Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
104 osoby interesują się tą książką
Fikcyjne małżeństwo to świetny plan – dopóki nie zakochasz się naprawdę.
Poppy porzuca Tasmanię dla pracy w londyńskiej agencji matrymonialnej Ever After i od razu trafia na sprawę z kategorii „romantyczne pole minowe”. Tristan ma 40 dni, by się ożenić i odziedziczyć rodzinną fortunę. On chce fikcyjnego ślubu, Poppy ma dostarczyć kandydatki. Problem? Najlepszą opcją okazuje się… ona sama!
Między greckim słońcem, a szkocką mgłą, rodzi się uczucie, które nie mieści się w agencyjnym regulaminie. A w tle ktoś próbuje pogrążyć agencję Ever After złośliwym blogiem.
Z humorem jak z To właśnie miłość i tempem jak z Emily w Paryżu, to opowieść o tym, że czasem najłatwiej znaleźć miłość tam, gdzie pracujesz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sandy barker
Match meif you can
Z angielskiego przełożyła Anna Lewicka
Rozdział 1
Poppy
W ciągu czterech lat pracy w agencji ani razu nie spóźniłam się na poranne zebranie personelu, ale nawet ja nigdy jeszcze nie pojawiłam się w pracy tak wcześnie. Zazwyczaj przygotowuję sobie niewielki, idealny dla jednej osoby dzbanek perfekcyjnie zaparzonej herbaty – dokładnie cztery minuty parzenia – a potem sprawdzam maile i planuję dzień. Ale nie dziś rano. Jestem zbyt zdenerwowana. To kolejna rzecz, która przydarza mi się pierwszy raz – moja praca bywa wymagająca, a czasami nawet uciążliwa, ale nigdy wcześniej nie wywołała u mnie tak paraliżującego napięcia. Jestem cała w nerwach. Wyjmuję telefon i otwieram wątek czatu ze współpracownikami. Nadal nie mogę uwierzyć w treść artykułu, który podlinkowała Mia, mimo że właśnie na niego patrzę.
Tajna agencja matrymonialna, z której korzysta londyńska crème de la crème, ujawniona!
(Przysłowiowy) kot wyszedł z worka i wszedł między (przysłowiowe) wrony. Ever After Agency, (do niedawna) tajna agencja matrymonialna, została zdemaskowana. W przyszłym tygodniu opublikujemy coś, co zwali cię z nóg. Ujawnimy, jak działa agencja, i nie oszczędzimy żadnych szczegółów dotyczących jej praktyk (również tych szemranych). Poczekaj tylko, aż się dowiesz, kto znajduje się wśród klientów! Celebryci, politycy, gwiazdy sportu – a nawet dalsi krewni z rodziny królewskiej! Zadamy też ważne pytanie: „Kim naprawdę jest założycielka, Saskia Featherstone?”. Czy to swatka o szlachetnych pobudkach? A może bezduszna, chciwa żmija, która się karmi nieszczęściem innych?
Bądź na bieżąco – zapisz się już teraz, by nie przegapić powiadomienia!
Mimo że artykułowi można zarzucić nadużywanie idiomów i gier słownych, to muszę przyznać, że z pewnością przyciąga uwagę. Całe szczęście, że Mia, nasza technologiczna geniuszka i znawczyni mediów społecznościowych, w porę go wyłapała. Może jeszcze mamy czas na opanowanie sytuacji. Chociaż – jeśli mam być szczera – wątpię w to. Nie da się zatrzymać tsunami za pomocą ręcznika kuchennego.
– Dzień dobry, Poppy.
– Och – mówię zaskoczona. – Dzień dobry, Saskio.
Saskia wkracza do sali konferencyjnej, jakby był to najzwyklejszy dzień, a ona nie została właśnie oskarżona o bezduszną pazerność. Zajmuje miejsce u szczytu owalnego stołu i przegląda swój staromodny planer. Wyciąga z uchwytu cienki długopis i robi notatki na marginesie, popijając z kubka kawę na wynos.
Przyglądam jej się pilnie, szukając oznak, że dzisiejsze wiadomości ją zdenerwowały. Nie powinno mnie dziwić, że niczego nie zauważam. Jest jak zawsze idealnie uczesana i stanowi uosobienie opanowania. Z tego też powodu reszta z nas nazywa ją potajemnie Księżniczką Łabędzi, bo nigdy nie pozwala nikomu zobaczyć, jak się denerwuje, martwi lub irytuje… jeśli w ogóle kiedykolwiek jej się to zdarza. Świetnie się odnajduje w podwójnej funkcji biznesmenki i liderki, a w jej uspokajającym zachowaniu jest coś, co, cóż, zwykle mnie uspokaja. Zwykle, ale nie dziś rano. Biorę głęboki oddech przez nos (wdech-dwa-trzy-cztery) i wypuszczam powoli powietrze przez usta (wydech-dwa-trzy-cztery), dokładnie tak, jak uczyłam swoich pacjentów jeszcze w poprzednim życiu, zanim dołączyłam do agencji.
– Dzień dobry wszystkim! – Nasrin, głośna jak zwykle, robi dużo zamieszania i wzdycha z emfazą, siadając na krześle. – To cholerne metro… – dodaje, a ja się wyłączam.
Metro to koszmar każdego poranka, roi się w nim od chamstwa, kieszonkowców i ludzi o wątpliwej higienie, więc po co dalej to roztrząsać?
Po Nasrin pojawiają się kolejni pracownicy i wkrótce w sali konferencyjnej rozbrzmiewa gwar rozmów. Ale to tylko zwykłe pogawędki – co mnie zarówno zadziwia, jak i martwi. Dlaczego nikt inny nie panikuje? Może to ukrywają, tak jak ja.
– W sensie – kontynuuje Nasrin, podnosząc głos do maksimum – naprawdę tak trudno jest użyć odrobiny dezodorantu? Albo może, mam taki szalony pomysł, nie trzymajcie się górnej poręczy, wy śmierdziele!
Dokładnie o dziewiątej trzydzieści rano Saskia odchrząkuje. To subtelny dźwięk, który mimo wszystko przebija się przez zamieszanie – włączając w to wywód Nasrin – a my wszyscy milkniemy i zwracamy spojrzenia w kierunku szefowej.
– Zaczynajmy, dobrze?
Ulga wynikająca z nadchodzącego rozwiązania – planu, który wyciągnie nas z tego galimatiasu – wydaje się namacalna. Od chwili, gdy się obudziłam i przeczytałam tę wiadomość, wyobrażałam sobie różne skutki tej katastrofy. Przez moją głowę przelatywały dziesiątki możliwości, wszystkie prowadzące do jednego rezultatu – że Ever After Agency1, agencja matrymonialna zbudowana na poufności, zamknie się na zawsze (i w przeciwieństwie do swoich dotychczasowych klientów nie będzie żyła długo i szczęśliwie), a my wszyscy skończymy na ulicy, bezrobotni.
Nie jestem pewna, co sądzę o powrocie do praktykowania psychologii – byłby to zresztą najlepszyscenariusz. W najgorszym razie z powrotem wyląduję bez środków do życia w Tasmanii i zamieszkam z mamą i tatą – kiepskie osiągnięcie dla każdego, kto znalazł sobie dom na drugim końcu świata, a co dopiero dla trzydziestopięciolatki.
Rozglądam się dookoła. Panujące cisza i spokój przynoszą jasność myśli, a teraz staje się dla mnie oczywiste, że inni są tak samo zaniepokojeni jak ja. Inna agentka, moja współpracowniczka Freya – zwykle kipiąca energią – ma szeroko otwarte oczy i wydaje się przygaszona. George, kolejny agent – którego żartobliwie nazywamy „naszym rodzynkiem” – przygryza dolną wargę, a grymas szpeci jego przystojną twarz. Na drugim końcu stołu siedzi biedna Mia, bledsza niż zwykle. Jej wzrok utkwiony jest w Saskii, a klatka piersiowa unosi się i opada w rytm szybkich oddechów. Nasrin wydaje się wkurzona, ale ona akurat być może nadal jest przejęta sytuacją w metrze.
A starsza agentka Ursula… cóż, nawet jeśli faktycznie się martwi, trudno to stwierdzić przez te wszystkie zabiegi chirurgii plastycznej, którym się poddała. Podobno ma prawie siedemdziesiąt lat, ale nie wygląda na dzień powyżej pięćdziesiątki. Nawet kiedy się śmieje, na jej twarzy nie widać nic, dosłownie żaden mięsień nawet nie drgnie. Częściej, niż chciałabym przyznać, muszę się strofować w myślach za to, że się na nią gapię; to fascynująca twarz, jednocześnie piękna i przerażająca.
Co dziwne, Paloma, nasza szefowa do spraw relacji z klientami, wydaje się zupełnie niewzruszona, co mnie zbija z tropu. Z pewnością źródłem wycieku jest była klientka lub były klient, co oznacza, że ostatecznie to Paloma ponosi odpowiedzialność.
– No dobrze, zakładam, że wszyscy widzieliście, co Mia zamieściła na naszym czacie dziś rano.
Siedem głów zgodnie przytakuje, a Saskia, jak można się było spodziewać, pozostaje całkowicie opanowana.
– Po pierwsze, wiem, że to musi być zaskoczenie, ta… eee…
Oho, oto jest. Drobna rysa na jej nieskazitelnej zbroi. Kiedy widzę naszą liderkę okazującą choćby odrobinę słabości, mój żołądek się zaciska.
