnych czasów. Wykorzystując ten gatunek, napisała powieść, która nade wszystko wysławia życie i lojalność. – „TLS”

 

Prawdziwie wciągająca lektura i kolejny triumf McDermid. – „Observer”

 

Fabuła nakreślona przez McDermid to klasyk. Autorka daje z siebie wszystko, by oddać wrażenie narastającej udręki, gdy jej bohater próbuje się uporać z licznymi fałszywymi tropami, decyzją, wobec kogo pozostać lojalnym, rozbieżnymi celami policji i skomplikowanymi więzami rodzinnymi. Bezbłędna powieść. – „Guardian”

 

Przypomina jeden z thrillerów Ruth Rendell napisanych pod pseudonimem Barbara Vine. Jeszcze kilka podobnych przebiegłych powieści w starym dobrym stylu, a autorka dołączy do krzepkich szeregów królowych kryminału i będzie na dobrej drodze do przybrania tytułu lady Val lub baronowej McDermid. – „Sunday Times”

 

Prawdziwa mistrzyni porywających psychologicznych thrillerów. – Jenni Murray, „Daily Express”

 

Mocna historia o morderstwie i zemście… pasjonująca lektura, od której trudno się oderwać. – „Sunday Telegraph”

 

Zdolność McDermid do zanurzenia się w wypaczonym umyśle dewianta posuwającego się do zbrodni jest tak przekonująca, że wywołuje dreszcze. – Marcel Berlins, „The Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 688

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (99 ocen)
41
30
20
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krzemisia

Dobrze spędzony czas

trochę pod koniec rozwlekła ta fabula. ale ogólnie cieka2a
10
Vlip2021

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna, wciągająca i nieodkładalna do ostatniej literki. jestem w szoku, że ma tak niskie oceny!
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Odległe echo" to emocjonujący thriller kryminalny napisany przez Val MacDermid. Książka dostarcza nie tylko intrygującej zagadki, ale również ukazuje skomplikowane relacje między bohaterami oraz ich walkę z przeszłością. Akcja rozgrywa się w urokliwym miasteczku St. Andrews, gdzie główny bohater, Alex Gilbey, i jego trzej przyjaciele natykają się na okrutnie zamordowaną młodą kobietę, Rosie Duff. Zdarzenie to odciska piętno na ich życiu, a podejrzenia padają na nich jako jedynych podejrzanych. Jednak po dwudziestu pięciu latach historia ożywa na nowo, gdy policja ponownie bada nierozwiązane sprawy, a morderstwo Rosie staje się jednym z głównych punktów śledztwa. MacDermid w mistrzowski sposób buduje atmosferę tajemnicy i zagadki, prowokując czytelnika do snucia własnych teorii i podejrzeń na temat tożsamości mordercy. Opisy śnieżnego, uniwersyteckiego miasteczka w środku grudnia wprowadzają dodatkowy element niepewności i izolacji, które doskonale podkreślają napięcie panujące w pow...
11
sniff

Całkiem niezła

Może byc, chociaż bardzo szybko można się było domyślić kto zabił Rosie.
00
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem udany thriller :)
00

Popularność




PROLOG

Listopad 2003 roku

St. Andrews, Szkocja

ZAWSZE LUBIŁ PRZEBYWAĆ na tym cmentarzu o świcie. Nie dlatego, że wstający dzień dawał jakąkolwiek obietnicę nowego początku, ale dlatego, że o tej porze było za wcześnie, by pojawił się tam ktoś poza nim. Nawet w środku zimy, gdy blade światło zalewało świat dość późno, miał zagwarantowaną samotność. Żadnych wścibskich obserwatorów, ciekawych tego, kim jest, po co się tu znalazł i dlaczego pochyla głowę nad tym konkretnym grobem. Żadnych nadmiernie zainteresowanych osób, kwestionujących jego prawo do stania w tym miejscu.

Przebył długą i uciążliwą drogę, by się tu znaleźć. Był jednak wyjątkowo biegły w odkrywaniu informacji. Można by rzec, że obsesyjny. Sam wolał określenie „uparty”. Nauczył się, jak przeszukiwać oficjalne i nieoficjalne źródła, aż w końcu, po miesiącach szperania, znalazł odpowiedzi, których szukał. Choć nie przyniosły mu spodziewanej satysfakcji, przynajmniej udało mu się dzięki nim zdobyć namiary na ten cmentarz. Dla niektórych ludzi grób reprezentował koniec. Nie dla niego. On postrzegał go jako swego rodzaju początek.

Zawsze wiedział, że sam w sobie ten grób nie wystarczy. Czekał więc, licząc na znak, który wskaże mu dalszą drogę. I w końcu znak się pojawił. Gdy niebo zmieniło kolor z ciemnego granatu zewnętrznej części małżowej muszli na perłowy kremowy jej wnętrza, sięgnął do kieszeni i rozłożył artykuł, który wyciął z lokalnej gazety.

POLICJA Z FIFE REWIDUJE NIEROZWIĄZANE SPRAWY

 

Jak ogłosiła w tym tygodniu Komenda Główna Policji, nierozwiązane dochodzenia dotyczące morderstw w hrabstwie Fife z ostatnich trzydziestu lat zostaną ponownie zbadane w pełnozakresowej rewizji starych spraw.

Komendant Główny Policji Sam Haig oświadczył, że dokonujące się przełomowe postępy w dziedzinie kryminalistyki oznaczają, iż sprawy, które na wiele lat utknęły w martwym punkcie, teraz można będzie wznowić z nadzieją na powodzenie. Stare materiały dowodowe leżące przez dziesięciolecia w policyjnych magazynach zostaną poddane takim badaniom, jak np. analiza DNA, by sprawdzić, czy dzięki nim uda się popchnąć dochodzenia do przodu.

Rewizję nadzorować będzie Zastępca Komendanta Głównego Policji, zwierzchnik Wydziału Kryminalnego James Lawson. W wywiadzie z dziennikarzem „Kuriera” stwierdził: „Nigdy nie zamykamy śledztw dotyczących morderstw. Jesteśmy winni ofiarom i ich rodzinom nieustającą pracę nad nimi. W niektórych przypadkach mieliśmy w swoim czasie mocnych podejrzanych, lecz nie dysponowaliśmy dostatecznym materiałem dowodowym, by powiązać ich ze zbrodniami. Jednakże przy użyciu nowoczesnych metod kryminalistycznych pojedynczy włos, plamka krwi lub ślad nasienia mogą nam zapewnić wszystko, czego potrzebujemy, by uzyskać wyrok skazujący. Nie tak dawno mieliśmy w Anglii kilka spraw, w których z powodzeniem udało się skazać sprawców po dwudziestu latach, a nawet dłuższym okresie. Zespół naszych śledczych uczyni teraz z tych dochodzeń swój priorytet”.

Zastępca komendanta Lawson nie chciał zdradzić, jakie konkretnie sprawy znajdą się na szczycie listy zadań jego podwładnych. Bez wątpienia trafi na nią jednak między innymi tragiczne morderstwo Rosie Duff.

Dziewiętnastolatka ze Strathkinness została zgwałcona, ugodzona nożem i pozostawiona na pewną śmierć na wzgórzu Hallow Hill niemal dwadzieścia pięć lat temu. Do tej pory nikt nie został aresztowany w związku z jej brutalnym morderstwem.

Brat dziewczyny, Brian (46 l.), który wciąż mieszka w ich rodzinnym domu, Caberfeidh Cottage, i pracuje w fabryce papieru w Guardbridge, zwierzył nam się zeszłego wieczoru: „Nigdy nie porzuciliśmy nadziei, że pewnego dnia zabójcę Rosie dosięgnie sprawiedliwość. W czasie śledztwa wytypowano kilku podejrzanych, ale policja nigdy nie zdołała znaleźć wystarczająco wielu dowodów, by wsadzić ich do więzienia. Niestety, moi rodzice spoczęli w grobie, zanim doczekali się odpowiedzi na pytanie, kto tak strasznie skrzywdził Rosie. Ale być może teraz dostaniemy wyjaśnienia, na jakie zasługiwali”.

Potrafił wyrecytować treść artykułu z pamięci, ale lubił na niego spoglądać.

Wycinek stał się talizmanem, który przypominał mu, że jego życie nie było już bezcelowe. Przez tak długi czas pragnął znaleźć kogoś, kogo mógłby obwiniać. Ledwie śmiał żywić nadzieję na zemstę. Ale teraz, po długim wyczekiwaniu, być może w końcu się jej doczeka.

