Nocne oświetlenie pola bitwy - Oscar Szerkus - ebook + książka

Nocne oświetlenie pola bitwy ebook

Oscar Szerkus

0,0

Opis

Erudycyjna i wyrafinowana historia wielkiej ucieczki Leona Pohla i jego domniemanego towarzysza, detektywa Melvina Melone’a. Akcja powieści rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w czasach Imperium - systemu korporacyjno-policyjnego, w megametropolii, gdzie luksusowe centrum oddzielone jest od zmarginalizowanego „podmurza” nieprzekraczalną dla zwykłych śmiertelników granicą.
Przygody bohaterów w świecie korporacyjnych procedur, anarchistycznej kontestacji i wszechwładnej konsumpcji, w którym wciąż powracają echa totalitaryzmów, dają pretekst do mnożenia dygresji, odzwierciedlających niepewność i nienormatywność współczesnego człowieka.
Powieść wpisuje się w tradycję dzieł autotematycznych oraz ironicznych kryminałów, w których podróż przez świat jest podróżą umysłu, rozpoznającego akt pisarstwa oraz szukającego rozwiązania zagadki tożsamości.

Nowy etap życia, nowe wyzwania. Czy naprawdę mogłem nazwać swoją aktualną sytuację nowym etapem mojego życia - ze wszystkimi temu wyrażeniu towarzyszącymi implikacjami i potencjalnymi udrękami? Nie znałem i nadal nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiedziałem wtedy, że muszę działać, że nie mogę dać się złapać. Ścigany jak trędowaty pies musiałem się gdzieś ukryć, musiałem dostać się, może po raz ostatni, do mojego apartamentu. Przebrać się, wziąć niezbędne do przeżycia z moim towarzyszem rzeczy, może przekąsić co nieco, coś ciepłego, i wyruszyć w dalszą podróż.

Oscar Szerkus, ur. w 1989 r. w Berlinie; dorastał w Poznaniu i Gdańsku, skąd pochodzi jego rodzina. W 2014 r. ukończył studia na Wydziale Prawa Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Od 2015 r. pracownik naukowy Katedry Prawa Cywilnego oraz Międzynarodowego Prawa Prywatnego Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą; autor szeregu publikacji naukowo-dydaktycznych z zakresu prawa. W ramach studiów doktoranckich na Wolnym Uniwersytecie zajmuje się badaniem historii Polski w czasie okupacji 1939-1945, ze szczególnym uwzględnieniem sądownictwa podziemnego. Nocne oświetlenie pola bitwy jest jego pierwszą powieścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Rok wydania: 2018

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I

Klatka schodowa śmierdziała świeżym moczem, wodnistym i pijackim, resztkami tytoniowego dymu, który wydostawał się z mieszkań przez nieszczelne, podziurawione drzwi. Zza odrapanych ścian dochodziły ludzkie odgłosy, nierealne dialogi z niewidzialnego źródła, jakiegoś telewizyjnego programu lub radiowego talk-show. Od czasu do czasu słychać było przeraźliwe i bardzo rzeczywiste krzyki dziecięcych ofiar domowego wychowania, od leciutkiego płaczu po apokaliptyczne wycie konającego pisklęcia. Kulisy ledwo dyszącej egzystencji zastrzeżone dla podupadłych dzielnic Stolicy. Zapomnianych i dla reszty świata nieistniejących.

Wspinałem się po schodach. Były bardzo wydeptane, przez lata dziesiątki podobnych do mnie wspinaczy wyrzeźbiły gładkie wąwozy w środku drewnianych stopni. Skrzyp! Trzask! Reagowały na kontakt z moim ciałem, z jego ciężarem, spełniając obietnicę, którą dały swoim podniszczonym wyglądem. Krok za krokiem skrzypiały w odpowiedzi na tortury pod moim obuwiem. Na każdym półpiętrze wyjrzeć można było przez otwarte okno lub w ciekawy sposób powybijane i od dekad niemyte szyby. Widać było podwórko, zaśmiecony stalowymi ostatkami maszyn placyk, zamknięty w sobie, otoczony gołymi murami czerwonych, dawno opuszczonych gigantów, podupadłych braci kamienicy, w której się znajdowałem. Świadectwo dobrobytu minionej epoki. Jako jedyny członek ceglanej rodziny kamienica ta przetrwała rewolucję bez większych uszkodzeń. Im wyżej się wspinałem, tym dalej sięgałem wzrokiem, a mój kąt widzenia zmieniał się w taki sposób, że mogłem zobaczyć inne, otaczające podwórko budynki, drzewa i ulice, szkielet rozkładającego się giganta.

Za każdym razem, kiedy się zatrzymywałem, żeby ze wstrętem podziwiać widoki, a zatrzymywałem się na wszystkich półpiętrach, inhalowałem się gorącym oddechem lata. Powietrze pachniało suchym kamieniem i ciepłem, lekka nuta rdzy doprawiała tę olfaktometryczną symfonię. Inna atmosfera niż w centrum, inne zapachy, odmienny klimat.

