Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Morderstwo to dopiero początek. Mrok kryje się głębiej.
Warszawa, 30 kwietnia 2018 roku. Z Wisły zostają wyłowione zwłoki Karli Bielskiej. Śledztwo prowadzi komisarz Jan Grot – samotnik po przejściach, zafascynowany zgłębianiem natury świata. Jego poszukiwania szybko wykraczają poza policyjne procedury.
Równolegle na własną rękę działa Bursztyn – partner ofiary i gracz warszawskiego półświatka, który nie cofnie się przed niczym, by znaleźć winnych. Przekracza kolejne granice, używając przemocy, manipulacji i strachu.
Drogi obu mężczyzn splatają się, prowadząc ich tam, gdzie świat gangsterów styka się z elitami, a zbrodnia odsłania swoje najstarsze korzenie. Tajemnica śmierci Karli okazuje się jedynie odpryskiem większego zła, które wyrasta z krwawych wojen i mrocznych mitów. Ten mrok może pochłonąć każdego, kto odważy się w niego zajrzeć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grzegorz Karwowski
Odcienie przemocy
Justynce
Z samym sobą nie wygrasz
Zasłyszane w metrze.
Grot. Warszawa
Poniedziałek, 30 kwietnia 2018
Znowu mi się to śniło. Z koszmaru wyrwał mnie telefon. Dzwoniła Lena. Mówiła o kobiecie w rzece. Mam być jak najszybciej.
Resztki snu mieszają się z porankiem. Zbieram się na autopilocie. Zamiast zjechać windą, cisnę na rozruch schodami. Na parkingu przebiega mi drogę czarny kot. Nie wierzę w przesądy, jednak puls przyspiesza. Wyjeżdżam z osiedla w ciepły blask. Słońce spływa po wieżowcach i samochodach. Miasto lśni jak pudełko z prezentem, ale to tylko opakowanie.
W radiu zapowiadają dwadzieścia sześć stopni. Mówią, że najcieplejszy kwiecień w historii pomiarów. Dają muzykę, to włączam podcast. Znieczuli korki.
Lena radziła, bym zjechał z Poniatoszczaka od strony Saskiej Kępy. Z mostu radiowozy i ludzie przypominają figurki na makiecie. Podjeżdżam nad rzekę. Wysiadam w mdły chłód ciągnący znad wody i brnę po piachu do techników w kombinezonach. Jeden macha mi ręką i zsuwa maskę. Maro. Ma pulchną twarz i niepokojąco uważne spojrzenie.
– Martwa kobieta, dwadzieścia parę lat – zaczyna i prowadzi do ciała.
Odkrywa ją nagą, siną od śmierci i wody. Mokre włosy gmatwają się w piasku. Matowe oczy zamarły w uldze. Zjawiskową twarz natchnął tajemniczy zachwyt. Śmierć uduchowia. Ale tu…
– Co jej się stało? – pytam, przeszyty dreszczem.
– Płytka pręga na szyi jak po cienkim sznurze. Wygląda na uduszenie. Raczej niezgwałcona. Personalia nieznane, brak dokumentów, telefonu, ubrań, biżuterii… Ale zobacz to. – Rozchyla jej włosy. – Kosmyk na długości kilku centymetrów opleciony czerwono-czarną włóczką. To jedyna rzecz, jaką na niej znaleźliśmy.
– Ozdoba?
– Czerwoną włóczkę rozumiem. Ale po co oplatać czarne włosy czarną?
– Coś sugerujesz?
– Może to wiadomość od sprawcy. Widziałem już takie rzeczy.
– Świr?
– Nie moja działka. Wysłałem jej zdjęcia Lenie. Zaczęła ustalać jej tożsamość.
– Jak się tu znalazła?
– Wypłynęła owinięta roślinami. Znaleźli ją wędkarze. Szukamy śladów na brzegach. Mogła też zostać zrzucona z mostu. Sprawdzamy monitoring.
Węszę wzdłuż brzegów, w krzakach i między drzewami. Znajduję niedopałki, puste butelki, szczątki zwierząt, odłamki plastiku i szkła.
Po kwadransie dzwoni Lena. Mówi, że martwa kobieta to Karla Bielska, dwadzieścia trzy lata, sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów, pięćdziesiąt pięć kilogramów. Zatrudniana jako hostessa, modelka. Łatwo znalazła ją w necie po zdjęciach. Ostatnie miejsce pracy: agencja Nova na Hożej.
Wracam do centrum. Dalej zakorkowane. Parkuję na dziko na Hożej i ruszam piechotą.
Agencja Nova zajmuje kamienicę. Logo przypomina rozbłysk. Na recepcji nikogo. Ściany holu w półnagich zdjęciach. Rozgadane piękności pod oknem milkną, gdy wchodzi. Kołysze się z prezencją w białej garsonce, obracając wyniosły profil z kucykiem, jakby pozowała. Radzi coś jednej z dziewczyn. Poucza chłopaka z naręczem sukien. Stoi, dogląda, co by tu jeszcze. Zauważa mnie, to uśmiecha się i zagaduje:
– Dzień dobry, Inga Rucka, dyrektorka agencji, w czym pomóc?
– Jan Grot, wydział zabójstw.
Jej uśmiech gaśnie, oczy błyskają obawą. Gdy opowiadam o martwej Karli Bielskiej, pociera dłonie i kuli się jak z zimna.
– Tragedia… – szepcze. – Najpierw kolega próbował się zabić, a teraz ona…
– Co za kolega? Kiedy?
– Dziś w nocy. Wiktor Leski, nasz recepcjonista. Bardzo się z Karlą lubili. Dziwne, prawda?
– Jaka była Karla?
– Jak one wszystkie. Chciała podbić świat.
– A konkretnie?
– Piękna, wrażliwa, niegłupia. Dobra dziewczyna, nie tupeciara, co myśli, że jak jest ładna, to jest Bóg wie kim. Skromna i skryta. To nie pomaga w modelingu.
– Z kim się spotykała?
– Z pracy to z Wiktorem. Podobno się przyjaźnili. Słyszałam, że miała kogoś, ale nie znam, nie widziałam. Zwolniła się jakieś pół roku temu.
– Dlaczego?
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami.
– Jacyś wrogowie, zatargi z klientami?
– Nie sądzę. – Poprawia włosy i zerka na zegar przy recepcji. – Ma pan ochotę na kawę?
– Nie pijam. Wie pani, jak Wiktor Leski próbował się zabić?
– Podobno strzelił sobie w głowę i przeżył. Też dziwne, prawda?
Nie odpowiadam. Pytam ją, czy Karla ozdabiała czymś włosy, może fragmentami włóczki. Nic takiego nie kojarzy. Karla nosiła się oszczędnie. Bywało, że nie używała nawet makijażu.
– Może jeszcze wpadnę – mówię na koniec.
– Tu jest mój numer. – Podaje wizytówkę ze zdjęciem. – Proszę dzwonić.
Straciła rezon, ale nad sobą panuje. Kiedy wychodzę, słyszę, jak zagaduje kogoś o projekty strojów. Mam wrażenie, że jest zbyt spokojna jak na tę sytuację. Może tylko zachowuje profesjonalizm?
Wypytuję modelki i pracowników. Karla nie trzymała się z ludźmi z agencji. Ktoś widział ją z przystojnym blondynem. Więcej powiedziałby Wiktor. Niewiele tu o niej wiedzą. Nikt jej nie opłakuje. Są spięci, pod presją, ale z innych powodów. Z ulgą opuszczam to miejsce.
Ulica osacza hukiem i spaliną. Przesłonecznione miasto bieleje i oślepia. Chowam się za winkiel i dzwonię do Leny, niech sprawdzi, w którym szpitalu leży Wiktor Leski, ofiara postrzału w głowę. Mówi, że znalazła już adres Karli i wysłała radiowóz. Też tam jadę.
Znajduję osiedle na Płockiej, kluczę uliczkami. Drzewa na trawnikach zasłaniają numery bloków. Poznaję miejsce po radiowozie i gapiach pod klatką. Adres się zgadza, więc parkuję. Przeciskam się przez ludzi, trącam typa w kapturze. Gdera, to nie zwracam uwagi. Przy wejściu waruje mundurowy. Pokazuję odznakę, to mówi, które piętro. Klatka zalatuje zsypem. Zatęchła winda klekocze i skrzypi.
Drzwi mieszkania Karli lśnią na odrapanym korytarzu jak portal. M5 od progu jeszcze pachnie remontem. Salon, jakby przed chwilą wstawiono kanapę i meble. Kuchnia jak z ekspozycji – puste blaty i zlew.
Dopiero sypialnia wygląda na używaną. Okrągłe łóżko i aztecki dywan pasują do figurek z różnych stron świata. Na toaletce pełnej perfum wyróżnia się wytarta puszka po herbacie. W środku – psia sierść w folijce, pukiel blond włosów, łańcuszek, złotówka z 1995 roku i bursztyn z zatopionym w środku owadem. Do sypialni przylega garderoba pełna drogich ciuchów. Czwarty pokój to biblioteczka z całkiem ciekawymi pozycjami: sporo klasyki, głównie francuskiej, rosyjskiej i amerykańskiej.
Wypytuję sąsiadów. Mieszkała tu od niedawna, może pół roku. Kłaniała się, ale nie zagadywała. Znali ją tylko z widzenia, widywali z przystojnym blondynem – wysoki, włosy do ramion. Nie potrafią podać dokładnego rysopisu.
Dzwoni Karmazyn. Każe zejść – zaraz podjedzie. Wychodzę przed blok, to gramoli się z brudnego Passata. Podciąga wygniecione dżinsy na wystający brzuch i rozgląda się, gorejąc czerwonym obliczem ciśnieniowca. W zwężanych spodniach i szpiczastych pantoflach przypomina podstarzałego grubego błazna. Resztki włosów tańczą na wietrze jak czapka z dzwoneczkami. Odpala papierosa, to przystaję przed smrodem.
– Co myślisz? – Zaciąga się, łypiąc przekrwionymi oczami.
– Że za dużo palisz – odpowiadam.
– Stary, ja nie mam czasu. Mam sprawy gorsze niż to. Co myślisz o tej małej?
– Wygląda na uduszenie. Pewien szczegół na ciele… Oby nie świr.
– Co za szczegół?
– Kosmyk jej włosów opleciono czerwono-czarną włóczką.
– Może to ozdoba. – Wypuszcza dym i ciśnienie. – Oby nie świr. Trudno za nimi nadążyć. Jeden taki zabijał, bo pies mu kazał.
– Mógł zabić psa.
– Wpadł na to dopiero po zabiciu kilku osób.
– Znam tę historię.
– Mieszkanie należy do niej?
– Należało.
– Sporo jak na takie dziecko. Co ty w ogóle możesz o niej powiedzieć?
– Młoda, piękna, luksusowa, w domu drogie rzeczy… A na honorowym miejscu odrapana puszka z psią sierścią, włosami, monetą, kawałkiem bursztynu…
– Skarbiec małej dziewczynki. Widać umiała cieszyć się drobiazgami. Szkoda. Jedni kochają życie i umierają, innym nie zależy, a żyją.
– Masz kogoś na myśli?
– Nie, skądże. – Podnosi wielkie graby, jakby się poddawał. – Masz jakiś konkret?
– Jeszcze nic.
– To działaj. Spadam. Złapiemy się. – Zaciąga się łapczywie raz po raz, puszcza chmurę, pstryka petem i wsiada do auta.
Wracam do jej mieszkania. Przeglądam rzeczy. Najciekawszy bursztyn – jeśli prawdziwy, owad w środku ma miliony lat. Przypomina motyla; czarny tułów wygiął się jak w agonii, rozłożone skrzydła prześwitują, zniekształcone bąbelkami powietrza. Chyba prawdziwy. Zbyt niedoskonały na imitację.
Wjeżdżają technicy, więc nie chcę przeszkadzać. Mam co robić. Trzeba jechać do szpitala na Banacha. Lena ustaliła, że leczą tam Wiktora Leskiego.
Nabrzmiewa popołudniowy szczyt. Trudne do przebycia miasto dręczy i działa na nerwy. Zamyka w nagrzanym aucie na zapchanych ulicach w mozolnej grze świateł. Za długie czerwone. Pomarańcz. Za krótkie zielone. I tak w kółko. Pośpiech w ślamazarnym tempie.
Spomiędzy budynków wyrasta szpitalna forteca oblężona samochodami. W środku kolejki chorych i zagubionych. W upale gęstnieją zapachy wydzielin i chemii. Korytarzami dochodzą wołania i metaliczne zgrzyty. Pod windą rumor, jakby coś chciało wydostać się spod ziemi.
Zmęczona pielęgniarka zapowiada mnie i wpuszcza w chłód pachnącego kawą gabinetu z leżanką. Postawny lekarz z brzuchem obcina mnie, jakby stawiał diagnozę. Pokazuję odznakę i pytam bez ogródek:
– Co pan powie o przypadku Wiktora Leskiego?
– Strzelił sobie w głowę i nie trafił. – Śmieje się, odsłaniając nierówne zęby. – To znaczy, pan wybaczy, koledzy żartowali, że miał szczęście.
– Rozumiem. Co z tym Leskim?
– Włożył lufę do ust w taki sposób, że kula przeszyła policzek i samobójstwo nie wyszło.
– Myśli pan, że to samobójstwo?
– Na szczęście nie muszę o tym myśleć. Broń leżała przy nim. Wygląda na próbę.
– Kiedy będę mógł go przesłuchać?
– Pewnie za kilka dni. Jest w szoku.
– Wolałbym szybciej. Może być zamieszany w zabójstwo, a w takich sprawach każdy dzień opóźnienia zmniejsza szansę na skuteczne śledztwo.
– Przykro mi. Na razie nie jest w stanie zeznawać.
– Przyślę tu naszych specjalistów. Proszę zapewnić im komfort.
Zgadza się obojętnie i sięga po kawę. Upija i się kwasi – pewnie wystygła.
Spod szpitala dzwonię do Leny, czy ma coś nowego. Opowiada mi o kontaktach Karli:
– Dużo dzwoniła do Wiktora. Ale od sierpnia dwa tysiące siedemnastego najwięcej rozmawiała z kimś, kto używał numeru na kartę, zarejestrowaną na podstawioną osobę. W esemesach nazywała go Bursztyn.
– W mieszkaniu Karli znalazłem bursztyn z zatopionym owadem.
– No widzisz. Ich kontakty to klasyka: flirt, spotkania, imprezy. Szybko zostali parą. Prawie się nie kłócili. Od września dwa tysiące siedemnastego Bursztyn i Wiktor też zaczęli się kontaktować.
– Pojawił się w życiu Karli, a potem Wiktora.
– Znalazłam coś jeszcze. Wiktor pracował wcześniej w sex shopie z Pawłem Pastorem, który przyjechał tu pięć lat temu z Ełku. Notowany za pijaństwo, rozróby, wykroczenia drogowe i narkotyki: kilka razy posiadanie, raz zawiasy za sprzedaż. Niezły artysta. W wytrzeźwiałce na Kolskiej znają go jako stałego klienta. Jego telefon łączył się z Bursztynem. Inny telefon łączył się z Bursztynem i Pastorem. Zarejestrowany na Krzysztofa Jaśminowskiego, który pochodzi z Przejścia, mieszka w Warszawie i pracuje na Domaniewskiej. Dałam już znać dzielnicowym, żeby ich pościągali.
– Świetna robota, Lena.
– Widzisz, do czegoś się jednak nadaję.
– Co ty mówisz? Jesteś wyjątkowa.
– Dobra, weź…
Żegna się i rozłącza.
Jestem niedaleko Domaniewskiej, więc jadę pogadać z Jaśminowskim. Docieram dość szybko, bo korki w przeciwną stronę.
Oszklone biurowce lśnią w słońcu, jedne przy drugich, jak piętrząca się fala. Przy wejściach zadumani palacze puszczają chmury. Ulice są tu puste jak szkolne korytarze podczas lekcji. Owiany złą sławą Mordor śmierdzi petami, popiołem, nudą i przymusem.
Wywołuję Jaśminowskiego przez recepcję na dole. Czekam w holu na sofie między drzewkami w donicach. Schodzi wcześnie posiwiały chuderlak koło czterdziestki. Cały na czarno, jak w żałobie, ściska smycz z identyfikatorem. Przedstawiam się, to sztywnieje. W oczach ma pytanie, które boi się zadać. Pokazuję mu numer telefonu Bursztyna i pytam, czyj to. Twierdzi, że nie wie, i jeszcze bardziej się spina.
– Dzwoniliście do siebie wiele razy – zauważam.
– Może i tak – mruczy. – Nie pamiętam numerów znajomych. To nie lata dziewięćdziesiąte.
– Pokaż telefon.
– Nie muszę.
– Mogę sprawić, że będziesz musiał. Przychodzę nieoficjalnie. Doceń to. Nie chcę ci robić problemów.
Ociąga się. Niechętnie podaje telefon. Na wygaszaczu ma kosmos – błękitna mgławica przypominająca oko. Wbijam numer, wyświetla się „Bursztyn”.
– Kto to? – zapytuję.
– Przyjaciel. Dorastaliśmy razem.
– W Przejściu?
– Tak. O co chodzi?
– Jego imię i nazwisko?
– Tomasz Bursztynowicz – mówi po chwili wahania i ucieka wzrokiem na wchodzących do holu facetów w garniturach i ruch uliczny za wielkimi oknami.
– Gdzie go znajdę?
– Nie wiem.
– Nie wiesz, gdzie mieszka przyjaciel?
– Często zmienia adres.
– Dlaczego?
– Nie wiem – irytuje się. – Lubi być w ruchu?
– Gdzie mieszkał ostatnio?
– Przy Racławickiej. Nie znam adresu. Raz u niego byłem. I to rok temu. Łapaliśmy się przy metrze.
– Gdzie pracuje?
– Nie wiem.
– Miał dziewczynę?
– Zawsze jakąś miał.
– Często zmieniał?
– Dosyć.
– Zaliczał?
– Nie angażował się. O co chodzi?
– Szukamy go w sprawie zabójstwa kobiety. Karla Bielska. Znałeś?
– Nie.
– Nie znałeś dziewczyny przyjaciela?
– Dziewczyny? – nie dowierza. – Nie znałem. Rzadko się widujemy. – Zamyśla się z bólem na twarzy zdradzającym trudną do zniesienia wizję. – Myśli pan, że to on?
– Nie wiem. Znasz Pawła Pastora?
– Pracował tu ze mną. Zwolnili go ze dwa lata temu.
– Za co?
– Przyszedł na kacu i zasnął w kiblu. Obudził się po zamknięciu biur i narobił krzyku.
– Zna się z Bursztynem?
– Zna.
– Skąd?
– Przeze mnie.
– Co ich łączy?
– Nic. Chyba. Nie wiem.
– Może jeszcze wpadnę.
Spocił się i poczerwieniał. A przecież go oszczędzałem. Żegna mnie z ulgą. Piętnaście lat w korpo zostawiło ślady – żonaty, dzieciaty. Ma zszargane nerwy. Lena przejrzała mu Fejsa. Według niej to marzyciel uciekający w książki i filmy. Pewnie chciałby coś zmienić. Twarz ma udręczoną codziennie tym samym niezupełnym życiem bez wyjścia. Niektórzy nie mogą przywyknąć do swojego losu. Zerka za mną ukradkiem, gdy odchodzę.
Trzeba jeszcze do firmy. Gorąc zelżał i korki już trochę mniejsze. Miasto łapie oddech.
Sporo po godzinach Karmazyn pali u siebie przed kompem. Śmierdzi jak na melinie. Na mój widok gwałtownie pstryka myszką. Na szybie za nim znika, odbita z ekranu, naga kobieta.
– Nie masz, synu, życia prywatnego? – sarka, męcząc peta.
– A ty co tu robisz, zamiast zbierać się na majówkę?
– Nie chce mi się wracać do domu. – Ciągnie peta jeszcze i jeszcze, jakby się nad nim znęcał, gasi pieczołowicie i podnosi zmęczone oczy znad przepełnionej popielniczki. – Jutro grill w Miedzeszynie. Będzie się działo. A ty gdzie się wybierasz?
– Nigdzie. Najlepiej wypoczywam w domu.
– Dziadyga. Opowiadaj, co masz.
Opowiadam. Narzeka, że to niewiele. Pogadamy po majówce.
Do domu docieram później niż zwykle. Nie muszę robić zakupów. Uzupełniam zapasy po trochu, jak mam ochotę. Na co dzień kupuję tylko pieczywo w sklepie osiedlowym.