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rok 1978

St. Andrews, Szkocja

CZWARTA RANO, środek grudnia. Cztery niewyraźne sylwetki brnęły chwiejnie w tumanach śniegu, sypiącego w kapryśnych smagnięciach przenikliwego północnowschodniego wiatru nadciągającego przez Morze Północne aż spod Uralu.

Osiem potykających się stóp samozwańczych Laddies fi’ Kirkcaldy1 podążało znajomą ścieżką – ich skrótem przez Hallow Hill do Fife Park, najnowocześniejszego skupiska domów studenckich z kilku stref zakwaterowania przyłączonych do Uniwersytetu w St. Andrews, do pokojów, gdzie ich wiecznie niepościelone łóżka rozdziawiały się, ziewając na powitanie z wywieszonymi jęzorami prześcieradeł i koców zwisających aż do podłogi.

Rozmowa toczyła się po torach równie dobrze im znanych, jak ta dróżka.

– Mówię wam, Bowie to król – wybełkotał głośno Sigmund Malkiewicz. Rysy jego zazwyczaj niewzruszonej twarzy rozluźniły się nieco pod wpływem alkoholu.

Kilka kroków za nim Alex Gilbey szarpnięciem zacisnął szczelniej wokół twarzy kaptur swojej parki i zachichotał w duchu, bezgłośnie formując w ustach odpowiedź, która musiała zaraz paść.

– Bzdura – zaperzył się Davey Kerr. – Bowie to tylko zniewieściały typas. Pink Floydzi są od niego o niebo lepsi. Dark Side of the Moon to dopiero klasa. Bowie nie stworzył nic, co sięgałoby tej płycie do pięt. – Jego długie, ciemne kędziory rozprostowywały się pod ciężarem topniejących płatków śniegu. Odsunął je niecierpliwie ze swej filigranowej twarzy.

I się zaczęło. Niczym magowie ciskający w siebie nawzajem bitewnymi zaklęciami, Sigmund i Davey przerzucali się tytułami piosenek, tekstami i riffami gitarowymi w rytualnym tańcu sprzeczki, którą ciągnęli już od sześciu czy siedmiu lat. To, że obecnie muzyka wprawiająca w drżenie okna ich studenckich pokojów była raczej wytworem takich zespołów jak The Clash, The Jam albo The Skids, nie miało znaczenia. Nawet przezwiska chłopaków stanowiły wyraz ich wczesnych pasji. Już od tamtego popołudnia, kiedy zgromadzili się po lekcjach w pokoju Alexa, by po raz pierwszy posłuchać zakupionej przez niego płyty The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars, stało się oczywiste, że charyzmatyczny Sigmund będzie już na zawsze znany jako Ziggy, trędowaty mesjasz. Inni musieli się pogodzić z tym, że będą Pająkami. Alex został Gillym, mimo jego protestów, że to babskie przezwisko dla kogoś, kto bardzo się starał, by wypracować sobie krzepką posturę gracza rugby. Ze względu na jego nazwisko ta sprawa nie podlegała jednak dyskusji. Żaden z nich nie miał także cienia wątpliwości, że czwartego członka ich kwartetu trzeba ochrzcić wyjątkowo adekwatnym przezwiskiem Weird. Bo Tom Mackie był dziwny, bez dwóch zdań. Najwyższy z ich rocznika, z długimi patykowatymi kończynami, wyglądającymi jak zmutowane i pasującymi do jego charakteru, przez który odnajdował radość w przewrotnych zachowaniach.

Po tym został jeszcze Davey, który dochował wierności Floydom, nieugięcie odmawiając przyjęcia jakiegokolwiek przydomka związanego z kanonem Bowiego. Przez jakiś czas bez większego entuzjazmu mówili na niego Pink, ale po tym, jak po raz pierwszy wszyscy usłyszeli Shine on, You Crazy Diamond, wszelkie debaty się skończyły – Davey był jak szalony diament, określenie pasowało jak ulał. Zdarzały mu się nagłe, niespodziewane wybuchy, a wyciągnięty ze swej strefy komfortu czuł się nerwowo i nieswojo. Diamond wkrótce przekształcił się w Monda i miano to przylgnęło do Davey’ego Kerra na czas ich ostatniego roku liceum, a potem przeniosło się wraz z nim na uniwersytet.

Alex potrząsnął głową w zdumieniu. Nawet przez mącącą mu umysł mgłę wywołaną spożyciem nadmiernej ilości piwa zadziwiał go fakt, że jakieś spoiwo zdołało wciąż mocno łączyć ich czwórkę mimo upływu lat. Ta myśl wywołała rozgrzewający rumieniec, który odsunął od niego bezwzględne uczucie chłodu. Wtedy potknął się o wystający korzeń ukryty pod miękką pierzyną śniegu.

– Cholera – wyburczał, wpadając na Weirda, który sprzedał mu przyjacielskiego kuksańca. Alex poleciał do przodu, rozpościerając ramiona. Wymachując rękoma, by utrzymać równowagę, pozwolił, by impet poniósł go dalej, i zatoczył się na niewielkie wzniesienie, nagle rozradowany, że czuje śnieg na swej zarumienionej skórze. Gdy dotarł na szczyt wzgórza, trafił na niespodziewane zagłębienie, które ścięło go z nóg. Poleciał w dół na łeb na szyję.

Jego upadek zatrzymało coś miękkiego. Alex z trudem próbował się podciągnąć, odpychając się od tego, na czym wylądował. Parskając śniegiem, otarł oczy mrowiącymi palcami. Oddychał ciężko przez nos, usiłując oczyścić go z lodowatego, topniejącego puchu. W chwili, w której rozejrzał się wokoło, by sprawdzić, co zamortyzowało jego lądowanie, głowy trzech jego towarzyszy wychynęły z ciemności, by napawać się jego komiczną katastrofą.

Nawet w upiornym półmroku rozjaśnianym jedynie przez śnieg dostrzegł, że to, co powstrzymało jego upadek, nie było okazem flory. Zarysu ludzkiego ciała nie dało się z niczym pomylić. Ciężkie białe płatki topniały zaraz po zetknięciu z nim, przez co Alex zdołał poznać, że należało do kobiety. Wilgotne kosmyki jej ciemnych włosów były rozrzucone na śniegu niczym loki Meduzy. Spódnicę miała podciągniętą do pasa, a wysokie czarne kozaki odcinały się osobliwie od jej bladych nóg. Dziwne ciemne plamy znaczyły jej ciało i jasną bluzkę przylegającą do piersi. Alex wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, nic nie rozumiejąc, po czym skierował wzrok na swoje dłonie i zobaczył tę samą ciemną substancję brudzącą jego własną skórę.

Krew. Zrozumienie spłynęło na niego w tej samej chwili, w której śnieg w jego uszach stopniał i pozwolił mu usłyszeć nikły, lecz chrapliwy świst jej oddechu.

– Jezu Chryste – wykrztusił Alex, gwałtownie próbując uciec od horroru, na który wpadł. Gdy jednak odsuwał się do tyłu, obijał się plecami o coś przypominającego w dotyku niewielkie kamienne murki. – Jezu Chryste. – Rozpaczliwie spojrzał w górę, jakby widok towarzyszy mógł złamać zaklęcie i sprawić, że ten straszny majak zniknie. Zerknął z powrotem na koszmarny obraz na śniegu. To nie były alkoholowe zwidy. To się działo naprawdę. Odwrócił się znów do przyjaciół. – Tu jest jakaś dziewczyna! – zawołał.

Usłyszał przedziwnie brzmiący głos Weirda Mackiego.

– Szczęściarz z ciebie, skurczybyku.

– Nie, przestań się wygłupiać, ona krwawi.

Śmiech Weirda przeciął noc.

– To jednak mniej tego szczęścia, Gilly.

Alex poczuł, jak wzbiera w nim nagła furia.

– Kurwa, ja nie żartuję. Chodźcie tu. Ziggy, chłopie, zrób coś.

Teraz usłyszeli, jak naglący był jego ton. Z Ziggym na czele, jak zawsze, zaczęli przedzierać się przez zaspy ku grzbietowi pagórka. Ziggy przebył zbocze rwącym się biegiem, Weird dał nura w stronę Alexa głową naprzód, a Mondo podążał ostatni, ostrożnie stawiając krok za krokiem.

Weird ostatecznie wywinął kozła, lądując na Alexie i spychając ich obu na ciało kobiety. Miotali się przez chwilę, próbując się rozdzielić, podczas gdy Weird chichotał jak idiota.

