Nocny rejs - Ewa Wąsikowska - ebook + audiobook

Nocny rejs ebook i audiobook

Ewa Wąsikowska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opinią publiczną wstrząsnęła wiadomość o zaginięciu producenta telewizyjnego, syna miliardera – właściciela medialnego imperium (stacji telewizyjnych, radiowych i gazet). Po kilku dniach jego ciało zostaje wyłowione z jeziora, a sekcja zwłok wykazuje śmierć w wyniku rozległego urazu czaszkowo-mózgowego zadanego narzędziem ostrokrawędziowym. Biegli uznają, że była to śruba napędowa motorówki, którą płynął nocą z kobietą. Sprawa zostaje zamieciona pod dywan, co w przypadku układów ojca ofiary jest kwestią paru telefonów, a przebieg zdarzeń ustalony. Ale… jest kilka osób, które wiedzą, co tamtej nocy wydarzyło się naprawdę, między innymi, że nie był to wypadek, lecz dobrze zaplanowane morderstwo. Motyw miały przynajmniej trzy osoby – szef jednego z najgroźniejszych gangów, kochanek żony i przyrodnia siostra zmarłego – czarna owca rodziny.

W tej historii biznes przeplata się z namiętnościami, a pieniądze są cenniejsze od życia – i nikt nie ma wątpliwości, że tak właśnie jest.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 35 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaMonia2

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam , szybko się czyta
00

Popularność




Część I

Książę

Od kwa­dransa leżał w pół­śnie, z przy­mknię­tymi oczami. Bał się je otwo­rzyć. Bał się, bo aż za dobrze znał ten stan. Nie­mal na pewno pobudka będzie ozna­czała ból – pul­su­jący, świ­dru­jący, odbie­ra­jący chęć życia. Ale ta chwila zbli­żała się nie­uchron­nie, zwłasz­cza że słońce bez­czel­nie nie­pro­szone wdarło się już na poduszkę i zaczęło się skra­dać w kie­runku jego twa­rzy. Zaraz zacznie palić, a jego głowa… eks-plo-du-je. Może i tak byłoby lepiej – pomy­ślał. – Uła­mek sekundy i cię nie ma. Nie ma bólu, nie ma tego cyrku…

Wie­dział, że jeśli nawet będzie ucie­kał przed słoń­cem, ono i tak go dogoni, a on i tak się wybu­dzi. To nie­uchronne… Jak wyrok.

Usiadł, spu­ścił nogi na pod­łogę, oparł łok­cie o kolana, wsu­nął dło­nie we włosy. Dłu­gie, kędzie­rzawe, czarne. Lubił je. Były tro­chę jak zasłona – przed świa­tem, przed ludźmi.

Głowa bolała, ale nie tak bar­dzo, jak się spo­dzie­wał. Good! – pomy­ślał i spoj­rzał na łóżko… Było wiel­kie. Spo­koj­nie mogłyby się na nim wyspać cztery osoby. Matka kazała je wyrzeź­bić w drew­nie jakie­muś miej­sco­wemu arty­ście. Na bank prze­pła­ciła, ale w jej mazur­skim pałacu wszystko musiało być wyjąt­kowe i na „spe­cjalne zamó­wie­nie”. Zagłó­wek wyko­nany był z powy­gi­na­nych, wygła­dzo­nych i poma­lo­wa­nych na wysoki połysk gałęzi. Cza­sami się przy­da­wał… Jed­nak teraz to pre­ten­sjo­nalne łoże było puste. Tylko para podu­szek – jego wygnie­ciona i prze­po­cona po cięż­kiej nocy, Anki gła­dziutka, nie­tknięta, jakby dopiero co wypra­so­wana. Koł­dra zmierz­wiona, ale nie od namięt­nych unie­sień, tylko jego samot­nych wysił­ków pod­czas tych ostat­nich godzin.

Nie chciał myśleć, gdzie ona jest. Wyobra­że­nia były nie­zno­śne. To była kolejna impreza, a te rzą­dzą się swo­imi pra­wami…

Anka lubiła imprezy, on w sumie też, ale z innego powodu. Po alko­holu i kre­sce bia­łego proszku nabie­rał śmia­ło­ści. Ni­gdy nie bra­ko­wało mu poczu­cia humoru, choć jego żarty bywały zbyt elo­kwentne dla nie­któ­rych. Nie był prze­bo­jowy… Ona tak. Nie był piękny. Tro­chę za niski, figura Polań­skiego. Za to Anka jak Sha­ron Tate – wyż­sza od niego, zgrabna, choć nie za chuda (nie lubił szczap), z kształt­nym cyc­kiem, a nawet dwoma. Zapła­cił za nie dwa­dzie­ścia tysięcy, po dzie­sięć za każdy, choć te natu­ralne podo­bały mu się. Może nawet bar­dziej. No, ale chciała…

Kiedy kilka dni temu byli w kinie na Pew­nego razu w Hol­ly­wood, ze trzy razy powtó­rzyła, że są jak Roman i Sha­ron. „Lepiej się do niej nie porów­nuj” – odpo­wie­dział ponuro, gdy wra­cali jego zabyt­ko­wym porsche do domu. – Źle skoń­czyła… Ina­czej niż w fil­mie”.

Wstał. Nie było źle, cho­ciaż obraz wyda­wał się szyb­szy od myśli. Tro­chę krę­ciło mu się w gło­wie, ale prze­żył.