Schody pokonywałem szybko, po dwa stopnie naraz. Chciałem jak najszybciej dotrzeć na samą górę, ale nie wiedziałem, ile pięter trzeba będzie się wspinać, żeby się tam znaleźć. Z zewnątrz kamienica była jak wszystkie inne w okolicy, o ile jeszcze stały, w związku z czym ósme lub dziewiąte piętro powinno być ostatnim. Nigdy tu wcześniej nie byłem. Mam na myśli nie tylko budynek, ale przede wszystkim samą dzielnicę, która już kilka lat temu, kiedy wszystko jeszcze funkcjonowało, była ohydnym pryszczem miasta. Tymczasem, po rewolucji i niemal totalnym zniszczeniu, większość starych dystryktów Stolicy przeistoczyła się w przytułek dla tego elementu społeczeństwa, o którym wszyscy zapomnieli – dla bezrobotnych, oficjalnie bezdomnych, niepasujących do systemu po transformacji. Swoiste miasto-wysypisko, dokąd nie docierały żadne promienie nowego ładu, pogrążone we własnych odchodach na skraju pochłaniającej wszystko przepaści, która poczęła wszelkie refleksje o przyszłości, pozostawiając trędowatych na pastwę czasów bezpowrotnie minionych. Nie mijający czas, tylko rozciągająca się i przybierająca na wadze i sile przeszłość zżerała ulice, drzewa, fasady budynków i kryjące się za nimi dusze.

W pewnym momencie poczułem, że wspinaczka dobiega końca i niedługo znajdę się na ostatnim piętrze. Zmieniła się akustyka, echo moich kroków już nie było takie jak jeszcze przed chwilą, a i inne odgłosy nie dobiegały już ze wszystkich kierunków, tylko z dołu. Okna stały się mniejsze i mniej zepsute. Może pociski nie dotarły aż tak wysoko? Pomyślałem, że wyjrzę na zewnątrz i popatrzę, może po raz ostatni, na moje miasto. W swoim czasie pochłonęło mnie jak legendarny wieloryb. Było jak budząca fałszywą nadzieję modlitwa do nowego bożka – obiecującego życie wieczne w dobrobycie oraz chwale – zwycięzcy i władcy ostatniego oddechu.

Myliłem się. Błędne było moje rozumowanie i bardzo się tego wstydziłem. Teraz jednak pragnąłem wszystko naprawić, przywrócić nam wszystkim autonomię myśli i suwerenność ducha. Zadanie niemożliwe, przynajmniej dla nic nieznaczącej jednostki, kropelki w oceanie bzdur, jaką byłem. Potrzebowałem pomocy kogoś sprawniejszego ode mnie, znającego system i sposoby, jak go wykiwać. Szukałem człowieka po fachu. Nie jakiegoś nowicjusza z zewnątrz, ale kogoś rozumiejącego bełkot systemu i jego licznych reprezentantów. Potrzebowałem pomocy, którą spodziewałem się znaleźć za ostatnimi drzwiami, na ostatnim piętrze tego budynku. Dokładnie takie instrukcje otrzymałem – ostatnie drzwi, ostatnie piętro. Opis nie za bardzo precyzyjny. Z pewnością nie przydałby się inżynierom Imperialnej Marynarki Wojennej, pracującym nad nowym typem łodzi podwodnej, której zadaniem byłoby sianie paraliżującego strachu w szeregach nieprzyjacielskiej floty, a ostatecznie – zwycięstwo w wojnie o hegemonię nad słoną i ciekłą częścią planety. To był jedynie przykład, oczywiście improwizowany. Nie byłem inżynierem i nie budowałem żadnej łodzi, tym bardziej podwodnej. Nie potrzebowałem dokładniejszego planu, ten mi w zupełności wystarczał – nad wejściem do kamienicy, bezpośrednio od strony zdezelowanej jezdni, namalowane były dwie białe dłonie.

Tylko kilka kroków dzieliło mnie od celu. Znajdowałem się na siódmym bądź ósmym piętrze. Nikt nie był w stanie tego stwierdzić z dokładnością charakteryzującą nowoczesne windy, bowiem kamienica była takowej pozbawiona, a gość bawiący w klatce schodowej tracił rachubę wysokości, jak i poczucie czasu, gdy znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Przystanąłem, aby może po raz ostatni spojrzeć na miejskie cmentarzysko z wysokości. Małe okienko umieszczone było wysoko, ale dało się otworzyć. Musiałem stanąć na palcach. Metalowe zawiasy nawet nie skrzypnęły, co było dziwnym zjawiskiem w tych okolicznościach, gdy wszystko było u kresu swojej funkcjonalności. Z tej perspektywy – nisko lecącego orła – miasto wyglądało zupełnie inaczej. Miejscami otwierało się mleczne niebo, chmury ustępowały błękitnym kąskom chłodnego dnia późnej jesieni. Pogoda w sam raz na podziwianie widoków.

Patrzyłem na południową część miasta, które zdawało się rosnąć z każdym uderzeniem serca. Z sekundy na sekundę powiększało swoją objętość, rozrastając się we wszystkich wymiarach, aż wreszcie moje przemęczone oczy dostosowały się do ogromnych odległości, dostrzegając szczegóły podarowane nam przez mistrzów urbanistyki, i widziały. Widziałem. Po Wielkiej Rewolucji miasto zaplanowano z wcześniej nieznanym rozmachem. Pieniądze nie grały roli. Dla Imperium wszystko! Na gruzach starego powstało nowe i sztuczne. Nie powstało w odpowiedzi na brak mieszkań, na nadmiar ludzi. Nie było wyrazem organicznego procesu zasiedlenia. Było syntetycznym surogatem czegoś, co w warunkach naturalnych nigdy by nie powstało, nie w takiej formie, nie rozrosłoby się do takich rozmiarów. Powstało w odpowiedzi na Wielką Rewolucję i jej tragiczne skutki. Na miejsce jednego zniszczonego w trakcie zamieszek budynku ślubowano postawić pięć nowych, wspanialszych. Kratery po bombach były zasypywane złomem i zaklepywane, a na powstałych w ten sposób kopcach wznoszono góry ze szkła i kamienia. Całego miasta nie sposób było objąć ludzkim okiem, tym tak kruchym instrumentem. Słabym, bo organicznym.