– Hej, Gilly, chyba jeszcze nigdy nie byłeś tak blisko żadnej kobitki.

– Za dużo przyćpałeś, bałwanie – warknął gniewnie Ziggy.

Odepchnął go na bok i kucnął przy dziewczynie, macając jej szyję, by zbadać tętno. Wyczuł puls, ale przerażająco słaby. Lęk sprawił, że Ziggy natychmiast wytrzeźwiał, gdy zdał sobie sprawę, na co patrzy w mdłym świetle. Był tylko studentem ostatniego roku medycyny, ale potrafił rozpoznać zagrażające życiu obrażenia.

Przykucnięty Weird odchylił się do tyłu na piętach i zmarszczył brwi.

– Hej, wiecie, gdzie jesteśmy? – Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale i tak ciągnął: – To piktyjski cmentarz. Te górki w śniegu, jakby małe ścianki? To kamienie, których używali jako trumien. Ja jebię, Alex znalazł ciało na cmentarzu. – Jego chichot rozbrzmiał niesamowicie, tłumiony przez padający śnieg.

– Zamknij mordę, Weird. – Ziggy wciąż przebiegał dłońmi po torsie dziewczyny; czuł, jak głęboka rana pod jego badawczymi palcami zapada się, co wytrącało go z równowagi. Przechylił głowę na bok, próbując uważniej przyjrzeć się rannej. – Mondo, masz swoją zapalniczkę?

Mondo niechętnie podszedł bliżej i wyciągnął swoje zippo. Pstryknął kółeczkiem i wyciągnął ramię nad ciało kobiety, oświetlając jej twarz wątłym płomykiem. Drugą ręką zakrył usta, bezskutecznie próbując stłumić jęk. Jego niebieskie oczy rozwarły się szeroko z przerażenia, a ogienek zadrgał w ściskającej go dłoni.

Ziggy gwałtownie wciągnął powietrze. Płaszczyzny jego twarzy wyglądały upiornie w migotliwym świetle.

– Cholera – sapnął. – To Rosie z Lammas.

Alex nie sądził, że mógłby się poczuć jeszcze gorzej, ale słowa Ziggy’ego były jak cios w serce. Z cichym jękiem odwrócił się i zwymiotował na śnieg breję z piwa, chipsów i chleba czosnkowego.

– Musimy wezwać kogoś na ratunek – orzekł stanowczo Ziggy. – Ona wciąż żyje, ale w takim stanie długo już nie pociągnie. Weird, Mondo, zdejmijcie płaszcze. – Sam również ściągnął swój kożuch z owczej wełny i owinął nim delikatnie ramiona Rosie. – Gilly, jesteś najszybszy. Leć i sprowadź pomoc. Znajdź jakiś telefon. Wyciągnij ludzi z łóżka, jeśli będziesz musiał. Po prostu kogoś tu ściągnij, dobra? Alex?

Oszołomiony chłopak zmusił się, by wstać. Zsunął się z powrotem ze zbocza, ryjąc butami w śniegu, by znaleźć oparcie dla stóp. Wyszedł spomiędzy rozproszonych drzew w światło latarni biegnących wzdłuż niedawno ukończonej ślepej uliczki na nowym osiedlu mieszkaniowym, które wyrosło w tym miejscu na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Uznał, że podąży z powrotem tą samą trasą, którą przyszli; tak będzie najszybciej.

Przycisnął podbródek do piersi i ruszył pędem środkiem drogi, ślizgając się i próbując pozbyć się z myśli obrazu tego, czego przed chwilą był świadkiem. Było to równie niemożliwe jak zachowanie stałego tempa na tym sypkim śniegu. Jakim cudem ta pokiereszowana powłoka pośród piktyjskich grobów mogła być Rosie z baru Lammas? Przecież pili tam dzisiaj, tego wieczoru, radośni i rozkrzyczani w ciepłym, żółtym świetle pubu, pochłaniali kufle piwa Tennent’s, wykorzystując w pełni ostatnie chwile uniwersyteckiej wolności przed nieuchronnym powrotem w krępujące okowy świąt Bożego Narodzenia, które mieli spędzić ze swymi rodzinami niespełna pięćdziesiąt kilometrów stąd.

Nawet rozmawiał z Rosie, flirtował z nią w niezdarny sposób, typowy dla dwudziestojednolatków niepewnych, czy wciąż są durnymi dzieciakami, czy też zrobili się już z nich dojrzali, światowi mężczyźni. Nie po raz pierwszy zapytał ją również, o której kończy pracę. Powiedział jej nawet, do kogo mieli później iść na imprezę. Nagryzmolił adres na odwrocie podkładki pod piwo i przesunął w jej stronę po wilgotnym drewnie barowego kontuaru. Posłała mu litościwy uśmiech i wzięła kartonik. Podejrzewał, że pewnie posłała go wprost do kubła na śmieci. W końcu czego dziewczyna pokroju Rosie mogłaby chcieć od takiego nieopierzonego młodzika jak on? Z takim wyglądem i figurą mogła sobie wybierać do woli, zdecydować się na kogoś, kto zapewniłby jej porządną rozrywkę, a nie na jakiegoś studenciaka bez grosza przy duszy, starającego się oszczędnie gospodarować swym uniwersyteckim grantem do czasu, aż w przerwie między zajęciami wróci do sezonowej pracy przy układaniu towaru na półkach w supermarkecie.

Więc jak ta dziewczyna leżąca we krwi w śniegu na Hallow Hill mogła być Rosie? Ziggy musiał się pomylić, przekonywał sam siebie Alex, skręcając w lewo i kierując się w stronę głównej drogi. Każdemu mogłoby się pomieszać w rozdygotanym mdłym blasku rzucanym przez zapalniczkę Monda. A poza tym Ziggy nigdy nie poświęcał zbyt wiele uwagi ciemnowłosej barmance. Zostawił to Alexowi i Mondowi. To musiała być jakaś nieszczęsna dziewczyna, która tylko przypominała Rosie z wyglądu. Na pewno tak było, utwierdzał się w swym przekonaniu. Pomyłka, ot co.

Alex zawahał się przez chwilę, łapiąc oddech i zastanawiając się, dokąd pobiec. W okolicy znajdowało się wiele domów, ale w żadnym nie paliło się światło. Nawet gdyby zdołał kogoś obudzić, wątpił, by ktokolwiek zechciał otworzyć drzwi spoconemu młodzieńcowi zalatującemu alkoholem w środku śnieżnej zamieci.

Potem coś sobie przypomniał. O tej porze jeden z policyjnych radiowozów regularnie stał zaparkowany przy głównym wejściu do Ogrodów Botanicznych, niecałe pół kilometra stąd. Widywali go dosyć często, gdy zataczając się, zmierzali do akademika we wczesnych godzinach porannych, świadomi, że samotny funkcjonariusz siedzący w środku rzuca okiem w ich stronę. Wtedy próbowali udawać trzeźwych, żeby nie musiał ich zatrzymać. Ten widok zawsze pobudzał Weirda do wygłoszenia jednej z jego gniewnych tyrad o tym, jak skorumpowani i gnuśni są policjanci. „Powinni polować na prawdziwych przestępców, łapać tych oszustów w garniturach, którzy zdzierają kasę z reszty z nas, a nie siedzieć tak przez całą noc z termosem herbaty i paczką ciastek, licząc na to, że trafi im się jakiś pijaczek obszczywający żywopłot albo dureń przekraczający dozwoloną prędkość w drodze do domu. Leniwe dranie”.

Cóż, może dzisiaj życzenie Weirda częściowo się spełni. Wyglądało bowiem na to, że tej nocy leniwy drań z radiowozu dostanie więcej, niż się spodziewał.

Alex odwrócił się w stronę ulicy Canongate i wznowił bieg. Świeży śnieg skrzypiał mu pod butami. Żałował teraz, że wycofał się z treningów rugby, bo dopadł go kłujący ból w boku, zmieniając rytm jego biegu w wykoślawione skoki, gdy walczył, by wciągać do płuc dość powietrza. „Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów”, mruknął do siebie. Nie mógł się teraz zatrzymać, skoro życie Rosie prawdopodobnie zależało od jego szybkiego tempa. Wytężał wzrok, patrząc przed siebie, ale śnieg sypał coraz gęściej i Alex ledwo dostrzegał cokolwiek oddalonego o więcej niż parę metrów.