Wło­żył szla­frok. Ha! Nawet o ten kawa­łek szmaty się z nią kie­dyś pokłó­cił. Anka wolała go w jedwab­nym. Czuł się w nim jak pedał. Kurde! Wyglą­dał w nim jak pedał. Ale dla niej sprawa była pro­sta – jedwab jest bar­dziej wytworny od cze­sa­nej bawełny czy włókna bam­bu­so­wego.

Posta­wił na swoim, a ona, ile­kroć widziała go w bam­bu­sie, nadą­sana nady­mała swoje coraz więk­sze usteczka. Bo jest takie nowe prawo w przy­ro­dzie – wargi puchną wprost pro­por­cjo­nal­nie do przy­by­wa­ją­cych lat.

Dość o niej!

Pod­cho­dząc do wiel­kich roz­su­wa­nych szkla­nych drzwi do ogrodu, poczuł przy­jemne orzeź­wie­nie. Poranne chłodne powie­trze zdra­dzało rychły koniec lata, ale można było jesz­cze wyjść boso na trawę. Jed­nym ruchem roz­su­nął białe muśli­nowe firany. Dwa kroki i poczuł zimną rosę na sto­pach. Ach… Dobrze. Spoj­rzał w stronę jeziora. Dzie­liło go od niego jakieś pięć­dzie­siąt metrów. Ochro­nia­rze krę­cili się przy jego moto­rówce i na molo. Widział z daleka, jak jeden z nich sprząta ją po wczo­raj­szych eks­ce­sach. Na dziś też musi być gotowa. Ogar­nie się tro­chę i pomy­śli, jak wyko­rzy­stać kolejny dzień urlopu. To były pra­co­wite mie­siące, ale było warto… Teraz trzeba odpo­cząć.

– Cześć, sze­fie! – Naj­po­tęż­niej­szy z ochro­nia­rzy dostrzegł go i zama­chał na powi­ta­nie. Kum­ple mówili na niego Hulk. Fak­tycz­nie, gdyby miał zie­loną skórę, byłby wypisz, wyma­luj jak z komik­sów Marvela.

– Cześć! Pamię­tasz, o któ­rej wczo­raj wró­ci­li­śmy?

– Ha, ha! Film się sze­fowi urwał, co? – Hulk naj­wy­raź­niej dobrze się bawił.

– Tylko bez takich!

– No, skoro szef pyta, to odpo­wia­dam. Oso­bi­ście poło­ży­łem szefa do łóżka około trze­ciej w nocy. I koł­derką przy­kry­łem. Ha, ha! Dobrze, że pani Ani nie było, boby­śmy ją obu­dzili…

Ostat­nie zda­nie wska­zy­wało, że wszy­scy wie­dzą, że mię­dzy nim a Anką nie jest naj­le­piej. Naigra­wają się. Pew­nie się cie­szą. Wia­domo, ludzie nie­na­wi­dzą boga­czy. Do czasu… Do czasu, kiedy potrze­bują pie­nię­dzy. Wtedy nagle bogacz jest dobry i wyciąga się do niego rękę.

Wszy­scy ochro­nia­rze są do wymiany. Czuł to już od dawna, ale nie miał kiedy się tym zająć. Pro­duk­cja naj­now­szego pro­gramu zaj­mo­wała ostat­nio więk­szość jego myśli. Ale wie­dział, że zro­bił hit. Takiego show jesz­cze w Pol­sce nie widzieli. Jesie­nią wszy­scy będą o tym mówić…

Z zamy­śle­nia wyrwał go dźwięk ese­mesa. Się­gnął do kie­szeni szla­froka. Zanim jesz­cze spoj­rzał na ekran, poczuł dreszcz pod­nie­ce­nia, bo ten dźwięk zare­zer­wo­wany był dla niej. Nie dla Anki.

Karczma Biały Szkwał: „Obu­dzi­łam się i pomy­śla­łam o Tobie…”.

Karczma Biały Szkwał. Pra­co­wała tam jako kel­nerka, więc tak ją zapi­sał. Zmyłka, na wypa­dek gdyby Anka miała mu kie­dyś grze­bać w tele­fo­nie. Nie robiła tego ni­gdy, ale…

„Co sobie pomy­śla­łaś, piękna?” – odpi­sał szybko.

Karczma Biały Szkwał: „Coś takiego, że mi się zro­biło cie­pło… Tam, niżej”.

„Nie pytaj, co u mnie się dzieje teraz tam, niżej”.

Karczma Biały Szkwał: „Pytam”.

„Nie pytaj, tylko bierz!”

Karczma Biały Szkwał: „Do ust?”.

„Do gar­dła”.

Karczma Biały Szkwał: „Dziś?”.

„Dziś! Muszę Cię w końcu mieć… Swoją drogą jak mnie zapi­sa­łaś w tele­fo­nie?”

Karczma Biały Szkwał: „No wia­domo! Książę. He, he. Wszy­scy tak na Cie­bie mówią”.

„To może skoro wszy­scy tak mówią, to nie jest to naj­lep­szy pomysł? Zmień na jakie­goś Adama. Bez odbioru. I ska­suj tę kon­wer­sa­cję. Od razu”.