Szare rządowe bloczyska koncentrowały się w jednym punkcie, przerywały chropowatą linię horyzontu, nakrapianą wysokościowcami istnie imperialnych rozmiarów. Dzielnica administracyjna. Jądro tego tętniącego życiem dwudziestomilionowego megaorganizmu, w całym Imperium znanego jako Stolica. Od biura Przewodniczącego Imperium w gmachu Wielkiej Rady przy alei Zjednoczenia do najskromniejszej izby należącej do pracującej na niewolniczych trzech etatach samotnej matki trójki dzieci szeptano: „Stolica... Stolica to ostoja Imperium, wzór do naśladowania dla wszystkich miast i miasteczek, gwarant świetlanej przyszłości wszystkich obywateli. Jak będę duży, to pojadę do Stolicy. Kiedyś znajdę pracę w Stolicy. Będę tam żył i mieszkał, chodził na zakupy – będę kupował imperialne artykuły, pierwszej jakości chleb w imperialnych sklepach pierwszej klasy. Inni będą mnie podziwiać i odwiedzać. Cała prowincja skona z zazdrości. Zobaczę Przewodniczącego, ujrzę go na własne oczy i pooddycham powietrzem, którym i on oddycha, dotknę stopami ziemi, po której i on stąpać musi w drodze na służbę, najwyższą i najwspanialszą, twój i mój brat, bliźni nasz z krwi i kości”.

Od centrum dzieliło mnie co najmniej osiemdziesiąt kilometrów betonu i stali, rur i kabli, szczęścia i nieszczęścia ludzi zupełnie mi obcych, starających się o dostatni byt i trochę władzy, choćby tylko urojonej. Posiadanej w swoich maleńkich czterech ścianach, niezależnie od tego, czy chodziło o lokal w luksusowych apartamentowcach Trzeciej Dzielnicy, czy o zawalone gruzami i cuchnące szczochami nory w opuszczonych schronach przeciwlotniczych na obrzeżach nowego wiecznego miasta. Tyle losów, tyle nieszczęść.

Tak, miasto było ogromne. Największe, najniebezpieczniejsze i najbardziej zasyfione na kontynencie. Stolica Imperium musiała robić wrażenie pod każdym względem. To akurat im się udało – wzbić w przestworza doskonałości pod każdym względem, stwierdziłem z niesmakiem, skupiając się na bezliku dymiących w oddali nieskazitelną bielą ekologiczną szarych i czerwonych kominów. Niczym baszty broniły przemysłowej i energetycznej samowystarczalności metropolii. Niewiele osób miało okazję spojrzeć na miasto z dystansu. Nie znałem nikogo, kto by kiedykolwiek z własnej woli odważył się przekroczyć bezpieczne progi ucywilizowanych stref. Nikt jeszcze nie odważył się pogrążyć w mrokach otchłani, jaką były slumsy. A dopiero widok z tego miejsca można było uznać za widok z dystansu, za spojrzenie na świat z tej innej perspektywy. Ach, słyszało się historie, przeróżne opowieści, sowicie zakrapiane nalewką z przesady i szpanerstwa, niewątpliwie wszystkie z lekka przegięte. Były to legendy o tych, którzy nie powrócili.

***

Po liceach krążył kiedyś mit o pewnym maturzyście z nie najlepszej, ale i tak piekielnie drogiej Piątej Dzielnicy. Na dzień przed ustnym egzaminem, po wspólnej nauce z braćmi w niedoli, ów młodzieniec postanowił nie wracać prosto do domu, jak zwykł czynić, tylko wyruszył na miasto. Podobno chciał pospacerować i porozmyślać o życiu, o przyszłości, rozdeptać paraliżującą go tremę. Po raz ostatni widziano go w pobliżu Capital Mall, jak przechodził przez jezdnię. Szedł w kierunku małych uliczek z butikami, ale nie wiadomo, czy chciał coś kupić, czy tylko pooglądać wystawy, żeby się trochę rozerwać i pomarzyć. Tam złapała go jedna z kamer stołecznego monitoringu. Chwilę później zginął w tłumie. Były to pierwsze dni nieprzyzwoitych wręcz przecen z okazji końca sezonu zimowego i pół Stolicy gnało do centrum i jego licznych sklepów bić się o najsmaczniejsze kąski. Atrakcyjna cena, jak powszechnie wiadomo, w mgnieniu konsumenckiego oka nawet nieestetycznego łacha przemieni w atrakcyjne odzienie. Ulice i deptaki były więc zapchane wyznawcami wczorajszej fashion, a ludzi tych było tak dużo, że nawet zmyślny system identyfikacji i automatycznego tropienia, w który wyposażony był miejski monitoring, po prostu zawiódł.

Na tym kończyły się fakty, a zaczynał mit. Po krótkiej przechadzce maturzysta podobno zszedł do metra i pojechał jedną z czterech linii na południe. Ten wariant pozostał jedynie hipotezą, ponieważ nie można było potwierdzić, że młody mężczyzna rzeczywiście pojawił się w metrze. Analiza nagrań z monitoringu metra okazała się niemożliwa, bo zabrakło nagrań do analizy. Po dwudziestu czterech godzinach kluczowy materiał wideo został automatycznie usunięty z serwerów Brigade Criminelle, stołecznej specjednostki policyjnej do spraw zabójstw i przestępczości zorganizowanej. Tymczasem zaginięcie syna rodzice zgłosili po kilkunastu godzinach, a nagraniami policja zainteresowała się dopiero na drugi dzień, już po rutynowym formatowaniu nośników danych.

Mit o podróży na południe żył dalej dzięki pewnemu kierowcy taksówek, który przysięgał, że tego wieczoru widział młodzieńca przy ulicy Dziewięciu Sprawiedliwych. W tym czasie zdjęcie maturzysty znane było w całej Stolicy i okolicznych gubernatorstwach. Na policję zgłosiło się kilkaset osób, które twierdziły, że widziały maturzystę. Gdyby wierzyć wszystkim, młody mężczyzna znajdował się w tym samym czasie w piętnastu miastach i zarówno zapuścił włosy, jak i je zgolił na zero. Zeznania taksówkarza były jednak najbardziej wiarygodne, ponieważ jako jedyny był w stanie opisać plecak zaginionego bez pomocy funkcjonariuszy. Media bębniły o całym incydencie jeszcze przez jakiś czas, ale krótko potem Stolica wybierała burmistrza, więc w oficjalnych kanałach temat się zwyczajnie wypalił. Nieoficjalnie szeptano zaś, że maturzysta wałęsał się pod murami Stolicy, aż został napadnięty przez jakąś bandę zdegenerowanych oprychów. Według innej znów wersji wcale nie został przez nikogo napadnięty i żył sobie spokojnie, acz niewygodnie w ruinach na tak zwanym „podmurzu”, gdzie żywił się orzechami i surowymi warzywami i nie musiał się już martwić o oceny z matematyki.

Opowiadano też anegdotę o Grzegorzu R. Następne narracyjne intermezzo bezpieczniej określić mianem anegdoty, ponieważ jego treść nigdy nie została zweryfikowana, a sama substancja opowiastki z każdą jej repetycją zmieniała kształt – zawartość była dopasowywana i zmieniana wedle potrzeb i kaprysów narratora. Jedna rzecz jednak stale pozostawała bez zmian, a było nią imię tragicznego bohatera. Oto wersja, którą posłyszałem tu i ówdzie, w barze, na imprezie, w metrze, blisko stąd i daleko, od znajomych i nieznajomych.

Grzegorz R., nazwisko nieujawnione, był z wykształcenia inżynierem i pracował w elektrociepłowni w Dziesiątej Dzielnicy na stanowisku dyrektora działu human resources[1]. Zajmował się ogólną polityką personalną przedsiębiorstwa. W związku ze swoją pracą miał dużo do czynienia z ludźmi, z którymi obcował na różnych poziomach – od rozmów kwalifikacyjnych po rozmowy typu „Pan/Pani już u nas nie pracuje, proszę zamknąć drzwi od zewnątrz”. Takie zadania, szczególnie to ostatnie, mogły go narazić na niechęć bliźnich, jednak oficjalnie miał tylko przyjaciół, na temat osób wrogo do niego nastawionych niczego nie było wiadomo. W każdym razie w trakcie śledztwa nic podobnego nie wyszło na jaw. Było to o tyle ważne, że w poszukiwaniu poszlak zaginięcia Grzegorza R. o kryminologicznej przydatności policja mogła wykluczyć czynnik ludzki. Przynajmniej w zakresie osób trzecich, ponieważ o jednej osobie zapomnieć niepodobna, mianowicie o samym zaginionym, jak najbardziej uwikłanym w owo niefortunne zrządzenie. Skoro już mowa o zaginięciu, przejdźmy teraz do samego serca anegdoty, czyli do faktu, że pewnego dnia swoim zachowaniem Grzegorz R. przedarł niekończącą się taśmę codziennej rutyny i nie przyszedł do pracy. Początkowo nie wzbudziło to zainteresowania podwładnych z działu HR. Przeciwnie, absencja dyrektora rozweseliła kompanię i wszystkim pracowało się tego dnia przyjemniej. Inaczej wyglądała sytuacja w biurze prezesa, gdzie począł hulać huragan wściekłości będący w stanie zburzyć nawet fundamenty długoletniej przyjaźni, gdy okazało się, że dokumenty istotne dla odbywającego się tego dnia spotkania z przedstawicielami Imperialnego Ministerstwa Energii i Rozwoju Energetycznego znajdowały się w posiadaniu Grzegorza R. Na nic nie zdały się błagalne próby wyjaśnienia braku dokumentów i obarczenia odpowiedzialnością podwładnego – w sprawozdaniu dla ministra sprawa została zanotowana ze szczególnym uwzględnieniem niekompetencji prezesa. Kompromitacja dla elektrociepłowni? Pal licho! To tylko imperialna instytucja, odczłowieczona marionetka Ministerstwa, piece, rury i kominy bez duszy, lojalne wobec każdego, kto wciśnie odpowiedni guzik. Ale kompromitacja osoby samego prezesa? Co to, to nie! Temu pobłażać nie mógł. Już chciał chwycić za telefon, by z należytą reprymendą zadzwonić do Judasza tego nikczemnego i odzyskać tym samym równowagę ducha, już byłby prawie tego dokonał, gdyby nagle do biura nie wstąpili funkcjonariusze Brigade Criminelle. Gdzie jest Grzegorz R.? Też chciałbym to wiedzieć! Czy to jest jego dowód osobisty? Na to wygląda! Kiedy widział go pan po raz ostatni? Wczoraj wieczorem, dosłownie kilkanaście godzin temu!

Po krótkim przesłuchaniu okazało się, że: a) w wagonie metra niebieskiej linii znaleziono skórzaną aktówkę; b) pasażerowie powiadomili policję, ponieważ bali się, że mogą mieć do czynienia z bombą; c) po kilku godzinach grozy i po wstępnej inspekcji niby-bomby okazało się, że w aktówce znajdowały się tylko dokumenty elektrociepłowni oraz dowód osobisty Grzegorza R. W związku z tym, że znalezione papiery dotyczyły nie jakiegoś tam kina, tylko ważnego źródła energii cieplnej Stolicy i wyglądały na poufne, policja powiadomiła Brigade Criminelle, która zdecydowała się bezzwłocznie odwiedzić prezesa. Po przejrzeniu dokumentów okazało się jednak, że większości brakuje – najważniejsze sekcje zostały po prostu wyjęte. Podejrzenie padło na zaginionego. Po analizie nagrań wideo z metra – z uwagi na powagę sprawy zostały one tym razem dość szybko zakwalifikowane jako materiał dowodowy i zapisane na dyskach Brigade Criminelle – nie można było stwierdzić z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że to Grzegorz R. wyjął dokumenty z aktówki. Pewne było tylko, że ktoś to zrobić musiał, skoro ich nie było, oraz że Grzegorz R. wysiadł na ostatniej stacji metra, na odległym południu metropolii, po czym przepadł jak kamień w wodę. Na tym kończy się anegdota.

Niesatysfakcjonujące zakończenie. Takie najlepiej pasuje do wszelakich teorii spiskowych o imperialnych konspiracjach i podziemnych mocach. Do niedoprecyzowanego zakończenia można bowiem doczepić, co się komu podoba. A podobało się wiele. Raz mówiono, że Grzegorz R. wcale nie zaginął, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, tylko że „specjalnie” uciekł z tajnymi papierami, po czym sprzedał je spiskującym anarchistom i zaszył się gdzieś w Stolicy, oczywiście z inną aparycją i pod innym nazwiskiem. Tylko skąd taki ustosunkowany człowiek miałby mieć kontakty z anarchistami? I skąd anarchiści, których oficjalnie w ogóle w Imperium nie było, mieliby tyle pieniędzy, ile byłoby trzeba mieć, aby kupić tak wysokiego urzędnika? Chyba że nie dysponowali takimi środkami. W takim razie Grzegorz R. ze skorumpowanego sługi Imperium, zwykłego sprzedawczyka, którego zachowanie dałoby się wytłumaczyć pospolitym ludzkim dążeniem do materialnego dobrobytu, przeistoczyłby się w zdrajcę ideowego, ogarniętego niechęcią do całego systemu. Możliwe było też, że anarchiści jednak byli zamożni. Oznaczałoby to, że należeli do nich reprezentanci elity pieniądza, ponieważ za śmieszne grosze nikt nie ryzykowałby życia własnego lub swojej rodziny. Tak czy inaczej, władze Imperium nie mogły sobie pozwolić na kompromitację, więc wszystko zostało pogrzebane.

Inni zaś zaklinali się, że Grzegorz R. sam był anarchistą i to nie byle jakim, tylko przywódcą grupy, która planowała zamach właśnie na elektrociepłownię. Pytanie tylko, dlaczego Grzegorz R. miałby zniknąć z dokumentami, na dodatek w dniu kluczowego spotkania, dosłownie skazując tym spisek na niepowodzenie, w sytuacji, w której powinno mu zależeć na utrzymaniu całej sprawy jak najdłużej w tajemnicy.

Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Jedno tylko było pewne – zaginięcie Grzegorza R. (czytaj: poufnych dokumentów) wywołało reperkusje w całym Imperium. Im mniej informacji, tym więcej domniemań. Oto koło zamachowe fantazmatycznych anegdot – szalbierczych opowieści z perspektywy władz.

***

Te dwa przykłady przypomniały mi się, ot tak, na chybcika, gdy spoglądałem na rozpościerający się przede mną widok metropolii. To jedynie dwa z potężnego kanonu mitów o zaginionych, porwanych, o niepokornych owieczkach, które odwróciły się od swojego pasterza – od kochającego je Imperium i pochłonięte zostały przez nie-cywilizację i niebyt podmurza. Gdybym się postarał, jestem przekonany, potrafiłbym podobnymi historyjkami zapełnić cały wieczór, może nawet dwa lub trzy. Nie one jednak stanowią centrum tej opowieści. Zatem, powróćmy do tematu.

Tak zwane „podmurze”, czyli slumsy, były częścią Stolicy, niebezpieczną i brzydką, ale integralną. Kto chce, niech wchodzi. Niech jedzie metrem do samego końca i zniknie jak niedoszły maturzysta. Niech kolaboruje z anarchistami jak – potencjalnie – Grzegorz R. Na własne ryzyko.

Teraz ja byłem jednym z fantastycznych śmiałków z owych pijackich opowieści. Będą o mnie rozmawiać w barach, tawernach i kawiarniach, szeptać nad biurkami najwyższych urzędów Imperium. Będę wirusem, który zamieszkał w mózgu skazańców – chował się przez wiele lat niezauważenie i oto począł kłuć, wbijać się w myśli oraz czyny niewielkiego kręgu tych, którzy uwierzyli. Odważyłem się przekroczyć próg rozsądku, bo musiałem. Teraz ja stawałem się bohaterem własnego mitu.

***

Stojąc przy oknie, patrzyłem w dal. Po chwili kontemplacji udałem się na samą górę. Troje drzwi, z każdej strony jedne, z czego dwoje zabitych spróchniałymi deskami. Na niezabitych, środkowych drzwiach przymocowany był czarną taśmą szyld z napisem:

 

Melvin Melone

Prywatny Detektyw

(z Imperialną Akredytacją

i Zezwoleniem do Wykonywania

Zadań Specjalnych)

Certyfikat UEI-D87/286

 

To on. Jak każdy bohater ja również potrzebowałem pomocy. Kogoś dysponującego wiedzą uzupełniającą moją, doświadczeniem, przy którym moje bladło – człowieka, któremu mogłem powierzyć własne życie i przyszłość. Niech służy mi w najtrudniejszych chwilach dobrą radą, pomocą, umiejętnościami, będąc obeznany w świecie, w którym miałem się pogrążyć, świecie bez cieni. Bellerofont miał swojego Pegaza, bez którego nie pokonałby Chimery. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie Perseusz, który zabijając Meduzę, przyczynił się do narodzin skrzydlatego wierzchowca. Twierdzi się niekiedy, że Archimedes zatopił rzymską flotę pod Syrakuzami, przekierowując promienie słoneczne na drewniane triremy nieprzyjaciela dzięki wielkim wypolerowanym tarczom ze srebra. Kto wie, czy bez pierwotnej pomocy Pompejusza ambicje wielkiego Gajusza Juliusza – jego późniejszego rywala – nie zostałyby zdławione w zarodku? Każdy bohater miał swojego Pegaza, który unosił go w przestworza. Teraz ja stałem przed drzwiami mojego. To on, człowiek komplementarny.

Zapukałem i nic. Dzwonka nie było. Czas uciekał. Minęło kilkanaście sekund. Zacząłem pukać mocniej, coraz mocniej, aż – zdało się – mury zadrżały i sąsiedzi z dołu na chwilę przestali się kłócić. Ucichły ich krzyki, a ciekawskie uszy nastawiły się, jak się domyślałem, na spowiedź nieproszonego gościa. Niecierpliwiłem się. Bałem się, że jeśli nikogo za drzwiami nie będzie i nikt się zaraz nie zjawi, aby mi otworzyć, to cała podjęta wyprawa, moje zwolnienie się z pracy w tym jednym celu, słowem, wszystko, co już było za mną, i to, co jeszcze mnie czekało, nie będzie mieć najmniejszego sensu, a czar historii jeszcze nienapisanej pryśnie w mgnieniu oka. Umrze, a ja wraz z nim.

Czekałem więc – nie pozostało mi nic innego. Od czasu do czasu pukałem, ale bez skutku. Usiadłem na schodach. Może po prostu nikt nie słyszy mojego pukania? Toaleta, prysznic, kuchnia, muzyka, telewizor – przecież istniało mnóstwo powodów, które mogły, razem lub oddzielnie, przyczynić się do powstania tej niesprzyjającej sytuacji. Byłem umówiony. Mój kontakt dokładnie opisał miejsce spotkania. Dzień też się zgadzał, no i ta tablica. Nie było mowy o żadnej pomyłce. W końcu wstałem, zapukałem po raz ostatni i z okrzykiem: „Wchodzę!”, bo inaczej nie wypada, otworzyłem drzwi.

Drzwi nie były zamknięte na klucz! A ja siedziałem na schodach i czekałem nie wiadomo na co. Największy na świecie idiota! Wszedłem do wielkiego, pięknego salonu z wysokim sufitem i rokokową sztukaterią: kwieciste przeplatanki, stylowe esy-floresy i asymetria typu Ludwik XV, dokładnie tak, jak kiedyś tego uczyli w szkole na lekcjach plastyki. Piękno jak z podręcznika.

Na tym jednak kończyła się funkcja salonu – na urzekającym charakterze wnętrza. Całe pomieszczenie wypełniała bowiem pustka. Gołe ściany, stary parkiet, ciemne deski, nieco jaśniejsze w miejscach, gdzie wydeptane zostały ścieżki prowadzące donikąd, żadnych mebli. Całość sprawiała wrażenie, jakby ktoś się stąd na dobre wyprowadził i skrupulatnie usunął po sobie wszystkie ślady, wszelkie pozostałości niegdyś żywego domu wraz z ciepłem, jakim on emanuje.

