Miłość mojego życia - Rosie Walsh - ebook
NOWOŚĆ

Miłość mojego życia ebook

Rosie Walsh

4,1

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Emma, znana biolożka morska, bardzo kocha męża Leo i córeczkę Ruby. Zrobiłaby dla nich wszystko. Ale niemal każde słowo, które im o sobie powiedziała, to kłamstwo. I być może nigdy nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie praca Leo. Jest on autorem nekrologów. Kiedy Emma zapada na poważną chorobę, Leo radzi sobie ze stresem, robiąc to, na czym zna się najlepiej – badając życie żony i pisząc o nim. Krok po kroku zbliża się do strasznej prawdy: osoba, którą kocha, tak naprawdę nie istnieje. Nawet jej imię nie jest prawdziwe. Kim jest kobieta, którą od dziesięciu lat trzyma nocą w ramionach? Emma będzie musiała w jakiś sposób udowodnić Leo, że naprawdę jest tym, za kogo zawsze ją uważał. Najpierw jednak musi mu opowiedzieć o drugiej miłości swojego życia...

Autorka z listy bestsellerów „New Jork Timesa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (53 oceny)
19
23
8
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julka1702

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, bardzo dobrze napisana historia. Jako fanka thrillerów psychologicznych i kryminałów, wiedziałam że coś za łatwo można zgadnąć o co chodzi i faktycznie było za łatwo, bo całkiem o co innego chodziło :) Po ostatniej nieco męczącej lekturze (mimo dobrej historii), ta książka wciągnęła mnie niesamowicie, byłam ciekawa co dalej i narracja z dwóch perspektyw, a także charakterystyczne wtrącenia głównych bohaterów sprawiły, że książkę pochłaniałam w każdej wolnej chwili i z czystym sumieniem mogę polecić.
40
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy z nas ma taką miłość,miłość swojego życia. Emmę i Leo poznajemy w najtrudniejszym momencie ich życia. W czasie, gdy Emma zmaga się z poważną chorobą ,która wywróci ich życie do góry nogami i to dosłownie. Leo,z racji swojej pracy zaczyna pisać nekrolog żony, tak "na wszelki wypadek". Zagłębia się więc w jej przeszłość i to co odkrywa zaczyna go bardzo niepokoić. Sieć kłamstw zaczyna zataczać coraz większe koło,osób zamieszanych w tą historię przybywa a do rozwiązania zagadki daleko. Z każdą nową odkrytą tajemnicą pogłębia się niepokój i strach. Wciągająca historia,morze pytań i ocean domysłów. Plot twistów nie brakuje,nie ma tu czasu na nudę. Ta historia czyta się sama ! A jak się zakończy to już musicie koniecznie przeczytać sami 😉 Gorąco polecam 👌
10
madzia935

Dobrze spędzony czas

Kłamstwa, które mogą zniszczyć życie. Smutne.
10
klaudiaciacho

Dobrze spędzony czas

Lekko napisana, bardzo wciągająca historia, od której naprawdę ciężko się oderwać. Połączenie thrillera, romansu i dramatu. Na zmianę obgryzałam paznokcie z nerwów i płakałam. Jak najbardziej polecam!
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Miłość mojego życia" Rosie Walsh to poruszająca historia o miłości, zdradzie i odwadze stawienia czoła przeszłości. Główna bohaterka, Emma, to biolożka morska, która kocha swojego męża i córkę ponad wszystko. Jednakże, gdy Leo, jej mąż, zaczyna zgłębiać jej życie dla potrzeb swojej pracy jako autor nekrologów, odkrywa szokującą prawdę – każde słowo, które Emma wypowiedziała na temat siebie, to kłamstwo. To, co zaczyna się jako rutynowa praca, szybko staje się dla niego konfrontacją z rzeczywistością, która obala wszystko, w co wierzył. W miarę jak odkrywa coraz więcej, jego zaufanie do Emmy zostaje poddane próbie, a ich małżeństwo traci grunt pod nogami. Autorka świetnie prowadzi nas przez labirynt tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji, ukazując trudne decyzje, przed którymi staje Emma, gdy musi zmierzyć się z konsekwencjami swojej przeszłości. Mimo dramatycznej sytuacji opowieść przepełniona jest także delikatnością i nadzieją. Walsh doskonale kreśli psychologiczny portret bohater...
11

Popularność




Część I

LEO I EMMA

Prolog

Podczas spa­ceru na pół­noc od głów­nej czę­ści plaży oddzie­lały nas sku­pi­ska wodo­ro­stów i chlu­piące baseny pły­wowe. Morze zmie­niło się w pole bia­ło­grzy­wych fal mor­skich, a nie­liczne chmury poru­szały się szybko po nie­bie, rzu­ca­jąc na pia­sek spi­ralne cie­nie.

Ta limi­nalna prze­strzeń, gdzie ląd płyn­nie prze­cho­dził w morze, wyda­wała się odpo­wied­nim miej­scem dla naszej dwójki. To kró­le­stwo nie nale­żało do nas, tylko do roz­gwiazd, cza­szo­łek, ukwia­łów i kra­bów pustel­ni­ków. Nikt nie widział nas razem; nikogo to nie obcho­dziło.

Przez chwilę padało, więc przy­szło nam jeść kanapki w szo­pie ukry­tej na wydmach. W kącie leżały zeschłe owcze bobki, a deszcz bęb­nił o dach tak, jakby ktoś strze­lał z dubel­tówki. Ide­alne sank­tu­arium. Nasze. Tylko nasze.

Choć pogoda na pobli­skiej plaży zmie­niała się jak w kalej­do­sko­pie, nasza roz­mowa cały czas się kle­iła. W moim sercu kieł­ko­wała nadzieja.

Nie­długo po pik­niku udało nam się dostrzec śred­niej wiel­ko­ści mar­twego kraba. Leżał samot­nie na skraju plaży. Na linii brze­go­wej. Pośród kawał­ków dry­fto­wego drewna i prze­su­szo­nych morsz­czy­nów spi­ral­nych. W płytce brzusz­nej kraba tkwiły odłamki muszli okład­niczki, a na jego zamar­łych czuł­kach wisiało oczko włoka. Ponadto na gło­wo­tu­ło­wiu i szczyp­cach miał inten­syw­nie czer­wone plamki.

Byłam zmę­czona, więc usia­dłam, by dokład­nie go obej­rzeć. Na obu kra­wę­dziach przed­nio-bocz­nych kara­paksu znaj­do­wały się cztery wyraź­nie widoczne kolce, a szczypce pokryte były wło­skami.

Spoj­rza­łam w jego puste oczy, pró­bu­jąc odgad­nąć, skąd przy­był. Czy­ta­łam, że kraby potra­fią poko­ny­wać dłu­gie dystanse na róż­nego rodzaju „jed­nost­kach pły­wa­ją­cych” – kawał­kach pla­stiku, wodo­ro­stach, a nawet na pokry­tych pąklami kadłu­bach stat­ków towa­ro­wych. To stwo­rze­nie mogło pocho­dzić cho­ciażby z Poli­ne­zji. Prze­być tysiące mil tylko po to, by umrzeć na plaży w Nor­thum­ber­land.

Powin­nam zro­bić kilka zdjęć. Mój opie­kun naukowy będzie wie­dział, co to jest.

Jed­nak kiedy się­gnę­łam do torby po apa­rat, nagle zaczę­łam gorzej widzieć. Zawroty głowy poja­wiły się tak szybko jak mor­ska mgła. Zasty­głam więc, pochy­lona do przodu, dopóki nie ustą­piły.

– Niskie ciśnie­nie krwi – powie­dzia­łam, kiedy w końcu mogłam się wypro­sto­wać. – Mam je od zawsze.

Nasza uwaga powę­dro­wała znów w stronę kraba. Wsta­łam z klę­czek i obfo­to­gra­fo­wa­łam go pod każ­dym moż­li­wym kątem.

Kiedy odło­ży­łam apa­rat, zawroty głowy powró­ciły, choć tym razem naśla­do­wały fale – na prze­mian napły­wa­jąc i wyco­fu­jąc się. W ple­cach nara­stał ból, któ­remu towa­rzy­szyło sil­niej­sze i mrocz­niej­sze odczu­cie w oko­li­cach żeber. Ponow­nie uklę­kłam. Wci­snę­łam ręce mię­dzy uda. Coraz moc­niej krę­ciło mi się w gło­wie.

Zaczę­łam odli­czać do dzie­się­ciu. Nad głową sły­sza­łam szep­tane słowa tro­ski prze­pla­ta­nej stra­chem. Wiatr zmie­nił kie­ru­nek.

Kiedy w końcu otwo­rzy­łam oczy, mia­łam krew na dłoni.

Przyj­rza­łam się jej uważ­nie. Tak, to bez wąt­pie­nia była krew. Świeża i mokra. Na wewnętrz­nej czę­ści pra­wej dłoni.

– Wszystko w porządku – usły­sza­łam swój głos. – Nie ma się czym mar­twić.

Wraz z mor­ską falą nad­cią­gnęła panika.

Rozdział pierwszy

Leo

Zaraz po prze­bu­dze­niu czę­sto ma mokre rzęsy. Jakby pły­wała w morzu smut­nych snów. „Nie wiem, o co cho­dzi. Ni­gdy nie mam kosz­ma­rów” – powta­rza. Potem, po otchłan­nym ziew­nię­ciu prze­ciera oczy i wyśli­zguje się z łóżka, aby spraw­dzić, czy Ruby oddy­cha. Czy żyje. To nawyk, któ­rego wciąż nie potrafi się pozbyć. Nawet pomimo tego, że Ruby ma już trzy latka.

– Leo! – powie, kiedy wróci do sypialni. – Pobudka! Daj dzióbka!

Zawsze potrze­buję dłuż­szej chwili, żeby się dobu­dzić. Wejść gładko z sen­nych cze­lu­ści w nowy dzień. Świt zakrada się od wschodu przez zasłony, przy­bie­ra­jąc postać bursz­ty­no­wego cie­nia, a my zako­pu­jemy się w pościeli, tuż obok sie­bie. Emma nawija bez prze­rwy. No może z drob­nymi prze­rwami w pół słowa, by mnie cmok­nąć. O szó­stej czter­dzie­ści pięć wcho­dzimy na Wiki­de­aths, by spraw­dzić nocne zgony, a o siód­mej Emma pusz­cza bąka, uda­jąc, że to dźwięk prze­jeż­dża­ją­cego ulicą sku­tera. Nie pamię­tam, na jakim eta­pie naszego związku zaczęła to robić: raczej na zbyt wcze­snym. Naj­wy­raź­niej już wtedy wie­działa, że jestem zako­chany po uszy i – w prze­ci­wień­stwie do jej gazów – ni­gdzie się nie ulot­nię.

W pew­nym momen­cie nasza córka włazi nam do łóżka albo my wcho­dzimy do jej łóżeczka. W pokoju Ruby jest prze­słodko i cie­pło, a nasze poranne roz­mowy o Panu Kaczce zali­czam do naj­szczę­śliw­szych chwil zna­nych mojemu ser­du­chu. Zde­cy­do­wa­nie. Panu Kaczce, któ­rego Ruby tuli mocno przez sen, przy­pi­sy­wane są nie­sa­mo­wite nocne przy­gody.

Zwy­kle ubie­ram naszą córeczkę, pod­czas gdy Emma „idzie zro­bić śnia­da­nie”, co naj­czę­ściej koń­czy się zbo­cze­niem z kursu, ponie­waż jej uwagę zaprzą­tają mor­skie dane zebrane przez noc w labo­ra­to­rium. W kon­se­kwen­cji to ja i Ruby ogar­niamy śnia­da­nie. Nawet na nasz ślub moja żona spóź­niła się czter­dzie­ści minut, bo po dro­dze zatrzy­mała się, żeby sfo­to­gra­fo­wać linię brze­gową Restron­guet Creek. Oczy­wi­ście zro­biła to w sukni ślub­nej. Nikt – poza urzęd­ni­kiem stanu cywil­nego – nie był zasko­czony tą sytu­acją.

Emma jest eko­lożką stref mię­dzy­pły­wo­wych, co ozna­cza, że bada miej­sca oraz stwo­rze­nia, które są zale­wane w cza­sie przy­pływu i odsła­niane wraz z odpły­wem. Twier­dzi, że to naj­bar­dziej nie­zwy­kły i eks­cy­tu­jący eko­sys­tem na Ziemi. Od dziecka bawiła się w base­nach pły­wo­wych; ma to we krwi. Choć w zasa­dzie zna się na więk­szo­ści sko­ru­pia­ków, główny obszar jej zain­te­re­so­wań badaw­czych sta­no­wią kraby. Obec­nie ma w pracy całą gro­madkę Hemi­grap­sus taka­noi. Trzyma je w spe­cjal­nych akwa­riach z wodą mor­ską. Wiem tylko tyle, że to gatu­nek inwa­zyjny i moja żona od lat pró­buje ska­te­go­ry­zo­wać pew­nego kraba o spe­cy­ficz­nych cechach mor­fo­lo­gicz­nych. Nic wię­cej nie jestem w sta­nie z tego wszyst­kiego zro­zu­mieć. Z tego, co mówią bio­lo­dzy, wynika, że mniej niż jedna trze­cia nadaje się dla uszu zwy­kłego czło­wieka; zostać osa­czo­nym przez grupkę takich na impre­zie to praw­dziwy kosz­mar.

Kiedy dzi­siej­szego ranka wcho­dzę z Ruby do kuchni, Emma śpiewa Joh­nowi Keat­sowi, słońce pada na blaty, a nasze płatki śnia­da­niowe har­tują się w miskach. Spo­glą­dam na lap­topa mojej żony i widzę stronę pełną bazgro­łów i okre­śleń, od któ­rych cza­cha mi paruje. Na tym samym kom­pu­te­rze odpa­liła kawa­łek o tytule Kil­ler Muf­fin. Kiedy bra­li­śmy Johna Keatsa ze schro­ni­ska, powie­dziano nam, że jun­gle, pusz­czane cicho, koi jego nerwy i takim oto spo­so­bem stało się ono ścieżką dźwię­kową naszego życia. Zdą­ży­łem się już do tego przy­zwy­czaić, ale tro­chę czasu mi to zajęło.

Stoję w drzwiach, z Ruby posa­dzoną na bio­drze i obser­wuję moją fał­szu­jącą żonę. Pomimo tego, że wśród przod­ków Emmy było wielu muzy­ków, ona sama nie potrafi zaśpie­wać czy­sto nawet Sto lat. Nie żeby ją to kie­dy­kol­wiek powstrzy­mało od zdzie­ra­nia gar­dła. Mię­dzy innymi wła­śnie za to ją kocham.

Zauważa nas i pod­cho­dzi, wciąż śpie­wa­jąc, że aż uszy więdną.

– Moje skarby! – mówi, cału­jąc nas oboje. Bie­rze ode mnie córeczkę i odcho­dzi kawa­łek wiru­ją­cym kro­kiem, a jej okropny śpiew staje się jesz­cze gło­śniej­szy.

Ruby wie, że jej mama jest chora. Widziała, jak traci włosy przez spe­cjalne leki, które dostaje w szpi­talu. Jed­nak myśli, że z Emmą jest już lepiej, ale tak naprawdę tego nie wiemy. Moja żona miała wczo­raj bada­nie PET, lecz na omó­wie­nie wyni­ków będzie musiała pocze­kać do przy­szłego tygo­dnia. Jeste­śmy pełni nadziei. Jeste­śmy pełni lęków. Oboje kiep­sko śpimy.

Po krót­kiej chwili tańca z matką i wiru­ją­cym nad ich gło­wami Panem Kaczką Ruby wyswo­ba­dza się z uści­sku, by przejść do swo­ich pil­nych spraw.

– Wra­caj tu! – woła Emma. – Chcę cię wyprzy­tu­lać!

– Nie mam czasu – mówi z żalem Ruby, a zaraz potem zwraca się do rośliny, którą opie­kuje się w ramach swo­ich żłob­ko­wych zajęć. – Cześć, dam ci coś do picia.

– No i jak, coś nowego? – pytam, wska­zu­jąc głową w stronę kom­pu­tera. Kilka lat temu Emma była pre­zen­terką serialu przy­rod­ni­czego BBC i choć od tego czasu nie poja­wiła się w tele­wi­zji ani razu, wciąż piszą do niej różni dziwni męż­czyźni. Nie­dawno leciały powtórki serii, więc liczba wia­do­mo­ści wzro­sła. Z reguły się z nich śmie­jemy, ale wczo­raj wie­czo­rem Emma wyznała mi, że ostat­nio parę ją zanie­po­ko­iło.

– Tak, przy­szło kilka. Jedna w nie­zbyt przy­jem­nym tonie, ale nie martw się – zablo­ko­wa­łam gościa.

Obser­wuję ją uważ­nie, gdy napeł­nia nasze szklanki wodą. Nie wygląda na prze­jętą. Wydaje mi się, że te wia­do­mo­ści znacz­nie bar­dziej poru­szają mnie niż ją. Pró­bo­wa­łem nakło­nić żonę do usu­nię­cia strony na Face­bo­oku, ale nie chciała tego zro­bić. Naj­wy­raź­niej ludzie wciąż piszą o dzi­kich zwie­rzę­tach, które udało im się zaob­ser­wo­wać, i Emma nie chce odbie­rać im takiej moż­li­wo­ści „z powodu kilku męż­czyzn, któ­rym zanadto doskwiera samot­ność”.

Mam nadzieję, że samot­ność to jedyne, co im doskwiera.

– Bar­dzo podo­bał mi się twój tekst o Ken­ne­cie Del­wy­chu – mówi do mnie, jed­no­cze­śnie obser­wu­jąc Ruby, która z konewką pró­buje wspiąć się do zlewu. Przede mną na stole leży gazeta, otwarta na stro­nie z nekro­lo­gami.

Pod­cho­dzę do Johna Keatsa i zaczy­nam owi­jać sobie na palcu jedno z jego klap­nię­tych, jedwa­bi­ście gład­kich uszu, cze­ka­jąc na jakieś „ale”. Pies pach­nie cia­stecz­kami i przy­pa­loną sier­ścią po nie­daw­nym bli­skim spo­tka­niu trze­ciego stop­nia z żelaz­kiem.

– Ale? – pytam.

Wygląda na zasko­czoną.

– Nie mam żad­nego „ale”.

– No weź, Emma. Daj spo­kój.

Po chwili zaczyna się śmiać.

– No dobra, twój tekst jest świetny, ale to pastorka skra­dła całe show. Hej, Ruby, już wystar­czy tej wody.

John Keats wzdy­cha głę­boko, gdy pochy­lam się nad swoim tek­stem. Ken­neth Del­wych, czło­nek Izby Lor­dów znany z legen­dar­nych orgii, które urzą­dzał w swo­jej win­nicy w Sus­sex, tra­fił na tę samą stronę z nekro­lo­gami co nawi­ga­tor Bom­ber Com­mand i duchowna, która w week­end dostała ataku serca pod­czas udzie­la­nia ślubu.

– Naj­le­piej wycho­dzą ci te, w któ­rych jesteś śmier­tel­nie poważny – mówi Emma i wkłada chleb do tostera. – Weźmy na przy­kład tego aktora z zeszłego tygo­dnia. Tego Szkota… jak on się nazy­wał? Ruby, pro­szę cię, bo uto­pisz tę nie­szczę­sną roślinę…

– Cho­dzi ci o Davida Bail­liego?

– Tak, David Bail­lie. Czy­sta per­fek­cja.

Ponow­nie czy­tam napi­sany przez sie­bie nekro­log Ken­ne­tha Del­wy­cha, pod­czas gdy Emma pró­buje jakoś ogra­ni­czyć szkody po pod­le­wa­niu kwiatka. Oczy­wi­ście ma rację. Nekro­log pastorki jest znacz­nie krót­szy, ale lepiej się go czyta.

Nie­stety Emma czę­sto ma rację. Mój szef w redak­cji, który, jak podej­rze­wam, jest w niej zako­chany, czę­sto żar­tuje, że gdyby kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wała się rzu­cić w dia­bły bio­lo­gię mor­ską, nie zawa­hałby się mnie zwol­nić, żeby ją zatrud­nić. Uwa­żam to za dość obraź­liwe, bo jeśli nie czy­tał skry­cie arty­ku­łów nauko­wych mojej żony, swoją ocenę opiera wyłącz­nie na jed­nym tek­ście, który napi­sała dla „Huf­fing­ton Post”.

Emma jest pra­cow­ni­kiem nauko­wym Sto­wa­rzy­sze­nia Bio­lo­gii Mor­skiej w Ply­mo­uth, gdzie spę­dza dwa dni w tygo­dniu. Potem wraca do nas do Lon­dynu, aby uczyć ochrony estu­ariów w Kole­gium Uni­wer­sy­tec­kim. Świet­nie pisze i ma ode mnie o wiele lep­szą intu­icję, a poza tym naprawdę lubi buszo­wać po Wiki­de­aths, ale bar­dziej z cie­ka­wo­ści niż chęci ode­bra­nia mi pracy.

Ruby i John Keats wycho­dzą do ogrodu, gdzie słońce zakrada się przez gęstą koronę pobli­skiego jaworu, pokry­wa­jąc tu i tam nasz malutki traw­nik zło­tymi plam­kami. Przez drzwi prze­do­stają się wonie wcze­snego miej­skiego lata: rosy na tra­wie, wicio­krzewu i roz­grza­nego asfaltu.

Pró­buję reani­mo­wać nasze płatki śnia­da­niowe, pod­czas gdy na zewnątrz pies biega wokół oczka wod­nego, gło­śno przy tym szcze­ka­jąc. Obec­nie w tym zbior­niku wod­nym żyją małe żabki, co Joh­nowi Keat­sowi wydaje się nie do przy­ję­cia.

– Przy­mkniesz się wresz­cie? – pyta Emma od progu, na co pies zupeł­nie nie zwraca uwagi. – Mamy sąsia­dów.

– JOHN! – krzy­czy Ruby. – MAMY SĄSIA­DÓW!

– Cii, Ruby…

Biorę łyżki i wyno­szę śnia­da­nie do ogrodu.

– Prze­pra­szam – mówi Emma, otwie­ra­jąc mi drzwi. – Nie pro­si­łeś mnie o opi­nię na temat two­jej pracy. To musi być iry­tu­jące.

– Jest.

Sia­damy przy stole wciąż pokry­tym rosą i dodaję:

– Ale wyra­żasz swoje zda­nie w uprzejmy i deli­katny spo­sób. Pro­blem polega na tym, że czę­sto masz rację.

Uśmie­cha się.

– Według mnie jesteś genial­nym dzien­ni­ka­rzem, Leo. Czy­tam twoje nekro­logi przed swo­imi służ­bo­wymi mailami.

– Hmm… – spo­glą­dam na Ruby, bo bawi się tro­chę za bli­sko oczka wod­nego.

– Naprawdę! Lek­kie pióro to jedna z two­ich naj­sek­sow­niej­szych cech.

– Emma, daj spo­kój.

Pod­nosi do ust łyżkę płat­ków.

– Serio, nie żar­tuję. Jesteś naj­lep­szym dzien­ni­ka­rzem, jakiego tam mają. Koniec kropka.

Wstyd się przy­znać, ale na te słowa od razu się roz­pro­mie­niam.

– Dzię­kuję – odpo­wia­dam w końcu, bo wiem, że mówi szcze­rze. – Co nie zmie­nia faktu, że jesteś iry­tu­jąca.

Wzdy­cha.

– No wiem, wiem.

– Z wielu powo­dów – dodaję, a Emma nie może powstrzy­mać się od śmie­chu. – Masz opi­nię na pra­wie każdą sprawę.

Prze­suwa rękę po stole i ści­ska dło­nią mój kciuk. Mówi mi, że jestem jej skar­bem, na co ja rów­nież zaczy­nam się śmiać. Tak wła­śnie wygląda nasz rytm. Cali my. Jeste­śmy mał­żeń­stwem od sied­miu lat, parą od pra­wie dzie­się­ciu i znam Emmę na wylot.

To chyba Ken­nedy powie­dział, że jeste­śmy zwią­zani z morzem… że kiedy do niego wra­camy – czy to dla sportu, wypo­czynku, czy cze­goś w tym stylu – wra­camy tam, skąd pocho­dzimy. Tak wła­śnie się czuję, jeśli cho­dzi o nas. Bycie bli­sko Emmy to jak powrót do źró­dła.

Kiedy więc po tym nie­win­nym poranku – z psem, żabami, kawą i mar­twą pastorką – okaże się w naj­bliż­szych dniach, że tak naprawdę nic nie wiem o tej kobie­cie, mój świat się zawali.

Rozdział drugi

Emma

Tydzień póź­niej

Nic mi nie będzie – powta­rzam sobie w kółko, sie­dząc po ciemku w naszej sypialni. Stra­ci­łam poczu­cie czasu. Kilka godzin zlało się ze sobą i prze­cie­kło mi przez palce, a kiedy Leo nie odpo­wiada, dociera do mnie, że w ogóle nie ma go w łóżku. Chyba w któ­rymś momen­cie odpły­nę­łam.

Spraw­dzam godzinę: trze­cia czter­dzie­ści sie­dem rano. Nad­szedł dzień mojej wizyty w szpi­talu. W końcu.

Cze­kam na odgłos spusz­cza­nej wody w toa­le­cie i kako­fo­nię desek pod­ło­go­wych, ale nic nie sły­szę. Skoro tak, Leo pra­wie na pewno jest na dole i pożera coś w żół­tym bla­sku otwar­tej lodówki. Praw­do­po­dob­nie awa­ryjną rację żyw­no­ściową w postaci szynki – jeśli się okaże, że che­mio­te­ra­pia nie zadzia­łała, w ramach soli­dar­no­ści ze mną przej­dzie na wega­nizm. A przy­naj­mniej tak powie­dział. Na dietę wegań­ską zde­cy­do­wa­łam się po dia­gno­zie cztery lata temu i od tam­tej pory wybie­ram ją za każ­dym razem, gdy zda­rzy mi się zjeść ched­dar pro­sto z paczki na par­kingu Sains­bury’s w Cam­den.

Wstaję. Przed pozna­niem Leo ni­gdy nie lubi­łam tulić się w łóżku, ale teraz, gdy go nie ma, moje ciało za nim tęskni.

Nie ma go w toa­le­cie, więc scho­dzę do kuchni. Scho­dząc, prze­su­wam dło­nią po ścia­nie, któ­rej nie­rów­no­ści są efek­tem całych dzie­się­cio­leci malo­wa­nia farbą na farbę. Śpie­wam pod nosem Survi­vor.

Prze­cho­dzę obok wyso­kiego stosu ksią­żek. Leży na nim ema­lio­wana miska z rze­czami, któ­rych ni­gdy nie uży­wamy – klu­czami do nie­zna­nych zam­ków, spi­na­czami i dużą taśmą Vilene Wun­da­web do pod­kle­ja­nia tka­nin. Leo co jakiś czas prze­suwa stos na śro­dek kory­ta­rza, żebym się nim zajęła, a ja odsu­wam go z powro­tem. Być może przy­da­łoby nam się wię­cej pó­łek, ale nie radzę sobie naj­le­piej z odkła­da­niem rze­czy na miej­sce. Pro­blem w tym, że Leo ma podob­nie, więc jeśli cho­dzi o orga­ni­za­cję prze­strzeni, tkwimy w pato­wej sytu­acji.

– Leo – szep­czę.

Nic. Nic poza nie­mal teatral­nym skrzy­pie­niem scho­dów, które wszyst­kim nia­niom wydaje się na tyle nie­po­ko­jące, że nie chcą u nas pra­co­wać.

Rozdział trzeci

Leo

Czekam, aż Emma w końcu zaśnie, i wra­cam do szopy. Pod­no­szę notat­nik. Trzy­mam go mię­dzy dwoma pal­cami tak, jakby był ska­żony.

Emma ma nie­złego nosa. Tra­fiła w dzie­siątkę: piszę jej nekro­log. Na przy­kład w metrze, na kola­nie, kiedy obcy ludzie pró­bują czy­tać moje bazgroły przez ramię. Albo późno w nocy, gdy Emma już śpi i na poste­runku zostaję tylko ja, John Keats i czarna otchłań stra­chu.

Oczy­wi­ście rozu­miem, dla­czego moja żona nie chce, żebym to robił, ale nie postrze­gam tych bazgro­łów jako zdrady. W zało­że­niu mają być czymś pięk­nym. Hym­nem do kobiety, którą tak głę­boko i nie­skoń­cze­nie kocham.

Pisa­nie miało dla mnie nie tylko walor tera­peu­tyczny; sta­no­wiło gwa­ran­cję, że Emma nie zosta­nie zapo­mniana ani w żaden spo­sób pomi­nięta. To dla mnie naprawdę ważne.

„Rób cokol­wiek. Co tylko ci pomoże. Dołącz do grupy wspar­cia. Sko­rzy­staj z pomocy tera­peuty. Co tylko chcesz. To będzie dla cie­bie tak samo trudne jak dla mnie” – powie­działa po usły­sze­niu pierw­szej dia­gnozy.

Zro­bi­łem więc coś, na czym się znam, i pomo­gło.

Wra­cam do sypialni. Jedna ręka Emmy leży wypro­sto­wana na mojej stro­nie łóżka, jakby moja uko­chana pod­świa­do­mie wie­działa, co kom­bi­nuję, i już zdą­żyła mi wyba­czyć.

Rozdział czwarty

Leo

Następny dzień

Wiado­mość o znik­nię­ciu Janice Roth­schild poja­wia się w wia­do­mo­ściach nie­długo po moim dotar­ciu do redak­cji.

Spraw­dzam nekro­logi napi­sane przez kon­ku­ren­cję, gdy nagle She­ila, moja kole­żanka z pracy, naci­ska dzwo­nek recep­cyjny leżący na jej biurku. Dzyń! Zawsze to robi, gdy dowia­duje się o czy­jejś śmierci. Ofi­cjal­nie wszy­scy zga­dzamy się z twier­dze­niem, że to paskudny zwy­czaj; pry­wat­nie nas bawi.

Dzyń! Wszy­scy pod­no­simy wzrok.

– O nie – mówi She­ila, wpa­tru­jąc się w moni­tor. – Prze­pra­szam, fał­szywy alarm. Jakoś tak odru­chowo mi się naci­snęło. Ale… o Boże.

Spraw­dza coś w tele­fo­nie, po czym wraca do swo­jego moni­tora.

Cze­kamy. She­ila ni­gdy się nie śpie­szy.

Po dłuż­szej chwili odchyla się w fotelu i zaczyna prze­su­wać dłońmi po twa­rzy.

– Janice Roth­schild. Zagi­nęła. Trzy dni temu wyszła z próby swo­jej sztuki i nikt nie wie, gdzie prze­pa­dła.

– Naprawdę? – pyta Kelvin, star­szy redak­tor. – Jakiej sztuki?

Nawet jak na niego i jego ogra­ni­czoną eks­pre­sję emo­cjo­nalną to było słabe. Janice Roth­schild i jej mąż Jeremy należą do grona naj­lep­szych przy­ja­ciół She­ili. Kelvin o tym wie. Wszy­scy to wiemy.

Na pyta­nie odpo­wiada nasz kolega Jonty, któ­rego eks­pre­sja emo­cjo­nalna wydaje się z kolei prze­sadna.

– Pew­nie cho­dzi o próbę sztuki Wszy­scy moi syno­wie – mówi. – O nie, nie może być. Mam na to bilety. Na lipiec. She­ila, pro­szę, powiedz, że żar­tu­jesz?!

She­ila igno­ruje ich obu. Masuje sobie skro­nie.

– To straszne – mówię cicho. – She­ila, tak mi przy­kro.

Mnie rów­nież igno­ruje. Mam­ro­cze tylko:

– Ja… o Boże. Biedny Jeremy. W wia­do­mo­ściach mówią, że od kilku tygo­dni wyda­wała się przy­gnę­biona, ale… Nie mogę w to uwie­rzyć. Zawsze wyda­wało mi się, że… że wszystko u niej w porządku.

Mój szef pamięta o pracy bez względu na oko­licz­no­ści.

– To rze­czy­wi­ście bar­dzo nie­po­ko­jące, ale… czy mamy ją w zapa­sie?

Ma na myśli wstęp­nie napi­sany nekro­log. W szaf­kach na doku­menty trzy­mamy ich tysiące. Jed­nak Janice Roth­schild ma dopiero jakieś pięć­dzie­siąt lat i – o ile nam wia­domo – nie boryka się z żad­nymi pro­ble­mami zdro­wot­nymi, więc nie zna­la­zła się nawet na naszej liście „na wszelki wypa­dek”. Gra w adap­ta­cji Pani Bovary, na litość boską. Widzia­łem ją w nie­dzielę wie­czo­rem na BBC. Emma poszła spać zaraz po roz­po­czę­ciu seansu. Powie­działa, że nie jest fanką Janice Roth­schild. Według mnie aktorka była świetna.

She­ila wstaje od biurka, by zadzwo­nić do Jeremy’ego.

Kelvin tele­fo­nuje do działu zdjęć:

– Może­cie nam prze­słać parę fotek Janice Roth­schild? I może kilka kadrów z Pani Bovary… Co? A, sorki, wła­śnie usły­sze­li­śmy, że zagi­nęła. Tak, wiem – tro­chę szok. Tak czy ina­czej… mogli­by­ście pode­słać też kilka zdjęć, na któ­rych jest z mężem? Tak na wszelki wypa­dek?

Jeremy Roth­schild to pre­zen­ter audy­cji radio­wej Today na ante­nie BBC Radio 4; on i Janice Roth­schild są mał­żeń­stwem od kil­ku­dzie­się­ciu lat. Wcho­dzę na jego konto na Twit­te­rze, ale z tego, co widzę, od sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin niczego nie opu­bli­ko­wał. Wszy­scy z działu nekro­lo­gów robią to samo co ja. Spraw­dzamy też Twit­tera Janice. Od trzech tygo­dni nie opu­bli­ko­wała żad­nego wpisu.

Jonty idzie zro­bić her­batę.

– Jest boska – mówi ze zło­ścią. – Serio nie wiem, co zro­bię, jeśli się okaże, że popeł­niła samo­bój­stwo. Chyba sam tego nie prze­żyję.

Zakła­dam słu­chawki. Nie jestem w sta­nie dłu­żej znieść uwag moich kole­gów. Kilka kolej­nych minut spę­dzam na prze­glą­da­niu wyni­ków wyszu­ki­wa­nia dla #Jani­ce­Ro­th­schild. To naprawdę wia­do­mość z ostat­niej chwili. Twe­ety na temat zagi­nię­cia Janice zaczęły się poja­wiać led­wie ponad pięć minut temu. Oglą­dam nie­mi­ło­sier­nie zabawny frag­ment Abso­lut­nie fan­ta­stycz­nych z jej gościn­nym udzia­łem oraz bar­dzo poru­sza­jący fil­mik, w któ­rym poko­nuje lęk wyso­ko­ści, by wspiąć się na pio­nową ścianę skalną w ramach akcji cha­ry­ta­tyw­nej Sport Relief. Jesz­cze zanim dotarła na szczyt, wszy­scy się popła­kali – nawet kame­rzy­sta.

Wygląda na to, że żaden z twe­etu­ją­cych nie ma poję­cia, dla­czego Janice znik­nęła. Szybko spraw­dzam nasze archi­wum, ale znaj­duję tylko jedną poten­cjalną wska­zówkę: zdję­cie, na któ­rym opusz­cza oddział psy­chia­tryczny. Zro­biono je dzie­więt­na­ście lat temu. Kilka tygo­dni po tym, jak Janice uro­dziła syna. Oprócz tego zdję­cia nie widzę żad­nego punktu zacze­pie­nia. Janice Roth­schild jest jedną z tych kobiet, które nie­ustan­nie try­skają opty­mi­zmem i sypią żar­tami jak z rękawa; aż chcia­łoby się z taką zaprzy­jaź­nić, gdy widzi się w tele­wi­zji jej potyczkę słowną z Gra­ha­mem Nor­to­nem. Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, że taka osoba może mieć pro­blemy.

She­ila wraca za biurko z dużą torebką owo­co­wych żel­ków Wine Gums. Mówi, że nie udało jej się skon­tak­to­wać z Jere­mym. Nie czę­stuje nikogo sło­dy­czami, tylko je odru­chowo w samot­no­ści.

– Nie proś mnie, żebym napi­sała jej nekro­log z wyprze­dze­niem – mówi po chwili She­ila. – Nie chcę maczać w tym pal­ców. Nie wie­rzę, że mogłaby popeł­nić samo­bój­stwo.

– Ale ty dobrze ją znasz – po chwili mil­cze­nia Kelvin pró­buje prze­ko­nać She­ilę do dzia­ła­nia. – To byłby tekst od serca.

– Wła­śnie dla­tego tego nie zro­bię – odpo­wiada rze­czo­wym tonem She­ila. – Nie mam zamiaru skre­ślać mojej zdro­wej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

Kelvin kiwa głową na znak, że rozu­mie. Jest sze­fem działu, a ja jego zastępcą, ale raczej nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, że to She­ila kie­ruje tym dzia­łem.

Osta­tecz­nie to mnie przy­pada napi­sa­nie nekro­logu Janice Roth­schild, żeby­śmy mieli go w zapa­sie. Od razu zabie­ram się do roboty. Wiem, że moi kole­dzy po fachu z innych gazet są zaan­ga­żo­wani w to samo. Wszy­scy pra­cu­jemy pod pre­sją czasu, regu­lar­nie spraw­dza­jąc, czy nie zna­le­ziono zwłok aktorki.

Sta­ram się nie myśleć o tym, że She­ila odmó­wiła „skre­śle­nia” swo­jej przy­ja­ciółki. Czy to wła­śnie robię ja, pisząc nekro­log Emmy? Grze­bię ją za życia?

Sły­szę, że w tele­wi­zji ktoś ze sto­łecz­nej poli­cji potwier­dza poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nej kobiety po pięć­dzie­siątce. Potem aktor, który nie ma poję­cia, gdzie jest Janice, mówi, że nie ma poję­cia, gdzie jest Janice.

She­ila bez prze­rwy wcina żelki i wysyła mnó­stwo ese­me­sów. Następ­nie oznaj­mia, że wycho­dzi.

– Idę poszu­kać lokalu, w któ­rym zaser­wują mi brandy o wpół do jede­na­stej – mówi. – Już dostaję od róż­nych świ­rów maile z ama­tor­skimi nekro­lo­gami Janice.

Ludzie rzadko mi wie­rzą, kiedy mówię, że w moim dziale jest naj­we­se­lej na całym pię­trze, ale to prawda. Nasze śmie­chy czę­sto iry­tują resztę kole­gów. Jak się nad tym zasta­no­wić, ma to sens. Sprawy bie­żące i poli­tyka to nie­przy­jemne dzie­dziny, w które mało kto tak naprawdę chce się zapusz­czać, pod­czas gdy my sku­piamy się na tym, by upa­mięt­nić nie­zwy­kłych ludzi. Zresztą nekro­logi kon­cen­trują się na życiu, nie na śmierci. Zawsze sku­piam się na cechach malo­wa­nego przeze mnie por­tretu: jego kolo­rach, bla­skach i cie­niach; nie­rów­nej struk­tu­rze. Jest w tym oczy­wi­ście szczypta smutku, ale nie za dużo. Nawet two­rze­nie nekro­lo­gów z wyprze­dze­niem (by mieć je w zapa­sie), jest zno­śne, jeśli osoba, o któ­rej piszę, miała dłu­gie życie.

Kiedy jed­nak wyprze­dza­jący fakty nekro­log sta­nowi przy­go­to­wa­nie się na śmierć, która nie powinna nadejść – tra­giczny wypa­dek samo­cho­dowy (po któ­rym pod szpi­ta­lem koczuje horda dzien­ni­ka­rzy), rak w fazie ter­mi­nal­nej, gdy nikt nie spo­dzie­wał się podob­nej dia­gnozy, czy też nie­wy­ja­śnione zagi­nię­cie – to naj­gor­sza część mojej pracy.

Zwłasz­cza wtedy, gdy cze­kam na wizytę u hema­to­loga wła­snej żony.

W porze lun­chu She­ili w końcu udaje się skon­tak­to­wać z Jere­mym. Szybko odcho­dzi od biurka i wraca dopiero po dłuż­szej chwili.

– Żad­nych kon­kre­tów – mówi. – To jeden z akto­rów gra­ją­cych w sztuce Janice się wysy­pał. Zaczął mówić o jej zagi­nię­ciu w pubie, jakby nie wie­dział, że plota zaraz rozej­dzie się po całym Lon­dy­nie jak zaraza. Dom Jeremy’ego ota­czają tłumy dzien­ni­ka­rzy. Jak się pew­nie domy­śla­cie, jest wście­kły.

Prę­dzej rzu­cił­bym się pod pędzący auto­bus, niż odwa­żył pod­paść Jeremy’emu Roth­schil­dowi. Ten facet to skarb naro­dowy, jed­nak łatwość, z jaką miaż­dży poli­ty­ków, jest naprawdę nie­po­ko­jąca. Raz nawet ude­rzył papa­raz­ziego, choć to aku­rat potra­fię zro­zu­mieć.

– Nie ma poję­cia, gdzie jest Janice – potwier­dza She­ila, sia­da­jąc. – Trzy dni temu po pro­stu wyszła z domu do pracy. Ma próby w Cecil Sharp House w Cam­den i podobno zwy­kle pro­du­cenci wysy­łają po nią samo­chód, ale tego dnia chciała popro­wa­dzić, więc sama przy­je­chała do pracy. Próba szła dobrze i wyglą­dało na to, że z Janice też wszystko było w porządku. Potem poszła do toa­lety i już nie wró­ciła. Jej samo­chód został odho­lo­wany. Raczej nie poje­chała metrem – kamery jej nie zare­je­stro­wały.

– No ale prze­cież to Cam­den – wska­zuje Jonty. – Tam wszę­dzie jest moni­to­ring, prawda?

– Prim­rose Hill jest na końcu Cam­den. Przy Regent’s Park. Tam nie ma pra­wie żad­nych kamer.

Kelvin rzuca mi bar­dzo wymowne spoj­rze­nie. Chce wie­dzieć, czy wstępny nekro­log Janice jest gotowy. Nie­chęt­nie kiwam głową. She­ila nas obser­wuje, ale nic nie mówi. Wie, że to nie­unik­nione.

– Znajdą ją – mówi. – Na pewno nic jej się nie stało. Nie wie­rzę w tę histo­ryjkę o depre­sji. Kilka tygo­dni temu jadłam z nimi kola­cję. Janice tro­chę wypiła, ale ja też. Śpie­wa­ły­śmy pio­senki Queen do dru­giej nad ranem. Tak, wiem, totalna kom­pro­mi­ta­cja, ale Janice była w dobrej for­mie.

– Żad­nych napięć w związku? – pyta Jonty. – Nie myślisz, że mogła zosta­wić męża?

– Nie, nie myślę – odpo­wiada She­ila, a w jej gło­sie sły­chać ostrze­gaw­czą nutę.

Nie­stety Jonty nie wychwy­tuje ostrze­że­nia.

– Czyli nie zauwa­ży­łaś, żeby cokol­wiek było nie tak?

– Nie – odwar­kuje She­ila, uci­na­jąc w ten spo­sób temat.

Patrzę, jak porząd­kuje biurko, wyrzuca ostat­nie żelki do kosza oraz na prze­mian unosi i opusz­cza ramiona. Naj­wy­raź­niej stara się powścią­gnąć emo­cje, póki nie dowie się wię­cej o losie przy­ja­ciółki. Jest jedną z nie­wielu zna­nych mi osób, które potra­fią świet­nie nad sobą zapa­no­wać.

She­ila jest tylko jakieś dzie­sięć lat star­sza ode mnie, ale w prze­szło­ści zaj­mo­wała wyso­kie sta­no­wi­ska zarówno w MI5, jak i w służ­bie dyplo­ma­tycz­nej. Ku mojej wiel­kiej rado­ści to mnie wybrała na kogoś w rodzaju swo­jego kom­pana od kie­liszka, gdy kilka lat temu dołą­czyła do naszego zespołu. Wypady z She­ilą na lunch do Plum­bers’ Arms wciąż sta­no­wią naj­przy­jem­niej­szą część mojego dnia pracy. Potrafi wypić trzy kufle piwa w ciągu godziny, pozo­sta­jąc przy tym naj­bar­dziej trzeźwo myślącą osobą w towa­rzy­stwie.

Nikt do końca nie wie, jakim cudem i dla­czego przy­szła do nas do pracy, ale mam prze­czu­cie, że pew­nego dnia po pro­stu znik­nie – tak szybko i tajem­ni­czo, jak się poja­wiła. Rano przy jej biurku zasta­niemy kogoś nowego. Pozo­sta­nie mi wtedy zasta­na­wiać się do końca życia, gdzie się podziewa i co pora­bia. Sta­wiam na to, że będzie kie­ro­wała wie­lo­mi­liar­do­wym kar­te­lem nar­ko­ty­ko­wym, jeź­dziła opan­ce­rzo­nym humvee i miała w kie­szeni paru pre­zy­den­tów oraz monar­chów.

– A tak przy oka­zji – mówi, gdy znów wszy­scy wle­piamy wzrok w nasze ekrany – wczo­raj widzia­łam Emmę.

– Tak?

She­ila ma w zwy­czaju prze­ska­ki­wa­nie z tematu na temat, kiedy czło­wiek naj­mniej się tego spo­dziewa. Na kole­giach redak­cyj­nych zawsze zosta­wia nas daleko w tyle.

– Wyglą­dała na zde­ner­wo­waną. To oczy­wi­ście nie moja sprawa… po pro­stu mam nadzieję, że wszystko u niej w porządku.

Emma nic mi o tym nie mówiła.

– Przej­muje się, bo cią­gle czeka na wyniki badań – impro­wi­zuję, ponie­waż nie chcę, by kto­kol­wiek w pracy wie­dział o mojej żonie wię­cej niż ja sam. – Dzi­siaj po połu­dniu mamy wizytę u hema­to­loga.

Wła­śnie zaczy­nam pisać wia­do­mość do Emmy, by upew­nić się, czy wszystko z nią w porządku, gdy She­ila znów się odzywa:

– Była na dworcu Water­loo.

– No tak. Dwa dni w tygo­dniu pra­cuje w Ply­mo­uth – mówię, nie pod­no­sząc wzroku.

Tyle tylko, że She­ila o tym wie. Kilka dni temu roz­ma­wia­li­śmy o dłu­gich dojaz­dach Emmy do pracy.

– Dla­tego zdzi­wi­łam się, kiedy zoba­czy­łam ją na tym dworcu. Czy pociągi do Ply­mo­uth nie odjeż­dżają z Pad­ding­ton Sta­tion?

Prze­ry­wam pisa­nie, by prze­tra­wić jej słowa.

– Rze­czy­wi­ście, masz rację. – przy­znaję. – Wczo­raj pro­wa­dziła bada­nia tere­nowe w Dor­set. Stąd Water­loo.

Co dziwne, wie­czo­rem Emma nie wspo­mniała ani sło­wem o swo­jej podróży. Dla­tego zapo­mnia­łem zapy­tać, jak jej poszło.

– O! Jak miło – mówi She­ila. Jej głos jest teraz przy­ja­zny, jak­by­śmy sie­dzieli w pubie. – A gdzie w Dor­set? Uwiel­biam tam­tej­sze wybrzeże.

To nie tylko iry­tu­jące, ale też bar­dzo nie­po­dobne do She­ili.

– Nie pamię­tam, gdzie dokład­nie. Jej kole­żanka po fachu zbiera tam próbki fito­plank­tonu.

– Pew­nie gdzieś w oko­licy portu Poole – suge­ruje She­ila, kiwa­jąc głową.

Co pro­szę? Do tego wszyst­kiego zna się na cho­ler­nym fito­plank­to­nie?!

– Widzia­łam ją dość póź­nym ran­kiem – dodaje z oso­bli­wym uśmie­chem, w któ­rym prze­bija współ­czu­cie, po czym wraca do swo­jego moni­tora.

Jonty pod­nosi wzrok znad biurka. On też zwró­cił uwagę na zacho­wa­nie She­ili.

O co jej cho­dzi? Co kom­bi­nuje? Czę­sto w pubie poru­szam z She­ilą temat Emmy w ramach sze­roko poję­tych roz­mów o życiu rodzin­nym, ale przed chwilą… to było coś innego. Czu­łem się tro­chę jak na prze­słu­cha­niu (założę się, że w MI5 She­ila wcale nie pra­co­wała za biur­kiem). Jest uprzejma, a jej ton przy­ja­zny, ale w wypo­wie­dzi mojej kole­żanki wyczu­wam coś, co mi się nie podoba: dru­gie dno. Pod­tekst, któ­rego nie rozu­miem.

– Wspo­mniała coś o tym, że fito­plank­ton codzien­nie migruje na głę­bo­kie wody – mówię w końcu. – Z tego, co rozu­miem, cze­kała, aż to nastąpi.

Nie wspo­mi­nam She­ili o tym, że ostat­nio Emma czę­sto traci poczu­cie czasu, co bywa u niej zapo­wie­dzią depre­sji. To nie jej sprawa. Zresztą wygląda na to, że nasza roz­mowa dobie­gła końca.

O trze­ciej wstaję od biurka, by zdą­żyć na wizytę w szpi­talu. Nikt za bar­dzo nie wie, co mi powie­dzieć.

– Powo­dze­nia! – woła She­ila, gdy jestem w drzwiach. – Trzy­mam kciuki.

Rozdział piąty

Leo

Na ogół nie lubię słu­chać, jak ludzie narze­kają na publiczną służbę zdro­wia, ale teraz, kiedy cze­kamy od sześć­dzie­się­ciu pię­ciu minut na wezwa­nie do gabi­netu dok­tora Moru, krew mnie zalewa. Pró­buję prze­czy­tać nekro­log byłego posła do par­la­mentu przy­słany przez jed­nego z naszych współ­pra­cow­ni­ków z West­min­steru, ale jestem zbyt prze­jęty i wku­rzony, by się skon­cen­tro­wać. Za to w wyci­szo­nym tele­wi­zo­rze zawie­szo­nym na ścia­nie pocze­kalni mogę obej­rzeć mate­riał nagrany spod domu Roth­schil­dów – pięk­nego gre­go­riań­skiego sze­re­gowca w High­bury – ale abso­lut­nie nic się nie dzieje.

Obok mnie sie­dzi Emma i w ciszy prze­gląda coś na tele­fo­nie.

Jej włosy są teraz dłu­gie pra­wie na dwa cale. Zawsze miała dość krótką fry­zurę. Fali­ste włosy, któ­rych koń­cówki przy­le­gały do linii szczęki. Minie wiele mie­sięcy, zanim znów osią­gną tę dłu­gość. Widzę, że dziś ma w nich czarne wsuwki. Jest piękna. Nawet po mie­sią­cach pod­tru­wa­nia Emmy lekami, naświe­tla­niu jej ciała zabój­czym pro­mie­nio­wa­niem, jak rów­nież nie­zli­czo­nych bada­niach krwi, morzu wyla­nych łez, pier­dy­liar­dzie wyko­na­nych tele­fo­nów i cią­głych prób ukry­cia prze­ra­że­nia wciąż jest piękna.

Pochy­lam się, by to powie­dzieć, ale mój wzrok przy­kuwa ekran jej tele­fonu.

– Co to ma być, do cho­lery? – szep­czę.

Sie­dzi na Ama­zo­nie i ogląda trumny.

– Jeśli umrę, chcę mieć trumnę z wikliny – szep­cze. – I natu­ralny pochó­wek.

Spa­ra­li­żo­wany stra­chem wpa­truję się w jej tele­fon. Wikli­nowa trumna, na którą patrzy Emma, kosz­tuje nie­całe pięć­set fun­tów i na potrzeby aukcji została sfo­to­gra­fo­wana w sło­neczny dzień pośród dzwon­ków i drzew z bukie­tem polnych kwia­tów na wieku.

– Emma, nie! – mówię. – Prze­stań!

– Jest pod­szyta bawełną orga­niczną – mówi ase­ku­rancko. – Zresztą nie­ważne. Tak tylko patrzę… nic mi nie będzie.

– Emma – szep­czę, pocie­ra­jąc sobie ener­gicz­nie czoło. – Pro­szę cię, nie rób tego.

– Wszy­scy kie­dyś umrzemy, a skoro tak, lepiej być na to przy­go­to­wa­nym.

– Nie… No dobrze, OK. Rób, co uwa­żasz.

Czuję gorącą pustkę w klatce pier­sio­wej. Naprawdę mogę stra­cić moją uko­chaną żonę. Mogę stra­cić Emmę.

Odga­du­jąc praw­do­po­dob­nie moje myśli, odkłada tele­fon i bie­rze mnie za rękę. Tyle tylko, że ja już dłu­żej tego nie zniosę. Ile można cze­kać.

Aku­rat kiedy pod­cho­dzę do recep­cji gotowy wybuch­nąć, wywo­łują jej nazwi­sko.

Rozdział szósty

Emma

Problem z okła­my­wa­niem męża polega na tym, że to wszystko zmie­nia i zara­zem nie zmie­nia niczego.

Kocham Leo. Nie na pół gwizdka i nie warun­kowo; to praw­dziwa miłość, sta­no­wiąca część mojego bio­lo­gicz­nego funk­cjo­no­wa­nia – podob­nie jak wątroba czy śle­dziona. Uwiel­biam jego leoizmy: dziwne prze­ką­ski, które dla sie­bie przy­go­to­wuje, skru­pu­lat­ność, z jaką składa czy­ste ubra­nia, i spę­dza­nie całych godzin na pró­bach zagra­nia pierw­szych tak­tów The Way It Is Bruce’a Hornsby’ego na sta­rym pia­ni­nie mojej babci. Jak patrzy na mnie znad dłu­giego nosa, kiedy leżymy w łóżku, i jak wymy­śla spro­śne lime­ryki, które recy­tuje tak, jakby czy­tał pro­gnozę pogody.

Myślę, że nie prze­sa­dzę, gdy stwier­dzę, że oca­lił mi życie.

Kiedy byłam w ciąży z Ruby, przy­ja­ciele ostrze­gali mnie, że rodzi­ciel­stwo szybko przy­gasi nasze pło­mienne uczu­cie. Gdy mała przy­szła na świat, szybko zro­zu­mia­łam, co mieli na myśli: chaos, brak snu, poczu­cie nie­na­dą­ża­nia – zawsze i ze wszyst­kim – oraz nie­do­syt „doro­słych” roz­mów i intym­no­ści. Jed­nak po tym pierw­szym roku mia­łam pew­ność (więk­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej), że Leo to naj­wspa­nial­szy męż­czy­zna, jakiego w życiu spo­tka­łam. Dali­śmy radę w obli­czu mojej dia­gnozy i depre­sji popo­ro­do­wej. Mimo wielu prze­ciw­no­ści wciąż byli­śmy razem, patrzy­li­śmy w jed­nym kie­runku i przez życie szli­śmy ramię w ramię. Jeśli przed snem nie pada­li­śmy ze zmę­cze­nia, wciąż potra­fi­li­śmy śmiać się do roz­puku. Wciąż cało­wa­li­śmy się tak, jak­by­śmy dopiero się w sobie zako­chi­wali.

W tam­tym cza­sie bar­dzo chcia­łam wyznać mu prawdę, bo zale­żało mi na tym, by wie­dział, z jaką kobietą się oże­nił.

Jed­nak nie mogłam się na to zdo­być. Powód był taki sam jak zawsze: Leo ni­gdy by się z tym nie pogo­dził. Ni­gdy. Zapewne ist­nieje garstka męż­czyzn, któ­rzy byliby do tego zdolni, ale mój mąż do nich nie nale­żał.

Nawet gdyby był inną osobą, z mniej skom­pli­ko­waną prze­szło­ścią, gotową wyba­czyć mi to, co zro­bi­łam, ni­gdy przeni­gdy nie daro­wałby mi, że pró­bo­wa­łam to ukryć. Na pewno by nie daro­wał. Leo był okła­my­wany od koły­ski i dla­tego teraz nie tole­ruje nie­uczci­wo­ści w żad­nej for­mie. W zeszłym roku zwol­nił naszą nia­nię, ponie­waż powie­działa, że zabrała Ruby do parku, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści poszła z nią do swo­jego chło­paka. Zanim wró­ci­łam z pracy, zdą­żył zapła­cić kon­sul­tan­towi do spraw zarzą­dza­nia zaso­bami ludz­kimi, by usta­lił, czy takie oszu­stwo opie­kunki sta­nowi rażące naru­sze­nie obo­wiąz­ków, po czym wyrzu­cił dziew­czynę za drzwi.

To była słuszna decy­zja. Nie powie­rzy­li­by­śmy ponow­nie opieki nad Ruby komuś nie­god­nemu zaufa­nia. Jed­nak ogromny gniew Leo w reak­cji na to, co się stało, zga­sił we mnie ostat­nią iskierkę nadziei na to, że pew­nego dnia będę mogła powie­dzieć mu prawdę.

– Mam dobrą wia­do­mość! – mówi do nas od progu roz­pro­mie­niony dok­tor Moru, kiedy ledwo prze­kra­czamy próg jego gabi­netu. Jest pro­fe­sjo­na­li­stą, ale bez zawa­ha­nia przy­tula mnie na powi­ta­nie.

– Wszystko ze mną w porządku? Wszystko dobrze?

– Wszystko dobrze. Przy­naj­mniej na razie.

– O rany, dzięki Bogu – szep­cze Leo.

Odsuwa deli­kat­nie dok­tora Moru i przy­ciąga mnie do sie­bie. Obej­mu­jemy się mocno.

– Wyniki bada­nia PET i ponow­nej biop­sji wyglą­dają dobrze. Krew też jest w porządku – Moru siada spo­koj­nie za biur­kiem, jakby wcale nie porwał przed chwilą swo­jej pacjentki w ramiona. Zaczyna opo­wia­dać o dal­szym pla­nie lecze­nia, ale szybko prze­staje, ponie­waż Leo wyciąga chu­s­teczki z pudełka leżą­cego na biurku i mocno przy­ci­ska je do oczu.

Trzy­mam męża za rękę, a on powoli docho­dzi do sie­bie. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że się boi, ale nie mia­łam poję­cia jak bar­dzo. Ten upust emo­cji daje mi teraz dużo do myśle­nia. Serce się kraje na widok jego skry­wa­nej dotąd głę­bo­kiej udręki.

– Prze­pra­szam – mówi nor­mal­nym gło­sem, jakby po jego policz­kach nie spły­wały obfi­cie łzy. – Pro­szę nie zwra­cać na mnie uwagi.

Dok­tor Moru oznaj­mia, że na­dal będą moni­to­ro­wać stan mojego zdro­wia w sze­ścio­mie­sięcz­nych odstę­pach czasu, ale na razie możemy pozwo­lić sobie na odro­binę opty­mi­zmu.

– Powinna pani opi­sać swoje doświad­cze­nia na Face­bo­oku – suge­ruje weso­łym tonem dok­tor Moru. Kie­dyś sam otwar­cie przy­znał, że wyszu­kał mnie na fej­sie. – Pani fani na pewno byliby zachwy­ceni!

Od czasu pierw­szej dia­gnozy prze­czy­ta­łam mnó­stwo pamięt­ni­ków o zma­ga­niach z cho­robą nowo­two­rową; nie­które zostały napi­sane w cudow­nej kra­inie zwa­nej oca­le­niem, inne koń­czyły się nagle kil­koma sło­wami od pogrą­żo­nych w żało­bie bli­skich. Część opo­wia­dała o pro­ce­sie ozdro­wie­nia i samo­roz­woju, ale były też inne, o smutku i cier­pie­niu. Nato­miast wszyst­kie, bez wyjątku, mówiły o miło­ści. O tym, jak będąc jedną nogą na tam­tym świe­cie, zwra­camy się ku ludziom i rze­czom, któ­rzy liczą się dla nas naj­bar­dziej, aby ze spo­ko­jem i odwagą sta­wić czoło śmierci.

Pra­wem dość wsty­dli­wego kon­tra­stu moja „wędrówka nowo­two­rowa” roz­po­częła się cztery lata wcze­śniej od ponow­nego pod­sy­ce­nia obse­sji, która może zakoń­czyć moje mał­żeń­stwo. Obse­sji pod­szy­tej obawą o zde­ma­sko­wa­nie oraz głę­bo­kim żalem. Cze­goś takiego ni­gdy nie mogła­bym prze­lać na papier ani opi­sać na Face­bo­oku czy gdzie­kol­wiek indziej.

Nie jedziemy od razu do żłobka po Ruby. Zatrzy­mu­jemy się na wino w pubie na South End Green. Zama­wiam deskę serów i zaja­damy się nimi z deter­mi­na­cją, która naj­pew­niej wpra­wia postron­nych obser­wa­to­rów w zaże­no­wa­nie.

Nie mogę prze­stać się uśmie­chać, bo wyobra­żam sobie, że gdzieś tam, na szkiełku mikro­sko­po­wym, znaj­duje się mój roz­ma­zany mate­riał komór­kowy. Wpro­wa­dzony do bazy danych i zapo­mniany. Wolny od paskud­nych, inwa­zyj­nych komó­rek. Cie­kawe, że nawet pomimo tak wspa­nia­łego obra­zo­wa­nia, z jakiego korzy­stamy w dzi­siej­szych cza­sach, chło­niak nie­ziar­ni­czy z komó­rek B wciąż wygląda paskud­nie.

– Co teraz zamie­rzasz? – odzywa się Leo, uśmie­cha­jąc się do mnie. Jest prze­szczę­śliwy. Tak samo jak ja.

Pytam, co ma na myśli.

– Pamię­tasz, jak mówi­łaś, że masz mnó­stwo pla­nów, więc jeśli uda ci się poko­nać tego dra­nia, chcia­ła­byś zro­bić jesz­cze nie­jedno?

Myślę o tym przez chwilę. Tak naprawdę chcę się sku­pić na kocha­niu męża i córki. I to wła­śnie mówię.

Leo całuje mnie. Raz, a potem drugi. Zauwa­żam, że przy sto­liku w rogu sie­dzi star­sza kobieta. Uśmie­cha się do nas, a ja odwza­jem­niam uśmiech. „To mój mąż” – mam ochotę jej powie­dzieć. Star­sze panie zawsze uśmie­chają się do Leo. Myślę, że to przez te jego nie­sa­mo­wi­cie dłu­gie rzęsy. A może cho­dzi o to, jak jego usta natu­ral­nie uno­szą się w kąci­kach, jakby pró­bo­wał stłu­mić śmiech?

– Podoba mi się ten plan – mówi. – Ale co z twoim kra­bem? Nie chcia­ła­byś wresz­cie jakie­goś dorwać?

Uśmie­cham się.

– No jasne! Teraz, kiedy nie muszę cią­gle latać do szpi­tala, po pro­stu pojadę do Nor­thum­ber­land i znajdę całe sku­pi­sko. Nor­mal­nie bułka z masłem.

– Cha, cha, tylko się nie zaga­lo­puj – odpo­wiada, po czym gestem prosi bar­mana o kolejne dwa kie­liszki wina.

Pra­wie dwa­dzie­ścia lat temu, pod­czas stu­diów licen­cjac­kich, zna­la­złam mar­twego kraba na plaży w Nor­thum­ber­land. Sfo­to­gra­fo­wa­łam go, wyczu­wa­jąc, że jest w nim coś nie­ty­po­wego. Jed­nak spa­cer po plaży przy­brał nie­ocze­ki­wany obrót i wylą­do­wa­łam w szpi­talu. Minęło kilka lat, zanim odna­la­złam i wywo­ła­łam film z tam­tego dnia.

Kiedy w końcu trzy­ma­łam w ręku zdję­cie „mojego kraba”, stu­dio­wa­łam już bio­lo­gię mor­ską na Uni­wer­sy­te­cie Ply­mo­uth. Zanio­słam je do mojej opie­kunki nauko­wej, eks­pertki od dzie­się­cio­no­gów.

Naj­pierw patrzyła na zdję­cie przez dłuż­szy czas, a potem zdjęła oku­lary i powie­działa:

– Dobry Boże.

Opo­wie­działa mi o pew­nym gatunku kraba, nale­żą­cym do rodziny Grap­si­dae i pocho­dzą­cym z Japo­nii, który praw­do­po­dob­nie poja­wił się w Euro­pie za sprawą zrzutu wody bala­sto­wej prze­wo­żo­nej przez japoń­ski kon­te­ne­ro­wiec. Jego pierw­szy przed­sta­wi­ciel został zna­le­ziony w La Rochelle w 1993 roku. W kolej­nych latach gatu­nek ten roz­prze­strze­nił się wzdłuż wybrzeży Fran­cji i Hisz­pa­nii. Zna­lazł się nawet w wodach skan­dy­naw­skich.

– Ale nie dotarł jesz­cze do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Chyba że pięć lat temu zna­la­zła pani pierw­szego osob­nika – wyja­śniła.

Krab, o któ­rym mowa, nazywa się Hemi­grap­sus taka­noi.

– Poza tym ten tutaj ma odmienne cechy feno­ty­powe – dodała, marsz­cząc brwi. Kilka bar­dzo nie­ty­po­wych cech.

Poka­zała mi, że Hemi­grap­sus taka­noi ma na szczyp­cach wło­ski – szcze­cinki – ale nie na całych, kolo­rowe plamki na kara­pak­sie i trzy wyraź­nie widoczne kolce na obu kra­wę­dziach przed­nio-bocz­nych.

– Ale pani krab ma cztery. Pro­szę spoj­rzeć! Cztery kolce! Szcze­cinki pokry­wają całe szczypce, a plamki są czer­wone, czego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. To może być bar­dzo ważne odkry­cie.

Opie­kunka naukowa doda­wała mój adres „do wia­do­mo­ści” w mailach z kur­su­ją­cych mię­dzy nią a jej kole­gami z całego świata, spe­cja­li­zu­ją­cymi się w dzie­się­cio­no­gach. Choć nie­wiele rozu­mia­łam z tej kore­spon­den­cji, wszy­scy naj­wy­raź­niej zga­dzali się co do jed­nego: naj­praw­do­po­dob­niej przy­pad­kowo natknę­łam się na odmienny feno­typ Hemi­grap­sus taka­noi. Feno­typ odmienny na tyle, że mógł zostać uznany za odrębny, nowy gatu­nek.

Cał­kiem nie­źle jak na stu­dentkę.

Wkrótce potem wró­ci­łam na wybrzeże Nor­thum­ber­land. Nic nie zna­la­złam, jed­nak to mnie nie znie­chę­ciło. Wra­ca­łam wie­lo­krot­nie. Byłam tam chyba ze czter­dzie­ści, jeśli nie pięć­dzie­siąt razy. Przez lata prze­cze­sy­wa­łam pia­ski Aln­mo­uth, Boul­mer i nie tylko. Opie­kunka naukowa pod­po­wie­działa mi, że jeśli to naprawdę nowy gatu­nek, do ewo­lu­cji mogło dojść jedy­nie w cał­ko­wi­tej izo­la­cji, z dala od Hemi­grap­sus taka­noi zamiesz­ku­ją­cych Morze Pół­nocne.

Prze­szu­ka­łam więc każdą zaciszną zatoczkę, każdy nie­do­stępny ska­li­sty brzeg mię­dzy High Hau­xley i Ber­wick, jed­nak nie zna­la­złam dru­giego takiego kraba.

Mimo wszystko na­dal tam jeż­dżę. Kiedy mam zły nastrój, wła­śnie to robię; Leo zawsze mnie do tego zachę­cał. Mel­duję się w maleń­kim pen­sjo­na­cie w Aln­mo­uth i tylko cho­dzę i szu­kam. Cho­dzę i szu­kam. Pro­wa­dzę też wła­sne bada­nia w Ply­mo­uth – nie pod­dam się. Znajdę „mojego kraba”, jak nazywa go Leo. W końcu go znajdę.

– Masz rację – odry­wam ostatni kawa­łek tun­wor­tha i podaję go Leo, który pożera ser pro­sto z noża. – Całe wieki tam nie byłam. Musimy się zasta­no­wić, kiedy mogę poje­chać.

Doja­dam kra­kersa, mimo że mam już pełny brzuch.

– A może poje­dziemy tam we trójkę? Ruby nie prze­ży­łaby moich sza­lo­nych spa­ce­rów, ale ty i ona mogli­by­ście sobie popla­żo­wać – pro­po­nuję.

Leo połyka kawa­łek sera i obli­zuje palce.

– Świetny pomysł. Tak zróbmy. A co tam, do cho­lery, pojedźmy w przy­szłym tygo­dniu! Muszę wziąć tro­chę urlopu, zanim stracę do niego prawo.

– Ja… może, może. Muszę spraw­dzić, czy mogę. No wiesz, praca. Ale nawet jeśli nie w przy­szłym tygo­dniu, to w następ­nym… w każ­dym razie nie­długo.

Nie zauwa­żył paniki w moim gło­sie. Jest zbyt szczę­śliwy.

Obje­dzeni serem odbie­ramy Ruby ze żłobka i kie­ru­jemy się w stronę naszej ulu­bio­nej (przy­naj­mniej latem) miej­scówki w parku Hamp­stead Heath, gdzie Lon­dyn zdaje się opa­dać w kie­runku sza­ra­wego hory­zontu, a długa trawa ofe­ruje trzy­latce nie­zli­czone przy­gody. Tłu­ma­czę Ruby, że nie muszę już cho­dzić do szpi­tala po spe­cjalne lekar­stwa, na co ona mówi mi, że jest żukiem o imie­niu Pan Zbuk.

Leo cyka nam parę fotek. Robi to czę­sto, od kiedy pierw­szy raz zdia­gno­zo­wano u mnie nowo­twór. Na chło­nia­ko­wej gru­pie na Face­bo­oku wszy­scy narze­kają, że rodzina cały czas robi im zdję­cia, jak­by­śmy nie rozu­mieli pod­tek­stu. Ale jak możemy im tego zabra­niać? Jeśli umrzemy, to nie nas, a wła­śnie te obrazy będą mogli przy­tu­lić do serca.

Po uśpie­niu Ruby sia­damy w ogro­dzie i pijemy wię­cej wina. Leo mówi mi, jak bar­dzo mu ulżyło. Czuję, że żyję i moje życie jest cenne. Czuję się kochana. Czuję się nawet piękna, co ozna­cza, że jestem pijana. Leo gra cicho na swoim banjo, powoli opa­da­jąc z sił. Za pięć dzie­siąta leży już twa­rzą w tra­wie i smacz­nie śpi. Nie jest to rzadki widok. W naszą noc poślubną zasnął zaraz po dzie­sią­tej.

Wysy­łam dobre wie­ści moim przy­ja­cio­łom i kole­gom, bratu i rodzi­com Leo. Piszę też do Jill – mojej byłej współ­lo­ka­torki i przy­ja­ciółki, którą znam naj­dłu­żej. Leżę na ple­cach i spo­glą­dam w niebo. Wpa­truję się w poma­rań­czową łunę miej­ską – zanie­czysz­cze­nie świa­tłem – aż zanika wysoko na atra­men­to­wym nie­bie, na któ­rym widać tylko jedną gwiazdę. Na mój tele­fon przy­cho­dzi mnó­stwo wia­do­mo­ści wyra­ża­ją­cych ulgę. Poja­wiają się kolejne gwiazdy, coraz dalej i dalej; odle­głe, maleń­kie plamki.

Myślę o moim ojcu, który był kape­la­nem woj­sko­wym. Poka­zał mi Wielki Wóz tuż przed tym, jak został wysłany ze swoją bry­gadą na Mont­ser­rat, gdy wybuchł tam wul­kan. Po powro­cie powie­dział mi, że misja prze­bie­gła pomyśl­nie, ale nie chciał wra­cać do naszych roz­mów o astro­no­mii. Czę­sto patrzył w niebo, lecz rzadko się przy tym odzy­wał.

Wcho­dzę do domu, żeby spraw­dzić, czy Ruby oddy­cha, i wra­cam na zewnątrz z kocem dla Leo (to samo musia­łam zro­bić w noc poślubną, kiedy zna­la­złam go drze­mią­cego w kącie, pod­czas gdy nasi goście tań­czyli).

Kiedy nie mam już żad­nych innych zadań do wyko­na­nia, wtedy zbie­ram się na odwagę, by pomy­śleć o pew­nym tele­fo­nie.

Wła­śnie z tego powodu sta­nę­łam wczo­raj jak wryta na dworcu Water­loo, z nie­do­pitą kawą w ręku, pośród tłumu ludzi dojeż­dża­ją­cych do pracy. Jego głos wyda­wał się odle­gły, jakby dzwo­nił z góry odda­lo­nej o tysiące mil.

Popro­si­łam go, żeby powtó­rzył swoje słowa, ale dobrze wie­dział, że usły­sza­łam go za pierw­szym razem.

Nie byłam w sta­nie się ruszyć. Zła­pa­nie pociągu do portu Poole prze­stało mieć zna­cze­nie. Tablica odjaz­dów stale się aktu­ali­zo­wała, tłum ludzi stale się kur­czył, a ja sta­łam nie­ru­chomo pośrodku tego wszyst­kiego.

Wyszłam stam­tąd dopiero po tele­fo­nie Jill.

„Może zro­bić się gorąco – powie­działa. – Powin­naś się na to przy­go­to­wać”.

Poje­cha­łam więc szybko do domu – zanim Leo wró­cił z pracy – by opróż­nić swoją teczkę.

Tak na wszelki wypa­dek.

Upchnę­łam zawar­tość teczki do sta­rej torby na zakupy i poło­ży­łam ją w rogu jadalni – jak naj­da­lej od drzwi – czyli tam, gdzie Leo ni­gdy by nie zaj­rzał.

Nie to, żeby kie­dy­kol­wiek chciał szu­kać.

Jakieś trzy­dzie­ści sześć godzin póź­niej, jako kobieta wolna od nowo­tworu, sie­dzę w przy­jem­nej ciem­no­ści ogrodu i czy­tam ponow­nie wia­do­mo­ści, które wysłał do mnie po roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej. Przed ich usu­nię­ciem zro­bi­łam zrzut ekranu, który ukry­łam w cze­lu­ściach tele­fonu.

Nie myśl sobie, że tak to zosta­wię – napi­sał. – Nie zamie­rzam. Muszę się z tobą zoba­czyć. Oko w oko.

A potem, kiedy nie odpi­sa­łam:

Nie żar­tuję. Przyjdę do cie­bie do domu, jeśli będę musiał.

Star­sza kobieta po sąsiedzku myje zęby w oknie swo­jej łazienki. Spo­gląda na ciemną plą­ta­ninę drzew roz­cią­ga­jącą się mię­dzy naszymi ogro­dami. Widać, że jest pogrą­żona w myślach o innych cza­sach. Może o innym życiu?

Nie powin­nam… nie mogę się z nim zoba­czyć. Prze­cież dobrze to wiem. Zbyt duże ryzyko.

A jed­nak…

OK – odpo­wia­dam kilka minut póź­niej. – Spo­tkajmy się.

Rozdział siódmy

Leo

Mój szef Kelvin jest nie­śmia­łym czło­wie­kiem. Wszel­kie „kole­gia redak­cyjne odby­wają się w bez­piecz­nej odle­gło­ści naszych biu­rek, a oceny roczne prze­pro­wa­dzane są przez narzę­dzia cyfrowe. Nie radzi sobie naj­le­piej w roz­mo­wach jeden na jeden.

Dla­tego jestem mocno zasko­czony jego pro­po­zy­cją poran­nej roz­mowy wyra­żoną w mailu. Sie­dzi tuż obok mnie, obra­cam się więc, by zapy­tać, gdzie i kiedy dokład­nie, ale pisze na kla­wia­tu­rze z zaci­śnię­tymi zębami i z zawrotną szyb­ko­ścią, więc odpo­wia­dam mu w wia­do­mo­ści, pro­po­nu­jąc spo­tka­nie za pięć minut przy eks­pre­sie do kawy.

Uda­jemy się do atrium na samym środku pię­tra, gdzie świa­tło wpada przez geo­me­tryczne szyby szkla­nego dachu. Kelvin jest wyraź­nie nie­spo­kojny. Wierci się i unika kon­taktu wzro­ko­wego. Wokół nas sły­chać stu­ka­nie w kla­wia­turę i stłu­mione roz­mowy. Do tego pod sufi­tem wiszą gigan­tyczne ekrany tele­wi­zo­rów, na któ­rych emi­to­wane są wyci­szone wia­do­mo­ści. Zasta­na­wiam się, czy zostanę zwol­niony, a jeśli tak, to za co. Za bycie bole­śnie prze­cięt­nym pra­cow­ni­kiem? Piszę przy­zwo­ite nekro­logi, ale bra­kuje im inte­lek­tu­ali­zmu She­ili (i jej wni­kli­wo­ści god­nej ofi­cera śled­czego), czy też humoru Jonty’ego god­nego P.G. Wode­ho­use’a.

– Bar­dzo się cie­szę z powodu Emmy – mówi wresz­cie Kelvin po odchrząk­nię­ciu. – Uwa­żam, że twoja żona jest fan­ta­styczna, i nie boję się powie­dzieć tego gło­śno.

Cóż… przy­naj­mniej jest szczery.

Raczę go kil­koma okle­pa­nymi fra­ze­sami, głów­nie dla­tego że brak mi słów, by wyra­zić odczu­waną ulgę. Jasne, od czasu do czasu będzie musiała się badać i zawsze ist­nieje groźba poja­wie­nia się wtór­nych guzów, ale na razie wszystko prze­ma­wia na naszą korzyść, więc trzeba być dobrej myśli. Praw­do­po­do­bień­stwo nawrotu cho­roby jest dość niskie, a Emma to sto­sun­kowo młoda i zdrowa kobieta.

Kelvin bawi się kub­kiem z kawą.

– Napi­sa­li­śmy wstępny nekro­log Emmy – mówi w końcu. – Żeby mieć coś w zapa­sie. Nie ma go w sys­te­mie, bo nie chcie­li­śmy, żebyś przy­pad­kowo się na niego natknął. Sam wiesz… musie­li­śmy coś napi­sać. Zro­bi­li­śmy to w trak­cie jej che­mio­te­ra­pii.

Prze­ły­kam ślinę, myśląc o ostat­nich kilku mie­sią­cach. O nie­tknię­tych posił­kach, owrzo­dze­niu jamy ust­nej i zmia­nach skór­nych u Emmy. O angi­nie Ruby i mojej żonie, szlo­cha­ją­cej, bo nie mogła opie­ko­wać się naszą chorą córeczką. Emmie nie wolno było się wtedy do niej zbli­żać.

– Wiem, że to nie­przy­jemny temat – dodaje Kelvin. – Ale oczy­wi­ście opu­bli­ko­wa­li­by­śmy jej nekro­log, gdyby umarła.

Emma jest znana z bar­dzo uda­nego serialu BBC o bry­tyj­skim wybrzeżu w uję­ciu eko­lo­gicz­nym: jak zmie­niły się warunki życia dla stwo­rzeń zamiesz­ku­ją­cych nasze ujścia rzek, ska­li­ste wybrzeża, plaże i wydmy. Łowca talen­tów tego nadawcy tele­wi­zyj­nego „odkrył” Emmę, kiedy pro­wa­dziła panel na wyda­rze­niu Bri­tish Eco­lo­gi­cal Society. Był ocza­ro­wany jej dow­ci­pem i non­kon­for­mi­zmem – jak więk­szość ludzi. Zapro­sił Emmę na spo­tka­nie w celu omó­wie­nia pomy­słów na tę pro­duk­cję.

Widzia­łem, że w nie­któ­rych pro­po­zy­cjach moja żona była okre­ślana jako „nowa, barwna roz­GWIAZDA tele­wi­zji”. Emma uznała to za żenu­jące, a ja za cał­kiem zabawne.

Rok póź­niej była już współ­pro­wa­dzącą tej pro­duk­cji wraz z uzna­nym przy­rod­ni­kiem BBC i – moim skrom­nym, bar­dzo nie­obiek­tyw­nym zda­niem – cał­ko­wi­cie go przy­ćmiła. Jesz­cze zanim wyemi­to­wano ostatni odci­nek, została zapro­szona do pracy przy dru­gim sezo­nie. Widzo­wie poko­chali Emmę za to, że potra­fiła być zabawna, poka­zu­jąc pąkle na kli­fie, z falami roz­bi­ja­ją­cymi się pod jej sto­pami.

Rzecz jasna, moja żona nie jest żadną cele­brytką i do dziś nie postrze­gam jej jako sław­nej pre­zen­terki: to zade­kla­ro­wana kujonka. Naukow­czyni. Jej jedyną moty­wa­cją do pod­ję­cia współ­pracy przy tej pro­duk­cji była chęć zara­że­nia innych swoją miło­ścią do magicz­nego miej­sca, gdzie ląd stop­niowo ustę­puje miej­sca wiel­kiej, nie­zna­nej wodzie. Nie prze­pa­dała za popu­lar­no­ścią i dla­tego udzie­lała wywia­dów tylko wtedy, kiedy Ta kra­ina była na topie, a nawet wtedy robiła to w mini­mal­nym zakre­sie. Na­dal nie cho­dzi ze mną na żadne imprezy pra­sowe. Mówi, że wszy­scy jeste­śmy sępami.

Nie zmie­nia to jed­nak tego, że wciąż bywa zacze­piana na ulicy. Roz­daje auto­grafy i roz­ma­wia o zona­cji kli­fo­wej ze spo­łecz­nie nie­przy­sto­so­wa­nymi męż­czy­znami. Zapro­szono ją nawet do udziału w Stric­tly Come Dan­cing1 (ale odmó­wiła).

Podej­rze­wam, że gdyby Emma umarła, jej nekro­log zna­la­złby się w więk­szo­ści gazet.

– Teraz, kiedy wszystko zapo­wiada się… cóż… dobrze – mówi Kelvin – może mógł­byś rzu­cić okiem na to, co napi­sa­li­śmy?

– Tak się składa, że ja też zaczą­łem pisać jej nekro­log.

Wygląda na zasko­czo­nego.

– Naprawdę?

– Tak. Powiedzmy, że to taki oso­bi­sty pro­jekt, ale na pewno któ­reś z was mogłoby go pod­ra­so­wać.

Mil­czy przez chwilę.

– To musiało być dla cie­bie bar­dzo trudne, z całą tą che­mio­te­ra­pią w tle – cią­gnie w końcu. Wyraź­nie pobladł. To dla niego ciężki temat. Za dużo „emo­cjo­nal­nych pier­dół”. – Ale na pewno twój nekro­log to znacz­nie bar­dziej oso­bi­sty i auten­tyczny tekst.

Ledwo powstrzy­muję uśmiech. Cóż za iro­nia, że aku­rat tym razem tak we mnie wie­rzy. Bo tak naprawdę nekro­log Emmy mojego autor­stwa daleki jest od auten­tycz­no­ści. Mnó­stwo w nim luk.

Swego czasu, kiedy Emma współ­pra­co­wała z BBC, miała agentkę. Żywe sre­bro o imie­niu Mags Ten­ter­den. Emma wprost ją ubó­stwiała. Mags pro­wa­dziła wła­śnie nego­cja­cje z BBC w spra­wie trze­ciego sezonu serialu, kiedy Emma została nagle zastą­piona przez jed­nego ze sta­rych wyja­da­czy. Jeśli wie­rzyć plot­kom, nastą­piły zmiany pod­mio­towe po stro­nie zama­wia­ją­cego, ale to żadne wytłu­ma­cze­nie. Głowa Emmy pole­ciała bez jakie­go­kol­wiek logicz­nego wytłu­ma­cze­nia.

Byłem tuż obok, kiedy się o tym dowie­działa. Przez tele­fon. Chyba ni­gdy nie zapo­mnę wyrazu jej twa­rzy.

Na początku podej­rze­wa­łem, że po pro­stu nie chcieli „nie­pew­nej” pro­wa­dzą­cej z cho­robą nowo­two­rową i dziec­kiem w dro­dze, jed­nak oka­zało się, że Emma nie poin­for­mo­wała BBC ani o jed­nym, ani o dru­gim.

W kolej­nym tygo­dniu, w akcie kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­łego dla mnie okru­cień­stwa, Mags Ten­ter­den usu­nęła Emmę z listy klien­tów. Coś nie­wy­obra­żal­nego. Okropny cios. Wydaje mi się, że to prze­lało czarę gory­czy, ponie­waż na kilka kolej­nych mie­sięcy przy­padł jeden z naj­dłuż­szych epi­zo­dów depre­syj­nych Emmy. Spę­dziła wtedy całe trzy tygo­dnie na odlud­nej czę­ści wybrzeża Nor­thum­ber­land. Nie licząc moich week­en­do­wych wizyt, prze­by­wała w kom­plet­nej izo­la­cji. Od czasu do czasu dosta­wa­łem od niej maile. Prze­sy­łała mi dziwne frag­menty abs­trak­cyj­nych poema­tów prozą o tajem­ni­cach mórz i oce­anów. Jed­nak poza tym była zamknięta w sobie. Nawet kiedy ją odwie­dza­łem.

„Po pro­stu szu­kam kra­bów. Na nic innego nie mam teraz siły. Po pro­stu szu­kam kra­bów” – powie­działa pew­nego wie­czoru w pen­sjo­na­cie.

Naj­czę­ściej, kiedy „ma gor­sze dni” – jak to nazy­wam – pomaga jej fasze­ro­wa­nie się anty­de­pre­san­tami. Mówi, że to „na roz­ruch”. Jed­nak tym razem bała się brać leki ze względu na ciążę. Po powro­cie do Lon­dynu powie­działa mi: „Po pro­stu będę musiała jakoś to prze­trwać.”

Zaczęła docho­dzić do sie­bie jesz­cze przed naro­dzi­nami Ruby, jed­nak potem dopa­dła ją ciężka depre­sja popo­ro­dowa. W pełni doszła do sie­bie, dopiero kiedy Ruby, w wieku trzy­na­stu mie­sięcy, zaczęła prze­sy­piać całe noce. Nie­stety obni­żony nastrój poja­wia się i znika do dziś. Ponadto Emma coraz bar­dziej obse­syj­nie gro­ma­dzi nie­po­trzebne rze­czy.

Żaden z tych szcze­gó­łów nie poja­wia się w napi­sa­nym przeze mnie nekro­logu.

– Na pewno by jej to schle­biało – mówię Kelvi­nowi. – Ale w tej kwe­stii wyra­ziła się jasno: nie chce, żebym pisał jej nekro­log na zaś. Nie wie, że już zaczą­łem to robić.

– Aha. No cóż, w takim razie był­bym wdzięczny, gdy­byś prze­słał to, co już masz, Jonty’emu albo She­ili…

– Wyślę wszystko She­ili. Albo Jonty’emu – dodaję, przy­po­mi­na­jąc sobie wczo­raj­sze zacho­wa­nie mojej kole­żanki. Jej oso­bliwe zain­te­re­so­wa­nie moją żoną.

– No to super! – kwi­tuje Kelvin, spo­glą­da­jąc przez ramię. Facet tęskni za swoim kom­pu­te­rem, zde­cy­do­wa­nie łatwiej­szym w obsłu­dze niż ja, więc dzię­kuję mu, że dys­kret­nie omó­wił ze mną tę deli­katną sprawę.

Pod­czas naszych sta­rań o dziecko Emma dwu­krot­nie poro­niła. Za dru­gim razem, kiedy wyszła ze szpi­tala, pomo­głem jej poło­żyć się do łóżka i posze­dłem zro­bić her­batę. Gdy wró­ci­łem, łzy spły­wały jej po policz­kach. Był przy niej poczciwy John Keats. Przy­tknął nos do jej sta­rej bli­zny po wyrostku robacz­ko­wym.

„Nic mi nie jest. Naprawdę, John, nie martw się o mnie” – mówiła do psa.

Nawet John Keats nie jest wta­jem­ni­czony w to, co dzieje się w wewnętrz­nym świe­cie Emmy. Tylko ja i jej przy­ja­ciółka Jill. Nikt wię­cej.

Z tego też powodu mam opory przed prze­ka­zy­wa­niem komu­kol­wiek swo­ich nota­tek doty­czą­cych Emmy. Waham się, czy prze­pi­sać to na kom­pu­ter i wysłać Jonty’emu. Choć to sprzeczne z tym, czego nauczy­łem się jako twórca nekro­lo­gów, czuję się w obo­wiązku, by zacho­wać tylko dla sie­bie intymną prawdę o mojej żonie. Dla­czego by nie dać wer­sji Emmy, którą świat zdą­żył poko­chać? Nakre­ślić por­tret roze­śmia­nej pre­zen­terki o żywej gesty­ku­la­cji, zna­nej z tele­wi­zji. Kobiety, która nadaje swoim adop­to­wa­nym psom imiona takie jak Żabol i Jezus. Wnuczki palą­cej jak smok Glo­rii Bige­low – jed­nej z pierw­szych kobiet, które zasia­dały w Izbie Gmin. Damy o nie­wy­pa­rzo­nym języku.

Tej odsłony Emmy jest aż nadto, by podzie­lić się nią ze świa­tem.

Wysy­łam Kelvi­nowi maila, w któ­rym infor­muję go, że jed­nak zde­cy­do­wa­łem się oso­bi­ście napi­sać nekro­log Emmy.

W nad­cho­dzą­cych tygo­dniach będę wra­cał myślami do tego popo­łu­dnia, tych kilku ostat­nich chwil, zanim cały mój świat sta­nął na gło­wie. I sam sobie będę zazdro­ścił tej fan­ta­zji – nie­za­chwia­nego prze­ko­na­nia, że jestem jedną z zale­d­wie dwóch osób wta­jem­ni­czo­nych w to, co dzieje się w wewnętrz­nym świe­cie Emmy.

Zazdro­ścił sobie prze­ko­na­nia, że znam ją przy­naj­mniej tro­chę.

To wła­śnie na bazie tego for­matu powstał pol­ski pro­gram Dan­cing with the Stars − Taniec z Gwiaz­dami. [wróć]

Rozdział ósmy

Leo

Raz w mie­siącu Emma spo­tyka się na kola­cję ze swoją dobrą przy­ja­ciółką Jill. Stu­dio­wały razem bio­lo­gię mor­ską w St Andrews. W tym cza­sie były też współ­lo­ka­tor­kami. I cho­ciaż zawsze wyda­wało mi się, że jest coś oso­bli­wego w ich przy­jaźni, Emma wyka­zuje się dużą lojal­no­ścią w sto­sunku do Jill.

Rzadko zapra­szają mnie na swoje kola­cje, ale może to i lepiej, bo choć lubię Jill, tak naprawdę jej nie rozu­miem. Jest jedną z tych osób, które mówią języ­kiem lite­rac­kim, a nie nor­mal­nym angiel­skim, co znacz­nie utrud­nia roz­mowę. Czuję się tak, jak­bym brał udział w sztuce, któ­rej tek­stu nie znam. Do tego jej poczu­cie humoru jest moim zda­niem dość sar­ka­styczne, wręcz agre­sywne. Emma naj­wy­raź­niej ma na ten temat inne zda­nie, ponie­waż uważa swoją przy­ja­ciółkę za osobę prze­za­bawną.

Jed­nak nawet pomimo tego wszyst­kiego myślę, że jakoś doga­dy­wał­bym się z Jill, gdyby trzy lata temu nie wpro­wa­dziła się nagle do naszego domu.

Przy­je­chała w prze­wi­dy­wa­nym ter­mi­nie porodu Emmy. Po pro­stu weszła do ogrodu z dużą torbą podróżną i pudeł­kiem cze­ko­la­do­wych tru­fli, kiedy aku­rat wycho­dzi­łem na brunch z czła­piącą już wtedy jak kaczka żoną. (To były tru­fle z ciemną cze­ko­ladą. Bar­dzo nie lubię tru­fli z ciemną cze­ko­ladą, choć doce­niam to, że tak naprawdę nie są ani tru­flami, ani cze­ko­ladą).

– Dzień dobry, moi dro­dzy – powie­działa. – Pozwól­cie, że się roz­gosz­czę w cza­sie waszej nie­obec­no­ści. Tylko mi tutaj nie urodź, Em – dodała, jak­by­śmy się jej spo­dzie­wali.

Emma wzięła mnie na stronę i powie­działa łagod­nym tonem:

– Pamię­tasz, mówi­łam ci, że chcę popro­sić Jill o pomoc. No wiesz, przyda nam się dodat­kowa para rąk, kiedy mała się uro­dzi.

Tak naprawdę powie­działa mi, że mar­twi się o swoją kon­dy­cję psy­chiczną po poro­dzie i chcia­łaby mieć Jill u boku, na wypa­dek gdyby sprawy przy­brały zły obrót. Nie było nato­miast w ogóle mowy o tym, że jej przy­ja­ciółka się do nas wpro­wa­dzi.

Jill została u nas przez dwa tygo­dnie po naro­dzi­nach Ruby. Kiedy prze­ży­wa­li­śmy szok zwią­zany z powięk­sze­niem się naszej małej rodziny i byli­śmy kom­plet­nie wyczer­pani, musie­li­śmy dodat­kowo mar­twić się o to, by pomie­ścić kolejną osobę (trze­cią), na naszej już i tak bar­dzo ogra­ni­czo­nej oraz zagra­co­nej prze­strzeni oraz by nie wpa­dać na sie­bie nawza­jem. Myślę, że osta­tecz­nie Emma rów­nież żało­wała, że zapro­siła Jill – gdy depre­sja popo­ro­dowa wbiła jak taran, szu­kała wspar­cia nie w przy­ja­ciółce, ale we mnie.

Całą tę sytu­ację zło­ży­łem na karb dobrych chęci. Chęci oka­za­nia w inten­sywny spo­sób przy­jaźni, któ­rej nie potra­fi­łem i nawet nie chcia­łem pró­bo­wać zro­zu­mieć. Być może Emma współ­czuła Jill, która naj­wy­raź­niej rów­nież pra­gnęła mieć dziecko. Nie­wy­klu­czone też, że jako młode kobiety zawarły pew­nego rodzaju pakt. Nie wni­kam. Tak czy ina­czej, to nie był odpo­wiedni czas na kłót­nie z Emmą. Jill w końcu wró­ciła do swo­jego miesz­ka­nia, a ja nie sko­men­to­wa­łem tego wszyst­kiego w żaden spo­sób. Jakby nie było tematu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki