Niedobrzysko. Antologia bizarro fiction - Marcin Rojek, Bartłomiej Dzik, Krzysztof Szabla, Paweł Wącławski, Aleksandra Knap, Krzysztof Rarocki, Marcin Zwoleń, Grzegorz Kałużny, Hubert Jarzębowski, Adam Raglan, Kornel Mikołajczyk, Dariusz Barczewski, Zeter Zelke, Kazimierz Kyrcz Jr., Lidia Gręda, Agata Francik - ebook
NOWOŚĆ

Opis

Wkrocz do świata groteski i absurdu!

Kim jest Kościejek? Czy Farmazon odnajdzie miłość? Co dzieje się w afrykańskim jeziorze? Czy Gustaw stworzy dzieło swojego życia? 

Na te i wiele innych pytań odpowiedzi znajdziecie w antologii „Niedobrzysko”.

Opowiadania nie tylko bawią, przerażają, przekraczają granice absurdu, zakrzywiają znaną nam rzeczywistość. Czytając między wierszami, dostrzec można w nich drugie, a nawet trzecie dno. To historie, które na długo zostają w pamięci, a po ich lekturze świat nie będzie już wyglądał tak samo!

Wydawca oraz Autorzy nie ponoszą odpowiedzialności za polekturowy stan psychiczny Czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Niedobrzysko

Copyright © 2024 Dariusz Barczewski, Bartłomiej Dzik, Agata Francik, Lidia Gręda, Hubert Jarzębowski, Grzegorz Kałużny, Aleksandra Knap, Kazimierz Kyrcz Jr., Kornel Mikołajczyk, Adam Raglan, Krzysztof Rarocki, Marcin Rojek, Krzysztof Szabla, Paweł Wącławski, Zeter Zelke, Marcin Zwoleń

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i wybór tekstów: Aleksandra Knap, Kazimierz Kyrcz Jr., Kornel Mikołajczyk, Zeter Zelke

Korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

ISBN 978-83-67735-59-9

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024,

we współpracy z portalem Niedobre Literki.

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

niedobreliterki.wordpress.com

[email protected]

Wstęp A

Czym jest bizarro? Ilu ludzi, tyle zdań. Ktokolwiek jednak zaczerpnął z bizarrystycznego źródła i się w tej nieuchwytnej substancji rozsmakował, zyskuje swoistą bizarroświadomość i instynktowne wyczucie zawartości bizarro w bizarro tudzież w innych, dziwniejszych niż standardowe, tekstach kultury. Albowiem jedną rzecz należy o tym podgatunku stwierdzić bez ochyby: bizarro jest dziwne.

Stopień udziwnienia bizarrowych uniwersów, narracji czy bohaterów bywa rozmaity. Niekiedy świat nie różni się dużo od naszego, ale to, czym się różni, powoduje szerokie konsekwencje tak zaskakujące, że aż fascynujące. Czasami rzeczywistość zostanie odkształcona znaczniej. Tak czy owak, dla bohaterów opowieści tenże świat jest normalnym, wszak to ich rzeczywistość, innej nie znają, a zatem narracja traktuje Czytelnika jak swojaka. Stąd bizarro fiction tworzy wrażenia odrealnienia. Niby wiemy, że ryby nie latają i nie gadają, ale jeżeli bohater naszego opowiadania widuje je codziennie, słucha ich rad i nikt nie dostrzega w tym nic nadzwyczajnego (może poza tą grupką owym rybom nieufającą, bo teorie spiskowe), to i narracja potraktuje Czytelnika, jako osobnika, który w podniebnych rybach-doradcach nie dostrzega niczego nietypowego. Ale Czytelnik dostrzega. Dochodzi do przeciągania liny pomiędzy przedstawioną rzeczywistością a tym, co znamy z codzienności. Dobre bizarro tak Wami zakręci, tak Was zauroczy i wciągnie, że sami wkrótce zaczniecie się zastanawiać, czy te ryby rzeczywiście są dobrymi doradcami, czy też może foliarze mają rację? Niech ten przykład posłuży za, no cóż, za przykład tego, dlaczego bizarro z uwielbieniem stosuje groteskę. Co ciekawe, najczęściej wynika ona samoistnie, jako rozwinięcie konsekwencji wypływających ze zmian wprowadzonych w świat.

Bizarro fiction nawiązuje do licznych gatunków. Wszystko może być bizarro: horror, science fiction, fantasy, kryminał, dramat, komedia, western, space opera, romans, reportaż, sprawozdanie. Bizarro może w swoim wydźwięku być wesołe, smutne, filozoficzne, zorientowane na akcję. Bizarro to Indiana Jones, który zamiast z bicza strzela elektrycznym wężem, a zamiast artefaktów szuka kiszonek obcych cywilizacji poukrywanych w starożytnych piwnicach. Bizarro to Obcy, ósmy pasażer Nostromo, tylko rzeczony pasażer na gapę to kosmiczny kotek uwodzący załogę puszystością i rozkosznym mruczeniem, aby pożreć ich pod pokładem. Wreszcie Bizarro to dokument, tylko przyglądamy się plemieniu syren głębinowych utyskujących na gangi ośmiornic-piratów opędzlowujących ich fermy małż pod osłoną zamulenia spowodowanego sezonem niespokojnych prądów.

Jak w przypadku każdej fikcji literackiej, autorzy dbają o wewnętrzną spójność świata. Snucie intrygi w cudacznym uniwersum wymaga sporej samokontroli i logicznego myślenia. Twórca bizarro nie po to wplątuje w realia coś wywracającego pewne aspekty życia do góry nogami, aby się potykać o własne pomysły. Nie, piszemy i czytamy bizarro, aby zasmakować abstrakcji, aby odsapnąć od zwyczajności, ale w ramach fikcji trzymanej w ryzach konsekwencją w działaniu. Bardziej lub mniej…

Niniejszy zbiór opowiadań stanowi przekrój przez bizarro fiction. Od światów bardzo dziwnych, po dziwne tylko odrobinę. Od bohaterów całkiem poważnych, po absolutnych rowerowych szaleńców. Są intrygi niemal kryminalne, jest akcja, jest zaduma nad człowiekiem jako takim. Poznacie balonowego prześladowcę, radiowego kochanka i Ohydę, która robiła zasięgi. Przekonacie się, co mule mają wspólnego z poszukiwaniem tożsamości oraz jak naprawdę wygląda symbol szczęśliwego dzieciństwa.

Zespół redakcyjny portalu Niedobre Literki w kolaboracji z Planetą Czytelnika przygotował dla Was taką oto bizarro pigułę. Ponoć lekarz zaleca ostrożne dawkowanie, niemniej nie nam dyktować Czytelnikowi, jak często zażywać bizarrowość. Jednakże wypada ostrzec, że ponoć uzależnia.

Aleksandra Knap

Zeter Zelke

Wstęp B

Dawno, dawno temu człowiek po raz pierwszy się zdziwił.

Nie był jeszcze do końca człowiekiem z gatunku Homo sapiens sapiens, a jego „normę” stanowiło zbieranie jagódek, polowanie na mamuty i śmierć przed trzydziestką, niemniej w zakresie jego doświadczeń istniało już wówczas zdumienie. Ergo: coś, co od codziennej „normy” drastycznie odbiegało i wywoływało niepokój.

Czemu niebiosa grzmią i plują piorunami? Skąd bierze się ogień, który tak smakowicie podgrillowuje mięsko? Dlaczego sąsiad kojfnął, kiedy brudnymi rączkami wyżarł z jaskiniowej spiżarki ostatni stek z ptaka dodo?

Zdziwienia się nie kończyły. Od stuleci również ludzie przenosili je w formie fantazji do świata rzeczywistego. Pierwsze malunki naskalne, opowieści o zwierzęcych hybrydach z mitów, szesnastowieczna powieść „Gargantua i Pantagruel”, „Podróże Guliwera” z rasą gadających koni czy „Alicja w Krainie Czarów” to tylko kilka przykładów zainteresowania osobliwościami przez dawnych twórców. Z czasem to zamiłowanie do nietypowości i absurdalności wzrastało, by eksplodować w XX wieku w postaci dadaizmu i surrealizmu. Potem zaś przyszło bizarro fiction, czyli najdziwaczniejsza konwencja literacka, jaka kiedykolwiek powstała. Stanowi ona poniekąd wyraz tęsknoty za czasami, gdy jako brzdące marzyliśmy o podróżach windą na Księżyc, lodach o smaku egipskiego piasku i nawiedzonych waginach, a równocześnie próbę wyrwania się ze schematów i sztywnych konwencji narzucanych przez główny nurt. W postmodernizmie bowiem nadal pragniemy się dziwić; nadal zachwycać i obrzydzać. Jednakże rozumiejąc zjawiska fizyczne i pogodowe, przeżywszy dekady ewoluującej popkultury, cóż nam pozostało poza nietypowymi zestawieniami, łamaniem tabu czy snuciem historii pozbawionych klasycznego sensu? Nie zaskakuje nas już odkrycie cząstki Higgsa, rozwój sztucznej inteligencji czy kolejna wyprawa w kosmos. Ot, wiadomości, do przełączenia pilotem na Królowe rzyci albo Trudne strawy. Bizarro fiction niemniej potrafi sprawić, że po raz kolejny opuścicie grotę standardowego myślenia i tak jak Wasi dawni, dawni przodkowie zdziwicie się niepomiernie. Do czego też serdecznie Was zapraszamy.

Albowiem każda jaskinia, jeśli nie wyjrzy się od czasu do czasu poza jej obręb, staje się więzieniem.

Kornel Mikołajczyk

Krzysztof Szabla

Paweł WącławskiKilka osobliwych sytuacji z życia nieistniejącego człowieka

Wszyscy tańczymy w rytm recytowanego wiersza.

Popijamy sokiem z trudnych pytań, do których wrzucamy obietnice przedwyborcze spisane na złotych karteczkach. Od nich napój robi się słodki i prosty. Wznosimy puchary.

– Zdrowie! – krzyczę i każdy odpowiada tym samym. Cała szalona zgraja z Lawendowego Zakątka, moi serdeczni znajomi. Ciocia Czesława z grzebieniami zamiast dłoni, Srogi Sędzia o stu nogach i Drzwi Obrotowe o aspiracjach politycznych. No i dwaj mistrzowie baletu kwaśnych pomidorów (Szklarniowy i Malinowy), bracia bliźniacy z różnych gałązek, moi najlepsi przyjaciele.

Tymczasem francuska kurtyzana prosi mnie do tańca. Głupio odmówić, więc biorę jej dłoń i wirujemy w szalonym walcu. Ta wspaniała kobieta lekkich obyczajów od pasa w dół jest tytanowym zraszaczem obrotowym marki Prostix.

– Wszędzie lejesz wodę! – wrzeszczy ktoś, jednak ignorujemy go, obracając się coraz szybciej i szybciej.

Zabawa, zabawa, zabawa. Wino, kotlety, brew. Dykta, iluzja, śpiew.

A wtedy…

* * *

…wchodzi bardzo smutny człowiek, morderca uśmiechu, zabójca beztroskich myśli. Mężczyzna w trzyrzędowym garniturze, z martwą muchą w klapie. Zachowując się dyskretnie, prosi mnie na bok, ale ja nie chcę rozmawiać w ten sposób.

– Odwalasz straszną oborę! – krzyczę tak, by każdy słyszał. – To elegancka impreza, ludzie się bawią sympatycznie, a ty tu przychodzisz jak, jak…

Gdy podchodzę bliżej, widzę, że ten osobnik składa się z tysięcy ruchliwych robaków tak małych, że można to stwierdzić tylko z bliska.

– Przynoszę ważną wiadomość – mówią robaki.

Wzdycham ciężko, wzruszam ramionami i zachęcam, by kontynuowały.

– Ktoś zabija mieszkańców Lawendowego Zakątka – referują, co wywołuje cichy okrzyk zdumienia i strachu wśród współbiesiadników.

– I ty – robaki uderzają palcem w moją pierś – musisz się tym zająć.