– Katastrofa? – pyta Ursula.
– Może trochę przesadnie to ujęłaś, Ursulo, ale musimy się zająć całą sytuacją.
Jak? Znów na myśl przychodzi mi tsunami. Poufność i dyskrecja stanowią fundament tej agencji. Jeśli nie mamy ani jednego, ani drugiego…
– Po drugie – kontynuuje Saskia, przerywając moje chaotyczne myśli – ufam każdemu w tym pokoju. Bezgranicznie. Absolutnie bez zastrzeżeń.
O Boże. Nie przyszło mi do głowy, że może się pojawić kwestia zaufania między nami, że źródłem może być ktoś siedzący w tej sali. Mój żołądek przewraca się jeszcze gwałtowniej. Saskia kontynuuje nieustraszona, a jej głos jest spokojny, gdy patrzy każdemu z nas w oczy.
– Wszyscy jesteście wyjątkowi w tym, co robicie. Wszystkich was cenię. I wszyscy jesteście dla mnie jak rodzina.
Rozglądam się po osobach siedzących wokół stołu konferencyjnego. Jesteśmy eklektyczną grupą, pochodzimy z kilku różnych kontynentów i różnimy się też wiekiem – niektórych z nas dzieli wręcz kilka dekad. Część z osób w naszym zespole skończyła studia, podczas gdy inne, jak Mia, są samoukami, a nasza wiedza specjalistyczna jest różnorodna i obejmuje takie dziedziny jak zarządzanie, organizację wydarzeń, marketing i PR, prawo, a także mój poprzedni zawód – psychologię.
Tylko jedna osoba pracowała na rynku matrymonialnym przed dołączeniem do agencji – Ursula. Oczywiście, nasza praca polega na czymś więcej niż na swataniu. Wielu klientów szuka swojej połówki, ale innym wystarczy znalezienie chwilowego związku. Są też tacy, którzy po prostu chcą uciszyć swoich najsurowszych krytyków (czyli – niestety – najczęściej rodziców) poprzez zawarcie związku małżeńskiego tylko dla pozoru.
Jesteśmy oddanym zespołem, nasze obowiązki są tak rozległe i różnorodne jak nasze biografie i często wymagają podróży za granicę lub podejmowania się dziwacznych przedsięwzięć. W końcu jaka inna praca wymaga uczęszczania na lekcje gimnastyki artystycznej na trapezie? Fakt, że to akurat spotkało Nasrin, nie mnie.
Około połowa naszych spraw pozwala nam na zachowanie mniej lub bardziej regularnych godzin pracy, co oznacza, że agencja nie pochłania nas zupełnie – mamy własne życie. Są to jednak zadania, jakich nigdy sobie nie wyobrażałam, dopóki nie zaczęłam działać w agencji. Każdy dzień przynosi coś innego, nową przygodę, nową zagadkę do rozwiązania. Nigdy się nie nudzę i zawsze stawiam czoła wyzwaniom – to jedna z rzeczy, które najbardziej tutaj lubię.
I podczas gdy wiele osób znajduje w pracy współmałżonka lub partnera, ja znalazłam rodzinę.
Te myśli są w pewnym sensie uspokajające, choć to fałszywy rodzaj spokoju – jak stanie plecami do wzburzonego morza. Cholera, znowu wracam do tsunami.
– Bardzo wzruszające, Sask.
Tylko Paloma tak ją nazywa. Krążą plotki, że są najlepszymi przyjaciółkami od liceum.
– No dobrze. Więc porozmawiajmy o tym, co wiemy… Mia?
Mia unosi brodę, a następnie oblizuje usta, zanim zwróci się do reszty z nas.
– No więc – mówi, a jej dubliński akcent zmiękcza wybrzmiewające samogłoski – konto, z którego opublikowano ogłoszenie, należy do anonimowego blogera, ale…
Przerywa jej kilka jęków.
– Ale namierzyłam adres IP, co może pomóc nam zawęzić listę osób, które puściły farbę.
– I? – pyta Nasrin.
– Daj jej skończyć – strofuje Paloma.
Usta Nasrin ściągają się w cienką linię.
– Bloger pisze z Londynu.
Więcej jęków. To zrozumiałe, skoro ponad połowa naszych klientów mieszka w Londynie.
– Jak niby ma to nam pomóc? – pyta Nasrin.
Wow, naprawdę wstała dziś rano lewą nogą.
– Ponieważ – wtrąca Saskia – najprawdopodobniej automatycznie wyklucza to naszych klientów zagranicznych…
– …i każdego, kto mieszka za autostradą M25 – kończy jej myśl Paloma.
– A co, jeśli bloger nie jest źródłem przecieku, tylko osobą, której sprawca opowiedział swoją historię? – pyta George.
– Słuszna uwaga – mówię. Głównie dlatego, że jeszcze się nie włączyłam do rozmowy i czuję, że powinnam coś powiedzieć.
– To oczywiście możliwe – potwierdza Saskia, a mój żołądek znów się zaciska.
Boże, atmosfera jest tak gęsta, że mogłabym ciąć ją nożem. Kładę dłoń na brzuchu i delikatnie się po nim głaszczę, żeby uspokoić żołądek.
– Czy możesz spróbować jeszcze bardziej zawęzić obszar poszukiwań? – pyta Freya, a jej jasnoniebieskie oczy są pełne nadziei.
– Pracuję nad tym.
– A ja przeszukuję listę naszych byłych klientów, tych z Londynu – dodaje Paloma.
Może właśnie dlatego wydaje się jeszcze bardziej opanowana niż Saskia. Ma plan i jest pewna, że ona i Mia mogą ustalić, kto za tym stoi.
– Załóżmy, że się dowiemy, kto to jest. Co wtedy? – pyta Ursula.
Och, świetne pytanie, Ursula. Powiedziałabym to na głos, ale na tym etapie wstydzę się, że nie wniosłam nic sensownego do tej dyskusji.
– Wtedy porozmawiam z tą osobą – mówi Saskia.
Uśmiecha się i wierzcie mi, przy niej uśmiech Mona Lisy nie ma nic wspólnego z dwuznacznością. Gdybym nie znała Saskii lepiej, powiedziałabym, że jest złowrogi. Ojej.
– I co powiesz? – pyta Ursula.
Hurra! Wiwatuję w myślach. Kolejne świetne pytanie.
– Pamiętaj, że wszyscy nasi klienci, a także ci, którzy znajdują się w naszym rejestrze kandydatów, podpisują umowę o zachowaniu poufności. I pamiętaj, że zanim założyłam tę agencję, byłam prawniczką specjalizującą się w prawie kontraktowym. Nasze umowy są nie do ruszenia.
Ursula kiwa głową z powagą. Gdyby jej brwi były w stanie się poruszyć, bez wątpienia zmarszczyłyby się znacznie.
Freya szturcha mnie pod stołem i wskazuje na swoje kolana, gdzie na małym notesie napisała: „Niezadowolony pracownik?”. Kręcę głową zdezorientowana. O ile wiem, nikt nigdy nie odszedł z agencji. Ale może ma rację.
– Czy jest szansa, że to nie jest żaden były klient? – pyta George.
Freya zerka na mnie, podobnie jak ja wyraźnie przerażona tym dziwnym zbiegiem okoliczności. Jeśli to nie jest ktoś, kto zatrudnił naszą agencję, aby znaleźć swoje „żyli długo i szczęśliwie”, ani nie jest to nikt z obecnych w tej sali, to pozostają tylko dwie opcje – nasz mały, ale potężny zespół wsparcia (nie daj Boże!) lub ktoś z kandydatów czy kandydatek, przedstawianych przez nas jako prawdopodobne obiekty przyszłych westchnień.
– Ktokolwiek stoi u źródła tego wszystkiego – mówi Saskia, a jej stoicki ton ucisza narastające pomruki – jestem całkowicie przekonana, że Paloma i Mia znajdą tę osobę i że wszystko zostanie rozwiązane jak najprędzej.
– Poza tym – odzywa się Paloma – jeśli to wyjdzie na jaw…
Wszystkie głowy odwracają się w jej kierunku. Naprawdę chciałabym, żeby ona i Saskia siedziały obok siebie, a nie po przeciwnych końcach stołu. To nie pierwszy raz, kiedy obserwujemy ich interakcję, jakbyśmy byli na Wimbledonie.
– To może być całkiem dobra reklama. – Wzrusza ramionami.
W tym momencie wybucha oburzenie. Nigdy nie reklamujemy agencji – nie istnieją żadne ogłoszenia na ostatnich stronach „Tatlera”, nie ma żadnych występów w talk-show, nie podejmujemy się żadnego marketingu partyzanckiego, nie organizujemy żadnych imprez, nie załatwiamy reklam radiowych, nie mamy nawet pudełek zapałek z nazwą agencji. Jesteśmy jak Fight Club, tylko bez bijatyki.
Naszym jedynym sposobem pozyskiwania klientów są polecenia od poprzednich klientów lub nominacje – albo jedno i drugie, ponieważ były klient może nominować kogoś (nawet bez wiedzy tej osoby). Ale nigdy nie reklamujemy agencji.
Nigdy.
– W porządku, w porządku – mówi Saskia, która właśnie wstała ze swojego miejsca i elegancko gestykuluje dłońmi, jakbyśmy byli chórem, a ona kazała nam śpiewać ciszej.
Ci z nas, którzy stoją – w tym ja – ciężko opadają na swoje krzesła. Saskia opiera się o stół konferencyjny i znów się uśmiecha, tym razem spokojnie.
