Noli me tangere! - Andreas Hoff - ebook + audiobook

Noli me tangere! ebook i audiobook

Andreas Hoff

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego dnia Krzysztof Tuczyński de Wedel, wielki pan na włościach i zagorzały krzewiciel wiary katolickiej, spotyka na drodze piękną chłopkę. Sądząc, że dziewczyna jest protestantką, postanawia ją pohańbić i w ten sposób zasłużyć się w oczach Boga. Gwałcona dziewka rzuca mu w twarz znamienne słowa: Noli me tangere! Wkrótce do Tuczyńskiego dociera wiadomość, że kobieta jest katoliczką, a jej imiona to Maria Magdalena…

Prawie cztery wieki później na tej samej drodze ktoś morduje młodą dziewczynę, wracającą z randki do domu. W toku śledztwa okazuje się, że zwłoki kobiety leżały w pozie przywodzącej na myśl wizerunek świętej Marii Magdaleny z pobliskiego kościoła. Wygląda na to, że zmory przeszłości wcale nie odeszły w zapomnienie, co więcej – domagają się zadośćuczynienia…

– Panie, medyka, szybko!
Krzysztof porwał się zza stołu i mimo protestów wbiegł do komnaty żony. Stanął jak wryty w progu i nie mógł się ruszyć. W łóżku leżała Marianna, spazmatycznie próbując złapać powietrze. Na jej piersiach siedziała postać w białej szacie. Odwróciła do niego głowę, a wtedy poznał zawzięte i harde spojrzenie Marii Magdaleny, którą rano wydał na śmierć. Twarz miała woskowobiałą, bez kropli krwi, niemal przeźroczystą. A na szyi szerokie cięcie.
Próbował krzyczeć, aby ją zabrano, ale z gardła wydobywało mu się tylko charczenie. Opadł bezwładnie na kolana. Żona przestała się ruszać. Wtedy zjawa przykryła twarz nowo narodzonego synka dłonią i puściła dopiero, gdy zsiniał. Spojrzała mu jeszcze raz w oczy i rozpłynęła się w powietrzu. Krzysztof nie widział biegających akuszerek, nie słyszał krzyków i zawodzenia. Dał się wyprowadzić z komnaty. Przybyły medyk stwierdził śmierć młodej matki i dziecka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 26 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
3,7 (59 ocen)
19
11
24
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michaa40

Dobrze spędzony czas

Książka opowiada nie tylko o czasach współczesnych, ale również o czasach historycznych. Motywem przewodnim jest postać Marii Magdaleny. Autor poprzez dwie historie próbuje przybliżyć czytelnikom historie jej życia. Czytając książkę poznajemy historię Krzysztofa Tuczyńskiego de Wedel, który był wielkim panem i katolikiem na ziemiach polskich w XVII wieku. Pewnego dnia podczas swojej podróży spotyka on młodą dziewczynę, którą gwałci. Po jakimś czasie dowiaduje się, że była ona katoliczką. Od tej chwili jego życie diametralnie się zmienia. Współczesny wątek w powieści dotyczy brutalnego morderstwa popełnionego na młodej dziewczynie. Mieszkała ona w małym miasteczku i przez mieszkańców była uznawana za zmorę. Podobnie jak w przypadku historycznej ofiary nosiła imiona Maria Magdalena... Książka bardzo mi się spodobała. Nie tylko dlatego, że autor w interesujący sposób opisał sprawę morderstwa i dochodzenia. Spodobał mi się także wątek historyczny, który, jak zastrzega autor, zdarzył się...
10
vikusia20