Przebieram się i włączam muzykę. Trening stał się nawykiem jak mycie zębów, a coś mnie wstrzymuje. Łóżko kusi, żeby poleżeć. Przełamuję lenistwo i się rozgrzewam: skłony, wymachy, pompki, potem sztanga. Z każdą serią znikają wątpliwości. Od wysiłku przestaję myśleć. Troski odpływają. Trening jest amatorski, a relaks profesjonalny. Szukamy ulgi na wszelkie sposoby. Trzeba z nią uważać, bo uzależnia.
Rozluźniony idę pod prysznic. Woda spływa po ciele. Nie trzeba więcej. Dzwoni Lena.
– Jak zwykle w porę – żartuję.
– A co, na golasa jesteś?
– Ta.
– Phi… Jak tam? Znalazłeś coś?
– Niewiele.
– Ja też nie za dużo. Co robisz?
– Trening, prysznic, zaraz obiad…
– Poniedziałek to, z tego, co pamiętam, zestaw numer jeden?
– Ta. – Uśmiecham się. – Specjalność zakładu.
– Ryż, pierś z kurczaka i surówka z czerwonej?
– Zgadza się.
– Jesteś walnięty – śmieje się ze mnie.
– Z góry wiem, co zjem, żeby nie tracić czasu. Spokojnie potrenować i zjeść.
– Jakieś plany na majówkę?
– Żadnych. Oprócz kontemplacji, oczywiście. Jak to w zakonie.
– Jednoosobowym?
– Moim własnym.
– Kontemplacji? To co tam właściwie się robi?
– Praktykuje poznanie metodą naukową.
– Brzmi strasznie.
– Trochę jest.
– Idziesz na zmarnowanie, chłopaku.
– Jak my wszyscy.
– A celibat w tym zakonie?
– Nie jest obowiązkowy.
– Przynajmniej tyle. Dobra, kończę. Wyjeżdżam. Muszę się zrobić na bóstwo.
– Ty nie musisz.
– Ta, weź… Nara, pa.
Włączam ulubionego profesora. Dziś mówi o dziejach religii. Podgrzewam kurczaka i ryż. Otwieram surówkę. Jem obiad z profesorem. Jego fascynujący wykład pomaga mi przetrwać sprzątanie kuchni. Zalegam około dwudziestej. Dzień się stabilizuje.
Dziecko z góry znów płacze. Oni mówią o nim, nie do niego, jak lekarze nad pacjentem przed operacją. Krzyczy, aż się zanosi, a oni to pokrzykują na nie, to zabawiają…
Przełączam się na słuchawki i wracam do wykładu.
Wtorek, 1 maja 2018
Pobudka jak w inny sen. Znowu mi się to śniło – tryskająca krew, której nie mogę zatamować. Przebłyski przeszłości przesłaniają poranek. Trudno wejść w dzień. Głowa stawia mi opór. Ciało ciągnie mnie w dół, jakbym tonął.
Mam wolne, więc odpuszczam rutynę. Te same czynności co rano nasuwają powtarzanie tego samego dnia. Zmuszam się, by pobiegać.
Rozruszany i lżejszy dzwonię do huty. Pytam, co z Pastorem, którego kazałem pilnie doprowadzić. Dyżurny policjant nic o tym nie wie, tłumaczy się Świętem Pracy. Wolę nie komentować.
Sam jadę do Pastora. Miasto mogłoby zawsze być takie puste. Szybko docieram na Mokotów. Blok przy Taśmowej obstawiają samochody, na których rozpryskuje się słońce. Zmartwiałe drzewa o ściętych konarach otaczają śmietnik z cegły. Kawki i gawrony żerują na wypalonym trawniku, rozrzucone bezładnie, ale jak się przyjrzeć, widać w tym porządek. Ptaki nie wchodzą sobie w paradę.
Pastora nie ma. Pod jego drzwiami znajduję odłamki plastiku, ciągnące się aż do windy. Na dole tropy wiodą do śmietnika zamkniętego na kłódkę; przez kraty dostrzegam roztrzaskany telewizor. Wracam pod drzwi. Pukam znowu. Głucho.
Nie mam czasu powęszyć, bo wzywają mnie do zabójstwa. Młode małżeństwo balowało z kumplem. Rano mąż zauważył, że śpiący ziomal ma pieprzyk w tym samym miejscu co jego synek. Zabił chłopa we śnie, przekonany, że uwiódł mu żonę, a dzieciak nie jest jego. We krwi sprawcy wykryto alkohol, mefedron i kannabinoidy. Wyszło, że się mylił. Przesłuchania, procedury i przepychanki z rodziną zajmują mi resztę dnia.
Pastora nie doprowadzają. Święto Pracy. Nic już z tego dnia nie wycisnę.
Środa, 2 maja 2018
Dopiero po południu mundurowy doprowadza Pastora do mojego pokoju.
– Pięć razy do niego łaziłem – wyjaśnia. – Dobijam się drugi dzień i nic. Myślałem, że znów go nie ma. Siadam pod blokiem zapalić, a ten wychodzi do sklepu. Spał.
Pastor dalej jest zamulony i rozczochrany jak po wyjściu z łóżka. Wygnieciony, jakby włożył pościel. Wskazuję mu krzesło naprzeciw mojego biurka z komputerem. Siada z zaciśniętymi ustami i patrzy spode łba.
– Pił coś? – pytam i wstaję po akta leżące na parapecie.
– Alkomat nic nie wykazał.
– Dzięki, zostaw nas.
Wracam za biurko i czekam, aż wyjdzie.
– Co bierzesz? – pytam Pastora.
– Nic – kłamie.
– A ja myślę, że wszystko. Na dziś obstawiam depresanty. Racja? Chyba tak, bo mina ci się wydłuża. Dojdziemy do tego. Najpierw powiedz, co wiesz o Karli Bielskiej.
– O kim?
– Karla Bielska. Nie ściemniaj. Mam cię zamknąć, żebyś zmiękł?
– Nie znam jej za dobrze.
– Skąd ją znasz?
– Przez Wiktora Leskiego. Pracowałem z nim w sex shopie.
– Kiedy i jak ją poznałeś?
– Z rok temu. Przyszła do shopu po bieliznę na pokaz czy coś. Wiktor ją obsługiwał.
– Znał ją wcześniej?
– Nie wiem. Wybrała, zapłaciła i wyszła.
– Ozdabiała czymś włosy?
– Nie zauważyłem. Z bliska widziałem ją jeszcze tylko raz. Potem załatwiła Wiktorowi pracę w agencji modelek i on też zniknął. Nie lubił sex shopu.
– Dlaczego?
– Źle znosił klientów: zniszczone prostytutki, dzieciaki wpadające dla zgrywu, desperatów kupujących viagrę. Wrażliwy z niego typ, a raczej drażliwy. Nosi się jak luj, ale gra estetę.
– A Bursztyn? Jak poznał Karlę?
Spuszcza wzrok i zafrasowany drapie się po głowie na szympansa.
– No mów – cisnę. – Nie ukryjesz tego. Dziś mało co da się ukryć. Karla nie żyje, a ty już jesteś w to zamieszany.
– Nie żyje? – dziwi się, ale niezbyt go to rusza. Najwyżej interesuje jak serial czy wiadomości.
– Znaleziono ją martwą w rzece.
– To nie Bursztyn.
– Dziękuję, wysoki sądzie. Nie chcesz kłopotów, to mów, jak było.
– Wystawiłem mu ją. Zaaranżowałem spotkanie.
– Jak?
– Oglądaliśmy laski na Insta. Bursztyn chwalił się podbojami. Ja mu, że znam lepszą. Pokazałem profil Karli, to z miejsca się wkręcił i chciał z nią ustawiać. Mówię: nie ma jak, sporo młodsza, inne pokolenie. On, że nie takie wyrywał. Napalił się, że nie dawał spokoju. Normalnie obsesja. Z tydzień obmyślał, jak tu ją podejść. Wypytywał o jej znajomych, to powiedziałem o Wiktorze. – Milknie, wystraszony, że zdradził za dużo. Z miną zapadającego się w bagnie zerka na półki z dokumentami, porysowany plan miasta na ścianie i stare plakaty profilaktyczne.
– Co dalej? – pytam. – Mów. Mam cię straszyć? I tak powiesz. Nie przedłużaj.
– Powiedziałem, że Wiktor lubi kryształ, to Bursztyn wymyślił, że ogarnie mu tanio, ale ma przyjść z Karlą. Kazał mi to ustawić, to resztę już załatwi. Przekonałem Wiktora tematem za pół darmo. Bursztyn dołożył do tego parę stów, tak mu zależało.
– Co potem?
– Mówił, że poszło jak trzeba i ją wyrwał.
– Jak im się układało?
– Chyba dobrze. Bursztyn złagodniał, rzadziej się pojawiał. Bekę mieliśmy, że się zakochał, a mówił, że miłość to syf.
– Mieliśmy, czyli kto?
– Ja, Marcin i Gietas.
– Gdzie ich znajdę?
– Marcin wyjechał do Anglii parę miesięcy temu. Gietas ściął się z Bursztynem, dostał od niego i wsiąkł. Nie wiem, gdzie jest. Ze dwa tygodnie go nie widziałem.
– Jak poznałeś Bursztyna?
– Z rok temu Jaśmin przyszedł z nim do mnie do sklepu. Krzysiek Jaśminowski, kolega z korpo.
– Jak to było?
– Niewiele pogadaliśmy. Bursztyn mnie zirytował bezczelną pewnością siebie. Parę dni później wpadł na sklep z chudą lalką w czerni, gotycką taką. Długo siedzieli w przymierzalni. Skumałem, że się pieprzą. Nieraz tak miałem. Kiedyś jedni chcieli, żebym się przyłączył…
– Do rzeczy…
– Bursztyn wyszedł pierwszy. Miał gdzieś, że ich obczaiłem. Zaczęliśmy rozmawiać. Gadka poszła jak strumień, natychmiastowe porozumienie. Okazało się, że mamy podobne podejście do życia, lubimy te same filmy, pisarzy. Lubi Turgieniewa, jak ja. To żaden kretyn. Wiem, co mówię.
– Bo skończyłeś polonistykę?
– Wie pan?
– Jak widzisz. Co dalej?
– Spieszył się, wołał tamtą. Była napruta. Marudziła, to zostawił mi ją na sklepie. Miałem z nią potem. Buszowała, robiła bekę ze sztucznych fiutów, zarzygała mi…
– Nie przynudzaj. Co dalej z Bursztynem? Jak rozwijała się wasza znajomość?
– Czasem wpadał do sklepu pogadać.
– Pogadać? Co przynosił?
– Nic. Najwyżej się jarało i odstawiało.
– Co?
– Walki na sztuczne fiuty XXL i tym podobne. – Uśmiecha się na wspomnienie.
– A lewizna?
– Jaka lewizna?
– Nie umiesz kłamać. W ogóle cienki we wszystko jesteś. Wziąłeś się do dilerki, to z miejsca cię namierzyli. Pić też nie umiesz. – Otwieram akta. – Trzynaście zgłoszeń w związku z alkoholem w ciągu dwóch lat. Ostatnie sprzed pół roku: byłeś tak nawalony, że sprzątaczka obezwładniła cię szczotką i wezwała policję. Do tego awantury w knajpach i na mieście: pobiłeś ulicznego mima, zdemolowałeś obuwniczy i tak dalej. W izbie na Kolskiej jesteś stałym klientem. Tylko rachunków nie płacisz. I komornik cię ściga, za to i za inne sprawy. Kilku komorników. Jakimś cudem nie straciłeś dotąd prawa jazdy. Pracowałeś w korpo, w gazecie, w knajpie, w sklepie i zawsze wylatywałeś.
– Przez nadużywanie – bagatelizuje, jakby miał to za sobą.
– Z sex shopu też za to?
– Tu za co innego. Szef skumał, że wstawiam na sklep własną viagrę i zgarniam zysk.
– Błyskotliwe. Dlatego zacząłeś dilować?
– Co?
– Słuchaj, mam gdzieś, czy dilowałeś, czy kradłeś. Interesuje mnie tylko sprawa śmierci Karli. Co działałeś z Bursztynem?
Czochra włosy i wzdycha. Zerka za okno, na chmury rozmazane po niebie jak szpachlą. Głośno wypuszcza powietrze i mówi:
– Wywalili mnie z sex shopu, to trochę piłem. Nie chciało mi się szukać kolejnej dennej pracy, to poprosiłem Bursztyna o pomoc. Potrzebował kierowcy.
– I co?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Odcienie przemocy
ISBN: 978-83-8423-239-2
© Grzegorz Karwowski i Wydawnictwo Novae Res 2026
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Kinga Kosiba
KOREKTA: Paulina Górska
OKŁADKA: Oliwia Błaszczyk
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