– Nie ma mowy. Jestem tu na nieustających wakacjach.

– Ale sprawa się z tobą wiąże. Na miejscu zbrodni znaleziono twoje imię.

– Wszystko zawsze jest ze mną związane! – krzyczę, by zamaskować strach. Teraz dla odmiany robaki wzdychają.

– Chociaż zerknij i podpowiedz – zachęca Szklarniowy, rozciągając ciało wzdłuż gałązki w ramach ustalonej pozycji baletowej.

– Nikt inny sobie nie poradzi – przekonuje Malinowy.

No, skoro tak ładnie proszą.

– Niech wam będzie – przytakuję, co wywołuje spektakularną reakcję przyjaciół z Zakątka. Obrotowe Drzwi wirują, Ciocia czesze radośnie, co się da, pomidory tańczą wesoło „Jezioro Łabędzie”. Tylko robaki patrzą na mnie smutnymi oczami, tak jak tylko robaki potrafią.

A jeśli decyzja podjęta, to…

* * *

…przepływamy gromadą na miejsce zbrodni. I faktycznie na skraju polany widnieją ślady morderstwa. Rozczłonkowany Miękki Miś ma powyrywany ze środka wypełniacz. Łapy, głowa i tors przybite są do gałęzi drzewa. Z zakrwawionych bebechów ktoś ułożył napis: „To nie twoja wina, Aleksie Poważny”.

– To faktycznie moje imię – stwierdzam i nie wierzę. Tu przecież nie dzieją się takie rzeczy. Tu jest miło i sympatycznie.

– Czy ktoś widział, co się stało? – pytam zebranych.

Kręcą głowami lub tym, co pełni tę funkcję. Nagle do góry wyskakuje dłoń należąca do pirata o dwóch opaskach zakrywających oba oczodoły. Podjeżdża do nas powoli.

– Jestem naocznym świadkiem – mówi.

– Świetnie. Więc co widziałeś?

– Ciemność, wielką ciemność! – krzyczy i jedzie dalej.

Zerkam na jego stopy i orientuję się, że włożył wrotki z gałkami ocznymi zamiast kółek.

– Pora udać się do nich po radę – zarządza Szklarniowy, wskazując gałązką w baletkach budkę z kolorami.

– Nigdzie nie idę – wzbraniam się, choć tamten ma rację. Nie wolno tego tak zostawić. Szukam posłańca, który przyniósł informację o zbrodni, ale pozostał po nim jedynie trzyrzędowy garnitur. Najwyraźniej robaki rozeszły się w swoją stronę, zmęczone udawaniem poważnego człowieka. Dobrze je rozumiem, w końcu ileż można?

– Trzeba tam iść – przekonuje Malinowy i słusznie. Jeśli oni nam nie pomogą, to nie wiem, kto będzie umiał.

* * *

Przepływamy więc do budki z kolorami i stajemy przed ich obliczem. Oto trójkąt ostatecznej mądrości: Bełkoczący Menel, Zepsuty Zegar z Kukułką i Deska do Prasowania.

– Spytaj – zachęca Szklarniowy.

Biorę głęboki wdech i mówię:

– Kto i czemu zabił Miękkiego?

Bełkoczący Menel bełkocze, Zepsuty Zegar jest nieruchomy, Deska milczy.

– Co powinniśmy robić? – drążę temat, ale nie dostrzegam reakcji. – Może jednak wcale nie są tacy wszechwiedzący? – zwracam się do Szklarniowego.

– Są, są. Popatrz tylko na nich.

I nagle ściany budki się obsuwają. Przez bredzenie menela przebija słowo „zamek”, wskazówki zepsutego zegara pokazują na odległą cytadelę, a na desce do prasowania, jakby wypalony żelazkiem, pojawia się czarny kontur twierdzy.

Podążamy wzrokiem za znakami. Na odległym wzniesieniu tkwi ruchliwy Pałac Niedokończonych Zadań, wiecznie niepełny, w nieustannym remoncie. Miejsce, które wzbudza strach we wszystkich mieszkańcach Lawendowego Zakątka.

No, prawie wszystkich.

Bo mnie naprawdę przeraża zaledwie jedna rzecz; zawsze w zasięgu wzroku, zawsze obecna. To Wielka Koszmarna Rzecz, w której mieszkają prawdziwe sprawy. Co dziwne, tym razem zawieszona jest tuż obok Pałacu.

– Musimy tam iść – zarządza Malinowy.

– Ale czy na pewno? – kwestionuję. – A jeśli wskazali przypadkową stronę świata?

– Oni się nigdy nie mylą, chyba że w piątki, a dzisiaj przecież środa – przekonuje Szklarniowy.

Patrzę na zamek z klocków, który nieustannie się przeobraża, zmienia, i wydaje mi się, że znam tę budowlę. Może kiedyś sam ją układałem w innym miejscu, z innych elementów?

Może układałem ją z kimś?

Wielka Koszmarna Rzecz zaś wzywa mnie jak zawsze.

Wróć do nas, prosimy. No wróć!

– Czeka nas wyprawa! – krzyczy Malinowy.

– Naprawdę chcecie tam iść? – dopytuję.

– Jasne. Każdy, kto się odważy.

Uśmiecham się. Miło mieć przyjaciół, hordę fajnych ludzi i przedmiotów, które cię wspierają. Wychodzimy z budki i pytam:

– Kto pójdzie ze mną?

Nagle tłum rzednie albo nigdy nie było nas zbyt wielu? Zostali mistrzowie baletu kwaśnych pomidorów, Ciocia Czesława, Srogi Sędzia i Drzwi Obrotowe. Niezbyt mocna grupa, jak na taką przygodę.

– Damy radę – pociesza Malinowy, klepiąc mnie gałązką po ramieniu. Kiwam głową, choć powątpiewam. Wcale nie chcę tam iść, ale odnoszę wrażenie, że muszę.

– Którędy najszybciej? – pytam i Malinowy odpowiada:

– Najszybciej przez…

* * *

…pole gigantycznych rosiczek wymuszających wewnętrzny dialog.

Ruszamy więc. Wchodzimy na wielką polanę, gdzie ogromne kwiaty pożerają nas, trawią i wypluwają w innym miejscu. I tak kilka razy.

Zastanawiam się, czy po takiej dekompozycji i odrodzeniu dalej jestem sobą. A jeśli podróżujemy wspólnie, to czy się mieszamy? Jeśli jestem trochę w kimś, a tylko trochę w sobie, to którą osobą właściwie jestem?

Na szczęście myślę o tym zaledwie przez chwilę, bo zaraz kończymy trawienną podróż i przed nami pojawia się…

* * *

…las wściekłych filozofów i myślicieli.

– Wydaje mi się, że go tu nie było – komentuje Ciocia Czesława. – Przynajmniej nie w takiej skali.

Faktycznie atmosfera się zagęszcza. Bór zapełniony drzewami, filozofami i ideami. Trudno oddychać w tak przemyślanym powietrzu.

– I tak trzeba przez niego przejść – sugeruje Malinowy. – Ale na palcach, po cichutku. A nuż uda nam się przemknąć bez wdawania w konflikt filozoficzny.

Ruszamy więc przez las, gdzie co krok stoi jakieś gremium pogrążone w dyskusji. Na początku jest całkiem nieźle. Grupy filozofów dyskutują i spierają się, nie wyglądają jednak groźnie. Potem dochodzi do przepychanek; dyskusje o istocie bytu i źródłach poznania nabierają rumieńców.

A później robi się gorzej.

Na polanie w środku lasu stoi kilka ekip, wrzeszcząc do siebie nawzajem i machając chorągwiami. Dostrzegam napisy na ich proporcach.

„Ultrasi Heraklita: Pozdro środkowym palcem dla frajerów, którzy myślą, że wchodzą dwa razy do tej samej wody”.

„Chuligani Sokratesa: Wiesz, że nic nie wiesz, uświadom to sobie”.

„Fanatycy Kartezjusza: A kto nie myśli, tego nie ma”.

Grupek jest chyba z tuzin – to wielkie, umięśnione, łyse osobniki tętniące testosteronem i myślą filozoficzną. Ich ciała są zdeformowane od niebywałego trudu umysłowego, który odciska piętno na posturze. A w głowie jedynie największe pytania bez odpowiedzi, od których braku idzie zwariować. Podejrzewamy, że zaraz się na siebie rzucą. Idziemy najciszej, jak potrafimy. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięli w takiej formie, ale zaraz przypominam sobie, że kiedyś lubiłem filozofię.

Nagle Fanatycy Kartezjusza zauważają Drzwi Obrotowe o aspiracjach politycznych, bo one rzeczywiście mocno wyróżniają się na tle drzew. Drzwi próbują uciec, niemniej im się nie udaje. Filozoficzne ogry doskakują, Obrotowe próbują walczyć.

– Oni kłamią. Nie myślę, a jestem! – krzyczą Drzwi, jednak wrzaski giną pod niezbitymi dowodami obalającymi tę tezę. Wiemy, że nie potrafimy im pomóc.

Biegniemy więc ile sił w nogach, tylko po to…

* * *

…by przypłynąć do kolejnego niebezpieczeństwa.

Przed nami dolina pełna trujących elementów. W liściach, w wodzie, w kamieniach zaklęto najgorszą z toksyn: nieskrępowaną myśl fantastyczną.

– Tego też tutaj nie było – stwierdza Malinowy. – A przynajmniej nie w takiej skali.

– Coś nas próbuje pokonać – dedukuje Szklarniowy.

– Coś. Albo ktoś – przyłączam się do rozmowy.

Wszyscy na mnie patrzą z podziwem, jak gdyby ten oczywisty fakt stanowił ważne odkrycie.

– Idziemy – rozkazuję. – I uważajcie, gdzie stąpacie.

Ruszamy, starając się nie nadepnąć na nic, co wygląda fantastycznie. Tymczasem w oddali widzę kobietę o znajomej twarzy trzymającą obraz. Nie porusza się, a jednak z każdą chwilą zdaje się coraz bliżej.

Ali, wróć, proszę.

I znowu to przeklęte wołanie. Czy ono…

– Cholera jasna! – krzyczy Srogi Sędzia. – Wdepnąłem.

– I co teraz? – pyta Malinowy.

– Może nic – kłamię, bo przecież wiem, że to nieuleczalna choroba.

I zaraz Srogi Sędzia otwiera szeroko oczy, jakby doznał objawienia. Wyciąga z opasłej kieszeni pióro i zapisuje planami i fragmentami dialogów każdą wolną przestrzeń. Do tego zaczyna opowiadać o pradawnych światach, odległych planetach, czarodziejach i obcych.

Nikt nie chce tego powiedzieć, lecz doskonale rozumiemy, że skończy się to wielotomową serią fantasy albo równie opasłą space operą.

– Trudno, trzeba go tak zostawić – mówię i nikt nie śmie zaprzeczyć.

– To zaraźliwe? – pyta Malinowy.

Kiwam głową i idziemy dalej. Czuję smutek, że porzuciliśmy Sędziego, ale też radość, bo choć stracił rozum, wygląda na szczęśliwego i spełnionego.

Bardzo mu tego zazdroszczę.

W końcu zatrzymujemy się, by odpocząć, zasypiamy, a wtedy śnię koszmar o tym, że…

* * *

…jestem prawdziwą osobą.

Jestem człowiekiem i chodzę do pracy. Rozmawiam w niej z innymi prawdziwymi ludźmi, śmiejemy się, opowiadamy o swoim życiu. Jest miło i sympatycznie. Profesjonalnie. Wszyscy mnie chyba lubią i wszystko dzieje się w uporządkowany sposób.

Orientuję się, że to tak naprawdę moja firma odzieżowa odnosząca mnóstwo sukcesów w kraju i za granicą. Przez chwilę czuję satysfakcję, a zaraz potem strach.

Chcę jak najszybciej stąd uciec. Ruszam korytarzem, gdzie stoi Darek, mój partner, z którym założyłem przedsiębiorstwo. Nic nie mówi, tylko trzyma przed sobą obraz. Na samym środku płótna widnieje ogromne jajo opierające się o zakrzywioną ścianę dzielącą przestrzeń na dwie części. Po prawej znajdują się drzwi.

Wiem, że to jajko i te drzwi są ważne. I przeraża mnie to straszliwie, niemal tak bardzo jak Wielka Koszmarna Rzecz.

A przecież jestem nieustraszonym człowiekiem sukcesu, choć absolutnie tego nie chciałem.

* * *

– Wróć na ziemię, co? – zaczepia Malinowy.

Orientuję się, że teraz przemierzamy miasto, metropolię niby mi znaną, a jednak zupełnie obcą.

– Czy nie byliśmy… – waham się.

– Nieistotne, popatrz na to. – Szklarniowy wyciąga trzy kawałki papieru. Na obu napis: „Aleks Poważny, poszukiwany za wszelką cenę. Istniejący lub nie”.

– Aha – dedukuję. – Czyli ktoś na mnie poluje.

– Najwyraźniej. A my odczuwamy tego konsekwencje.

Konsekwencje? A co to za straszne, dawno niesłyszane słowo? Ono nie powinno tu mieszkać, nie w Lawendowej…

Urywam myśl, bo zauważam, że nasza grupa zwiększyła liczebność. Widzę zmechanizowaną trzecią brygadę ogórków małosolnych, żyrafę plującą dobrymi radami i tego przyjaznego dzieciaka, którego wcale nie ma (podobne rysy, mógłby być moim synem).

I jeszcze kilkanaście innych osobników.

– Nie zaczynaliśmy w skromniejszym składzie? – pytam.

– Nie. Zawsze było nas całe mnóstwo – odpowiada Malinowy. – W drogę.

Pokazuje gałązką Pałac Niedokończonych Zadań, a ja kiwam głową. Idziemy. Przez moment myślę, że Wielka Koszmarna Rzecz gdzieś zniknęła albo jednak nie istnieje, ale zaraz ją dostrzegam majaczącą na horyzoncie, zawsze niedaleko, zawsze tam, gdzie ja.

Ona i jej wołanie.

Chodź do nas, wróć. Proszę.

Jakbym i tak nie zmagał się już z wystarczająco dużym bałaganem w głowie. Pokazuję grupie ręką, by ruszali, więc…

* * *

…idziemy przez puste miasto, aż dochodzimy do Sklepu z Rozczarowaniem. Ktoś musi do niego wejść, choć nie wiadomo, co nas tam czeka. Zerkam na zebranych, a oni patrzą wszędzie tylko nie na mnie. Wyjątek stanowią baletowi mistrzowie oczywiście.

– Jeśli chcesz, wejdziemy – proponuje Szklarniowy, choć mięsiste wargi drgają mu na pomidorowej twarzy.

– To powinienem być ja – mówię, nie wiedząc, czemu. Spoglądam na horyzont. Wielka Koszmarna Rzecz jest bardzo blisko. Lepiej zaszyć się w tym sklepie, niż na nią patrzeć.

To dodaje mi otuchy, więc wchodzę.

W środku panuje zaduch. Na półkach mgiełki z rozczarowaniami i podpisy:

„Rozumiem, co czujesz, ale wolę, byśmy zostali przyjaciółmi”, „Zasługujesz na ten awans, ale jeszcze nie w tym roku”, „Podobasz mi się, ale…”.

Przełykam ślinę.

– Co podać szanownemu panu? – pyta kobieta pełniąca tu zapewne rolę sprzedawczyni.

– Na razie się tylko rozglądam – odpowiadam, gapiąc się na tytuły. No bo w sumie co powinienem zrobić? Tego nie przemyśleliśmy.

– A przepraszam serdecznie, czy stanie pan na chwilę na moim miejscu? – oferuje kobieta.

Wzruszam ramionami i idę za ladę. Ustawiam się tam, gdzie ona. W tym momencie kobieta przeskakuje blat, zajmując moje miejsce.

– Aha! Mamy cię! – krzyczy. – Teraz to ty tu sprzedajesz!

– Ale jak to?

– A tak to. Nie przyjmujemy zażaleń. Tak tu napisano, proszę czytać ze zrozumieniem. – Wskazuje palcem na tabliczkę za moimi plecami. Odwracam się i widzę żółtą planszę z tekstem:

„Reklamacji po zamianie miejsc i wyborze zawodu sprzedawcy się nie uwzględnia. Prosimy o przemyślane wybory życiowe”.

Ponieważ w sklepie wszystko jest na sprzedaż, dostaję plakietkę i dosyć niską cenę. Kobieta wybiega ze sklepu w podskokach. Patrzę za nią, lecz rozumiem, że to doskonały, gruntownie przemyślany fortel. Skoro zostanę tutaj, nie dowiem się, kto nas zabija. Może to i lepiej? Może to wcale nie jest takie ważne?

Nagle słyszę swoje imię. Ktoś o mnie wypytuje na zewnątrz sklepu. Chowam się za ladą przed białymi szturmowcami, którzy nie umieją strzelać. Najgorszy z nich to ten w czarnej zbroi, który ciężko oddycha i wolno chodzi. Podejrzewam, że to mój ojciec.

Na szczęście się mylę. Bo tata (Tak! Pojawił się w momencie największej potrzeby.) rozmawia z tymi postaciami na zewnątrz i pokazuje im jakiś kierunek. Tamci idą za jego sugestią, on uśmiecha się sprytnie. Uff, co za ulga, że nie jest wielkim czarnym charakterem w pelerynie.

Potem wchodzi do sklepu.

– Tato, tato, co podać!? – witam go. – Tak wiele tu wspaniałych rozczarowań.

– Ale ty, synu… – Głos mu się załamuje. – Ty jesteś największym.

Padamy sobie w objęcia. To wyjątkowa chwila; taka, która nigdy się nie wydarzy. Wkrótce ojciec luzuje uścisk i odnoszę wrażenie, że mnie odpycha. Na jego twarz wraca ten sam grymas co zawsze, wieczne niezadowolenie ze wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem mojej osoby.

– Przyniosłem dla ciebie prezent – mówi ojciec. Wyciąga obraz, ten sam co wcześniej, z jajkiem i drzwiami.

– Dziękuję.

– „Dziękuję” nie wystarczy. – Rysy mu twardnieją. – Wiesz, co musisz zrobić.

Niewykluczone, że wiem, jednak nie chcę. Kręcę więc głową, udając, że nie pojmuję, o co chodzi.

– Wejdź tam i rozbij jajo.

– Ja wcale…

– Do jasnej cholery, czy choć raz wykonasz, o co proszę? Czy to takie trudne? Nawet bezmózga małpa umie wejść do obrazu!

Wzbraniam się przed tym, lecz chyba nie zostawiono mi wyboru. Czuję silną presję, od strony ojca, ale też od rozczarowań w sklepie. Jakby wierzyły, że tym coś zmienię.

Wchodzę więc do obrazu, choć nie rozbijam wielkiego jaja, tylko przechodzę przez drzwi. Uśmiecham się zadowolony, że przechytrzyłem ich wszystkich.

I wtedy ktoś mnie woła:

* * *

– Halo, jesteś z nami?! – To Malinowy, obok reszta grupy. Biegną, więc biegnę i ja, choć to trudne, coś zdaje się krępować mi ruchy. Patrzę do tyłu, gdzie pozostawiliśmy opustoszałe miasto, Sklep z Rozczarowaniem, no i mojego ojca.

Biegniemy, choć nikt nas nie goni, ale wiem, że to ucieczka prewencyjna, na wszelki wypadek. W końcu coś albo ktoś nas dopadnie. I tak dzieje się tym razem, bo przed nami wyrasta…

* * *

…cmentarz manekinów.

Jest ich chyba kilka tysięcy, pokrywają całą widomą przestrzeń. Nie ruszają się, więc w sumie nie ma się czego bać, choć czuję rosnące w bebechach przerażenie. Gdy zbliżamy się do manekinów, zaczynam rozumieć, skąd ten strach.

Na ich twarzach zamarły wściekłość i wrzask; ich pozy zatrzymały się w gotowości do zadania śmiertelnego ciosu. Ponieważ są bezwolne, w ich imieniu walczą ubrania.

Krawaty wijące się niczym jadowite węże, spodnie wyprasowane w tak ostre kanty, że z łatwością przetną mięso do kości. I buty błyskające szpicami wypełnionymi trucizną. Stoją na drodze do Pałacu Niedokończonych Zadań i, niestety, Wielkiej Koszmarnej Rzeczy, która zdaje się tuż obok.

Idziemy, unikając ciosów, unikając zębów i ostrzy. Manekiny mnożą się, powietrze nieruchomieje. Zmechanizowana trzecia brygada ogórków małosolnych zostaje wchłonięta przez obszerny płaszcz, a paryską kurtyzanę pokonują warczące buty na obcasie. Malinowy i Szklarniowy podążają za mną, zachęcając, bym parł do przodu. Podejrzewam, że nie dam rady. Przewracam się, wściekły sweter próbuje mnie pogryźć, jadowity krawat wierzga tuż obok. Są tak blisko, że widzę ich metki. Na nich dostrzegam imię, nazwisko i nazwę firmy, którą bardzo dobrze znam. Którą sam…

Grube rękawiczki spadają mi na twarz, chcąc wydłubać oczy. Odrzucam je, odpycham od siebie i zbieram się do biegu. Widzę wolną przestrzeń, na niej mężczyznę z tym samym obrazem co wcześniej. Znam to płótno i tego człowieka. To Darek, przyjaciel, z którym stworzyłem wielką, ważną firmę.

Nie mam gdzie uciec, więc wskakuję do obrazu. W głowie kotłuje się myśl, że mógłbym to przerwać, rozbijając ogromne jajo, ale przeraża mnie perspektywa, co się stanie, gdy to zrobię. Przechodzę zamiast tego przez drzwi…

* * *

…i ląduję w jeszcze gorszym miejscu.

Szkoła albo przedszkole, trudno powiedzieć, w każdym razie placówka, gdzie ludzie się edukują i prześladują. Wiem, że wkrótce odbędzie się kartkówka na koniec roku, a ja opuszczałem zajęcia. Czemu? Przecież jestem taki odpowiedzialny. A te wagary, czy one mnie nie wykluczą? Czy nie będę musiał powtarzać roku?

Tymczasem znajdujemy się w klasie. Obok Malinowy i Szklarniowy, dalej Ciocia Czesława i jeszcze kilku znajomych; ich obecność dodaje mi otuchy. Uśmiecham się, moi przyjaciele oddają gest i jest nam całkiem wesoło.

– Poważny! – krzyczy nauczycielka, a ja orientuję się, że to moje nazwisko. – Może opowiesz całej klasie ten dowcip.

Przecież nic nie mówię!

– No proszę, proszę, zapraszam. Pośmiejemy się wszyscy.

Każdy się na mnie gapi, jestem w centrum uwagi, a tak nienawidzę być na świeczniku. Nagle orientuję się, że nie mam majtek. O Jezu, jakim cudem?! Zakrywam się dłonią, pocę i czerwienieję na twarzy. W końcu znajduję jakieś spodnie i pospiesznie je wkładam.

Nagle szepcze do mnie olśniewająca piękność. Odwracam się. Ta dziewczyna (kobieta?) trzyma obraz, ten sam co zwykle, i zachęca mnie, bym do niego wszedł.

– Wejdź tam i rozbij jajko – doradza, ale kręcę głową.

Nie chcę tam wchodzić, chcę, by wszystko zniknęło, chcę się schować w ciemnej, nieistniejącej jaskini.

Wszyscy się ze mnie śmieją. Myślę, że to najgorsze co mnie spotkało, niemniej bardzo się mylę.

Bo szkoła zaraz zamienia się w gigantyczną arenę z dziesiątkami tysięcy widzów. Na telebimie moja przerażona twarz, widać pryszcze i niezdarne kłaczki imitujące zarost. Patrzy na mnie premier, nobliści, Chiny i pan spod czwórki.