– Oczywiście, to nie jest preferowana opcja, więc Paloma i Mia rzucają wszystko inne, bo poszukiwania sprawcy to priorytet. Ale reszta z nas nadal ma pracę do wykonania, więc zacznijmy nasz codzienny briefing. Poppy, masz dla nas nowego klienta – oddaje mi głos.
Kiwam głową, przełykam ciężko i naprawdę żałuję, że nie zrobiłam sobie herbaty. Moje gardło jest suche niczym truchło psa dingo, jak powiedziałby mój tata. Freya, niech ją Bóg błogosławi, przesuwa w moją stronę szklankę wody, a ja biorę łyk, przesyłając jej spojrzenie pełne wdzięczności.
– Nasz klient nazywa się Tristan Fellows – mówię chwilę później. – Został polecony przez jednego z byłych klientów Saskii, Raviego Sharmę, i rozliczymy się dopiero po wykonanej usłudze.
To rozróżnienie jest ważne, ponieważ połowa naszych klientów płaci znaczącą opłatę za usługę, a połowa jest przyjmowana pro bono. Taka praktyka ma na celu rozpowszechnienie poleceń naszej agencji wśród osób ze wszystkich szczebli drabiny społecznej i ze wszystkich klas społecznych, ale wynika także z faktu, że Saskia wierzy w to, że każdy ma prawo do swojego szczęśliwego zakończenia – czy raczej bajkowego „żyli długo i szczęśliwie”, jak mówimy w branży – niezależnie od poziomu dochodów.
Jest romantyczką i wierzy w wyrównywanie szans.
– Nazwa sprawy – dodaję – to „Mission Impossible: małżeństwo”.
– Dlaczego „Mission Impossible”? – pyta Ursula, unosząc brodę gestem, który u niej zastępuje uniesienie nieruchomych brwi.
– To odniesienie do filmu – odpowiadam. – Wiesz, w Mission: Impossible bohater zawsze odnosi sukces, bez względu na to, jak trudna jest misja.
– Och! – woła George. – Podoba mi się to! No wiecie, to prawie niemożliwe, ale jednak wykonalne.
– Właśnie – zgadzam się niezadowolona, że przez moją nazwę sprawy rozmowa odbiegła od tematu.
– Więc on nie jest… eee…?
Widzę, że Ursula próbuje znaleźć odpowiednie słowa, by zapytać, czy mój klient jest nieatrakcyjny. Jakby w ogóle było możliwe ujęcie tego w delikatny sposób.
– Właściwie – mówię, naciskając przycisk na tablecie – Tristan jest wyjątkowo przystojny.
Zdjęcie naszego nowego klienta pojawia się na ekranie nad głową Saskii, wywołując chóralne ochy i achy wśród siedzących wokół stołu – z wyjątkiem George’a, który wydaje z siebie jakiś pomruk. Nawet Saskia, która obróciła krzesło, by zerknąć na ekran, wydaje się szczerze zaskoczona tym, jakie wrażenie wywołuje Tristan – ma gęste, ciemne włosy, przycięte krótko, ale stylowo, wysokie kości policzkowe, oczy w kolorze whisky, oprawione gęstymi rzęsami i pełnymi brwiami, oraz wyrzeźbiony podbródek. Mógłby być efektem połączenia genów Henry’ego Cavilla i Theo Jamesa.
Na zdjęciu Tristan marszczy brwi, jakby był zamyślonym obiektem westchnień widniejącym na okładce romansu albo nawet erotyku. Widziałam już sporo takich książek – moja najlepsza przyjaciółka Shaz jest nimi zafascynowana. Ravi udostępnił też drugą fotografię: to spontaniczny kadr z jego ślubu, na którym Tristan się śmieje podczas rozmowy z nową żoną Raviego. Mam wrażenie, że to raczej ta zrzędliwawersja Tristana potrzebuje naszej pomocy.
– Najwyraźniej – kontynuuję, a niektórzy znów kierują swoje spojrzenia na mnie, choć większość pozostaje wpatrzona w ekran – problemem jest osobowość Tristana. Ravi opisuje go jako…
– Niemożliwego? – wtrąca George, nawiązując do nazwy misji, co wywołuje uprzejmy chichot u innych.
George jest kochany, ale nie tak zabawny, jak mu się wydaje.
– Cóż, tak. I mamy dokładnie czterdzieści dni, żeby znaleźć żonę temu niemożliwemu do sparowania facetowi.
– Dlaczego akurat czterdzieści dni? – pyta George.
– Bo wtedy nasz klient kończy trzydzieści pięć lat. I albo się ożeni do północy w dniu swoich trzydziestych piątych urodzin i zostanie spadkobiercą pokaźnego majątku, albo ten majątek trafi do fundacji ochrony dzikich ptaków o wdzięcznej nazwie „Avian Wildlife Trust of the Hebrides”.
– Co znaczy „pokaźny”? – pyta Nasrin.
– Trzydzieści milionów funtów – odpowiadam rzeczowo.
Nasrin robi wielkie oczy, a George wykrzykuje:
– O kurczę!
– Och, jaka to będzie dobra zabawa – cieszy się Ursula, zacierając ręce.
Poprosiłam ją, żeby pomogła mi w tym projekcie. Jej ogromne doświadczenie w swataniu małżeństw z rozsądku to dokładnie to, czego potrzebujemy, a jej entuzjazm… cóż, jest zawsze mile widziany. Kiedy przeprowadzam kolegów przez szczegóły sprawy, w tym detale dotyczące naszego klienta, zdaję sobie sprawę, że Saskia miała rację, że skierowała naszą uwagę z powrotem na zadania. Czuję się lepiej. Kiedy kończę, a Freya zaczyna prezentować postępy w swoim projekcie, jestem już o wiele bardziej optymistycznie nastawiona do pracy. Nasz klient może być niemożliwy do sparowania, ale ja nigdy nie unikałam wyzwań. Jeśli już, to powiedziałabym raczej, że właśnie najbardziej wymagający klienci są głównym powodem, dla którego kocham to, co robię.
Rozdział 2
Tristan
– To jest jakiś absurd.
– Mówiłem ci…
– Jesteśmy już w dwudziestym pierwszym wieku, a to takie staromodne – rzucam. – Nie, nawet nie staromodne. Archaiczne. Co dziadek w ogóle sobie myślał?
– Tak, ale… Tristan, czy mógłbyś, proszę, się uspokoić?
Ciężko wzdycham i zwalniam kroku, aby mój najbliższy przyjaciel i prawnik, Ravi, mógł za mną nadążyć. To ta cała sytuacja mnie frustruje, nie on.
– Dziękuję. Jak już mówiłem, to wszystko na pewno nie jest niewykonalne.
Zatrzymuję się na środku ulicy, bo niedowierzanie przenika całe moje ciało.
Ravi zawraca.
– Nie jest – odpowiada i świdruje mnie typowym dla siebie spojrzeniem w stylu „rób, co mówię”.
Jeśli mam być szczery, muszę przyznać, że na przestrzeni lat to spojrzenie zaoszczędziło mi wiele czasu i pieniędzy (a często obu tych rzeczy naraz). W tej konkretnej sytuacji możemy dodać do tego jeszcze moje zdrowie psychiczne.
– No, to jaki masz plan? – pytam. – Podważyć dokument? Stwierdzić, że kiedy dziadek spisywał testament, były inne czasy, panowały inne zwyczaje i…
– Nie. Powiedziałem ci, Tris. Przyjrzałem się temu dokumentowi bardzo dokładnie. Nie ma sposobu, żeby go podważyć.
– Musi być! – Znów zaczynam iść szybkim krokiem, a on biegnie za mną. – Jesteś jednym z najlepszych prawników w Londynie – dodaję, kiedy Ravi znów mnie dogania.
Może trochę naciągam prawdę – Ravi jest doskonałym prawnikiem, ale w Londynie jest ich pełno.
– Przestań próbować mi się podlizywać i posłuchaj.
Jak zwykle udaje mu się przejrzeć mnie na wylot, więc idę dalej, ale czekam na dalszy ciąg.
– Umówiłem cię na spotkanie w agencji.
– Jakiej agencji?
Nie odpowiada od razu, bo wie, jak przyciągnąć moją uwagę, więc teraz to ja odwracam się w jego stronę.
– Ravi? Co to za agencja?
Wciąga mnie na schodki sklepu, z daleka od pieszych.
– Po prostu mnie wysłuchaj – zaczyna, ale nie mówi nic więcej.
Mam wrażenie, że Ravi się zachowuje bardzo asekuracyjnie, a jeśli jego plan biegnie takim tropem, jak się zaczynam obawiać, to… o nie!
– Ravi? – żądam wyjaśnienia.
– To coś w rodzaju swatki…
– Wypisuję się z tego.
Schodzę z ganku i znów zaczynam iść chodnikiem, przepraszając kilka osób, na które wpadam, gdy włączam się z powrotem do strumienia pieszych. Nic dziwnego, że Ravi rzuca się za mną i również przeprasza innych za wywołane zamieszanie.
– Tristan! Na litość boską!
Skręcam ostro w lewo, w stronę najbliższego pubu, niemal przewracając dobrze ubraną starszą panią w wieku emerytalnym.
– Nigdy nie widziałam tak niewychowanego młodego…
– Przepraszam bardzo, proszę pani – mówię, wyciągając rękę, by nie dopuścić do jej upadku.
Kobieta patrzy na mnie gniewnie i odchodzi. Cóż, próbowałem. Wchodzę do pubu, a moje oczy, oślepione wysoko stojącym letnim słońcem, potrzebują chwili, aby się przyzwyczaić do ciemnego wnętrza. Zatrzymuję się tuż za drzwiami.
– Dobry pomysł – zgadza się Ravi, stając za mną. Omija mnie i kieruje się prosto do baru. – Usiądź tam – dodaje, wskazując na pobliski stolik.
Odsuwam drewniane krzesło, na którym najprawdopodobniej przez te wszystkie lata siedziały tysiące tyłków, i sam siadam znużony. Jak, do cholery, znalazłem się w tej patowej sytuacji? Przynajmniej dowiedzieliśmy się o testamencie jeszcze przed moimi urodzinami, bo inaczej dopiero miałbym pecha.
– Trzymaj – mówi Ravi, stawiając dwie szklanki whisky na mocno zużytym blacie. – Na marginesie, doliczam to do swoich kosztów.
Ten komentarz wywołuje we mnie nikły uśmiech. Ravi siada naprzeciwko mnie i przechyla szklankę w moją stronę, zanim wypija połowę.
– Która właściwie jest godzina? – pytam, odwracając nadgarstkiem tarczę zegarka w górę, i orientuję się, że ledwo minęła dwunasta.
– Czas na dodanie sobie animuszu. Pij.
Biorę łyk i zauważam, że zamówił osiemnastoletnią whisky Tomatin, moją ulubioną. To oznacza, że będzie mnie to kosztowało fortunę, ale wątpię, żeby Ravi faktycznie doliczył ten trunek do kosztów, mimo że się odgrażał.
– No to do rzeczy – mówi, a jego pusta szklanka ląduje na stole z głuchym odgłosem. – Skonsultowałem się ze wszystkimi kolegami i znajomymi specjalizującymi się w prawie spadkowym, których znalazłem, i przeanalizowałem każdy precedens prawny, który istnieje, ale, przykro mi to mówić, jedynym wyjściem z tej sytuacji jest twój ślub. I to do końca przyszłego miesiąca.
Próbuję zaprotestować, ale Ravi mnie ucisza, podnosząc rękę.
– Nie chcę tego słuchać. Albo to, albo rezygnujesz z trzydziestomilionowego majątku, a oboje wiemy, że tego nie zrobisz.
Ma rację. Wydaję jęk, opadając głębiej na krześle. Biorę kolejny łyk whisky, mojej nagrody pocieszenia.
– Więc co z tą agencją?
– Tak, cóż, muszę ci się do czegoś przyznać… – Urywa i marszczy brwi, wbijając wzrok w pustą szklaneczkę.
– Chcesz jeszcze jednego drinka? – pytam.
– Nie… nie – odmawia, podnosząc wzrok, i bierze głęboki oddech.
Nie wyobrażam sobie, co zamierza wyznać, ale wyraźnie go to boli.
– Po prostu to powiedz, Ravi.
– Ta agencja… to dzięki niej poznałem Jacindę.
– Co? – pytam oszołomiony. – Myślałem, że twoje małżeństwo było zaaranżowane.
– Po pierwsze, to założenie jest rasistowskie – mówi, ale się reflektuje, widząc, jak mrugam zdezorientowany, bo wie, że nie to miałem na myśli. – Przepraszam, Tris…
– Wszystko w porządku. A po drugie?
– Cóż, masz rację. Chciałem uniknąć zaaranżowanego małżeństwa, dlatego zwróciłem się do agencji.
– Poczekaj, ty i Jass… a twoi rodzice…? – Kręcę głową. – Nic z tego nie rozumiem, Rav. Musisz mi to wyjaśnić.
Ravi sięga po pustą szklankę, po czym cofa rękę.
– Czyli jednak jest to wytłumaczenie wymagające dwóch szklaneczek whisky?
Kręci głową i przez chwilę wpatruje się w blat stołu.
– Kiedy miałem prawie dwadzieścia osiem lat, moi rodzice… no nie, właściwie to była mama. Wiesz, jak to ona potrafi… – Spogląda na mnie, szukając potwierdzenia, a może współczucia.
Kiwam głową. Obaj jesteśmy jedynymi dziećmi trudnych matek i zdystansowanych ojców – właśnie to doświadczenie połączyło nas w szkole z internatem. Spędziłem wystarczająco dużo czasu z matką Raviego przez te wszystkie lata, żeby zdawać sobie sprawę, że jeśli Lakshmi Sharma się czegoś uczepi, na przykład tego, że jej syn ma dwadzieścia osiem lat i – o zgrozo! – nadal nie jest żonaty, to lepiej mieć się na baczności.
– Mama stała się uosobieniem niecierpliwości, a pewnej nocy naprawdę się rozkręciła. Naskoczyła na mnie z pytaniami, dlaczego jeszcze nie mam żony. Najwyraźniej wszyscy synowie jej przyjaciółek byli żonaci i w większości byli ojcami albo mieli żony w ciąży. No i w środku tego całego zamieszania znalazłem się ja – krzywi się – odnoszący sukcesy prawnik i wzorowy syn w każdym aspekcie poza jednym.
– Byłeś singlem.
– Właśnie. W efekcie na przestrzeni miesięcy poprzedzających moje urodziny każda rodzinna kolacja zamieniała się w kolejne próby mojej matki mające na celu zaaranżowanie mi małżeństwa. Wszystkie kandydatki były pięknymi kobietami: atrakcyjnymi, wykształconymi, przyjemnymi w obyciu, no ale po prostu nie było tej iskry… no wiesz…
Wzrusza ramionami, najwyraźniej pogrążony w myślach.
– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– To nie są tematy, na które rozmawiamy, prawda?
Trochę mnie boli świadomość, że chociaż Ravi jest moim najbliższym przyjacielem, to tak naprawdę nie dzielimy się osobistymi sprawami. Przynajmniej nie od czasów wczesnych lat w szkole z internatem, kiedy rozmawialiśmy do nocy, głównie o tym, że chcielibyśmy mieć innych rodziców – mniej wymagające matki i bardziej zaangażowanych ojców.
– Jak więc znalazłeś tę agencję? – pytam, zmieniając temat.
Dość rozmyślań na dziś.
– Och, racja. Więc znam założycielkę.
– Naprawdę?
Ravi się śmieje.
– Wydajesz się zaskoczony. Ona nie jest wcale jakąś starszą panią zaczajoną w tandetnym mieszkaniu z archaicznym wizytownikiem, Tristan. Kiedyś była prawniczką, a właściwie moją mentorką, kiedy dołączyłem do kancelarii Lewis & Patel.
– Och.
Ravi ma rację. Gdy tylko wspomniał o agencji, poczyniłem kilka stereotypowych założeń, a żadne z nich nie było pozytywne. I choć może nie wyobraziłem sobie starszej kobiety w tandetnym mieszkaniu, z pewnością nie brałem pod uwagę tego, że ktoś, kto zrobił karierę w środowisku prawniczym, mógłby założyć agencję matrymonialną.
– Tak, właśnie. Właścicielce została tylko garstka znajomych z poprzedniego życia zawodowego, którzy o tym wiedzą. Nie używa już nawet nazwiska po mężu.
Z każdą sekundą to wszystko brzmi coraz bardziej intrygująco, ale nadal nie ma mowy, żebym zaangażował agencję do rozwiązania mojego dylematu.
– Wróćmy do mnie i Jass – mówi Ravi. – Podpisałem umowę z agencją, a musisz wiedzieć, że początkowo proces był dość rygorystyczny, więc bądź na to przygotowany – kontynuuje, a ja nie wspominam nawet, że nie przygotowuję się na nic, ponieważ zwyczajnie nic nie zrobię w tym kierunku – ale było warto. Jass była pierwszą kobietą, którą poznałem i… cóż, resztę już znasz.
– Naprawdę nie przedstawili ci nikogo innego? – pytam, mrużąc oczy.
– Nie. Od razu zrobili to dobrze. Mówię ci, są najlepsi w branży.
– Jeśli szukasz żony.
– Szukasz żony – potwierdza dosadnie.
Krzyżujemy spojrzenia, a ja wciąż nie chcę się przyznać przed samym sobą, że może nie być innego wyjścia z tej sytuacji.
– A co, gdybym się skontaktował z jedną ze swoich byłych?
Ravi odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
– Dlaczego wydaje ci się to śmieszne?
Kładzie dłoń na ustach, a jego śmiech nagle ustaje.
– Och, mówiłeś poważnie.
– Tak. Naprawdę.
Chichocze.
– To czyni twoją sugestię jeszcze śmieszniejszą.
– Jesteś niemiły.
– Ja? – drażni się, po czym opiera łokcie na stole i składa palce. – Tris, możliwe, że jesteś najgorszym partnerem w historii świata.
– Auć, to zabolało.
– I założyłbym się, że wśród twoich byłych dziewczyn nie znalazłaby się ani jedna, która zgodziłaby się wyjść za ciebie, nawet gdybyś jej zapłacił.
– Boże, Rav, ty naprawdę masz o mnie tak złe mniemanie?
– Po prostu mówię prawdę.
Może, ale to wcale nie znaczy, że jego słowa stają się mniej bolesne. Właśnie wtedy w mojej głowie pojawia się pewna twarz.
– Czekaj. A co z Rebeccą? Zakończyliśmy to raczej polubownie.
– Zerwałeś z nią na wakacjach, a ona wróciła przedwcześnie do Londynu. Sama.
– Ale przecież zrozumiała i potwierdziła, że nie jesteśmy dla siebie odpowiedni.
– Cóż, w takim razie byłaby dla ciebie idealną żoną. Jestem pewien, że skwapliwie skorzystałaby z okazji.
– Dobrze się bawisz? – pytam, chociaż po jego minie widzę, że ewidentnie tak jest.
– Oczywiście. A tak na marginesie, Rebecca jest szczęśliwą mężatką od trzech lat.
– Skąd to wiesz?
– Jass i ja byliśmy na jej ślubie.
– Cholera.
Rebecca była moją ostatnią iskierką nadziei, że uniknę angażowania tej (głupiej, cholernej) agencji matrymonialnej.
Ravi spogląda na zegarek.
– Chodź. Pozwoliłem sobie umówić cię na spotkanie. Musimy dotrzeć do Richmond na pierwszą.
Unosi brwi, rzucając mi w spojrzeniu wyzwanie, na wypadek gdybym zamierzał zignorować jego polecenie. No cóż, chyba nie zaszkodzi wysłuchać tego, co mają do powiedzenia ludzie z agencji.
– Nic ci nie szkodzi się z nimi spotkać – mówi, jakby czytał mi w myślach.
– Dobrze.
Wypijam ostatni łyk whisky i wyjmuję telefon, żeby zadzwonić po samochód.
– Nie zawracaj sobie głowy samochodem. W tych korkach w życiu nie zdążymy. Pojedziemy metrem.
Coraz lepiej, myślę, podążając za Ravim na zewnątrz, wprost w oślepiające słońce.
***
– Proszę tutaj – mówi recepcjonistka, prowadząc nas do sali konferencyjnej z widokiem na Tamizę. – Podać coś do picia?
Ravi siada, a ja podchodzę do okna. Przynajmniej widok jest ładny, myślę.
– Herbata, kawa, woda? – kontynuuje recepcjonistka.
– Nie sądzę, żeby miała pani do zaoferowania coś z procentami? – żartuję, gdy odwracam się plecami do rzeki.
– Ależ oczywiście, proszę pana. Mamy doskonale wyposażony barek. Czego chciałby się pan napić?
Zdziwiony mrugam kilkakrotnie.
– Eee, wystarczy sama woda – odpowiadam.
– Dla mnie też woda, dziękuję – dodaje Ravi.
Recepcjonistka kiwa głową, obdarza nas przelotnym uśmiechem, po czym odchodzi.
– Ile to wszystko będzie mnie kosztowało? – pytam, rozglądając się po pluszowych, ale gustownych fotelach i eleganckich meblach.
– Dużo mniej niż trzydzieści milionów funtów – odpowiada Ravi.
– Dzień dobry panom.
Do sali wchodzą dwie kobiety: jedna w moim wieku, ubrana w czarną sukienkę bez rękawów, z rudawobrązowymi włosami spiętymi w niski kucyk, i druga… cóż, trudno mi powiedzieć, ile ma lat, ale bardzo przypomina moją matkę i jej przyjaciółki. Jest szykowna, ale ewidentnie przeszła wiele zabiegów kosmetycznych. Bez wątpienia moja matka, która prawie nikogo nie lubi, od razu by się do niej przekonała.
– Mam na imię Poppy, a to Ursula – przedstawia je młodsza kobieta, a ja wyczuwam w jej głosie australijski akcent.
Siadają naprzeciwko siebie, więc zajmuję miejsce naprzeciwko Raviego i po przekątnej od Poppy. Ta przysuwa się na krześle bliżej do stołu, a następnie szeroko się do mnie uśmiecha.
– Więc, Tristanie, miło cię poznać.
– Och, um… dziękuję. I nawzajem.
Sprawdza coś na tablecie, podczas gdy recepcjonistka bez słowa rozdaje szklanki wody przyniesione na tacy.
– Dziękuję, Anito – mówi Poppy, a po wyjściu recepcjonistki ponownie się do mnie zwraca: – Słyszałam, że potrzebujesz żony, i to na zaraz.
Nie spodziewałem się, że będzie tak szczera i bezpośrednia. Moje spojrzenie prześlizguje się na Raviego, który zachęcająco kiwa głową.
– Eee, tak, na to wygląda.
– A trzydzieste piąte urodziny masz dwudziestego ósmego września, tak?
– Tak.
Wie to pewnie od Raviego, na bank wszystko już jej przekazał. Czy nie możemy po prostu przejść do konkretów?
– Zodiakalna Waga – zauważa Ursula, oceniając mnie wzrokiem, jakby znajdowała się na aukcji bydła.
– Nie przywiązuję zbytniej wagi do horoskopów – mówię.
Ursula kiwa głową ze zrozumieniem.
– To typowe dla Wagi. – Wskazuje mnie palcem. – Osoby spod tego znaku są bardzo krytyczne; kwestionujesz wszystko, rozważasz wszystkie możliwe opcje.
– Och, na litość boską – zaczynam, ale Ravi mi przerywa.
– Moja żona Jacinda mówi to samo o Lwach.
Patrzę na niego z wściekłością, że dał się wciągnąć w te bzdury.
– Chyba trochę zboczyliśmy z tematu – wtrąca się Poppy. – Tristan, a może opowiesz nam o sobie?
Doceniam zręczny sposób, w jaki skierowała rozmowę na inny tor, ale wydawało mi się, że Ravi podał wszystkie potrzebne informacje. Już żałuję, że tu przyszedłem.
– To znaczy? – pytam krótko.
Kątem oka widzę, jak Ravi kręci głową, ale Poppy tylko na mnie patrzy z pytającym, spokojnym wyrazem twarzy.
– Zacznijmy od tego, czego oczekujesz od panny młodej – mówi Ursula.
Rozglądam się po zgromadzonych, bo słowa „panna młoda” drażnią mnie bardziej niż ten cały horoskop – jeśli to w ogóle możliwe.
– Widzisz – podkreślam dobitnie – nie chcę panny młodej. „Panna młoda” to ktoś, kto jest zakochany, kto podziela romantyczne uczucia, kto dba o suknie i kwiaty, i… cały ten ambaras. Potrzebuję żony. Kogoś, kto pomoże mi wypełnić warunki testamentu mojego dziadka, i nic więcej. Więc czego oczekuję od żony? Po prostu chcę, żeby była kobietą, która wyjdzie za mnie i pozostanie ze mną w związku małżeńskim przez dwa lata. To wszystko. Czy możemy teraz pójść dalej?
Poppy, na jej całe szczęście, nawet nie drgnęła. Właściwie mój wywód z jakiegoś powodu wywołał jej uśmiech.
– Oczywiście – mówi. – Pozwól, że teraz ci przybliżę, jak będzie wyglądać cały proces.
– Chwileczkę – wtrąca Ursula. – Chciałabym tylko doprecyzować… dlaczego dwa lata?
– Konkretny wymóg testamentu – odpowiada Ravi. – Jeśli Tristan się ożeni w wymaganym czasie, odziedziczy dwadzieścia pięć procent majątku dziadka natychmiast po ślubie, kolejne dwadzieścia pięć procent po roku, a resztę po dwóch latach.
– Rozumiem – mówi Ursula.
– Doskonale. Czy możemy kontynuować? – pytam.
Rozdział 3
Poppy
Och, to wszystko jest diabelnie zabawne.
Obiektywnie rzecz biorąc, Tristan faktycznie jest chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam w życiu, ale ma też wszystkie te cechy, przed którymi ostrzegał Ravi. Co za zrzęda! Nie mam wątpliwości, że gdyby nie wizja straty oszałamiająco dużego spadku, z radością pozostałby kawalerem do końca życia.
Jestem jednak pewna, że znajdziemy mu żonę – nie pannę młodą, co nam tak dobitnie wyjaśnił. W naszej bazie znajduje się mnóstwo kobiet, które w swoim formularzu zaznaczyły konkretne pole: to z oświadczeniem, że małżeństwo to układ biznesowy. Zapytałam o to kiedyś Saskię. Nie o to, dlaczego mamy to pytanie zawarte w formularzu, ale o to, dlaczego uważa, że tak wiele naszych kandydatek (dwanaście procent według ostatnich obliczeń) jest otwartych na właśnie ten rodzaj małżeństwa. Odpowiedziała, że sporo kobiet ma praktyczne podejście i zwyczajnie nie ma czasu na to, co się powszechnie uważa za bajkowy romans, lub po prostu takiego związku nie chce. Ironiczne, biorąc pod uwagę nazwę naszej agencji.
– Więc jak w ogóle znajdujecie kandydatki? – pyta Tristan, gdy wyjaśniam mu cały proces.
To dobre pytanie – ewidentnie przykłada wagę do szczegółów, ale my też.
– Wszystkie nasze kandydatki na żony są starannie sprawdzane – odpowiada Ursula, wyraźnie się jeżąc.
To jej kontakty w znanym internetowym serwisie randkowym pomagają nam uzupełniać pulę kandydatek. I to Ursula będzie główną osobą dobierającą partnerki przy tym projekcie.
– No dobrze, ale skąd się biorą? Czy naprawdę po Londynie krążą dziesiątki odpowiednich kobiet, które są gotowe wyjść za mąż w takich okolicznościach?
– Krótka odpowiedź brzmi: tak – mówię, a on spogląda na mnie swoimi ciemnobursztynowymi oczami. – Pozwolę sobie jeszcze dodać – kontynuuję – że w razie konieczności jesteśmy gotowi rozszerzyć nasze poszukiwania poza Londyn. Nie zrażaj się jednak myślą, że będziesz musiał poznać dziesiątki kobiet, bo z pewnością nie będzie takiej potrzeby. Gdy już wypełnisz kwestionariusz, będziemy mogli stworzyć krótką listę stanowiącą punkt wyjścia.
– Powiedziałem ci już, jakie jest moje jedyne wymaganie. Nie obchodzi mnie, czy kandydatka lubi czytać przy kominku – dodaje sarkastycznie Tristan.
Ravi uśmiecha się do mnie przepraszająco, ale bez względu na zachowanie jego przyjaciela ja nie daję się zniechęcić.
– A ty?
– A ja: co?
– Lubisz czytać przy kominku?
– Cóż, chyba tak – przyznaje z wyraźną niechęcią. – A nie każdy to lubi?
– Nie, nie każdy – odpowiadam, wyraźnie go zaskakując.
Może nie jest przyzwyczajony do słyszenia słowa „nie”.
– Czytasz coś konkretnego czy książki tak ogólnie? – dopytuję.
Mruży oczy.
– Masz wszystko, czego potrzebujesz, żeby zacząć, czy nadal nie?
Udaję, że robię notatkę na tablecie.
– Czytanie przy kominku… – mówię powoli, przeciągając samogłoski, a potem spoglądam mu w oczy. – Pozwól, że wyrażę się jasno, Tristanie. To niezwykle prestiżowa agencja, a lista oczekujących jest dłuższa niż Tamiza. Dwie rzeczy sprawiły, że znalazłeś się na szczycie tej listy: ograniczenie czasowe twojej sytuacji i twój przyjaciel tutaj – dodaję, kiwając głową w kierunku Raviego. – Może napomknął ci o znajomości z Saskią Featherstone, założycielką agencji?
Ravi wydaje się zadowolony z siebie, ale Tristan wygląda, jakby uderzył go właśnie grom z jasnego nieba.
– Tak – odpowiada krótko.
– Więc widzisz, wybór należy do ciebie, ale jeśli mamy znaleźć ci żonę w ciągu nadchodzących kilku tygodni, to będziemy potrzebować przynajmniej odrobiny współpracy z twojej strony. Czy wyraziłam się jasno?
Wszystkie lata oglądania kolekcji starych czarno-białych filmów mamy naprawdę się opłaciły. To wyszło bardzo w stylu postaci Katharine Hepburn z Żebra Adama. Niemal udało mi się przeciągnąć słowa z jej charakterystycznym akcentem z Nowej Anglii.
Tristan gwałtownie odwraca głowę w stronę Raviego. Jeśli szuka tam solidarności, to ma pecha.
– Trzydzieści milionów funtów, Tris – przypomina mu Ravi, przechylając głowę.
Tristan napina szczękę, jego nozdrza falują, a po chwili głośno wypuszcza powietrze sfrustrowanym wydechem przez nos, niczym rasowy koń, który ma dość uzdy. Trafna analogia, naprawdę.
– Dobra. – Pstryka palcami dwa razy w moją stronę. – Daj mi ten cholerny kwestionariusz.
Ursula i ja wymieniamy spojrzenia. Robi tak wielkie oczy, jak tylko to możliwe w jej przypadku, po czym lekko kręci głową. Czy próbuje mi powiedzieć, że należy wziąć pod uwagę ponowne rozważenie przyjęcia tej sprawy? Nawet jeśli tak jest, to już za późno, bo zdążyłam się zaangażować w całą sytuację. Nieczęsto zdarza mi się spierać z kimś tak aroganckim. Może nawet byłoby fajnie sprowadzić go na ziemię. Naciskam przycisk na konsoli stojącej przede mną na stole konferencyjnym.
– Anito, czy mogłabyś przynieść nam umowę o zachowaniu poufności i kwestionariusz klienta?
Uśmiecham się uprzejmie do Tristana, podczas gdy czekamy, a on odwraca wzrok, marszcząc brwi jeszcze bardziej.
– Dziękuję – mówię, gdy Anita podaje mi dokumenty, po czym przesuwam umowę po stole w kierunku Tristana. – Możesz poprosić swojego prawnika, żeby to przejrzał.
Tristan szorstkim gestem popycha papiery w stronę Raviego.
– To mój prawnik.
– Doskonale, to powinno przyspieszyć sprawę. – Podaję mu plik papierów o grubości około pół centymetra. – A oto kwestionariusz.
– O mój Boże.
– Mówiłem ci – stwierdza Ravi. – Ale masz przed sobą żywy dowód na to, że to działa. Jacinda była tego warta.
– Możemy wysłać ci kopię elektroniczną, jeśli wolisz – proponuję – ale odkryliśmy, że otrzymujemy bardziej szczere odpowiedzi, kiedy klient wypełnia papierową wersję.
– Ta wersja jest w porządku – potwierdza Ravi z uśmiechem i kładzie kwestionariusz na umowie o zachowaniu poufności. – Och, jeszcze jedno. Co się stanie, jeśli po dopasowaniu okaże się, że to związek z miłości?
– Że co?!
Najwyraźniej Tristan nie wierzy, że to możliwe, a ja – po tym, jak go poznałam – w jego przypadku jestem w stanie się z tym zgodzić. Tłumię uśmieszek i kieruję wzrok na Raviego.
– Zignoruj go – mówi Ravi.
Tristan zaczyna protestować, ale Ravi go ucisza:
– Posłuchaj, to ważne, Tris.
Ważne czy nie, grymas Tristana się nasila.
– Jeśli się okaże, że to związek z miłości, czy nadal będziesz chciał wypłacić tej kobiecie honorarium? No i jak będzie wtedy wyglądać kontrakt małżeński…?
Ravi odwraca się do mnie ze słowami:
– To pytanie nie znaczy, że oszalałem, prawda?
– Nie, w żadnym razie – odpowiada Ursula, a ja chętnie jej na to pozwalam, ponieważ takie kwestie to zdecydowanie jej działka. – Jeśli Tristan i jego przyszła żona się zakochają…
Tristan wydaje z siebie jęknięcie, ale Ursula nie daje się zniechęcić.
– …wtedy wszyscy usiądziemy razem i ustalimy, jak najlepiej postąpić w zaistniałej sytuacji.
– Więc zasadniczo twoja odpowiedź brzmi: „Zobaczymy”? – pyta złośliwie Tristan.
– Tak. Każdy przypadek jest inny, więc trudno to przewidzieć.
Odpowiedź wydaje się zadowalać Raviego, ale Tristana… niekoniecznie.
– No dobrze – ucinam, wstając. Pochylam się nad stołem, wyciągając rękę. – Miło cię poznać, Ravi. – Ściskam mu dłoń i wymieniamy uśmiechy. – I będę w takim razie czekać na wieści od ciebie, Tristanie.
Tristan także wymienia ze mną uścisk dłoni – wprawdzie robi to z wyraźną niechęcią, ale prawdopodobnie należy do osób, u których maniery biorą górę nad niezadowoleniem.
– Czy mam poprosić Anitę, żeby cię odprowadziła? – proponuję.
– Nie ma potrzeby.
Tristan wybiega z pokoju, a Ravi posyła nam pełny wdzięczności uśmiech, gdy wychodzi za nim. Kiedy znajdują się już na tyle daleko, by nas nie usłyszeć, Ursula głośno wzdycha.
– Niemożliwa misja okazała się prawdą – stwierdza. – Jesteś pewna, że podołasz wyzwaniu?
– Och, absolutnie.
– Wydajesz się wręcz zachwycona tą sprawą.
– Żebyś wiedziała! To może być nasz łabędzi śpiew, jeśli się okaże, że agencja upadnie.
– Ugryź się w język. Saskia i Paloma sobie poradzą. Wiesz, że tak będzie.
– Nie brzmisz, jakbyś była przekonana.
– Muszę być, muszę mieć rację. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby…
– Wiem. Czuję to samo – mówię, wyciągając rękę przez stół, żeby pogłaskać ją po dłoni.
– Poppy, Ursula, chodźcie szybko! – woła Freya, wsuwając głowę do środka. – Mam wieści.
Spoglądamy na siebie, po czym idziemy za Freyą do sali konferencyjnej.
***
Tristan
– Ten dzień był cholernie do bani – mruczę, gdy winda jedzie w dół.
– Chyba raczej chcesz powiedzieć, że to był cholernie szczęśliwy dzień – odpowiada Ravi, machając plikiem papierów. – Prawie wszystko popsułeś, ale się udało. Weź to – mówi, wpychając mi kwestionariusz w ręce.
Zwijam go ciasno, powstrzymując się przed okładaniem nim Raviego za ten szalony pomysł.
– A teraz idź do domu i bierz się do roboty.
– Muszę wrócić do biura, mam parę ważnych rzeczy do załatwienia. Zrobię to dziś wieczorem. Najpóźniej jutro.
– O, co to, to nie. Już napisałem do Adama i powiedziałem mu, żeby poodwoływał ci spotkania dzisiejszego popołudnia.
– Kiedy to zrobiłeś?
– W metrze, kiedy siedziałeś obrażony.
– Raaavi… ugh!
– Wiem. To gówniana sytuacja, ale musimy poradzić sobie tak, jak możemy. No dalej, zadzwoń po samochód. Pojadę do ciebie, jeśli chcesz, ale tak czy inaczej, musimy to załatwić do końca dnia.
Kiedy winda dociera na parter, Ravi wybiega, przechodzi przez hol i staje przy wyjściu, zanim ja w ogóle zdążę wysiąść. Coś mi mówi, że mu się to podoba.
***
– Och, nie, no daj spokój. Ulubiona kuchnia?
Ravi przestaje stukać w klawisze laptopa i podnosi na mnie wzrok.
– Nie każdy żyje na koktajlach proteinowych i piersiach z kurczaka gotowanych na parze, wiesz?
– To nie wszystko, co jem.
– No cóż, pomijam te sytuacje, kiedy się wpraszasz na kolację.
– Och, nieważne. Po prostu nie rozumiem, w jaki sposób moja ulubiona kuchnia ma mi pomóc znaleźć żonę.
– Nie ma. Ma pomóc agencji znaleźć ci żonę. – Wraca do pisania i mruczy pod nosem: – Jeśli miałbyś to robić na własną rękę, zostałbyś facetem w średnim wieku bez grosza przy duszy, zanimbyśmy się obejrzeli.
– Słyszałem to.
– Miałeś to usłyszeć.
– I nie będę bez grosza, po prostu… – Zauważam zmianę w jego wyrazie twarzy, gdy krzywi się do ekranu. – O co ci chodzi?
Odchyla się do tyłu, wpatrując się w ekran.
– Rav?
Podnosi wzrok.
– Nie masz kuzynów, prawda?
– Mam dwie kuzynki. Evie i Olivię. Córki siostry mojego ojca.
– Aha – mówi.
– Do czego zmierzasz?
Niepokój, który odczułem, kiedy odkryliśmy okoliczności mojego dylematu, teraz powraca, pochłaniając mnie.
– A więc, spójrz…
– O Boże.
– Być może to nic istotnego.
– No dalej, powiedz, o co chodzi.
– Mój kolega właśnie ostrzegł mnie o sprawie sprzed kilku lat, bardzo podobnej do twojej. Dziadek przeżył ojca i to jego testament miał pierwszeństwo: klauzula małżeńska, wyznaczony termin, wszystko się zgadza. Jakiś kuzyn zakwestionował testament rok po ślubie beneficjenta, twierdząc, że małżeństwo było fikcyjne i nie spełniało wymogów testamentu.
Mój żołądek się zaciska.
– I?
– I kuzyn wygrał.
– Jezu, Rav. I co teraz?
– To zależy. Jak dobrze dogadujesz się ze swoimi kuzynkami?
– Szczerze mówiąc, praktycznie ich nie widywałem przez ostatnie lata. Nie były nawet na pogrzebie dziadka, choć w ogóle pojawiło się niewiele osób. Są też o wiele młodsze ode mnie. Wydaje mi się, że są ledwo po dwudziestce. Tak naprawdę nie dorastaliśmy razem.
– Rozumiem.
– Ale na pewno nie planowałem zostawić ich na lodzie, zwłaszcza teraz, gdy wiem, jak wielki jest majątek dziadka. Chciałem się nimi zaopiekować, myślałem o kilku milionach dla każdej z nich. Czy to wystarczy? Co o tym myślisz?
– Powiedziałbym, że tak. Trzy lub cztery miliony dla każdej…
Nagle mocno mnie uderza, o jakich kwotach mówimy.
– Boże, Rav, ja za nieco ponad miesiąc mogę stać się niesamowicie bogaty.
Ravi śmieje się, a potem nagle przestaje.
– Och, mówisz poważnie.
– Tak! Zawsze mówię poważnie, no nie? Chyba właśnie to nazywacie z Jass moim „problemem” – stwierdzam z przekąsem, a Ravi wzrusza ramionami, przyznając mi rację. – Wydaje mi się, że byłem tak zaślepiony warunkami testamentu, że nie miałem czasu, żeby się zastanowić nad samym spadkiem.
– Więc co robimy? – pyta Ravi.
– Co masz na myśli? To przecież twój plan, chociaż totalnie absurdalny, ale…
– Miałem na myśli twoje kuzynki – odpowiada, przerywając mi.
– Och, rozumiem. Nie wiem, jakiś rodzaj funduszu, do którego dostaną dostęp, gdy skończą trzydzieści lat, coś w tym stylu.
– Chcesz, żebym coś spisał? Powinieneś pewnie porozmawiać też ze swoją ciotką.
Myśli wirują mi w głowie i nie mam siły, żeby pochwycić choć jedną. Odchodzę od stołu i opadam na sofę, chowając głowę w dłoniach. Czuję na sobie ciężar odpowiedzialności.
– Dlaczego on w ogóle mnie tym obarczył? – mruczę do siebie.
– Masz na myśli pieniądze czy jego warunek?
– Jedno i drugie.
Ravi siada naprzeciwko mnie w prawie nieużywanym fotelu.
– Słuchaj, omówiliśmy już, co robimy z jego warunkiem. Masz absolutną rację. Ten testament został spisany w innych czasach, a poza tym jego postanowienia miały dotyczyć twojego ojca. Gdyby aneks czyniący spadkobiercą ciebie zastąpił tę klauzulę… cóż, byłbyś wolny i bogaty.
– Za każdym razem, gdy o tym myślę, robi mi się niedobrze i uwierz mi, że to jedyne, o czym myślę od czasu odczytania testamentu.
– To zrozumiałe.
– A teraz jeszcze ta sprawa z kuzynkami. To normalnie wisienka na torcie po odkryciu rozmiaru majątku. Kto by pomyślał, że dziadek miał taką żyłkę do inwestowania? Z pewnością zachował to dla siebie.
– Wiesz, szkoda byłoby to wszystko stracić – mówi delikatnie Ravi.
– Tak, oczywiście, wiem o tym. Nie chciałbym tego. No cóż, ochrona dzikiej przyrody to z pewnością szlachetna sprawa, ale… dlaczego miałby zostawić taki majątek jakiejś ptasiej fundacji? – Wzdycham, opierając się na sofie.
– Tak, to zaskakujące. Oczywiście, mógłbyś przekazać im część pieniędzy: odliczysz tę kwotę od podatku spadkowego.
– O Boże, racja. Więc tak naprawdę nie mówimy o trzydziestu milionach, prawda?
– To kwota już po opodatkowaniu, Tristanie.
Oczywiście, on już wszystko obliczył, ale to żadna pociecha. Głowa wciąż mi ciąży.
– A więc! – woła radośnie. – Twoja ulubiona kuchnia to…?
– Ty draniu.
Uśmiecha się do mnie i nie sposób nie odpowiedzieć mu tym samym. Powstrzymuję się jednak, uśmiechając się złośliwie.
– Może po prostu poślubię tę całą Poppy? – żartuję. – Wydaje się na tyle rzeczowa, by zawrzeć z nią małżeństwo dla pozorów.
– Była bardziej niż rzeczowa. Nie ruszyły jej żadne twoje humory. Ale widzisz, zakładasz z góry, że by cię chciała.
– Dlaczego miałaby nie chcieć?
– Bo już miała twój numer, kiedy cię poznała.
– Cóż, być może, ale mógłbym ją oczarować.
– Aha.
– Co? Potrafię być czarujący.
– Nie, nie potrafisz. Poza umiarkowanie ujmującą cechą łudzenia się, że umiesz być czarujący, jesteś zupełnie pozbawiony uroku.
– Ranisz moje uczucia.
– To również nieprawda.
– No dobrze. Ale i tak…
– Nie, Tris, z miejsca wywaliliby ją z pracy. – Wstaje, podnosi ze stołu w jadalni kwestionariusz i rzuca nim we mnie.
To jak próba złapania kurczaka, który usiłuje wzlecieć.
– Ej!
– Daruj sobie – strofuje Ravi. – Po prostu to skończ, żebyśmy mogli oddać agencji wypełniony kwestionariusz przed szóstą. O, i musisz to podpisać – dodaje, wskazując na umowę o zachowaniu poufności.
– Wszystko się zgadza?
– Wszystko się zgadza.
– W porządku.
Przerzucam strony na kolanach i zatrzymuję się na przedostatniej stronie. W odpowiedniej rubryce wpisuję „włoska”.
Rozdział 4
Poppy
Tristan dotrzymał słowa – chociaż właściwie było to słowo dane przez Raviego. Przesłał podpisaną umowę o zachowaniu poufności i wypełnił kwestionariusz do końca dnia. Po tak długim dniu jak dzisiejszy – najpierw dostaliśmy wiadomość, że Mia znalazła właściciela bloga, co przeniosło nas do drugiej fazy operacji „Zamknięcie”, a potem Ursula i ja spędziłyśmy długie godziny na sporządzaniu wstępnej listy kandydatek dla Tristana – najlepiej byłoby zamknąć wypełniony kwestionariusz w szufladzie biurka i przejrzeć odpowiedzi rano, ze świeżą głową. Ale moja ciekawość już została obudzona.
Przeglądam pierwszą stronę – znajduję tam głównie informacje, które już mam – i cicho chichoczę do siebie, wyobrażając sobie, jak Tristan decyduje, co wpisać w polu „ulubiony kolor”. Większość mężczyzn decyduje się na kolor podstawowy, ewentualnie pochodny, ale prawie nigdy trzeciorzędowy. W zeszłym roku jednym z naszych klientów była osoba niebinarna, urocza artystyczna dusza szukająca swojej „muzy”, i wpisała „coquelicot”, a cały zespół musiał potem googlować to słowo. Kiedy odkryłam, że to barwa maków polnych, uznałam ją również za swój nowy ulubiony kolor – w końcu nawiązuje do mojego imienia.
Przechodzę do strony dziesiątej kwestionariusza i głośno się śmieję, kiedy widzę w rzeczonym miejscu „czarny”.
– Co cię tak rozśmieszyło? – pyta Freya.
Podnoszę kwestionariusz.
– Ulubionym kolorem mojego nowego klienta jest czarny.
– Może potajemnie ma duszę gota – żartuje.
– A może bawi się ze mną, nie do końca potajemnie.
– Może tak być. Masz jakieś plany na wieczór?
– Niespecjalnie – odpowiadam, ponieważ nie planuję niczego poza oglądaniem najnowszego sezonu Bridgertonów. Czekałam na niego już od tygodni, ale ciągle to odkładałam przez projekt, który nareszcie wczoraj zamknęłam. – A ty?
– Idziemy na przedstawienie na West Endzie.
Pracuję z Freyą od lat – zaczęłyśmy mniej więcej w tym samym czasie – i to pierwszy raz, kiedy użyła słowa „my”. Robi wielkie oczy, gdy uświadamia sobie, co powiedziała.
– Więc jak długo to trwa? – pytam zaciekawiona.
Przygryza wargę, wyraźnie zmartwiona.
– Czyli to coś świeżego?
– Tak, i… – Rozgląda się, ale w biurze typu open space nikogo nie ma, jedynie Saskia i Paloma siedzą zamknięte w biurze Saskii, poza zasięgiem słuchu.
– Wolisz na razie utrzymać wszystko w tajemnicy? – pytam, a ona kiwa energicznie głową. – Nie martw się – mówię cicho. Udaję, że zamykam usta wyimaginowanym kluczem, po czym wyrzucam go przez ramię.
– No cóż, to idę. – Freya wstaje i zaczyna zbierać swoje rzeczy. – Och! – dodaje, jakby właśnie coś sobie przypomniała. – Coś wiadomo na temat…? – Wskazuje głową w stronę biura Saskii, ale żaluzje nadal są opuszczone.
Jedyną rzeczą świadczącą o statusie naszego kryzysu jest cień sylwetki Palomy chodzącej tam i z powrotem.
– Nie. I siedzą tam całe popołudnie.
– Myślisz, że będziemy w stanie…? – pyta zmartwiona. Często mówi zagadkami i nigdy nie kończy przy tym swoich myśli.
– Naprawdę mam taką nadzieję. Uwielbiam tę pracę.
– Ja też – odpowiada ponuro.
– Być może nie wiemy, kto jest źródłem… jeszcze – dodaję, mając nadzieję, że uspokoję swoje obawy w równym stopniu jak jej własne – ale samo znalezienie osoby stojącej za blogiem jest już niezłym sukcesem, nie uważasz?
– Tak mi się zdaje. – Jej wzrok przeskakuje w stronę ogromnego zegara wiszącego nad recepcją. – O cholera – mówi. – Jestem już spóźniona. Na razie, Poppy!
Ja też powinnam już wyjść. Przyglądam się kwestionariuszowi i przez chwilę rozważam, czy nie wziąć go ze sobą. Rzadko zabieram pracę do domu – choć i tak częściej, niż życzyłaby sobie Saskia. Wbija nam do głowy, że musimy zachować odpowiednią równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, i nieraz subtelnie kręciła głową, gdy się pakowałam do wyjścia, a ona dostrzegła dokumenty służbowe w mojej ręce, albo gdy nadal siedziałam przy biurku, kiedy ona już wychodziła. Chociaż przypuszczam, że sytuacja awaryjna, taka jak potencjalny upadek agencji, przeważa nad tą „równowagą”.
Proszę, niech wszystko się dobrze skończy, wysyłam do wszechświata afirmację. Jedyną odpowiedzią jest głośne tykanie zegara.
– Okej, Poppy, czas stąd wyjść – mówię do siebie, wstając.
Zabrać dokumenty ze sobą czy zamknąć je w szufladzie? Bridgertonowie wysuwają się jednak na prowadzenie, więc wsuwam kwestionariusz do szuflady biurka, zamykam ją i wkładam klucz do torebki. Czasami wracam do domu na piechotę – mieszkam raptem jakieś trzy kilometry stąd – ale dziś wieczorem jestem zmęczona po pełnym wydarzeń, choć koniec końców satysfakcjonującym dniu. Pojadę metrem jedną stację do Kew Gardens, a stamtąd pójdę pieszo.
– Pa, Saskia, pa, Paloma! – wołam, zarzucając torebkę na ramię.
Nie oczekuję, że odpowiedzą, ale dobre maniery nic nie kosztują (tak nauczyła mnie mama). Kiedy czekam na windę – sama myśl o schodach mnie wyczerpuje – chichoczę do siebie. No naprawdę, kto wybiera czarny jako ulubiony kolor?
***
Gdy otwieram drzwi wejściowe, mój tablet głośno oznajmia, że dzwoni mama. Spieszę się, żeby odebrać, zanim skończy dzwonić.
– Cześć, mamo – mówię lekko zdyszana.
– Miło cię widzieć, Poppy, kochanie.
Spoglądam na zegar na kuchence i szybko liczę w myślach.
– Wcześnie wstałaś.
– To ten cholerny kogut! – woła, a ja się uśmiecham. – Przysięgam, że z każdym tygodniem budzi się coraz wcześniej. Wyląduje na stole w niedzielę, jeśli się nie zreflektuje.
Do listy rzeczy z dzieciństwa spędzonego na farmie, za którymi nie tęsknię, dodaję bardzo wczesne poranki.
– Gdzie tata? – pytam.
Pochyla się blisko ekranu i szepcze konspiracyjnie:
– Śpi, drań jeden. Przysięgam, że ten facet przespałby przejście tornada. Dom mógłby być kompletnie zawalony dookoła jego łóżka, mnie porwałby cyklon i wyrzucił kilometry dalej, a on by się obudził i zastanawiał, co się stało. Prawdopodobnie zatęskniłby za mną dopiero wtedy, gdy zdałby sobie sprawę, że musi sam zrobić sobie śniadanie.
– Mamo, nie mów tak. Tata cię uwielbia, wiesz o tym.
– On uwielbia moją kuchnię, nie mnie!
– Mamo!
Macha ręką.
– Och, no dobrze, nawet go lubię, szczególnie kiedy śpi.
Wybuchamy śmiechem. To nasza tradycja – mama narzeka na tatę i mnie, a ja ją namawiam tak długo, aż przyzna, że absolutnie się uwielbiają, nawet jeśli czasami doprowadzają się nawzajem do szału. Mój śmiech cichnie, a ja wzdycham. W takich chwilach zalewa mnie tęsknota za domem. Nie żebym chciała wrócić do Tasmanii – nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła na stałe – po prostu… chciałabym, żeby Australia i Wielka Brytania leżały bliżej siebie, żebym mogła częściej wpadać do domu.
Siadywałam przy kuchennym kontuarze, pijąc gorące kakao, podczas gdy mama przygotowywała swoje słynne dyniowe bułeczki. Gadała jak szalona, plotkując o ludziach, których nie znałam, i opowiadając mi o wszystkich powiązaniach między nimi, a także o ich najskrytszych „sekretach”.
– Znasz Paula – mówiła, chociaż nigdy go nie spotkałam. – Był żonaty z Carole, fryzjerką, do której chodzi Beryl, ale zostawił żonę dla najstarszej córki White’ów, tej Sally. Ma ledwie dwadzieścia jeden lat…
Po porannej pracy w gospodarstwie tata wracał w brudnych butach, ale uśmiechał się szeroko. Mama go łajała, gdy składał mi delikatnego całusa na czubku głowy i mówił: „Dzień dobry, Pop”, jeszcze zanim machnął ręką na jej nagany. Siadał przy kuchennym stole, żeby zjeść śniadanie – takie samo każdego dnia: trzy jajka na twardo z tostami oraz filiżanką mocnej czarnej herbaty – i gdy czytał lokalną gazetę, od czasu do czasu dzielił się z nami przeczytanymi fragmentami.
Wieczorami tata kładł się wcześnie spać (taki los farmera), a mama i ja siedziałyśmy „do późna”, czyli przynajmniej do dziewiątej (!), i oglądałyśmy filmy z jej gigantycznej sterty płyt DVD, wśród których przeważały klasyki z lat trzydziestych i czterdziestych. Moimi ulubionymi były zawsze zwariowane komedie, takie jak Żebro Adama, Dziewczyna Piętaszek lub Ich noce – uwielbiam te rezolutne bohaterki i dowcipne riposty.
Tak właśnie dorastałam i tak też wyglądała większość moich wizyt u rodziców, odkąd wyprowadziłam się z domu w wieku osiemnastu lat.
– Tęsknię za tobą, mamo – mówię, a mój głos się łamie.
– Och, kochanie, my też tęsknimy.
„My” wybrzmiewa we mnie wyjątkowo mocno. Wciągam głośno powietrze. Mama przechyla głowę, jakby nasłuchiwała.
– Mam wrażenie, że tata właśnie wstaje. Lepiej pójdę nastawić czajnik.
– W porządku, mamo.
– Och! Przepraszam, Pop. Nawet nie zapytałam, jak ci minął dzień.
– W porządku. Dobrze. Dziś zaczęłam nowy projekt.
– To wspaniale – odpowiada, chociaż w rzeczywistości myśli, że nadal jestem psychologiem; takie uroki pracy dla tajnej organizacji.