Prawie wpadł na policyjny samochód, zanim go zauważył. Nawet pomimo ulgi zalewającej jego pocące się ciało, poczuł, jak obawa ściska mu serce. Otrzeźwiony szokiem i wysiłkiem zdał sobie sprawę, że w ogóle nie przypomina szanowanego obywatela z rodzaju tych, którzy zazwyczaj zgłaszają spostrzeżone przestępstwa. Był rozczochrany, spocony i uwalany krwią, w dodatku chwiał się i wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie. W jakiś sposób musiał przekonać policjanta, który już na wpół wygramolił się ze swego autka typu panda, że nic mu się nie uroiło ani nie próbuje go w żaden sposób nabrać. Zwolnił i zatrzymał się parę kroków od radiowozu, próbując sprawiać wrażenie niegroźnego. Zaczekał, aż kierowca całkiem wysiądzie.

Policjant poprawił czapkę na swych krótkich, ciemnych włosach. Przekrzywił głowę na bok, z rezerwą taksując Alexa spojrzeniem. Mimo że ciężka służbowa kurtka z kapturem maskowała jego sylwetkę, Alex widział, jak mężczyzna się napina.

– Co się stało, synku? – zapytał.

Chociaż użył zdrobnienia, zwracając się do niego, nie wyglądał na o wiele starszego od Alexa. Spowijała go aura niepewności, która nie pasowała do munduru.

Chłopak próbował opanować oddech, ale mu się nie udało.

– Na Hallow Hill leży dziewczyna – wyrzucił z siebie. – Ktoś ją zaatakował. Bardzo krwawi, źle z nią. Potrzebuje pomocy.

Policjant zmrużył oczy przed śniegiem i zmarszczył brwi.

– Zaatakowana, powiadasz. Skąd ta pewność?

– Jest cała we krwi i… – Alex urwał, by zebrać myśli. – Nie jest ubrana odpowiednio do pogody. Nie ma na sobie płaszcza. Czy może pan wezwać karetkę, doktora czy coś? Naprawdę stała jej się krzywda.

– A tobie przez przypadek udało się ją znaleźć w środku burzy śnieżnej, co? Piłeś coś, synku? – Słowa funkcjonariusza były protekcjonalne, lecz głos zdradzał niepokój.

Alex nie sądził, by podobne wypadki często się zdarzały w środku nocy w spokojnym, prowincjonalnym St. Andrews. Musiał jakoś przekonać tego gliniarza, że mówi poważnie.

– Jasne, że piłem – odparł tonem ociekającym frustracją. – Z jakiego innego powodu byłbym na dworze o tej godzinie? Słuchaj pan, razem z kumplami szliśmy skrótem do akademików i wygłupialiśmy się trochę. Wbiegłem na szczyt wzgórza, potknąłem się i wylądowałem prosto na niej. – Jego głos uniósł się błagalnie. – Proszę. Musi nam pan pomóc. Ona może tam umrzeć.

Policjant lustrował go wzrokiem przez chwilę, która wydawała się trwać długie minuty, po czym zgiął się, wsunął do samochodu i pogrążył w niedosłyszalnej rozmowie przez radio. Potem wytknął głowę przez okno.

– Wsiadaj. Podjedziemy do Trinity Place. Lepiej, żeby to nie były żadne wygłupy, synku – rzekł ponuro.

Auto ślizgało się na jezdni na oponach nieodpowiednich do warunków pogodowych. Kilka samochodów, które wcześniej przejechały tą drogą, zostawiło ślady, teraz stanowiące jedynie ledwo zauważalne bruzdy na gładkiej, białej powierzchni będącej świadectwem wielkiego natężenia opadów śniegu. Policjant zaklął pod nosem, gdy przy skręcie samochód wpadł w poślizg i niemal uderzył w latarnię. Gdy dojechał do końca Trinity Place, odwrócił się do Alexa.

– No dobra, zaprowadź mnie do niej.

Alex ruszył truchtem, podążając po swych wcześniejszych, znikających już szybko śladach w śniegu. Raz po raz zerkał do tyłu, by sprawdzić, czy funkcjonariusz wciąż za nim idzie. W pewnym momencie poruszał się prawie na oślep. Jego oczy potrzebowały paru chwil, by przyzwyczaić się do większego mroku w miejscu, gdzie pnie drzew zasłoniły światła ulicznych lamp. Śnieg zdawał się promieniować własnym, dziwnym blaskiem, wyolbrzymiając zwaliste kępy krzewów i zmieniając ścieżkę we wstęgę węższą, niż się zazwyczaj wydawało.

– Tędy – powiedział Alex, zbaczając w lewo. Szybko zerknął przez ramię, by upewnić się, że jego towarzysz jest tuż za nim.

Policjant zawahał się.

– Na pewno nie brałeś żadnych prochów, synku? – zapytał podejrzliwie.

– Niech się pan pospieszy – zawołał ponaglająco Alex, gdy dostrzegł ciemne kształty wyżej na wzgórzu.

Nie czekając, by się przekonać, czy gliniarz idzie za nim, zaczął piąć się prędko po zboczu. Był już niemal u celu, gdy młody funkcjonariusz wyprzedził go, potrącając go przy tym lekko, i zatrzymał się gwałtownie parę kroków od niewielkiej grupki.

Ziggy wciąż pochylał się nad dziewczyną. Koszula mokra od mieszaniny śniegu i potu lepiła się do jego szczupłego torsu. Weird i Mondo stali za nim. Krzyżowali ręce na piersiach, dłonie trzymali pod pachami, a głowy kulili między uniesionymi ramionami. Próbowali tylko zachować ciepło po tym, jak zdjęli płaszcze, ale tak się niefortunnie złożyło, że wyglądali z tego powodu arogancko.

– No, co tu się wyprawia, chłopaki? – zapytał policjant agresywnym tonem, próbując w ten sposób przydać sobie autorytetu mimo przewagi liczebnej otaczających go młodzieńców.

Ziggy podniósł się ze zmęczeniem i odsunął z oczu mokre kosmyki włosów.

– Spóźniliście się. Już nie żyje.

1 Chłopcy z Kirkcaldy. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

ROZDZIAŁ DRUGI

NIC W DWUDZIESTOJEDNOLETNIM ŻYCIU ALEXA nie przygotowało go na policyjne przesłuchanie w środku nocy. Filmy i seriale kryminalne zawsze przedstawiały te wydarzenia w sposób bardzo zorganizowany. Jednak nieznośny zamęt, z jakim naprawdę przebiegał ten proces, bardziej wykańczał go nerwowo, niż mogłaby to sprawić wojskowa precyzja. Cała czwórka przybyła na komisariat w strasznym bałaganie. Najpierw zostali pospiesznie zgonieni ze wzgórza, skąpani w migających stroboskopowo niebieskich światłach małych policyjnych wozów i karetek.

Potem chyba nikt za bardzo nie wiedział, co z nimi zrobić.

Stali pod latarnią przez jakiś czas, który zdawał się trwać wieki, trzęsąc się pod chmurnym, intensywnym spojrzeniem posterunkowego, którego Alex ściągnął na miejsce zbrodni, oraz jednego z jego współpracowników, szpakowatego mężczyzny w mundurze, przygarbionego i patrzącego spode łba. Żaden nie odezwał się do czwórki młodych ludzi, mimo że nie spuszczali z nich wzroku nawet na chwilę.

W końcu jakiś mężczyzna o znękanym wyglądzie, opatulony w płaszcz, który zdawał się dla niego o dwa numery za duży, podszedł do nich, ślizgając się na śniegu. Jego buty na cienkich podeszwach nie zapewniały oparcia w takim terenie.

– Lawson, Mackenzie, zabierzcie tych chłopaków na komisariat. A jak już tam będziecie, trzymajcie ich osobno. Niedługo przyjedziemy, żeby z nimi porozmawiać.

Potem odwrócił się do nich plecami i potykając się, ruszył z powrotem w kierunku ich straszliwego odkrycia, teraz zasłoniętego brezentowymi płachtami, przez które przeświecało upiorne, zielone światło, tworząc plamy na śniegu.

Młodszy policjant spojrzał na swego kolegę z niepokojem.

– Jak ich tam zawieziemy?

Tamten wzruszył ramionami.

– Będziesz musiał upchnąć ich w swojej pandzie. Ja przyjechałem furgonem.

– Nie możemy ich załadować na pakę? Wtedy ty mógłbyś ich pilnować, a ja bym prowadził.

Starszy mężczyzna potrząsnął głową, zaciskając usta.

– Skoro tak twierdzisz, Lawson. – Skinął na czterech Laddies fi’ Kirkcaldy. – No dalej, wskakiwać do vana. I żadnego rozrabiania, jasne? – Zagonił ich w stronę policyjnego wozu, wołając przez ramię do Lawsona: – Lepiej idź po kluczyki do Tarna Watta.