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa!
00

Popularność




Od autora

Głównym celem, który mi przyświecał w pracach nad książką, była chęć ujawnienia tego, co „pan na Tucznie”, czyli Krzysztof Tuczyński de Wedel, a także pośrednio XVII-wieczny kościół, chciał skryć jak najgłębiej. Ewangelia Marii Magdaleny księdza Jakuba Wujka jest dziełem trudnym, wieloznacznym, niepełnym – gdyż brakuje początkowych stron – opartym o zniszczone papirusy, którego odbiór utrudnia także archaiczna polszczyzna, nie zawsze zrozumiała dla współczesnego czytelnika. Być może jest także nieco zniekształcona przez tłumacza, bo nie we wszystkim pozostaje spójna. Nie dowiemy się tego, gdyż papirusowy oryginał wraz z łacińską kopią został wywieziony przez Wedla do Rzymu i nie wiadomo, czy się zachował. Istnieją pewne poszlaki, że polska i łacińska kopia sporządzona dla Wedlów nie były jedyne, że Jakub Wujek pozostawił także jedną kopię dla siebie. Jeśli tak było, to zaginęły one lub zniszczono je celowo, jako herezję, po jego śmierci w Krakowie lub w Poznaniu, przy przenoszeniu Kolegium Jezuickiego do nowej siedziby w 1733 roku. Albo też zostały spalone po kasacie zakonu jezuitów i przejęciu szkoły przez Komisję Edukacji Narodowej. Skąd tłumaczenie znalazło się w moich rękach? Po śmierci ostatniego z Wedlów-Tuczyńskich, Andrzeja, w 1717 roku, ich ród wygasł, a zamek w Tucznie podupadł, przechodząc z rąk do rąk, najpierw Mycielskich, a potem Niemojowskich. Po pierwszym rozbiorze Polski znalazł się na terytorium Prus. Spisany ręcznie staropolszczyzną niezrozumiały manuskrypt z zamkowej biblioteki nie wzbudzał pewnie większego zainteresowania. Gdy w początkach ubiegłego wieku zamek przystosowywano na potrzeby niemieckiego Caritasu, tworzącego w nim szpital, kilka skrzyń z księgami zostało zakupionych w akcie charytatywnym przez bogatego junkra pruskiego Hoffa, mojego pradziada, mającego jeden ze swoich majątków pod Lesznem. Wśród nich był manuskrypt, który udało mi się zidentyfikować jako gnostycką Ewangelię Marii Magdaleny, odkryć jego historię i autora przekładu. Potwierdza to też datowany dopisek o wyraźnie innym charakterze pisma, zrobiony wedle najwyższego prawdopodobieństwa ręką Katarzyny Opalińskiej, czyli matki Krzysztofa Wedla, który znajduje się na końcu dzieła. (Egipska Ewangelia Marii Magdaleny przywieziona z poselstwa do Konstantynopola, dar od stryjostwa Opalińskich w tłumaczeniu imć Xiędza Jakuba Wujka, Tuczno A.D. 1572).

Tłumaczenie Ewangelii jest jednym z dwóch rękopisów Jakuba Wujka, które przerwały wojenną zawieruchę w mojej rodzinie, w neutralnej Szwajcarii. Aby dzieło nie było przedmiotem badań tylko grupki egzegetów i stało się bardziej strawne dla czytelnika, postanowiłem dla żartu i zabawy ze stylem obudować je współczesną formą kryminału. Poza Martwem zachowałem autentyczne nazwy miejscowe, ale oczywiście wszelkie podobieństwo do miejsc, osób i zdarzeń współczesnych jest zupełnie przypadkowe. Wątek historyczny został oparty na faktach.

Andreas Hoff

– A dusze mają? – Nie wiadomo, ale tak myślę, że animalibus są podobniejsi.

Henryk Sienkiewicz, Potop

Martwe

Martwe jest małą, zagubioną wśród lasów i jezior starą wioską, której początki kryje mrok średniowiecza. Wieki burzliwych losów tej pogranicznej ziemi odcisnęły na niej swoje piętno. Ostatnia wojna wygnała stąd żywioł niemiecki, a napłynęli nowi ludzie, głównie z Kresów Wschodnich. Większość z niewielkiej społeczności pracowała przy wyrębie, latem ludzie zbierali i sprzedawali grzyby i jagody, zawzięcie kłusowali, pędzili dobry bimber, który brali nawet policjanci z pobliskiego miasteczka. Uprawiali spłachetki ziemi i klepali biedę. Tylko cwany Miron potrafił wyciągać pieniądze z unijnych dopłat i od kół łowieckich za szkody, jakie mu robiła w kukurydzy zwierzyna. Ale on umarł zaduszony przez zmorę. I na pewno tak było, choć ksiądz z Tuczna, który przyjeżdża co niedzielę odprawiać mszę w starożytnym martwiańskim kościółku, mówi, że to bzdury, że się nachlał i udusił własnymi rzygowinami. Co on tam wie, dobry bimber jeszcze nikomu nie zaszkodził. A już na pewno nie temu Niżowcowi.