„Książę”. Kurde! Sły­szał, że ludzie tak o nim mówią, i strasz­nie go to wku­rzało. Zawsze wszy­scy będą go mieć za synalka boga­tego tatu­sia. W sumie „boga­tego” to mało powie­dziane. Jego ojciec trząsł mediami w tym kraju. Sta­cje tele­wi­zyjne, radiowe, inter­net, gazety. Czwarta wła­dza.

Czwarta? Ojciec od lat był drugi lub trzeci na liście naj­bo­gat­szych Pola­ków. Nie było dla niego rze­czy nie­moż­li­wych. Nie potra­fił jed­nego – spra­wić, żeby o jego synu nie mówili, że wszystko kupił, zała­twił, uła­twił mu tatuś.

Ten pro­gram, który teraz zro­bił, zamknie wszyst­kim usta. Sam go wymy­ślił, wypro­du­ko­wał, wyre­ży­se­ro­wał. Za dużo ludzi przy tym pra­co­wało i widziało, jak haro­wał po dwa­dzie­ścia godzin na dobę, żeby kto­kol­wiek mógł mieć wąt­pli­wo­ści. Jeżeli ktoś tu komuś coś zała­twił, to jedy­nie on Ance…

Kiedy się poznali, była aktorką. Wziętą. Nie­złą, ale nie taką, którą anga­żuje się do poważ­nych fil­mów. Seria­lową. Dużo pra­co­wała. Nawet na randki trudno było się z nią uma­wiać. Kiedy się jej oświad­czył, zastrzegł, że jako jego żona ma mniej pra­co­wać. Spo­dzie­wał się awan­tury, wrza­sków, że zruj­nuje jej karierę. Tym­cza­sem… Anka z uśmie­chem powie­działa: „Kocha­nie, dla cie­bie wszystko”. Następ­nego dnia oświad­czyła pro­du­cen­tom, że odcho­dzi z serialu. Wyne­go­cjo­wali z nią, że sce­na­rzy­ści wyślą jej boha­terkę za gra­nicę. I tak Mal­wina z Praw­dzi­wej miło­ści wyje­chała do Ame­ryki Połu­dnio­wej w poszu­ki­wa­niu swo­jego bio­lo­gicz­nego ojca, a Anka wresz­cie miała czas… Na masaże, tre­ningi, ostrzy­ki­wa­nie twa­rzy i zakupy w naj­lep­szych skle­pach na świe­cie.

– Może chcia­ła­byś tro­chę popra­co­wać, poka­zać się znowu ludziom? Zapo­mną w końcu o tobie. Popro­wa­dzisz mój pro­gram. To będzie mocny powrót – zapro­po­no­wał jej któ­re­goś dnia.

– W sumie… – odpo­wie­działa bez prze­ko­na­nia. – Ale pozwo­lisz mi potem poje­chać ze zna­jo­mymi na trzy mie­siące na Seszele. I wszystko opła­cisz. Okej? – Usia­dła mu na kola­nach i zaczęła czule cało­wać jego twarz i bawić się jego wło­sami.

– Dobrze. Może też do was dojadę? – odpo­wie­dział. – Naj­waż­niej­sze, że mam już z głowy sprawę pro­wa­dzą­cej. Bo stale wci­skają mi różne dziu­nie. A jak powiem, że ty pro­wa­dzisz, zamknę temat. No bo kto zrobi to lepiej od cie­bie? Jesteś the best, babe.

– To przy oka­zji pro­mo­cji pro­gramu posta­raj się dla mnie o okładkę w „Play­boyu”. Dobrze? Pochwa­li­ła­bym się nowymi cyc­kami. – Ujęła swoje dwa atuty w dło­nie i pod­su­nęła mu pod usta. Zanu­rzył się w nich z roz­ko­szą. Chwy­cił ją mocno za bio­dra, wstał i rzu­cił na łóżko…

Gdy miała dobry humor, potra­fiła być dla niego bar­dzo miła.

Marek

– Czter­dzie­ści jeden, czter­dzie­ści dwa, czter­dzie­ści trzy… – Pom­po­wał jak zawzięty. Ramiona już go paliły, ale nie odpusz­czał. Nie żeby był jakimś kul­tu­ry­stą, po pro­stu tre­ner per­so­nalny musi wyglą­dać. Jed­nak teraz przede wszyst­kim chciał wyglą­dać dla niej. Wie­dział, że gdy się ma trzy­dzie­ści trzy lata na karku, to figura łatwo może się posy­pać. On posta­no­wił sobie wyglą­dać zawsze jak Ado­nis. Naj­wy­żej nie będzie żarł, ale brzu­szy­ska nie zapu­ści!

Pot spły­wał mu po twa­rzy, zale­wał oczy. Wpa­try­wał się w powięk­sza­jącą się pod nim kałużę na wyso­ko­ści jego głowy. Powoli zaczął w niej widzieć swoją twarz…

– Sześć­dzie­siąt pięć, sześć­dzie­siąt sześć… – Lubił liczyć na głos. Łatwiej było mu wtedy kon­tro­lo­wać oddech.

Ona spała jesz­cze głę­bo­kim snem. Trudno się dzi­wić. Wymę­czył ją dzi­siej­szej nocy… Ta dziew­czyna ma moż­li­wo­ści fizyczne. Zresztą od roku sam o to dbał.

Trzy razy w tygo­dniu spo­ty­kali się na sali tre­nin­go­wej. Pry­wat­nej. Wiel­kie okna z wido­kiem na ogród… Nie, nie ogród. Pod­war­szaw­ską rezy­den­cję ota­czał park. Naj­lep­szy, kom­plet­nie nie­wy­ko­rzy­stany sprzęt, o jakim mogliby poma­rzyć zawo­dowi spor­towcy. No i intym­ność. Pozorna. Nie mieli dużo swo­body. Już pod­czas pierw­szego tre­ningu Anka mru­gnęła do niego i niby zażar­to­wała, ale tak naprawdę to było ostrze­że­nie: „Gra­tu­luję, wła­śnie dosta­łeś się, Marku, do domu Wiel­kiego Brata. Pamię­taj, to pomiesz­cze­nie naszpi­ko­wane jest kame­rami, które zare­je­strują każdy twój ruch i każde twoje słowo”.

Dosko­nale pamięta tam­ten dzień. Miała na sobie poma­rań­czowe leg­ginsy i czarny sta­nik, który opi­nał kształtny, choć wtedy jesz­cze nie­wielki biust. Podo­bała mu się, nawet bar­dzo, ale od razu wie­dział, co trzeba popra­wić w jej figu­rze. Ujędr­nić tyłek i brzuch, popra­co­wać nad ple­cami. Cycki mogłaby mieć więk­sze… – pomy­ślał.

Miał ochotę jej dotknąć. Po raz pierw­szy zro­bił to, gdy wal­czyła z han­tel­kami – korekta toru ruchu. Lekko się wzdry­gnęła. Jed­nak w końcu to natu­ralne, że tre­ner pil­nuje, by pra­wi­dłowo wyko­ny­wać ćwi­cze­nie. Nie wszystko da się wytłu­ma­czyć sło­wami…

Bar­dziej intym­nie zro­biło się, kiedy doszli do roz­cią­ga­nia.

– Połóż się na ple­cach, jedną nogę zegnij w kola­nie, drugą unieś wypro­sto­waną. Podo­ci­skam cię tro­chę.

Nie opo­no­wała. Naj­pierw tro­chę się śmiała, ale w końcu zorien­to­wała się, że Marek ma poważną minę i napie­ra­jąc tor­sem na jej udo, ze sku­pie­niem patrzy jej pro­sto w oczy.

– Dla­czego tak patrzysz?

– Patrzę, jak reagu­jesz. Muszę kon­tro­lo­wać swoje ruchy. Nie chciał­bym ci zro­bić krzywdy…

Bariera bli­sko­ści fizycz­nej została prze­ła­mana. Potem wymy­ślił tre­ningi out­do­orowe i od tej pory jedyną barierą, któ­rej oboje nie mogli lek­ce­wa­żyć, było to, ile trwały te ich spo­tka­nia. Anka zawsze punk­tu­al­nie wra­cała do domu. Pil­no­wała tego…

Z zamy­śle­nia wyrwał go dźwięk budzika. Wyłą­czył go szybko. Chciał ją obu­dzić łagod­nie. Tak jak lubiła – poca­łun­kami.

Wie­dział, że nie mają już dużo czasu. Zaraz będzie trzeba się zbie­rać. Nie­na­wi­dził jej odda­wać. Nie­na­wi­dził, kiedy wra­cała do swo­jego praw­dzi­wego świata. Pro­blem w tym, że ten jej praw­dziwy świat był jak bajka i że ni­gdy nie zre­zy­gnuje z tego, co udało jej się zdo­być. Noc czy dwie w drew­nia­nym domku na cam­pingu potra­fiła wytrzy­mać, ale gdyby miała zamiesz­kać z nim na pięć­dzie­się­ciu metrach przy ruchli­wej ulicy w War­sza­wie, to sie­lanka szybko by się skoń­czyła.

Jak to jest żyć bez trosk? To zna­czy bez zmar­twień o kasę, o to, że trzeba iść do pracy, o to, że frank pod­sko­czył i trzeba jakoś na ratę uzbie­rać. On miał tego typu zmar­twie­nia. Ona za to miała męża.

Księ­ciu­nio pie­przony! – Na samą myśl o tym gościu wzbie­rała w nim agre­sja. Gość nic mu nie zro­bił, w sumie nawet go dobrze nie znał, ale miał Ankę tak, jak on ni­gdy jej mieć nie będzie. Wie­dział, jaka jest. Kocha kasę, kocha wygodę. Tym­cza­sem inter­cyza mówiła jasno: jeśli roz­wód będzie z jej ini­cja­tywy lub winy, nie dosta­nie NIC. Chcesz odejść? Paku­jesz to, z czym przy­szłaś, i do widze­nia.

Nie zdą­żył jej obu­dzić. Kiedy wszedł do sypialni, była już ubrana. Stała przy oknie, robiąc szybki maki­jaż. Wyglą­dała pięk­nie, choć jej strój zupeł­nie nie paso­wał do tej pory dnia. Czarne skó­rzane spodnie i srebrna bro­ka­towa bluzka na cien­kich ramiącz­kach. Taką ją porwał wczo­raj z imprezy, którą urzą­dził Księ­ciu­nio.

Nie pró­bo­wała ukryć, że nie jest już siksą. Była od niego star­sza. Krę­ciło go to. Trudno było jej zaim­po­no­wać, czymś ją zasko­czyć, a on lubił wyzwa­nia. To doda­wało pie­przu ich rela­cji. Solą zaś było to, jak reago­wały na sie­bie ich ciała. Nie potrze­bo­wali słów.

– Mareczku, pod­wie­ziesz mnie do Gośki i razem z nią wrócę do sie­bie. Powiem, że spa­łam u niej.

– I on w to uwie­rzy? – zapy­tał. W jego gło­sie wyczu­wało się kpinę. Zawsze szo­ko­wało go, jak Anka umie kła­mać, kom­bi­no­wać, krę­cić. Była naprawdę nie­złą aktorką.

– Wiesz, w końcu to była impreza. Znasz nasz układ. Romanse to coś innego niż impre­zowe, jed­no­ra­zowe incy­denty pod wpły­wem. Ja też nie wni­kam, z kim on spę­dził dzi­siej­szą noc.

– Jestem więc „incy­den­tem”?

– Ty jesteś roman­sem. W tym pro­blem. – Spo­waż­niała i popa­trzyła na niego w mil­cze­niu. – Dużo ryzy­kuję – dodała po chwili.

– Chcę cie­bie. Ale nie tak jak teraz. Chcę cie­bie codzien­nie. Kocham cię, Anka. – Pod­szedł do niej, nachy­lił się do jej szyi, ale ona zro­biła unik.

– Prze­cież wiesz, że stra­ci­ła­bym wszystko.

– A gdyby on chciał roz­wodu?

– Dostaję naszą rezy­den­cję w Pod­ko­wie i doży­wot­nie comie­sięczne ali­menty.

– Ile by tego było? – Ni­gdy wcze­śniej o to nie pytał. Bał się poru­szać ten temat. Wie­dział, że usły­szy kwoty, przy któ­rych poczuje się malutki.

– Dwa­dzie­ścia tysięcy! Wyobra­żasz sobie? Prze­cież za to nawet bym tej cha­łupy nie utrzy­mała.

– Myśla­łem, że mają­tek dzieli się na połowę.

– Tylko w przy­padku śmierci innej niż samo­bój­stwo… – Anka, wypo­wia­da­jąc te słowa, malo­wała usta. Nie towa­rzy­szyły jej żadne emo­cje. Dla niej to była tylko teo­ria, jakieś punkty z inter­cyzy, które wykuła na pamięć. Skon­cen­tro­wana była jedy­nie na tym, by równo nało­żyć szminkę.

Dla Marka słowo „śmierć” było tak samo natu­ralne jak „życie”. Jesz­cze pięć lat temu słu­żył w woj­sku. Misja w Afga­ni­sta­nie. Poko­jowa. Brzmi to tak gładko i pięk­nie, ale widział tam różne rze­czy. Złe. Straszne. Ni­gdy z nikim się tym nie dzie­lił. Ale jedno wie­dział na pewno: czło­wieka zabija się łatwiej niż krowę. Jest lżej­szy, słab­szy. A uczu­cia? Jakie uczu­cia? Zabi­ja­nie to kwe­stia rutyny.

Czarna owca

Trudno było sobie wyobra­zić lep­szy moment. Ten był wprost ide­alny. W tym przy­padku liczył się każdy szcze­gół, każdy pie­przony szcze­gół, na który zapra­co­wała. Cze­kała na to latami. Jed­nak było warto…

Sie­działa w salo­nie swo­jego wła­snego apar­ta­mentu w Monte Carlo. Dwie­ście pięć­dzie­siąt metrów, ostat­nie pię­tro z wido­kiem na port. Ten port, do któ­rego swo­imi luk­su­so­wymi jach­tami przy­pły­wają naj­bo­gatsi ludzie świata, poli­tycy, gwiazdy show­biz­nesu. A potem zapusz­czają się wie­czo­rami w uliczki mia­sta, w któ­rym ona miesz­kała. Prze­gry­wali w kasy­nie pie­nią­dze, a dla otar­cia łez wstę­po­wali do salonu Prady, który ona odwie­dzała nie­mal codzien­nie – wystar­czyło, że zje­chała windą na par­ter. I kto tu ma lep­sze życie? Sto­jąc przy portefenêtre ozdo­bio­nym rzeź­bioną balu­stradą, wzięła głę­boki oddech… Zapach kwia­tów. To ją wprost urze­kło. Nie znała dru­giego takiego miej­sca na świe­cie, gdzie powie­trze pach­nia­łoby jak w per­fu­me­rii. Bli­skość słyn­nego ogrodu bota­nicz­nego znacz­nie pod­no­siła cenę apar­ta­men­tów. Tu nawet gdyby poli­zać ścianę, poczu­łoby się smak luk­susu. Ale ona była już przy­zwy­cza­jona do luk­susu. Nie on wpra­wiał ją tego dnia w tak dobry humor.

Tak, to był ide­alny moment. Ile lat na to cze­kała? Kiedy ucie­kła z domu, miała sie­dem­na­ście. Przed tygo­dniem zmie­niła „sys­tem ope­ra­cyjny” na 4.0. No to ładny pre­zent zro­bił jej Księ­ciu­nio… Choć nie bar­dzo się śpie­szył.