Lawson ruszył w górę zbocza, zostawiając ich z Mackenziem.

– Nie chciałbym być w waszej skórze, kiedy kryminalni zejdą z tego wzgórza – odezwał się policjant swobodnym tonem, wchodząc za nimi do samochodu.

Alex zadrżał, ale nie z zimna. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że policja uważała ich za potencjalnych podejrzanych, a nie świadków. Nie dano im żadnej okazji, by mogli się naradzić i poukładać wszystko w głowach. Cała czwórka wymieniła zaniepokojone spojrzenia. Nawet Weird ogarnął się na tyle, by poznać, że to nie jest żadna głupia zabawa.

Gdy Mackenzie naprędce zapędził ich do vana, na kilka sekund znaleźli się w nim sami. Tyle wystarczyło, by Ziggy wymamrotał wystarczająco głośno, by jego słowa dotarły jedynie do ich uszu:

– Do kurwy nędzy, tylko ani słowa o land roverze.

W oczach pozostałych przyjaciół pojawiło się błyskawiczne zrozumienie.

– Chryste, no tak – zgodził się z nim Weird, odrzucając głowę do tyłu, gdy ze zgrozą uświadomił sobie ich położenie.

Mondo obgryzał skórkę wokół kciuka i się nie odzywał. Alex zaledwie skinął głową.

Na komisariacie panował równie wielki chaos, jak na miejscu zbrodni.

Sierżant dyżurny zaczął zawzięcie narzekać, gdy dwóch umundurowanych policjantów zjawiło się z czterema osobnikami, których trzeba było odseparować, by nie mogli ze sobą rozmawiać. Okazało się, że w budynku nie ma wystarczającej liczby pokojów do przesłuchań, by ich wszystkich rozdzielić. Weirdowi i Mondowi kazano czekać w otwartych celach, podczas gdy Alexa i Ziggy’ego zostawiono samych sobie w dwóch osobnych pomieszczeniach.

Pokój, do którego trafił Alex, był klaustrofobicznie mały. Dało się w nim zrobić zaledwie trzy na trzy kroki, co ustalił w ciągu paru minut po tym, jak zamknęli go w środku, a on zaczął dreptać z nerwów. Nie było tam okien, a nisko zawieszony sufit pokryty szarzejącymi polistyrenowymi płytkami sprawiał, że salka zdawała się jeszcze bardziej przytłaczająca. W środku stał poszczerbiony drewniany stół i cztery drewniane krzesła, każde z innej parafii, które wyglądały na tak samo niewygodne, jakie były w rzeczywistości. Alex wypróbował je wszystkie po kolei i ostatecznie zdecydował się na to, które nie wbijało mu się w uda równie boleśnie jak pozostałe.

Zastanawiał się, czy można tu zapalić. Sądząc po zapachu zatęchłego powietrza, nie byłby pierwszym, który spróbował. Był jednak porządnie wychowanym chłopakiem, więc brak popielniczki go wstrzymał. Przeszukał kieszenie i znalazł pomięte sreberko z rulonika miętówek polo. Ostrożnie je rozprostował, po czym zawinął krańce w górę, tworząc prowizoryczną tackę. Wtedy wyjął paczkę bensonsów i podniósł wieczko. Zostało mu dziewięć. Uznał, że tyle powinno wystarczyć.

Zapalił papierosa i pozwolił sobie rozważyć swoją sytuację po raz pierwszy od momentu, gdy przybyli na komisariat. Teraz, gdy o tym myślał, to było w sumie oczywiste. To oni znaleźli ciało. Musieli zostać uznani za podejrzanych. Każdy wie, że w śledztwie w sprawie morderstwa pierwszymi kandydatami do aresztowania są albo ci, którzy po raz ostatni widzieli ofiarę żywą, albo ci, którzy znaleźli zwłoki. Wychodziło na to, że w obu przypadkach byli to właśnie oni.

Pokręcił głową. Zwłoki. Zaczynał myśleć jak policja. To nie były po prostu zwłoki, to była Rosie. Ktoś, kogo znał, chociaż niezbyt dobrze. Podejrzewał, że przez to cała sprawa robiła się jeszcze bardziej podejrzana. Nie chciał jednak teraz tego roztrząsać. Pragnął wyrzucić ten koszmar jak najdalej ze swoich myśli. Kiedy tylko zamykał oczy, widział sceny ze wzgórza, jak gdyby oglądał film. Piękna, ponętna Rosie sponiewierana i krwawiąca na śniegu.

– Pomyśl o czymś innym – powiedział sobie na głos.

Zastanawiał się, jak pozostali zareagują na przesłuchanie. Weird był na bani, to pewne. Dzisiejszej nocy nie poprzestał na alkoholu. Alex widział go wcześniej z jointem w dłoni, ale w przypadku Weirda nie dało się stwierdzić, czym jeszcze mógł się uraczyć. Między imprezowiczami krążyły pastylki kwasu. Alex sam odmówił ich przyjęcia kilka razy. Nie miał nic przeciwko narkotykom, ale wolał nie spalić sobie mózgu. Za to Weird był zdecydowanie chętny na kupno wszystkiego, co ponoć mogło poszerzyć jego świadomość. Alex żywił żarliwą nadzieję, że cokolwiek Weird połknął lub wciągnął, czymkolwiek się sztachnął, przestanie działać, zanim przyjdzie jego kolej na zeznania. W przeciwnym razie pewnie naprawdę solidnie wpieni policjantów. A każdy głupol wie, że to nie jest dobry pomysł, jeśli człowiek wplątał się w dochodzenie w sprawie morderstwa.

Mondo to inna para kaloszy. Przesłuchanie wystraszy go w zupełnie inny sposób. Mondo był, jeśli dotarło się do sedna sprawy, zbyt wrażliwy, by mogło mu to wyjść na dobre. To jemu zawsze dokuczano w szkole i nazywano go panienką, po części z powodu wyglądu, a po części dlatego, że nigdy się nie bronił. Jego twarz chochlika otaczała chmura ciasno skręcających się loków, a wielkie, szafirowe oczy zawsze miał szeroko otwarte, niczym mysz zerkająca z wyrwanej w darni dziury. Oczywiście podobał się dziewczynom. Kiedyś Alex podsłuchał przypadkiem, jak dwie z nich chichotały między sobą, że Davey Kerr wygląda wypisz wymaluj jak Marc Bolan. Ale w szkole takiej jak Kirkcaldy High to, co zdobywało ci popularność u dziewczyn, mogło równie dobrze załatwić ci lanie z kopaniem w męskiej toalecie. Gdyby Mondo nie miał wsparcia ich trójki, czekałaby go w liceum trudna przeprawa. Trzeba mu jednak przyznać, że był tego świadomy i odpłacił im za to z nawiązką. Alex wiedział, że nigdy nie przebrnąłby przez zaawansowany francuski bez jego pomocy.

Ale Mondo znajdzie się z policją sam na sam. Nie będzie miał się za kim schować. Alex mógł go sobie wyobrazić, jak siedzi właśnie ze zwieszoną głową, co jakiś czas rzucając spojrzenia spode łba, skubie skórki wokół kciuka albo pstryka wieczkiem od zapalniczki, na przemian otwierając ją i zamykając. Będą sfrustrowani jego zachowaniem. Pomyślą, że coś ukrywa. Rzecz w tym, że nigdy nie odgadną, nawet za milion lat, iż wielkim sekretem Monda było to, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie było żadnego sekretu. Żadnej tajemnicy spowitej aurą zagadkowości. Był tylko koleś, który lubi Pink Floydów, rybę z frytkami polaną toną octu, lagera Tennent’s i seks. I który, o dziwo, mówi po francusku, jakby wyssał tę umiejętność z mlekiem matki.

Tyle że oczywiście tej nocy pojawił się pewien sekret. A jeśli ktoś pęknie i go wyda, będzie to Mondo. Boże, błagam, tylko niech nie piśnie ani słowa o land roverze, pomyślał Alex. W najlepszym wypadku wszyscy skończą z zarzutami, że go ukradli i jeździli nim bez zgody właściciela. W najgorszym – gliny mogłyby się połapać, że jednemu z nich albo wszystkim trafił się idealny środek transportu, by przewieźć ciało umierającej dziewczyny na odludne zbocze wzgórza.