Stałem w bezruchu i wsłuchiwałem się w ciszę, w buchające z bezgłosu ciśnienie, które wydobywało się ze ścian, sufitu i wydeptanej podłogi. Stałem i coraz bardziej czułem się jak nieproszony gość. Zmiana warunków atmosferycznych, inne powietrze. Jakbym wtargnął do mieszkania poczciwej, lecz niewidzialnej familii – ludzi skrzywdzonych moją obecnością, zmieszanych tym, że zastałem ich w intymnej chwili bycia sobą.

Wystarczyły dwa, trzy kroki w głąb salonu i już wszystko prezentowało się lepiej. Niewidzialny lokator postawił na ekscentryczną formę minimalizmu i uznał, że pomieszczenie w wystarczającym stopniu wypełnia duch epoki mniej znanego potomka nieśmiertelnego Roi Soleil, którego obecność zastępuje umeblowanie i przeistacza się w postać faktycznego lokatora tej pustki. Z duchem jednak nie mogłem porozmawiać. Niezależnie od wieku, wiedzy i mocy panującej tu potęgi, dalszych kroków mojego przedsięwzięcia nie mogłem ustalić bez człowieka.

Trzy kroki dalej w głąb pustego salonu. Gdzieś musiały być drzwi lub jakieś przejście. Nie mogłem przecież wrócić do siebie do domu, do rodziny, do pracy i błagać o przebaczenie, o wskrzeszenie mojego dawnego życia oraz wszystkiego, co pogrzebałem, udając się w to miejsce. Nie wspominając już o innych sankcjach, które mi w związku z moją ucieczką z pewnością groziły. O powrocie nie było mowy. Nie wierzyłem, że to już koniec mojej podróży, że to, co widziałem – to jedno puste, choć piękne pomieszczenie – było celem wszystkiego, ostatnim aktem dramatu pod tytułem „Moje życie”.

Kolejne pięć kroków w kierunku znajdującego się na przeciwległym końcu prawego kąta. Wydreptana ścieżka prowadziła diagonalnie właśnie do tego miejsca. Na papierze prostokąt przeszywałaby idealna przekątna. Muszę to sprawdzić, zdecydowałem. Coś tam musiało być. W budynkach tego typu, w tej części Stolicy mieszkania miały po co najmniej dwa pomieszczenia mieszkalne oraz kuchnię lub aneks kuchenny, plus jeszcze toaletę albo jakąś klitkę, która spełniałaby tę podstawową funkcję. Nie widziałem jednak żadnych drzwi i nie byłem w stanie znaleźć innych pomieszczeń. Nie widziałem także żadnych rur czy instalacji cieplnej, nic.

***

Słońce zawsze świeci pod kątem. Pod kątem wpada do domów i pokoi, a wtedy na ścianach i podłogach maluje się cień, lekki, ale stanowczy jak stempel. Szyby i ramy okienne dodają mu wyrazistości, decydują o jego pozycji. Jednak nie w tej kamienicy. Podszedłem do jednego z dwóch ogromnych okien. Chciałem przez nie wyjrzeć. Co stało się z naszą jedyną gwiazdą Imperium, ostoją świetlanej przyszłości? Jak z tego punktu wygląda świat – nasza Stolica?

Okna wychodziły na drugą stronę kamienicy. Ukazał się widok tego, co niegdyś było ulicą, rozmazany, niewyraźny. Szyby były zakurzone i oblepione tłustym brudem wieloletniego zaniedbania, od lat niemyte, ramy drewniane i podwójne z niewielkim odstępem między szybami, bardzo stare i praktycznie nieuszczelnione. Niewielki odstęp między szybami służył jako masowy grób dla much lub innych nieszczęsnych owadów, które nie wiadomo jakim cudem znalazły się w tym feralnym miejscu i doczekały kresu swojego, pozbawionego z ludzkiej perspektywy głębszego sensu, żywota. Wysuszone małe kuleczki, nic nieważące i kruche. Ciała od lat pozbawione owadziego ducha kontrastowały z sędziwą bielą lepkiego kurzu. Pragnąc spełnić swoje przeznaczenie, promienie słoneczne trafiały na te mleczne szyby, ulegały dyspersji i wpadały do pokoju niczym kohorta nieokiełznanych barbarzyńskich jeźdźców, bez konkretnego kierunku zatapiały wszystko w bezcieniu.

Okna nie miały klamek. Cisza.

Nagle jakiś hałas przerwał mój trans obserwacyjny. Był to hałas głuchy, tępy i bez barwy. Komuś spadły książki, tak to zabrzmiało. Odwróciłem się w stronę domniemanego źródła dźwięku. Dochodził jakby zza ściany w kącie, do którego zmierzałem, zanim ubzdurałem sobie, że wyjrzę przez zakurzone okno. Pewnym krokiem podszedłem do miejsca, za którym ukrywała się tajemnica spadających książek. Ruszyłem wydeptanym parkietem, ścieżką, na którą padało stłumione światło słońca, aż oparłem się w końcu o ścianę. Właściwie – chciałem się oprzeć, ale ściana się otworzyła…

***

Dworskie intrygi, buteleczka z rozpuszczonym arszenikiem w ukrytej kieszeni pod kosztownym płaszczem, niekończąca się waśń i trwająca od stuleci walka o rodzinną fortunę, tajemne przejścia do sekretnych pomieszczeń z niecierpliwie czekającymi na swoją kolej w naiwnej pasji młodymi i jeszcze bardziej sekretnymi królewskimi kochankami – w takim kontekście wszystkiego bym się mógł spodziewać. Ale moja sytuacja wyglądała przecież zupełnie inaczej! Może rzeczywiście znajdowałem się w pałacu? Nie byłem postacią w powieści historycznej o rodzinie Borgiów, ale mało to dziwnych miejsc w Imperium? Pewne było tylko, że ściana, a raczej bardzo umiejętnie ukryte drzwi bez klamki, uchyliły się, pozwalając mi tym samym wejść do drugiego pomieszczenia.

Znalazłem się w brudnym przedpokoju, w powietrzu wisiał swąd odgrzewanego mięsa i bigosu ze śliwkami. Wilgoć i zaduch jak u wuja na strychu. Nad drzwiami wisiał ciemnobrązowy pawlacz, przez otwarte drzwiczki widać było stare buty i gazety. Czar wielkiego salonu prysł. Zamknąłem za sobą ścianę i wszedłem do środka. Z sąsiedniego pokoju dobiegały jakieś odgłosy, pisk opon, krzyki – prawdopodobnie z telewizora. Ktoś tu musiał być, komuś musiały spaść książki, tu znajdowali się ludzie. Tajne mieszkanie.

Czułem ludzką obecność, tak jak się czuje ściany czy przedmioty w zupełnej ciszy – bezkontaktowo, ale bezpośrednio dzięki nieznacznej i w normalnych warunkach niezauważalnej zmianie ciśnienia w uszach. Nikt się przede mną nie ukryje. Coś zaraz się stanie. Zwierzęcy instynkt szeptał, że coś jest nie tak. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyłem, że znajdowałem się w tym miejscu, w którym czułem się jak w miejscu zakazanym, nowym i nietutejszym. Rokokowy salon bez mebli, tajne przejście do śmierdzącego mieszkania z meblami z minionej epoki, ślady chowających się przede mną lub wciąż niewidzialnych lokatorów. Zaraz coś się stanie. Nikt by się nie dowiedział.

Zobaczyłem pokój gościnny – klasyczny główny pokój z wyeksponowanym ołtarzem: telewizor plus niezbędny osprzęt do home entertainment[2], lokalne centrum spotkań mieszkańców sąsiednich pokoi. W niczym nie przypominało salonu, przez który miałem jeszcze przed chwilą przyjemność przejść. Stara kanapa, tylko jeden fotel, za to pasujący do kanapy, trzy regały z książkami, niezliczone rzędy czasopism popularnonaukowych z poprzednich lat; ciemnobrązowe zasłony, które miały kreować przytulną atmosferę i promieniować ciepłem, ściany w modnym dwadzieścia lat temu kolorze oraz wiszące na nich liczne zdjęcia ludzi z kotami w różnych pozycjach na tle nieistniejących już placów i znanych budynków Stolicy. Psuły klimat lub cokolwiek z niego pozostało. W tym mieszkaniu czas się zatrzymał, przenikał je przedrewolucyjny duch. Wszystko zdawało się znajome. Coś mi to mieszkanie przypominało – miejsce z czasów przed wielkimi zmianami, zapomniany zakamarek mojego przeszłego życia, zwinięte w kłębek i rzucone w ciemny kąt wspomnienia innego świata. Pogrążyłem się we własnej przeszłości.

Z powodu włączonego telewizora nie wyczułem, że ktoś się do mnie zbliża. Sztuczne dźwięki stępiają zmysły, zniekształcając percepcję. W takich warunkach człowiek nie jest w stanie obserwować zmiany w pomieszczeniu i nie wyczuwa bliźniego – nie bez pomocy superczułych urządzeń. Ogłuszony tym fenomenem autoizolacji odwróciłem się. Pozbawiony byłem wszelkiego nastroju, człowiek bezbarwny, nasycony pustą nadzieją, że nic się nie zmieniło. Odwróciłem się i ujrzałem niewielkiego mężczyznę. Na głowie niewielkie wyspy ciemnego włosia, na oko góra trzydzieści lat. Ubrany był w czarne dżinsy i biały T-shirt, na który narzucony miał ciemnoszary płaszcz lub bonżurkę, dzieło wiktoriańskiej sztuki. Miał oczy w ciemnej oprawie, co zlewało się z również czarną oprawką ciężkich okularów, które jakby wrosły w tę przemęczoną twarz, tworząc jedność z solidnym nosem i pomarszczonym czołem.

– Widzę, że pan do mnie trafił – stwierdził zgodnie z prawdą.

– Zgadza się – potwierdziłem. – Jestem tutaj, stoję przed panem, a pan przede mną. – Podaliśmy sobie dłonie. Tak oto rozpoczęła się przygoda, która jest tematem tej powieści.

[1]Human resources (ang.) – Zasoby ludzkie. Dział HR – dział kadr.

[2]Home entertainment (ang.) – Rozrywka domowa.

Nocne oświetlenie pola bitwy

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-823-9

 

© Oscar Szerkus i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Dominika Świtkowska

KOREKTA: Emilia Kapłan

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Oscar Szerkus

OKŁADKA: Michał Kacprowicz

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.