I kamery (tak, są tutaj kamery!) skierowane prosto na mnie.

Jedyną przychylną osobą zdaje się chłopiec o znajomych rysach, który stoi na arenie. Trzyma obraz i zachęca dłonią, bym do niego wszedł.

No chodź, będzie fajnie, zobaczysz.

Ruszam w jego stronę, uśmiecham się, mierzwię mu włosy (czy ja to już kiedyś robiłem? Czy robiłem to wiele razy?), a potem wskakuję do obrazu. Nie jestem oczywiście na tyle szalony, by rozbić jajo. Przechodzę przez drzwi i wracam do punktu wyjścia, bo…

* * *

…dalej tkwię na arenie, choć z wielką ulgą stwierdzam, że widownia zieje pustką. Może sprawy wrócą do normy, myślę, i wtedy słyszę syreny.

Ryczenie brzmi okropnie, zakrywam uszy i nagle orientuję się, skąd dochodzi dźwięk. Na arenę wjeżdżają trzy autobusy na sygnale. Z pojazdów wysypują się małpy w wojskowych mundurach. Gdy mnie dostrzegają, zaczynają szaleć, krzyczeć po swojemu, pokazywać palcami. Powoli zapełniają miejsca na widowni, która coraz mocniej przypomina salę sejmową.

Domniemywam, że szykuje się głosowanie. Małpy skaczą, awanturują się, w końcu milkną. Widzę gigantyczny ekran wyrastający tuż przede mną. Na nim napis:

„GŁOSOWANIE NR 0

W sprawie uznania Aleksa Poważnego za osobę nieistniejącą i nigdy niepowstałą

ZA 459

PRZECIW 0

WSTRZYMAŁO SIĘ 0,7”.

Małpy, widząc rezultat głosowania, podskakują i krzyczą radośnie, najwyraźniej zadowolone. Korzystam z okazji i opuszczam arenę. Zauważam swoich przyjaciół. Macham do nich, ale tylko odwracają wzrok, patrząc wszędzie, byle nie w moją stronę.

– Hej, co się dzieje? – pytam, jednak nikt nie zwraca na mnie uwagi. Nic dziwnego, przecież nie istnieję. Dalej widzę mojego ojca, dzieciaka, tego faceta, chyba kolegę albo partnera w interesach, no i piękność ze szkoły. Też mnie ignorują.

Czuję przerażenie, ale zaraz potem ulgę.

* * *

No wreszcie!

Zawsze chciałem zostać niewidzialny, chciałem niespecjalnie zwracać na siebie uwagę, przechodzić sobie obok niezauważony, raz, dwa, trzy i niby jestem, a jakby mnie nie było. A nieistnienie to w sumie ostateczna wersja niewidzialności.

Jak cię nie ma, to w ogóle nic cię nie dotyka.

Uśmiecham się więc nieistniejącymi ustami do nieistniejącego siebie. Wspaniale nie móc na nic wpływać, a jeszcze wspanialej, gdy nic nie wpływa na ciebie. Że też wcześniej na to nie wpadłem.

Coś wymazuje moją przeszłość, jestem nietykalny i nieistniejący.

Wspaniale!

Ale wtedy na horyzoncie pojawia się Wielka Koszmarna Rzecz, która nigdy nie odpuści, nigdy nie zostawi.

Czekamy tu na ciebie. Wróć, kiedy chcesz, tylko proszę, wróć.

Ona i to jej wołanie. Biegnę, by uciec od niej i od własnych myśli. Jest ciężko. Coś jak zwykle krępuje mi ruchy.

Ali, wróć do mnie!

Zamknij się, zamknij, zamknij!

Przede mną wyrasta gigantyczny obraz z jajkiem i drzwiami. Wszędzie lepiej, byle dalej od wołania. Wskakuję do niego i…

* * *

…i jestem na weselu.

Faluję pijany, ciężki na ciele i umyśle, w rytm piosenek, od których będę wymiotować, choć z moich ust wypadają teraz tylko słowa. Krzyczę „gorzko, gorzko” i nie pijemy wódki, bo pocałunek był za krótki, a potem śpiewamy, że idziemy na jednego i będziemy wódkę pić.

Są moi przyjaciele i rodzina.

Podłoga, sufit, podłoga, rzeczywistość wiruje, cały świat wpada do mnie na kiepską imprezę w moim przełyku. Ktoś jednak każe mi wstać i dotyk wydaje się jak muśnięcie aksamitnego nieba.

Ten anioł podnosi mnie i mówi, że obiecałem przecież tyle nie pić. Uśmiecham się krzywo, patrząc na tę jasną twarz. I nagle dociera do mnie, że to moje wesele i żenię się z najpiękniejszą kobietą pod słońcem, moją miłością ze szkoły.

– Gosia? To ty? – pytam.

– Tak, to ja. To zawsze jestem ja.

– Kochanie, obawiam się, że nie możesz się ze mną ożenić, bo nie istnieję.

Ale ona całuje mnie w usta i cały świat wraca trochę na miejsce. Bo naprawdę mnie widzi. Byłem niewidzialny (od zawsze), a ona mnie zobaczyła.

– A ty nie możesz ciągle od tego uciekać – przekonuje.

Wzdycham ciężko i udaję, że nie wiem, o co chodzi.

– Musisz tam wejść. Do Koszmarnej Rzeczy. To musi się skończyć.

Kręcę głową, bo wcale nie chcę. Gosia wskazuje obraz, którego reprodukcja wisiała u mnie kiedyś w pokoju: Kay Sage „My Room Has Two Doors”. Kopia, która nie istnieje, odkąd postanowiłem, że pora zająć się w życiu poważniejszymi sprawami niż zachwycanie się abstrakcyjną sztuką.

Podarłem więc obraz i wyrzuciłem.

A teraz tu jest i na mnie czeka.

Całuję Gosię i wchodzę do obrazu po raz kolejny. Tym razem rozbijam jajko. Kiedy wielka jasność mnie oślepia, widzę…

* * *

…że jestem w środku Wielkiej Koszmarnej Rzeczy.

Są tu ci, którzy się liczą: FBI, komunistyczny komitet LEM, Hiszpańska Inkwizycja, której nikt się nie spodziewa, i Klub Gospodyń Wiejskich. Na ścianach, na monitorach komputerów widnieje zaś moja twarz i nazwisko.

A gdy tylko wchodzę, wszystkie oczy kierują się na mnie.

– To on – syczy ktoś.

Koło Gospodyń zaczyna śpiewać. Ta pieśń jest o mnie.

I już wiem, że nigdy nie powinienem tu wchodzić.

Bo nagle znikają zastępy agentów, monitory zamieniają się w jeden telewizor i laptop. Pojawiają się okna, stół, krzesła, kanapa. Kilka obrazów na ścianie i fotel. Zwykły salon, zwykły dom. A w nim osoby o znajomych obliczach patrzące na mnie z prawdziwą troską.

Ojciec, Gosia i moje dwa małe klony, które mogą być moimi dziećmi. Dziewczynka układa zamek z klocków łudząco podobny do Pałacu Nieskończonych Zadań. Na fotelu, popijając kawę, siedzi Darek, przyjaciel i partner w interesach, z którym zbudowałem poważne przedsiębiorstwo produkujące dobrą odzież w przystępnych cenach. Na stoliku numer „Nowej Fantastyki” i „Kwartalnik Filozoficzny”. W telewizorze leci odcinek „Latającego cyrku Monty Pythona”.

Wielka Koszmarna Rzecz, w której mieszkają prawdziwe sprawy i prawdziwi ludzie.

Patrzę po ich twarzach. Ruszają ustami, coś mówią, ale ich nie słyszę. Albo po prostu ich wyciszyłem jak niechciany program? Rozglądam się po pomieszczeniu i widzę napis na ścianie skreślony koślawym, chyba dziecięcym pismem:

„RODZINA, CIEPŁO, SENS”.

I głos:

– Bardzo cię prosimy. Wróć do nas.

Nie wiem, kto to powiedział, rozglądam się, szukam, choć dostrzegam jedynie kolejny napis:

„OBOWIĄZKI, PROBLEMY, WAŻNE SPRAWY”.

– Możesz być kimkolwiek – mówi ktoś, to chyba ta kobieta, Gosia. – Robić cokolwiek. Rzucić wszystko, gnuśnieć przed telewizorem, tyć, krzyczeć, rozpijać się, przynosić nam wstyd. Cokolwiek. Tylko wróć.

Truchleję od tych słów. Przeżyłem ostatnio wiele przerażających doświadczeń, ale to jest zdecydowanie najgorsze. Odwracam wzrok. Za mną następna informacja na ścianie:

„MASZ PRZECIEŻ WSZYSTKO, WIĘC O CO CI CHODZI?”

A nad kominkiem wisi ten sam obraz z jajkiem. Podchodzę do niego i zaglądam przez drzwi na płótnie. Lawendowy Zakątek się rozpada. Moi przyjaciele wrzeszczą, rozrywani przez niewidzialną siłę.

Obracam się do ludzi w tym pokoju, którzy ciągle mówią, wołają bezgłośnie, proszą.

I już wiem.

To oni.

Wołali mnie, a te wyrzuty sumienia, te ich krzyki, bym wrócił, zabijają Lawendową Krainę, którą stworzyłem z takim trudem. Próbowali przypomnieć mi o tym, co lubiłem i kochałem: filozofię, fantastykę, pracę, inne rzeczy. A teraz przez nich Malinowemu pęka pomidorowa głowa, Szklarniowemu łamią się gałązki, Cioci Czesławie wypadają ząbki z grzebieniowych dłoni. Patrzę przez drzwi w obrazie na moją krainę, na to piękne miejsce, w którym zawsze było jasno i ciekawie. Beztrosko i sympatycznie.

Potem na ludzi w pokoju. W ciszy ruszają ustami, płaczą, wyciągają do mnie dłonie. Jak ryby w wyjątkowo poważnym, trudnym spektaklu.

I już wiem, co muszę zrobić.

* * *

Falujemy w rytm nieistniejącej melodii.

Jest kolorowo i wesoło, bo wszyscy znowu istnieją. Szklarniowy i Malinowy, Srogi Sędzia, Ciocia Czesława, Drzwi Obrotowe.

Wszyscy.

Z prawej podjeżdża pstrokata lokomotywa o znajomych rysach. Marszczę czoło i zaraz wiem: twarz Miękkiego Misia.

– Czy nie byłeś wcześniej martwym misiem? – pytam go.

– Ależ skąd! Od zawsze byłem kolorowym parowozem świszczącym radośnie w piątki. A skoro dzisiaj piątunio, to… – Z komina leci wielobarwny dym i słychać gwizd, który faktycznie dodaje otuchy.

Śmieję się, każdy się śmieje. Przerywam taniec i patrzę w dal. Wielka Koszmarna Rzecz wisi na horyzoncie, bo przecież zawsze znajduje się gdzieś w zasięgu wzroku i zawsze mnie woła. Przełykam głośno ślinę.

Wtedy miły zielony jegomość z innej planety tłumaczy mi, że to zapewne inny wymiar, odprysk nic nieznaczącej alternatywnej rzeczywistości. Nie powinienem się nim przejmować, jak nie chcę. Mogę wierzyć, w co chcę.

Chyba ma rację.

Bawimy się więc. Koszmarna Rzecz się zbliża, choć trochę potrwa, nim zbierze siły do ponownego natarcia.

I to na krótką, piękną chwilę musi mi wystarczyć.

PAWEŁ WĄCŁAWSKI

Urodzony w 1982 roku. Na papierze debiutował w Fantazjach Zielonogórskich. Potem jego teksty ukazywały się w antologiach: Fantastyczne pióra, Sny umarłych, Wszystkie kręgi piekła i Zapomniane Sny. Niedawno jego opowiadanie pojawiło się w czasopiśmie „Nowa Fantastyka”. Kinoman i miłośnik szeroko pojętej muzyki rockowej i filmowej. Lubi poranki, kofeinę i dobre historie.