Weird nic nie powie, ma najwięcej do stracenia. To przecież on pojawił się w Lammas, szczerząc zęby od ucha do ucha i potrząsając zawieszonym na palcu brelokiem kluczyków Henry’ego Cavendisha, jakby dopiero co zwyciężył w konkursie wymieniania się żonami.

Alex był pewien, że on sam nic nie wyjawi. Dochowywanie tajemnic było jedną z rzeczy, które wychodziły mu najlepiej. Jeśli ceną za uniknięcie podejrzeń miało być trzymanie gęby na kłódkę, nie miał wątpliwości, że da radę to zrobić.

Ziggy też nic nie zdradzi. Dla niego zawsze najbardziej liczyło się bezpieczeństwo. W końcu to on wykradł się z imprezy, żeby przestawić samochód, kiedy już pojął, na jakie wyżyny pijaństwa wspinał się Weird. Wziął wtedy Alexa na stronę, by poinformować go o swoim planie.

– Wyciągnąłem klucze z kieszeni jego płaszcza. Pójdę przeparkować land rovera, żeby go więcej nie kusiło. Już zdążył zabrać parę osób na przejażdżki po okolicy. Trzeba to przerwać, zanim zabije siebie albo kogoś innego.

Alex nie miał pojęcia, na jak długo zniknął Ziggy, ale kiedy wrócił, powiedział mu, że land rover jest bezpiecznie schowany za jednym z zakładów przemysłowych przy Largo Road.

– Możemy tam podejść rano i go zabrać – oznajmił.

Alex uśmiechnął się szeroko.

– Albo możemy go tam po prostu zostawić. Taka mała, miła zagwozdka dla Hurra Henry’ego, kiedy wróci na następny semestr.

– Nic z tego. Jak tylko zobaczy, że jego bezcenna gablota nie stoi tam, gdzie ją zostawił, pójdzie na policję i wpakuje nas po uszy w kłopoty. A ten samochód aż się klei od naszych odcisków palców.

Ziggy ma rację, pomyślał Alex. Między Laddies fi’ Kirkcaldy a dwoma Anglikami, z którymi dzielili swój sześciopokojowy domek na kampusie, nie było sympatii. Nie ma szans, by Henry dostrzegł zabawną stronę wybryku Weirda, który nie oparł się pokusie zabrania jego land rovera. Henry nie dostrzegał zabawnych stron wielu rzeczy, na które pozwalali sobie jego współlokatorzy. A zatem Ziggy nie puści pary z ust. To było pewne.

Ale Mondo może to zrobić. Alex miał nadzieję, że ostrzeżenie Ziggy’ego zdołało na tyle przebić się przez egocentryzm Monda, by przemyślał konsekwencje. Gdyby powiedział glinom o tym, że Weird połakomił się na cudzy samochód, sam nie zostałby przez to skreślony z listy podejrzanych. Jedynie utwierdziłby na niej obecność całej ich czwórki. Poza tym on też przejechał się autem. Zawiózł jakąś laskę do domu w Guardbridge. Choć raz w życiu postąp mądrze, Mondo.

Ale kiedy potrzebny był ktoś rozsądny, to Ziggy pierwszy przychodził na myśl. Za fasadą pozornej otwartości, niewymuszonego uroku i błyskotliwego intelektu działo się o wiele więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Alex kumplował się z nim przez dziewięć i pół roku, a mimo to uważał, że zdołał poznać go zaledwie odrobinę. Ziggy potrafił zaskoczyć człowieka jakimś spostrzeżeniem, wybić z rytmu pytaniem, sprawić, że patrzyło się na coś świeżym okiem, bo przekręcił świat niczym kostkę Rubika i spojrzał nań pod innym kątem. Alex wiedział o Ziggym parę rzeczy, z których Mondo i Weird na pewno nie zdawali sobie sprawy. Stało się tak, ponieważ Ziggy chciał, by Alex poznał jego tajemnice, i miał pewność, że przyjaciel nikomu ich nie zdradzi.

Alex wyobraził sobie, jak Ziggy radzi sobie z policjantami prowadzącymi jego przesłuchanie. Na pewno będzie się wydawał rozluźniony, spokojny i swobodny. Jeśli ktokolwiek jest w stanie przekonać funkcjonariuszy, że ich związek z ciałem znalezionym na Hallow Hill był całkowicie niewinny, to właśnie Ziggy.

Komisarz Barney Maclennan rzucił swój wilgotny płaszcz na najbliższe krzesło w biurze Wydziału Kryminalnego. Pomieszczenie przypominało wielkością klasę w szkole podstawowej, było obszerniejsze, niż zazwyczaj wymagały tego ich potrzeby. St. Andrews nie było wysoko na policyjnej liście siedlisk zbrodni hrabstwa Fife, co znajdowało odzwierciedlenie w obsadzie etatów. Maclennan stał na czele dochodzeniówki na rubieżach imperium nie z powodu braku ambicji, lecz dlatego, że był charakterystycznym członkiem niewygodnej grupy, nieustępliwym gliną z rodzaju tych, których wyżsi rangą oficerowie najbardziej lubili mieć jak najdalej od siebie. Zazwyczaj irytował go brak jakichkolwiek interesujących spraw, którymi mógłby się zająć, ale to nie znaczyło, że z radością powitał morderstwo młodej dziewczyny na swoim terenie.

Z miejsca zidentyfikowali ofiarę. Niektórzy mundurowi wpadali od czasu do czasu do pubu, w którym pracowała Rosie Duff. Posterunkowy Jimmy Lawson, pierwszy policjant na miejscu zbrodni, natychmiast ją rozpoznał. Jak większość ludzi, którzy się tam znaleźli, wydawał się zszokowany i bliski mdłości. Maclennan nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni mieli w rejonie morderstwo, które nie okazało się prostym rodzinnym przypadkiem. Ci chłopcy nie doświadczyli do tej pory wystarczająco wiele, by się zahartować i przygotować do widoku, jaki zastali na zasypanym śniegiem szczycie wzgórza. Jeśli o to chodzi, on również miał w życiu okazję oglądać jedynie kilka ofiar morderstw i nigdy wcześniej nie widział nic równie godnego współczucia jak zmaltretowane ciało Rosie Duff.

Według koronera wyglądało na to, że została zgwałcona, a następnie ugodzona nożem w podbrzusze. Pojedynczy, brutalny cios wyciął swą śmiercionośną ścieżkę, kierując się w górę przez jej jelita. I zapewne minęło dość dużo czasu, zanim umarła. Na samą myśl o tym Maclennan pragnął złapać sprawcę w swoje ręce i sprać do nieprzytomności. W podobnych przypadkach prawo wydawało się raczej zawadą niż pomocą w dopilnowaniu, by sprawiedliwości stało się zadość.

Komisarz westchnął i zapalił papierosa. Usiadł przy swoim biurku i sporządził notatkę z nielicznych informacji, jakie zgromadził do tej pory. Rosemary Duff. Dziewiętnaście lat. Pracowała w barze Lammas. Mieszkała w Strathkinness z rodzicami i dwoma starszymi braćmi. Bracia zatrudnieni w wytwórni papieru w Guardbridge; ojciec jest konserwatorem zieleni w Craigtoun Park. Maclennan nie zazdrościł szeregowemu funkcjonariuszowi ze swego wydziału, Iainowi Shaw, ani posterunkowej, których wysłał do wioski, by przekazali najbliższym Rosie tragiczną wiadomość. Wiedział oczywiście, że we właściwym czasie sam będzie musiał porozmawiać z rodziną. Na razie mógł się jednak lepiej przysłużyć sprawie, próbując ruszyć ją do przodu. W końcu nie roiło się tu od śledczych, którzy mieli jakieś pojęcie o prowadzeniu poważnego dochodzenia. Jeśli mieli zamiar nie dać się zepchnąć na boczny tor przez dużych chłopców z komendy, Maclennan musiał ruszyć z kopyta i sprawić, by wszystkie ich działania wyglądały porządnie.

Niecierpliwie spojrzał na zegarek. Potrzebował jeszcze jednego funkcjonariusza z Wydziału Kryminalnego, by móc rozpocząć przesłuchania czterech studentów, którzy twierdzili, że znaleźli ciało. Kazał swojemu posterunkowemu Allanowi Burnside’owi wrócić na komisariat tak szybko, jak to możliwe, ale wciąż nie było po nim śladu. Maclennan westchnął. Matoły i pierdoły, oto na kogo był tu skazany.

Wysunął stopy z przemoczonych butów i okręcił się na krześle, by oprzeć je na kaloryferze. Boże, co za piekielna noc na rozpoczęcie dochodzenia w sprawie morderstwa. Śnieg zmienił miejsce zbrodni w koszmar, zakrył dowody i utrudnił wszystko po stokroć. Kto da radę stwierdzić, które ślady zostawił zabójca, a które świadkowie? Zakładając oczywiście, że były to osobne jednostki. Ścierając sen z oczu, Maclennan rozważył swoją strategię przesłuchań.

Wszelka wiedza ogólna sugerowała, że najpierw powinien porozmawiać z chłopakiem, który faktycznie znalazł ciało. Dobrze zbudowany, szerokie ramiona, trudno było dostrzec jego twarz schowaną w obszernym, ale ciasno przylegającym do głowy kapturze kurtki. Maclennan odchylił się do tyłu i sięgnął po swój notatnik. Alex Gilbey, tak się nazywał. Komisarz miał dziwne przeczucie co do niego. Student nie zachowywał się specjalnie chytrze, ale nie chciał spojrzeć Maclennanowi w oczy z tą rozpaczliwą otwartością, którą okazałaby większość młodych chłopaków, gdyby znaleźli się na jego miejscu. No i z pewnością wyglądał na dość silnego, by przenieść umierającą Rosie na łagodnie wznoszące się zbocze Hallow Hill. Może działo się tu coś więcej, niż się na pozór wydawało. Nie byłby to pierwszy przypadek, w którym morderca zaaranżował odkrycie ciała swej ofiary w taki sposób, by on też był przy tym obecny. Nie, Maclennan uznał, że pozwoli młodemu panu Gilbeyowi niepokoić się w pokoju przesłuchań jeszcze trochę dłużej.

Sierżant dyżurny powiedział mu, że drugi pokój przesłuchań był zajęty przez studenta medycyny z polskim nazwiskiem. To właśnie on niewzruszenie obstawał przy tym, że Rosie jeszcze żyła, gdy ją znaleźli. Twierdził, że zrobił wszystko, co w jego mocy, by nie pozwolić jej umrzeć. Wydawał się dość opanowany, biorąc pod uwagę okoliczności. Bardziej opanowany, niż byłby Maclennan w takiej sytuacji. Pomyślał, że zacznie właśnie od niego. Jak tylko Burnside w końcu się pokaże.

Pomieszczenie, w którym trzymano Ziggy’ego, było dwa razy większe od tego, do którego trafił Alex. W jakiś sposób Ziggy zdołał stworzyć wrażenie, że jest mu tam wygodnie. Siedział zgarbiony na swoim krześle, na wpół opierając się o ścianę. Wzrok utkwił gdzieś w dalszym planie. Był tak wyczerpany, że mógłby z łatwością zasnąć, tyle że za każdym razem, gdy zamykał oczy, obraz ciała Rosie rozjarzał się jaskrawo w jego głowie. Żadna ilość teoretycznej nauki medycyny nie przygotowała Ziggy’ego na brutalną rzeczywistość ujrzenia istoty ludzkiej zniszczonej tak bez skrupułów. Zwyczajnie nie potrafił dość dużo, by w jakikolwiek sposób pomóc Rosie, gdy pomoc naprawdę miała znaczenie, i ta świadomość piekielnie go irytowała. Wiedział, że powinien czuć litość wobec martwej dziewczyny, ale frustracja nie zostawiła miejsca na żadne inne uczucie. Nawet na strach.

Ziggy był jednak na tyle mądry, by wiedzieć, że powinien się bać. Ubrania miał całe umazane krwią Rosie Duff; znalazła się nawet pod jego paznokciami. Zdał sobie sprawę, że pewnie ma ją również we włosach, bo przecież odsunął z oczu przemoczoną grzywkę, gdy desperacko usiłował zlokalizować ranę, z której wypływała krew. Samo w sobie było to dość niewinne, jeśli policja uwierzy w jego sprawozdanie. Jednakowoż nie miał alibi, dzięki skrzywionemu pojęciu Weirda co do tego, jak wygląda odrobina rozrywki. Naprawdę nie mógł sobie pozwolić na to, by śledczy odnaleźli pojazd najbardziej nadający się do jazdy podczas śnieżycy, w dodatku cały pokryty jego odciskami palców. Ziggy był z natury bardzo powściągliwy, ale teraz jego życie mogło się rozpaść na kawałki przez jedno nieostrożne słowo. Nie mógł znieść tej myśli.

Niemal poczuł ulgę, gdy drzwi otwarły się i do środka weszło dwóch policjantów. Rozpoznał tego, który nakazał dwóm mundurowym zawieźć ich na komisariat. Wyłuskany z przytłaczającego płaszcza okazał się chudym mężczyzną, sylwetką przypominającym charta. Mysie włosy miał nieco dłuższe, niż sugerowałaby moda. Nieogolone policzki zdradzały, że wyrwano go z łóżka w środku nocy, ale porządna biała koszula i garnitur wyglądały, jakby zostały dopiero co zdjęte z wieszaka po powrocie z pralni.

Policjant opadł na krzesło naprzeciwko Ziggy’ego i przedstawił się:

– Jestem komisarz Maclennan, a to jest posterunkowy Burnside. Musimy sobie troszkę porozmawiać o wydarzeniach z dzisiejszej nocy. – Skinął na Burnside’a. – Mój kolega będzie sporządzał notatki, a potem przygotujemy dla ciebie zeznanie do podpisania.

Ziggy kiwnął głową.

– W porządku. Niech pan pyta. – Wyprostował się na krześle. – Czy jest szansa, bym dostał filiżankę herbaty?

Maclennan odwrócił się do Burnside’a i skinął głową. Podwładny wstał, po czym wyszedł z pokoju. Komisarz oparł się z powrotem o krzesło i zmierzył wzrokiem swojego świadka. Zabawne, że fryzury na modsów wróciły do łask. Siedzący przed nim ciemnowłosy chłopak kilkanaście lat temu bez problemu wpasowałby się do zespołu Small Faces. Według Maclennana nie wyglądał na Polaka. Miał bladą skórę i rumiane policzki rodowitego mieszkańca Fife, chociaż brązowy kolor oczu był tu odrobinę niespotykany. Szerokie kości policzkowe nadawały jego twarzy rzeźbionego, egzotycznego wyrazu. Przypominał trochę tego rosyjskiego tancerza, Rudolpha Nearenough, czy jak mu tam było.

Burnside wrócił niemal natychmiast.

– Herbata już się robi – oznajmił, zajmując miejsce i podnosząc długopis.

Maclennan oparł przedramiona na stole i splótł palce.

– Zacznijmy od danych osobowych. – Szybko uporali się ze wstępnymi pytaniami, po czym komisarz przeszedł do rzeczy. – Straszna sprawa. Musisz się czuć bardzo roztrzęsiony.

Ziggy odniósł wrażenie, że został uwięziony w krainie banałów.

– Można tak powiedzieć.

– Chciałbym, żebyś opowiedział mi własnymi słowami o tym, co się stało dzisiejszej nocy.

Ziggy odchrząknął.

– Wracaliśmy właśnie do Fife Park…

Maclennan przerwał mu, unosząc otwartą dłoń.

– Cofnijmy się jeszcze trochę. Opowiedz mi, jak przebiegł cały wieczór, dobrze?

Ziggy’emu zamarło serce. Miał nadzieję, że uda mu się pominąć fakt, iż wcześniej odwiedzili bar Lammas.

– Dobrze. Nasza czwórka mieszka w tym samym domu na kampusie Fife Park, więc zazwyczaj jemy razem. Dzisiaj była moja kolej na gotowanie. Zjedliśmy jajka, frytki i fasolkę, a potem koło dziewiątej wyszliśmy na miasto. Później mieliśmy iść na imprezę, więc chcieliśmy najpierw wypić parę piw. – Urwał, by dać Burnside’owi czas na zapisanie wszystkiego.

– Gdzie poszliście na piwo?

– Do Lammas. – Słowa Ziggy’ego zawisły w powietrzu między nimi.

Maclennan nie zareagował w żaden widoczny sposób, ale jego puls przyspieszył.

– Często chodziliście się tam napić?

– Dosyć często. Mają tanie piwo i nie przeszkadzają im studenci, czego nie można powiedzieć o paru innych miejscach w mieście.

– A zatem widzieliście Rosie Duff? Zabitą dziewczynę?

Ziggy wzruszył ramionami.

– Nie zwróciłem szczególnie uwagi.

– Co? Taka ładna dziewczyna, a ty jej nie zauważyłeś?

– To nie ona mnie obsłużyła, kiedy poszedłem zamówić kolejkę.

– Ale kiedyś na pewno musiałeś z nią rozmawiać?

Ziggy wziął głęboki oddech.

– Tak jak mówiłem, nigdy specjalnie nie zwracałem na nią uwagi. Nie kręci mnie podrywanie barmanek.

– Nie są dla ciebie dość dobre, co? – zapytał ponuro Maclennan.

– Nie jestem snobem, panie komisarzu. Wychowałem się w mieszkaniu komunalnym. Mówię tylko, że nie jara mnie zgrywanie macho w pubie, jasne? Tak, wiem, kim była Rosie, ale nigdy nie odbyłem z nią rozmowy wykraczającej poza: „Cztery tennentsy poproszę”.

– Czy któryś z twoich przyjaciół był nią bardziej zainteresowany niż ty?

– Nie zauważyłem. – Ziggy nonszalancją zamaskował nagłą czujność, jaką wzbudził w nim tok przesłuchania.

– A zatem wypiliście parę piw w Lammas. Co było potem?

– Tak jak mówiłem, udaliśmy się na imprezę. Do takiego Pete’a, studenta matematyki z trzeciego roku. To znajomy Toma Mackiego. Mieszka w St. Andrews, w Learmonth Gardens. Nie wiem, jaki numer ma jego dom. Jego rodzice wyjechali i zorganizował domówkę. Dotarliśmy tam koło północy, a wyszliśmy tak trochę przed czwartą.

– Czy podczas imprezy wszyscy trzymaliście się razem?

Ziggy prychnął.

– Był pan kiedyś na studenckiej imprezie, komisarzu? Wie pan, jak to jest. Wchodzi się razem, bierze piwko i rozchodzi po domu. Jak już ma się dość, to się patrzy, kto jeszcze trzyma się na nogach, zbiera się ich do kupy i wytacza w noc. Ja jestem tym dobrym pasterzem. – Uśmiechnął się ironicznie.

– Czyli wasza czwórka przyszła i wyszła razem, ale nie masz pojęcia, co twoi trzej koledzy robili w międzyczasie?

– Tak, mniej więcej tak.

– Nie mógłbyś więc przysiąc, że żaden z nich nie opuścił wcześniej imprezy i na nią potem nie wrócił?

Jeśli Maclennan oczekiwał, że Ziggy okaże niepokój, to się rozczarował. Zamiast tego chłopak przekrzywił głowę na bok w zamyśleniu.

– Nie, pewnie bym nie mógł – przyznał. – Spędziłem większość czasu w oranżerii z tyłu domu. Ja i paru Anglików. Przykro mi, ale nie pamiętam ich imion. Rozmawialiśmy o muzyce, polityce, tego typu sprawach. Zrobiło się trochę gorąco, kiedy zeszliśmy na temat szkockiej decentralizacji, jak pewnie może pan sobie wyobrazić. Przeszedłem się kilka razy po domu, żeby wziąć następne piwo, byłem też w jadalni po coś do przekąszenia, ale nie, nie byłem stróżem braci moich.

– Czy zazwyczaj wracacie razem po takich wyjściach? – Maclennan nie był do końca pewien, dokąd zmierza, ale miał wrażenie, że to właściwe pytanie.

– To zależy, czy któryś znajdzie sobie przygodę na daną noc.

Teraz zdecydowanie przeszedł do defensywy, pomyślał policjant.

– Często się to zdarza?

– Od czasu do czasu. – Uśmiech Ziggy’ego był nieco wymuszony. – Hej, jesteśmy zdrowymi, młodymi ludźmi, wie pan? Płynie w nas gorąca krew.

– Ale zazwyczaj kończy się tak, że wasza czwórka wraca do domu razem? Bardzo wygodnie.

– Wie pan, komisarzu, nie wszyscy studenci mają obsesję na punkcie seksu. Niektórzy z nas wiedzą, jak wielkie mają szczęście, że udało im się tu znaleźć, i nie chcą tego zepsuć.

– A więc wolicie własne towarzystwo? Tam, skąd pochodzę, ludzie mogliby uznać, że są z was pedały.

Na krótką chwilę maska opanowania spadła Ziggy’emu z twarzy.

– No i co z tego? To nie jest sprzeczne z prawem.

– Zależy od tego, co robisz i z kim – odparł Maclennan, odrzucając wszelkie dotychczasowe pozory życzliwości.

– A co to wszystko ma wspólnego z tym, że natknęliśmy się na umierającą dziewczynę? – zażądał odpowiedzi Ziggy, wychylając się do przodu. – Co pan próbuje sugerować? Jesteśmy gejami, a zatem zgwałciliśmy ją, a potem zamordowaliśmy?

– Twoje słowa, nie moje. To dobrze znany fakt, że niektórzy homoseksualiści nienawidzą kobiet.

Ziggy z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Dobrze znany komu? Ludziom uprzedzonym i ignorantom? Niech pan posłucha, to, że Alex, Tom i Davey wyszli z imprezy ze mną, nie robi z nich gejów, tak? Mogliby dać panu listę dziewczyn, które uświadomiłyby panu, jak bardzo się pan myli.

– A co z tobą, Sigmundzie? Czy i ty mógłbyś mi dać taką listę?

Ziggy siedział sztywno, licząc na to, że jego ciało go nie zdradzi. Różnica między tym, co legalne, a tym, co zrozumiałe, była równie wielka jak Szkocja. Dotarł do punktu, gdzie prawda nie była jego przyjaciółką.

– Możemy wrócić do sedna sprawy, panie komisarzu? Wyszedłem z imprezy około czwartej nad ranem z trzema przyjaciółmi. Poszliśmy ulicą Learmonth Place, skręciliśmy w lewo w Canongate, a potem szliśmy Trinity Place. Przez Hallow Hill wiedzie skrót do Fife Park…

– Czy widzieliście kogoś jeszcze, kiedy szliście w stronę wzgórza? – przerwał mu Maclennan.

– Nie. Ale widoczność była okropna z powodu śniegu. W każdym razie szliśmy ścieżką u stóp wzgórza i Alex zaczął biec pod górę. Nie wiem dlaczego. Byłem przed nim i nie widziałem, co go do tego skłoniło. Kiedy dotarł na szczyt, potknął się i wpadł do dołka. Następne, co usłyszałem, to jak wołał do nas, żebyśmy wdrapali się do niego na górę, bo jest tam młoda kobieta, która krwawi. – Ziggy zamknął oczy, ale zaraz pospiesznie je otworzył, ponieważ znów ujrzał pod powiekami martwą dziewczynę. – Wspięliśmy się na szczyt i znaleźliśmy Rosie leżącą w śniegu. Sprawdziłem puls jej tętnicy szyjnej. Był bardzo słaby, ale wciąż wyczuwalny. Wydawała się krwawić z rany w brzuchu. Po dotyku poznałem, że to było dość duże rozcięcie. Długie może na osiem, dziesięć centymetrów. Kazałem Alexowi sprowadzić pomoc. Zadzwonić po policję. Okryliśmy Rosie naszymi płaszczami, a ja próbowałem uciskać ranę, ale było za późno. Zbyt poważne obrażenia wewnętrzne, straciła za dużo krwi. Umarła w ciągu paru minut. – Ziggy wolno wypuścił powietrze. – Nie mogłem nic zrobić.

Nawet Maclennan ucichł na moment, porażony intensywnością tego wyznania. Zerknął na Burnside’a, który pisał zawzięcie.

– Dlaczego poprosiłeś właśnie Alexa Gilbeya, żeby pobiegł po pomoc?

– Bo był trzeźwiejszy niż Tom. A Davey z zasady idzie w rozsypkę w chwilach kryzysu.

Pasowało idealnie. Niemal zbyt idealnie. Maclennan odsunął swoje krzesło od stołu.

– Panie Malkiewicz, jeden z moich ludzi odwiezie pana teraz do domu. Będziemy chcieli zabrać ubrania, które ma pan na sobie, do analizy kryminalistycznej. Pobierzemy też pańskie odciski palców w celu eliminacji. Na pewno zechcemy też ponownie z panem porozmawiać.

Były rzeczy, których Maclennan pragnął się dowiedzieć o Sigmundzie Malkiewiczu. Ale to mogło poczekać. Uczucie niepokoju, jakie wywoływali w nim ci czterej młodzieńcy, narastało z minuty na minutę. Chciał zacząć na nich naciskać. A teraz miał przeczucie, że ten, który idzie w rozsypkę w chwilach kryzysu, będzie tym, który się złamie.