Noc

Piaszczysty leśny dukt jaśniał srebrnym światłem księżyca w pełni. Nitka drogi poprzerywana była długimi cieniami sosen kołyszących się leniwie na nocnym wietrze, który marszczył taflę martwego jeziora. Z odległości niosło się głębokie, ponure, długie puu-huu, zwielokrotnione echem odbijającym się od ściany drzew otaczających jezioro, przy którym milkło wszystko w kniei. Głos puchacza, choć przez ludność wioski utożsamiany z wołaniem demona Buboka, był dla Magdy jak miła muzyka. Wychowana w lesie i znająca go jak mało kto dziewczyna po raz pierwszy w całym swoim dwudziestotrzyletnim życiu wreszcie była szczęśliwa. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc nocną pieśń lelka, przypominającą z dala terkotanie silnika. Ludzie we wsi mówili, że im kozy i krowy w nocy doi. Ach, te wieczne zabobony, wierzenia, przesądy. I ona wśród takich ludzi musiała dotychczas żyć. Ale już niedługo, wkrótce stąd wyjedzie. Wracała do domu przez las, który dobrze znała. Świecił księżyc w pełni, a sylwetka Magdy rzucała cień na jasny pasek drogi. Wiatr szumiał w drzewach, pędząc kłębiaste chmury raz po raz przesłaniające jasną tarczę. Świeciła sobie wtedy nowym iPhone’em, który dostała od ukochanego mężczyzny.

Wszystko się jakoś ułoży, uśmiechnęła się w duchu.

Las, niebo, ciepła noc, wiatr rozwiewający jej naturalnie jasne włosy, spotkanie z ukochanym – to była magia, wreszcie miała żyć tak, jak sobie wyśniła i wymarzyła. Jako siódme dziecko, najmłodsza z całego rodzeństwa, była uznana przez mieszkańców wsi za zmorę.

Co za prymitywy, co za głupie wierzenia – pomyślała.

W tej chwili ją to bawiło, ale wcześniej nienawistne twarze części sąsiadek i rozmowy cichnące, gdy się zbliżała, wprawiały ją w zakłopotanie.

Gdy zmarł we śnie Miron, najbogatszy gospodarz we wsi, chłop na schwał, jurny i durny, ojciec połowy dzieciaków w okolicy, została obwiniona przez część mieszkańców o to, że go jako zmora zadusiła w nocy. Szczególnie że wszyscy widzieli, jak kilka dni wcześniej przystawiał się do niej pijany. Podrapała mu wtedy twarz. Obrzydliwy, obleśny, śmierdzący gnój. Nie tak jak jej ukochany. W sumie dobrze, że pijaczyna zdechł.

Spojrzała na ekran komórki – akurat była północ i Magda zachichotała w duchu. Odwróciła się tyłem do księżyca i zrobiła sobie selfie. Wiedziała, że ładnie wyszła, bo przecież była śliczną dziewczyną. Chciała od razu wrzucić na Instagram, niech Kaśka rano pęknie z zazdrości, ale nie mogła wysłać. Ach, zasięg na tej pieprzonej wsi jak zwykle beznadziejny. Już niedługo wyprowadzi się stąd do swojego ukochanego i urodzi mu upragnione dziecko. Wcisnęła „ponów próbę” i gdy wpatrywała się w ekran, ktoś popchnął ją, jednocześnie podcinając nogi. Upadła na kolana, a gdy próbowała się podnieść, poczuła nagłe szarpnięcie za włosy, odginające jej głowę do tyłu.

Nawet nie czuła bólu, tylko zwierzęcy strach, gdy nóż podrzynał jej gardło. Próbowała krzyczeć, lecz z przeciętej pod krtanią tchawicy wydobywało się tyko rzężenie, a z żył szyjnych z każdym uderzeniem rozszalałego serca wypływała strumieniem krew. W poświacie księżyca widziała nad sobą sylwetkę mordercy i gdy wydawało jej się, że go rozpoznaje, straciła przytomność. Osunęła się na lewy bok, na skarpę przy drodze, głowa opadła jej bezwładnie na ramię i wtedy uszło z niej życie. Księżyc zaszedł za chmurę, spuszczając zasłonę nocy na miejsce zbrodni. Zanosiło się na deszcz.

Nazajutrz po zabójstwie

– Kurwa, co za bajzel – prokurator Golda zaklął niezadowolony. Była sobota, a on musiał wstać rano, wyrwany z łóżka za sprawą tego pieprzonego morderstwa młodej dziewczyny. Dobrze, że chociaż ten nowy młody kryminalny przyjechał po niego. Kac po wczorajszym chlaniu nadchodził jak wezbrana fala, a Golda czuł, że będzie gorzej, gdy wytrzeźwieje do końca. Mdliło go. – No mów, co mamy? – zapytał w końcu.

– Zwłoki młodej kobiety z poderżniętym gardłem w lesie, kilometr od Martwego. Byłem tam, niczego nie ruszaliśmy. – Młody Linde, świeżo upieczony szef działu kryminalnego w Wałczu, starał się brzmieć profesjonalnie. – Ciało jest jeszcze ciepłe, stary lekarz z pogotowia, Cieśliński, mówi, że dziewczyna nie żyje od kilku godzin.