Uśmiech­nęła się do sie­bie, wzięła łyk szam­pana i jesz­cze raz spoj­rzała na ekran iPada. Tytuł arty­kułu przy­pra­wiał ją o dresz­cze: „Syn zna­nego miliar­dera wypro­du­ko­wał nowy pro­gram. To będzie rewo­lu­cja w tele­wi­zji”.

– Ha, ha! – Choć była sama i nikt jej nie sły­szał, śmiała się gło­śno i powta­rzała: – „Syn zna­nego miliar­dera, syn zna­nego miliar­dera”… – Dawało jej to satys­fak­cję. – Tym wła­śnie jesteś, bra­ciszku, „synem zna­nego miliar­dera”. I tylko nim pozo­sta­niesz na zawsze. Bez imie­nia, nazwi­ska…

Wie­działa oczy­wi­ście, że w Pol­sce zro­biło się gło­śno o pro­duk­cji jej przy­rod­niego brata. W tym graj­dołku pod­niecą się byle gów­nem, byle tylko śmier­działo pie­niędzmi. I wła­śnie takie gówno zro­bił jej brat. Była o tym prze­ko­nana. Ale dobrze, niech mówią, niech piszą. Prze­cież cze­kała na wła­śnie taki ide­alny moment, kiedy w końcu będzie mogła ode­grać się za te wszyst­kie lata upo­ko­rzeń, jakie jej zgo­to­wali – on i ich wspólna mamu­sia.

Od lat nie myślała o niej jak o matce. To nawet nie był już jej świat. Jed­nak do pełni szczę­ścia potrze­bo­wała smaku zemsty.

I wła­śnie wybiła godzina zero.

Wszystko to miało wyda­rzyć się znacz­nie wcze­śniej – jakieś dzie­sięć lat temu. Jed­nak jak na złość „syn zna­nego miliar­dera” został kop­nięty w dupę przez poprzed­nią narze­czoną. Śliczna Ola była pio­sen­karką, rów­nież córeczką boga­tych rodzi­ców. Oczy­wi­ście nie ma co porów­ny­wać tych dwóch for­tun, ale sroce spod ogona nie wypa­dła.

Kochali się, za rączki trzy­mali. Ona tak w niego zapa­trzona… Do momentu, gdy „Życie na Szczy­cie” nie opu­bli­ko­wało trzech cie­ka­wych zdjęć:

1. Śliczna Ola na zaple­czu sceny, na któ­rej chwilę wcze­śniej wystę­po­wała, w namięt­nym poca­łunku z gita­rzy­stą ze swo­jego zespołu.

2. Czyżby Ola lewą ręką chwy­ciła za kro­cze swo­jego kolegę?

3. Resztę wie­czoru oboje spę­dzili na tyl­nym sie­dze­niu hum­mera gita­rzy­sty.

Cia­cho było z niego, że palce lizać: dłu­gie dredy, ręce w tatu­ażach i twarz Chry­stusa. Taki święty dia­beł. No i wodził jak dia­beł Oleńkę na poku­sze­nie. A w całej tej histo­rii naj­za­baw­niej­sze było to, że to nie Książę ją kop­nął w dup­sko, tylko ona jego. Zupeł­nie jakby ucie­szyły ją te zdję­cia. Naj­wy­raź­niej były tej małej kurewce na rękę.

„Syn zna­nego miliar­dera” leczył się z tej traumy kilka lat. Z nikim się nie wią­zał, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. Tym­cza­sem by zemsta była naprawdę słodka, potrzebna była kobieta. Jed­nak nie jakiś prze­lotny roman­sik. Żona. Żeby bar­dziej bolało. I żeby wstyd był więk­szy.

Wszystko byłoby dobrze, tylko ta Anka tro­chę nie paso­wała do pro­filu wybranki serca Księ­cia. Zasta­na­wiała się nawet, jak to się stało, że padło aku­rat na nią. Była ładna, to fakt. Była znana. Być może o to wła­śnie cho­dziło? Może jej bra­ci­szek dodaje sobie w ten spo­sób kilka cen­ty­me­trów… wzro­stu. Nawet z cha­rak­te­rów jacyś tacy nie­po­dobni… Cza­sem zasta­na­wiała się, czy to moż­liwe, żeby Anka naprawdę go kochała.

Wpa­tru­jąc się w zbie­ra­jące się nad por­tem chmury, pomy­ślała, że jest ostat­nią osobą, która cokol­wiek wie o miło­ści i może kogo­kol­wiek oce­niać. Apar­ta­ment, pie­nią­dze na kon­cie – wszystko, co miała, zaro­biła, uda­jąc może nie wielką miłość, ale przy­wią­za­nie i odda­nie. Być może nawet nie do końca było to uda­wa­nie, bo kiedy myślała o Fili­pie, robiło jej się cie­pło na sercu. Jed­nak tro­chę razem prze­żyli, mają synka.

Sta­rał się być szar­mancki. To jed­nak był układ, a nie praw­dziwy zwią­zek. Musiała się zga­dzać na wiele rze­czy, na które nie miała ochoty. Kie­dyś przy­pro­wa­dził do domu jakie­goś faceta – ni­gdy wcze­śniej ani ni­gdy póź­niej go nie widziała. Podali jej nar­ko­tyki. Wzięła dobro­wol­nie. Po prze­bu­dze­niu niczego nie pamię­tała. Filip leżał obok niej, był w dobrym nastroju. Gdy spoj­rzała na niego pyta­jąco, powie­dział tylko, że spi­sała się na medal. Nie roz­wi­jał tematu, a ona nie pytała.

Kiedy go poznała, miała osiem­na­ście lat… Nie uczyła się, pra­co­wała w McDo­nal­dzie. Miesz­kała kątem u swo­jego chło­paka – stu­denta polo­ni­styki, który wynaj­mo­wał pokój w obskur­nym miesz­ka­niu w sta­rej kamie­nicy na Pra­dze. Wra­cała po pracy do domu, śmier­dząc fryt­kami. Nawet po kąpieli czuła ich zapach we wło­sach. Nie chciała tak żyć. Wie­działa, że nie potrafi dzia­do­wać. Musiała jak naj­szyb­ciej dostać się do kasty, z któ­rej się wywo­dziła, w któ­rej żyła przez kilka ostat­nich lat. Zawsze zasta­na­wiała się, jak jej mamie – gór­ni­czej wdo­wie – udało się zdo­być jed­nego z naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce. Naj­waż­niej­sze, że zabrał je ze ślą­skiego fami­loka wprost do swo­jego wiej­skiego pałacu na Mazu­rach…

W cia­snym pokoju, w któ­rym miesz­kali z Miko­ła­jem, nie mieli nawet łóżka. Stary, wygnie­ciony dwu­oso­bowy mate­rac wci­śnięty był w kąt przy kalo­ry­fe­rze. Trzeba było uwa­żać, żeby się nie ude­rzyć. Nie liczyła już, ile guzów sobie o niego nabiła.

Któ­re­goś poranka, gdy Miko­łaj wyszedł, wpa­dła w roz­pacz. Miała dość tego całego syfu, kaj­ze­rek z naj­tań­szym pasz­te­tem na śnia­da­nie i kłótni o to, kto w tym mie­siącu płaci za czynsz. Potrze­bo­wała choć odro­biny luk­susu…

Wyką­pała się. Wło­żyła sukienkę od Cha­nel, którą dostała na poprzed­nie uro­dziny, i szpilki. Miko­łaj nie lubił jej w tym stroju. Mówił, że wygląda w nim jak stara ciotka. Rze­czy­wi­ście, patrząc w lustro, widziała dwu­dzie­sto­trzy­latkę. I na tyle się czuła. W tym wyda­niu było jej lepiej niż w woj­sko­wej kurtce i gla­nach… Zaj­rzała do port­fela. Dwa­dzie­ścia zło­tych musiało jej wystar­czyć na przy­jem­no­ści. Ma być miło!

Tram­wa­jem doje­chała do cen­trum i poszła na spa­cer Nowym Świa­tem, a potem Kra­kow­skim Przed­mie­ściem do hotelu Bri­stol. Plan był pro­sty: zamó­wić her­batę i posie­dzieć z książką, poroz­ko­szo­wać się zapa­chem bel­gij­skiej cze­ko­lady, pysz­nych ciast, na które nie było jej stać, i pouda­wać kogoś, kim już nie jest…

Żeby nie zwa­rio­wać, fun­do­wała sobie odtąd taką przy­jem­ność raz w tygo­dniu. Któ­re­goś dnia zoba­czyła, że przy sto­liku obok sie­dzi Filip. Znała go z tele­wi­zji. Wszy­scy go znali. Były pił­karz, teraz dewe­lo­per. W Wia­do­mo­ściach mówili, że buduje naj­droż­szy apar­ta­men­to­wiec w Pol­sce… Uśmiech­nęła się do niego. Odwza­jem­nił uśmiech. Pod­czas kolej­nego spo­tka­nia zapła­cił za jej kawę, zapro­po­no­wał obiad i ciastko na deser. Tak to się zaczęło. Czuła się przy nim tro­chę jak córka, ale odpo­wia­dało jej to. Swo­jego taty pra­wie nie pamię­tała. Zgi­nął w kopalni. Wybuch metanu. Po czte­rech tygo­dniach ratow­nicy dotarli do miej­sca zawału. Mamie powie­dzieli, że to była szybka śmierć. Wie­rzyły w to, że nie cier­piał.

A ojczym milio­ner? Ni­gdy nie zapo­mni ich pierw­szego spo­tka­nia. Ani razu nie spoj­rzał jej w oczy. I póź­niej też ni­gdy tego nie robił. Chyba nie zda­rzyło jej się z nim poroz­ma­wiać tak po pro­stu – o szkole, o chło­pa­kach, o czym­kol­wiek. Akcep­to­wał ją, tole­ro­wał to, że jego żona ma taką „broszkę”. Jed­nak w kwe­stii listów nie zro­bił nic…

Listy przy­cho­dziły raz w tygo­dniu, od kiedy skoń­czyła szes­na­ście lat. Błę­kitna pape­te­ria, adres napi­sany na sta­rej maszy­nie do pisa­nia. Wysy­łane były z poczty w Węgo­rze­wie, a poko­jówka – zgod­nie z zasa­dami panu­ją­cymi w domu – kła­dła je na biurku w jej pokoju. Co zawie­rały? Wyzna­nia…

„Drogi Kop­ciu­chu,

podoba ci się to prze­zwi­sko? Dosko­nale pasuje do córki gór­nika, prawda? Wydaje ci się, że jesteś teraz księż­niczką, ale nic z tego, z czego teraz korzy­stasz, ci się nie należy. I oso­bi­ście dopil­nuję, żebyś zwró­ciła każdą pie­przoną zło­tówkę, którą prze­ja­dasz w tym pałacu. Obie­cuję ci, że nadej­dzie dzień, kiedy wszystko sobie odbiorę. Głu­pia pokrako, szu­kaj już sobie boga­tego gacha. Nie mogę się docze­kać dnia, w któ­rym znik­niesz…

Pełen uczuć

Twój Brat

PS Jeśli komu­kol­wiek poka­żesz ten list, wszyst­kiego się wyprę. Zresztą chyba wszy­scy dosko­nale wie­dzą, kto w tej rodzi­nie jest czarną jak węgiel owcą”.