– Jakieś ślady?

– No są, niestety rozmyte przez deszcz. Jej ślady i ślady dużych stóp odbite w piasku. Byłem tam tylko chwilę, więc nie przyglądałem się dokładnie, ale teraz wszystko obejrzymy. Technicy też już powinni być.

– Kto ją znalazł? – spytał prokurator.

– Miejscowa kobieta z Martwego, która wcześnie rano poszła do lasu sprawdzić, czy są już grzyby. Zadzwoniła po pomoc, pojechali najpierw policjanci z Huczna, oni wezwali mnie.

– Trzeba ją przesłuchać – powiedział Golda i zacisnął zęby, żeby nie rzygnąć. Jedź, cholera, trochę wolniej – pomyślał.

Nie lubił takich młodych nadgorliwców. Z jego poprzednikiem, starym komisarzem Kozłem, znali się jak łyse konie, lubili i rozumieli bez zbędnych słów. Przydałby się teraz zamiast tego dupka.

– Jasne, ale nie sądzę, żeby miała z tym coś wspólnego. Tyle że od razu ją rozpoznała, denatka to mieszkanka wioski, Maria Magdalena Zasadna, którą znała od dziecka.

Gdy dojechali na miejsce, technicy już pracowali. Policjanci trzymali zrozpaczoną matkę i odganiali tłumek miejscowych. Na wysokim poboczu leśnej drogi, w nienaturalnej pozycji, jakby klęcząc, z głową wspartą na lewym ramieniu, leżała w kałuży zakrzepłej krwi młoda kobieta. Gdyby nie bladość oblicza i długie cięcie u dołu szyi, wyglądałaby, jakby spała.

Precyzyjnie, jak chirurg – pomyślał Golda. – Cholera, nigdy się nie przyzwyczaję.

Zmarła przypominała mu własną córkę studiującą prawo w Poznaniu. Był z niej dumny. Poczuł, że wczorajsza kolacja podchodzi mu do gardła, i poszedł rzygać do zagajnika.

* * *

Młody Linde od dziecka chciał być gliniarzem, zawsze interesowało go rozwiązywanie zagadek. Z zapałem czytał kryminały, starając się zgadnąć wcześniej, kto zabił, śledził w telewizji programy Fajbusiewicza, nawet gdy ten przeniósł się do jakichś niszowych kanałów. I choć skończył prawo z jednym z najlepszych wyników na roku, to nie porzucił tej myśli.

Przez rok terminował w wydziale kryminalnym w Wałczu pod okiem starego komisarza Kozła, będąc jego zastępcą. Szanował go za doświadczenie, nieustępliwość w dążeniu do wyjaśnienia sprawy, za dbałość o szczegóły i pryncypialność, jeśli chodzi o prowadzenie śledztwa.

Prawdziwy stary pies z dobrej komuszej szkoły – myślał o nim.

A teraz przenieśli Kozła na przyśpieszoną emeryturę. Za to, że pobił w lesie pod Piłą bułgarską dziwkę. Dziwka chyba wiedziała, z kim ma do czynienia, więc, jak głosiła plotka, bardzo się starała i wykazała się dużą manualno-oralną aktywnością, ale po piętnastu minutach zajadłej walki, nie uzyskawszy nawet cienia efektu, poddała się. Ponoć się roześmiała i za to dostała wpierdol. Kosicki, czyli alfons dziwki, na początku szumiał, ale też dostał wpierdol podczas przesłuchania, więc przestał i nawet sam przeniósł dziwkę pod Szczecin.

Sprawie ukręcono łeb, ale Kozioł skończył na emeryturze. Ludzie w Wałczu mówili, że żona też odeszła od niego, bo ją regularnie lał, ale Linde w to nie wierzył. Ot, takie babskie gadanie, pewnie się rozstali, bo on ciągle był w robocie. Albo dlatego, że pięć lat temu stracili jedynego syna. Nasikał po pijaku na przewody trakcji kolejowej z wiaduktu koło Wałcza. Łuk elektryczny upalił mu przyrodzenie i tego nie przeżył. Od tego czasu zgorzkniały i samotny Kozioł zatracił się w alkoholu i robocie, w obu z równym zacięciem. Jego jedyną pociechą była nieślubna wnuczka Wiktoria, którą syn zdążył spłodzić, zanim spaliło mu fujarkę. Wiktoria miała teraz siedem lat i była bardzo bystra, w przeciwieństwie do swojej matki, którą Kozioł wspierał finansowo. A teraz go wylali i Linde został szefem, ale obiecał staremu komisarzowi, że będzie szukał u niego rady.

Ustalił z Goldą, że jeśli będzie trzeba, to przesłuchają wszystkich dorosłych mieszkańców Martwego, nie było ich dużo, raptem siedemdziesiąt osób. A może trafią na coś wcześniej. I że zaczną teraz, w sobotę. Zostawił prokuratora z technikami, wziął do pomocy Ledwosickiego z wydziału i poszli rozpytać wśród miejscowych. Liczył na to, że jeśli zapyta ludzi w chwili wzburzenia, poruszonych okrutnym morderstwem, spontanicznie podpowiedzą mu jakiś trop. Ale na pytanie: „Kto mógł zabić?” odpowiedziała mu głucha cisza. Zauważył, że ludzie mieli raczej złe i zacięte miny. Tylko jeden wielki, młody chłopak płakał, a raczej po jego głupawej twarzy płynęły łzy. Golda szepnął Ledwosiowi, żeby go sprawdził, a wtedy jedna ze starszych kobiet odezwała się, przełamując milczenie:

– Dobrze jej tak, to za mojego syna i moją krzywdę dopadła ją sprawiedliwość – powiedziała. – Nie będzie więcej ta zmora ludzi we śnie dusić.

Trzeci dzień po zabójstwie

Jarek Szymania, medyk sądowy, dzielił życie między krojenie trupów i alkohol, ostatnio ze wskazaniem na tę drugą aktywność. Nie zawsze tak było. Kiedyś miał piękną żonę, błyskawicznie zrobiony doktorat, w głowie dalsze plany naukowe, wsparcie kierownika katedry i świat u stóp. Jego życie zmieniło się diametralnie od czasu, gdy poznał chłopca jak z bajki.

Marek Hartmann był najpierw jego studentem z wydziału anglojęzycznego. Jego rodzice wyemigrowali za czasów pierwszej Solidarności i Marek młodość spędził w Stanach. Wysoki, ciemnooki brunet, bystry i grzeczny, całkowite przeciwieństwo niskiego, łysiejącego blondyna, jakim był Szymania. Marek chodził za swoim mentorem krok w krok. Jarek i Marek – podśmiechiwali się z nich. Pomagał Szymani w badaniach, zacięcie kroił z nim zwłoki, starając się ustalić przyczynę śmierci. Zbierał dla niego literaturę, pomagał w pracach naukowych i w tłumaczeniu ich na świetny, natywny angielski. Prace publikowali w dobrych czasopismach z wysokim wskaźnikiem cytowań.

A potem poszli do łóżka. Było to na kongresie, na który Jarek zabrał Marka. Szymania nigdy czegoś takiego nie przeżył, uświadomił sobie, co od tej chwili będzie sensem jego życia. Odwróciły się role, tu Hartmann był nauczycielem i mentorem. A Szymania zakochał się bez pamięci, jego dotychczasowy świat runął. Rzucił żonę i we dwóch wynajęli wspólne mieszkanie. Sielanka trwała przez dwa lata. Wkrótce Marek wyjechał do Stanów, obrzezał się i zgłosił się do jednej z gmin żydowskich w Nowym Jorku z bajeczką o prześladowaniu i antysemityzmie. Miał szczęście, bo szybko trafił na rabina, którego zdołał uwieść. Jest już po nostryfikacji dyplomu i praktykuje, krojąc trupy w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku.

A Szymania został sam, rozpił się, stoczył, miał kilka przelotnych związków z młodymi chłopakami, teraz już coraz rzadszych ze względu na brak pieniędzy. Był zadłużony, nad jego pensją jak sęp wisiał komornik. Stał właśnie nad rozczłonkowanym przez pociąg denatem, żując kanapkę i rozmyślając, czy takie wyjście nie jest dobre także dla niego. Facet przed spotkaniem z pociągiem też pewnie miał podobne dylematy. Szymania wzdrygnął się na odgłos komórki. Dzwonił jego stary przyjaciel jeszcze ze studenckich czasów, teraz wzięty chirurg.

– Halo – powiedział niepewnie.

– Cześć, Jarku, możemy pogadać?

– Mów.

– W cztery oczy, o której kończysz?

– Około piętnastej.

– Przyjadę po ciebie.

– Ale…

– Będę o trzeciej. Cześć.

Czego on chce? – myślał.

Na studiach bardzo się przyjaźnili, bez żadnych seksualnych podtekstów. Chcieli nawet razem specjalizować się w chirurgii. Na stażu stary chirurg Tłuszczewski kazał mu założyć wyciąg za guzowatość piszczeli przy złamaniu szyjki kości udowej u starszej pani. Pokazał mu, jak to zrobić.

– Ostrzykniesz środkiem znieczulającym tu i tu, natniesz skórę i przewiercisz kość, przekładając drut, i założysz wyciąg. I nie zawracaj mi głowy, bo muszę podszkolić naszą nową stażystkę Mniszek, zobaczymy, czy taka z niej mniszka – dodał, wyciągając z szafki butelkę z napisem „Słoneczny Brzeg”.

Jarek, choć nieco trzęsły mu się ręce, wziął się do pracy, zresztą starsza pani dodawała mu otuchy. Gdy skończył, uradowany zapytał:

– I co, boli teraz nóżka?

– Ta złamana nie, ale ta, którą mi pan doktor przewiercił, to bardzo…

Po tym zdarzeniu postanowił, że chyba jednak lepiej zostanie medykiem sądowym. Uśmiechnął się w duchu na tamto wspomnienie: to byłem ten inny ja, jeszcze z nieuświadomioną orientacją.

Potem sięgnął do tyłu szafki po ciemną butelkę z napisem „Czysty do Analiz”. Nalał ćwierć szklanki, dopełnił do końca kranówą i wypił duszkiem. Świat stał się lepszy i jaśniejszy.

* * *

– Zabiłeś ją, poderżnąłeś jej gardło – Ledwosicki wrzeszczał na skutego Pawła Szmyla.

Paweł, rówieśnik zamordowanej, był lekko upośledzony. Wyrósł na silnego chłopa, prawdopodobnie po ojcu, bo w wiosce gadali, że jest jednym z bękartów Mirona. Skończył szkołę specjalną i teraz pomagał w gospodarstwie.

– Gdzie jest nóż, którym ją zabiłeś? – krzyczał na aresztanta Ledwoś.

– Nie zabiłem Magdy – jęczał Paweł, a po jego twarzy spływały łzy.

– Mamy zeznania ludzi z wioski, że kochałeś się w niej i wszędzie za nią łaziłeś. Gdzie byłeś tego wieczora?

– Yyy, nigdzie, chodziłem po lesie.

– Zabiłeś ją, gdzie masz nóż?

– Nie zabiłem jej – chlipał Paweł.

– Pójdziesz do pierdla na dwadzieścia pięć lat, a tam recydywa zrobi ci z dupy garaż. Będą cię posuwać co noc.

Paweł ukrył twarz w zakutych dłoniach, a jego wielkim ciałem wstrząsał szloch. Linde uznał, że powinien wkroczyć. Odgrywanie roli dobrego i złego policjanta w przypadku tego wioskowego głupka przychodziło im bez trudu.

– Zostaw go – powiedział do Ledwosickiego, wyciągając sierżanta z pokoju. – Czemu go skułeś? Przecież nie jest podejrzanym.

Ledwosicki uśmiechnął się chytrze.

– Szefie, zmiękł, jeśli był w to zamieszany, to nam wyśpiewa.

Linde spiorunował go wzrokiem, po czym wszedł do pokoju przesłuchań, rozkuł Szmyla i powiedział łagodnie:

– Uspokój się, chcesz papierosa?

– Tak, chętnie.

Poczęstował go papierosem i powiedział:

– A teraz mów, jak było.

* * *

Gdy Jarek wyszedł o 15.00 z Collegium Anatomicum, w którego murach mieścił się zakład medycyny sądowej, Adam już na niego czekał. Z początku nawet się zawahał, czy to naprawdę on, bo stary przyjaciel bardzo źle wyglądał. Sińce pod oczyma, poszarzała twarz i nerwowe dreptanie tam i z powrotem. Przywitali się, po czym Adam zabrał go do stojącego obok na ulicy czarnego bmw X5.

– Fajna bryka, kiedy kupiłeś?

– Niedawno. Fajny, ale używka. Pięcioletni, tyle że z pewnego źródła i z dobrym trzylitrowym dieslem z trzema turbinami. Ponad trzysta pięćdziesiąt koni, chodzi jak burza.

– No dobra, powiedz, czego chcesz, bo nie wierzę, że bawisz się w Matkę Teresę i wyciągasz bezinteresowną dłoń do upadłego anioła, jakim jestem.

– Jarku, to raczej ty musisz wyciągnąć rękę do mnie. Powiem ci wszystko, ale wyłącz komórkę.

– Zgłupiałeś?

– Może mam schizę, ale najpierw mnie wysłuchaj.

Wyłączyli komórki i Adam zaczął mówić:

– Jarku, wiesz, że kocham swoją żonę…

– Wiem, Ulka to wspaniała dziewczyna, nawet ja ją kocham. Jeśli zaczynasz od Ulki, to znaczy, że wplątałeś się w związek z jakąś młodą dupą o kształtach żyrafiątka i takich oczach. Widziałeś kiedyś oczy młodej żyrafy?

– Widziałem, i właśnie tak było, tylko znacznie gorzej.

– Ulka się dowiedziała. Rozumiem, wspólna chata, dwóch wspaniałych synów, pewnie Wojtek i Jędrek są już w liceum?

– Tak, ale…

– A mój chrześniak Jędruś nadal potrafi przewrócić wszystko do góry nogami w pół sekundy? Kocham go, to po Ulce, bo ty jesteś bardziej memejowaty.

– Przyjdź do nas, zobaczysz, zapraszam cię, ale najpierw posłuchaj.

– To Ula nie wywaliła cię z chaty i nie mieszkasz w tej pięknej beemie?

– Kurde, zamknij się i posłuchaj. Tak rzeczywiście było, poznałem śliczną i mądrą dziewczynę…

– To dwie poznałeś? Tę mądrą do gadania, śliczną do dymania…

– Jarek, do cholery, nie widzisz, że potrzebuję twojej pomocy? Zamknij się i słuchaj.

Jarek spoważniał, co przyszło mu bez trudu, bo już prawie wytrzeźwiał.

– No więc poznałem śliczną i mądrą dziewczynę. Stonowaną, nad wiek dojrzałą, inteligentną, oczytaną…

– Już skończ z tym panegirykiem, endorfiny walą ci po głowie, też tak miałem z Hartmannem.

– A teraz ją zamordowali, ktoś poderżnął jej gardło.

– O kurwa. – Jarek już zupełnie spoważniał.

– To było w nocy z piątku na sobotę, więc pewnie dziś lub jutro trafi do ciebie.

Jarek poważnie i w skupieniu spojrzał na przyjaciela.

– Zabiłeś ją? Wiesz, masz motyw, żona, dzieci, prestiżowa praca… Może cię szantażowała albo była w ciąży?

– No czyś ty zgłupiał do końca? Albo wóda wypaliła ci mózg? Jestem skrajnie załamany, nie śpię, ledwo trzymam się na nogach, ryczałem w nocy w poduszkę. I nawet przed Ulką nie mogę się wyżalić. A ty mi mówisz, że ją zabiłem.

– No dobra, ale jak ja mam ci pomóc, nie jestem psychoanalitykiem, tylko kroję trupy.

– Chcę wiedzieć, kto to mojej Magdzie zrobił.

– Chcesz wiedzieć, ale boisz się, że powiążą cię z zabójstwem.

– Tak, stary, dokładnie tak.

– No to mów, jak było, ale nie rozumiem, w czym mam ci pomóc. Przywiozą, zrobię sekcję sądowo-lekarską, a wyniki dostanie prokuratura.

– No wiem, niczego od ciebie nie chcę, tylko powiedz mi o wynikach. Spotkałem się z nią wtedy, to jest w piątek wieczorem, byliśmy w motelu na kolacji, nie ukrywam, że potem poćwiczyliśmy trochę i odwiozłem ją do domu.

– Miałeś gumkę? Inaczej będę się pławić w twoim DNA i będzie to dowód przeciw tobie.

– Miałem, zawsze mam, raz tylko spontanicznie, w lesie…

– Uciekłeś czy chwyciła cię za pośladki?

– No… nie uciekłem, bo byłem, że tak powiem, pod spodem, ale to było dawno, z trzy miesiące temu.

– A dwa dni temu odwiozłeś ją pod dom?

– Nie, tylko do lasu, z kilometr od domu, chciała się przejść, śmiała się ze mnie, że chcę ją odprowadzić. Mówiła, że to jej las i jest tam najbezpieczniej na świecie.

– Źle to wygląda, przyjacielu. Jak się dowiedziałeś o zabójstwie?

– Wydzwaniałem do niej przedwczoraj pół dnia, ale miała wyłączony telefon. A potem to już w TVN-ie i w necie było głośno. A dzisiaj ten szmatławiec publikuje zdjęcia, zobacz. – Adam rozpłakał się i podał Jarkowi gazetę.

– Cholera, rzeczywiście twarz ledwie zamazana, ale widać, że śliczna dziewczyna. I to cięcie. No dobra, zrobię sekcję i daj policji pracować. Przecież znajdą prawdziwego zabójcę. Idź, wyśpij się. Zadzwonię i się spotkamy.

Gdy Jarek został sam, długo myślał o sytuacji przyjaciela. Czy mógłby zabić? Raczej to wykluczył. Po co leciałby do niego i opowiadał o wszystkim, skoro przez ostatnie dwa–trzy lata mieli tylko sporadyczny kontakt? Raczej trzymałby gębę na kłódkę. Więc chyba jest niewinny. Chyba że chce go wciągnąć w jakąś grę.

– Biez wodki nie razbieriosz – zawyrokował i poszedł do domu.

* * *

– No to teraz powiedz mi wszystko, Pawle, jak było z denatką – powtórzył Linde.

– Jaką denatką?

– No z Magdą, i nie bój się, jeśli jej nie zabiłeś, to dzisiaj wracasz do domu.

– Nie zabiłem jej – chlipał dalej Szmyl.

– Widziałeś ją tego wieczora?

– Tak, widziałem, jak się stroi, więc się domyśliłem, że chce się spotkać z tym swoim facetem.

– Podglądałeś ją?

– Uhm.

– Jak?

– Z drzewa na wprost jej łazienki. Mieszka na piętrze, bo jej matka na dole, bo o kuli chodzi. A ojciec nie żyje, a bracia i siostry już dawno w świat poszli.

– Często ją podglądałeś?

– Uhm.

– Kochałeś się w niej?

– Uhm, zawsze była dla mnie dobra, nie tak jak inne.

– Powiedziałeś, że spotykała się z facetem. Kto to był?

– Nie wiem, raz go tylko z daleka widziałem. Kochali się z Magdą w lesie. Nienawidzę go. Taki trochę starszy.

– To ile mógł mieć lat, jak wyglądał?

– Nie wiem, może ze czterdzieści, pięćdziesiąt, z trochę siwymi włosami na skroniach. Patrzyłem bardziej na Magdę, jak na nim siedziała. Nienawidzę jej za to.

– To kochasz ją czy jej nienawidzisz? – Linde zaczął doszukiwać się motywu.

– Eee, nie wiem, zawsze była dla mnie dobra, pozwalała mi na siebie patrzeć.

– Wiedziała, że ją podglądasz z drzewa?

– Tak, bo latem jest długo jasno i widziała mnie z okna. Czasem nawet tańczyła nago dla mnie. A raz na polanie opalały się bez koszulek z Kaśką, tą, co teraz robi u księdza w Tucznie, przyniosłem im jagód, a one się śmiały i się wcale nie ubrały.

– Później już nie widziałeś tego jej faceta?

– No… Jeszcze tylko raz, wtedy wieczorem, kiedy ją zabił.

– On ją zabił?! Widziałeś to?!

– Nie, poszedłem wtedy wieczorem za Magdą i z kilometr za wsią wsiadła z nim do samochodu, potem pojechali na Tuczno.

– To był ten sam facet?

– Tak, ten sam, całowali się na przywitanie.

– Jak wyglądał?

– No mówiłem, że dosyć wysoki z siwymi skroniami, ten sam, co wtedy w lesie.

– Jaki to był samochód?

– No duży, czarny, taka terenówka.

– Terenówka czy SUV?

– No nie wiem, taki duży, jak dżip.

– Ale marka Jeep? – pytał komisarz.

Na twarzy Pawła odbiło się zakłopotanie.

– Eee, taki duży, czarny, terenowy.

– I co potem zrobiłeś?

– Wróciłem do domu spać. Dopiero rano wszyscy we wsi krzyczeli, że zmora zabita, i pobiegłem do lasu razem z resztą.

– Zmora?

– No tak na nią mówili, szczególnie Łukaszczukowa, że ludzi w nocy dusi, ale to nieprawda, Magda była dobra.

– No dobrze, a gdzie masz nóż? – spytał znienacka Linde, bacznie obserwując reakcję Szmyla.

– No… Schowałem… Yyy… To znaczy znalazłem… Yyy…

– Nie bój się, jeśli jej nie zabiłeś, nic ci nie grozi i dzisiaj idziesz do domu. To gdzie go schowałeś?

– No w bunkrach w Strzelinach, mam w lesie swoje wejście do podziemi.

– Na górze wisielców?

– Co?

– Dobra, mniejsza z tym, jedziemy tam, przewiozę cię radiowozem i pokażesz mi nóż.

– Dobrze, ale potem będę mógł iść do domu?

– Jasne, powiesz mi po drodze, gdzie go znalazłeś.