To był pierw­szy list. Każdy kolejny był gor­szy. Czuła coraz więk­szy nie­po­kój. Miała wra­że­nie, że jest obser­wo­wana. Prze­stała ufać zna­jo­mym. A on non stop jej gro­ził, naśmie­wał się z jej kom­plek­sów, któ­rych jak więk­szość nasto­la­tek miała wiele. Brzy­dził się biedą. Ona naj­wy­raź­niej uświa­da­miała mu, skąd wywo­dzi się ich matka. Tak to sobie tłu­ma­czyła. Nikt nie wie­dział, jaki Książę jest naprawdę. Miał prze­cież zale­d­wie dwa­na­ście lat, gdy zaczął ją drę­czyć, zamie­nia­jąc jej życie w pie­kło.

Po roku posta­no­wiła powie­dzieć o wszyst­kim mamie. Dostała w twarz za oczer­nia­nie brata. Ojczym też jej nie uwie­rzył. Zarzu­cili jej, że spre­pa­ro­wała te listy.

Do torby tre­nin­go­wej, którą dostała na uro­dziny wraz z pakie­tem lek­cji tenisa, zapa­ko­wała tro­chę ubrań i kosme­ty­ków. Z port­fela mamy ukra­dła trzy­sta zło­tych. Na swoim biurku zosta­wiła całą kore­spon­den­cję od Księ­cia i kar­teczkę: „Dłu­żej nie wytrzy­mam. Nie chcę Was znać”. Miko­łaj cze­kał na nią pod bramą rezy­den­cji. Kiedy bie­gli razem w kie­runku PKSu, śmiała się, naresz­cie wolna…

Ucie­kła z domu i rze­czy­wi­ście stała się czarną owcą rodziny. Kiedy zna­jomi o nią pytali, matka i ojczym mówili, że wyje­chała do szkoły za gra­nicę. I ode­brała szkołę… Życia.

Hulk

„Dziś wie­czo­rem” – Hulk odczy­tał wia­do­mość, która przy­szła na szy­fro­wany komu­ni­ka­tor, i zgod­nie z zasa­dami dys­kre­cji od razu ją ska­so­wał. Był pod­eks­cy­to­wany, osta­tecz­nie od kilku tygo­dni był czę­ścią jakie­goś spi­sku, któ­rego jed­nak do końca nie rozu­miał. Ale gdy Gene­rał wydaje roz­kazy, żoł­nierz nie pyta, tylko je wyko­nuje.

Bywają takie sytu­acje, które potra­fią zmie­nić całe twoje życie. I są tacy ludzie, dla któ­rych jesteś w sta­nie zro­bić wszystko. On dla Gene­rała – gdyby trzeba było – zdra­dziłby nawet rodzo­nego brata. Tak. Od lat był on dla Hulka naj­waż­niej­szą osobą. Tym bar­dziej że zawdzię­czał mu życie…

Sie­dział na pomo­ście. Delek­to­wał się słoń­cem i świeżo wyci­śnię­tym sokiem z mar­chwi. Zdrowa dieta to był jego prio­ry­tet. Bo ciało to nasz jedyny stały adres. Z dupia­tego miesz­ka­nia czy kraju możesz się wypro­wa­dzić. Ciało masz dane raz na zawsze. Musi być silne i nie­za­wodne. Taką miał filo­zo­fię. I choć może na to nie wyglą­dał, wie­dział, że ma łeb na karku. Każ­dego dnia z tego korzy­stał i… kom­bi­no­wał. A cel miał jasny: pra­co­wać do czter­dziestki. Potem zamie­rzał się wyle­gi­wać na Jamajce i mieć wszystko w głę­bo­kim powa­ża­niu. Dzi­siej­sza noc miała go przy­bli­żyć do tego celu. Kolejny krok, który zaowo­cuje zerami na jego kon­cie…

Wszy­scy jesz­cze spali. Kto w pałacu wsta­wałby przed połu­dniem, zwłasz­cza że dla jego miesz­kań­ców wie­czór koń­czy się zazwy­czaj tuż przed wscho­dem słońca.

W dzień róż­nie bywa, zależy od pory roku. Senior rodu prze­waż­nie sie­dzi godzi­nami w swoim gabi­ne­cie i pra­cuje – kle­pie coś na kom­pu­te­rze, roz­ma­wia przez tele­fon. Mówi się więc, że pra­cuje. Szcze­rze? Chuj wie, co tam robi – myślał Hulk. – Może po pro­stu zamyka się tam przed żonką. Kto by wytrzy­mał to jej cią­głe traj­ko­ta­nie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki