Martwa strefa - Paul McRobson - ebook

Martwa strefa ebook

Paul McRobson

4,1

Opis

Wciągająca historia policjanta, snajpera i tureckiego imigranta rozgrywająca się na terenie wielu krajów. Bandyci, kryminaliści, pedofile, handlarze żywym towarem, terroryści i tajemnice z przeszłości, a wszystko to uwikłane w politykę. W książce, jak w życiu, nie zabraknie także prawdziwej miłości. Powieść z dreszczykiem i raczej nie do poduszki, po jej przeczytaniu trudno zasnąć.

Autorem książki jest emerytowany policjant. Bohaterowie są wzorowani na prawdziwych postaciach. Miejsca, zdarzenia oraz sytuacje zostały zmienione z powodu konieczności zachowania klauzul niejawności. To niekonwencjonalna opowieść, która mogła, ale nie musiała się wydarzyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agolubski

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
walus1922

Nie oderwiesz się od lektury

zajebis...połączenie faktów 😉
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna Nie spodziewałam się,że aż pseudonimem ukrywa się Polak ,dlatego początek był zaskoczeniem . Super !
00

Popularność




Od autora

Mar­twa strefa to histo­ria odda­jąca atmos­ferę i prze­ży­cia praw­dzi­wych mun­du­row­ców z krwi i kości.

Poka­zuje codzien­ność zwy­kłych ludzi, która nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nia się w sza­leń­stwo. Przy­po­mina, iż nikt nie wraca z wojny taki sam, a im więk­szy suk­ces, tym mniej się o nim wspo­mina.

Przy­ja­ciele i poten­cjalni wydawcy długo odra­dzali mi publi­ka­cję ze względu na to, że fabuła może wzbu­dzić spore kon­tro­wer­sje.

W książce przed­sta­wiam miej­sca, które oso­bi­ście odwie­dzi­łem, i te, o któ­rych tylko wiem, że ist­nieją.

Arche­typy boha­te­rów to wypad­kowa jed­nej, dwóch, a cza­sami trzech auten­tycz­nych postaci.

Miej­sca, zda­rze­nia oraz sytu­acje zostały zmie­nione z powodu koniecz­no­ści zacho­wa­nia sto­sow­nych klau­zul nie­jaw­no­ści oraz na potrzeby fabuły.

To nie­kon­wen­cjo­nalna opo­wieść, która mogła, ale nie musiała się wyda­rzyć…

Wszel­kie podo­bień­stwa są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

Powieść dedy­kuję mojej gru­pie Her­me­ty­ków.

Martwa strefa

Hen­ryka w łazience patrzyła w swoje odbi­cie w lustrze. Widziała twarz pięć­dzie­się­cio­let­niej kobiety, mimo że dopiero za rok miała mieć czter­dzie­ste uro­dziny. Zanie­dbana, znisz­czona, z fio­le­to­wym sinia­kiem się­ga­ją­cym od gór­nej wargi przez nos, oczo­doły aż do połowy czoła. Woda na jej twa­rzy, która miała jej przy­nieść odro­binę ulgi i zmyć krew wypły­wa­jącą z nosa, spra­wiła, że wyglą­dała jesz­cze żało­śniej. Ciało pul­so­wało bólem. Długo wpa­try­wała się z nie­do­wie­rza­niem w odbi­cie w lustrze.

Gdy upew­niła się, że Józka już nie sły­chać i nie poru­sza się po ich miesz­ka­niu, pode­szła do drzwi. Przy­ło­żyła do nich ucho. Nic nie sły­szała. Cicho prze­krę­ciła pla­sti­kową zapadkę i naci­snęła klamkę. Drżąc ze stra­chu, uchy­liła drzwi na cen­ty­metr, dwa, trzy, aż wyj­rzała zza nich. Józek leżał w cuch­ną­cych wymio­ci­nach na środku przed­po­koju. Chra­pał gło­śno, leżąc na wznak w bia­łej ubru­dzo­nej pod­ko­szulce, czar­nych bok­ser­kach i dziu­ra­wych skar­pe­tach.

Wyszła z obskur­nej łazienki, skie­ro­wała się cicho, pra­wie na pal­cach, do kuchni. Świa­tło było zga­szone. W pół­mroku pode­szła z wolna do okna. Przez pognie­cioną i tłu­stą od niko­tyny firankę spoj­rzała na par­king przy jej bloku. Z czwar­tego pię­tra w środku nocy nie­wiele można było zoba­czyć o tej porze. Stała prze­peł­niona stra­chem. Bała się chwili, gdy on znowu się obu­dzi. Po pół­go­dzi­nie wpa­try­wa­nia się drę­two w widok za oknem zauwa­żyła, że na par­king pod­je­chało srebrne auto, z któ­rego wysiadł męż­czy­zna. Ni­gdy nie potra­fiła roz­po­zna­wać marek samo­cho­dów, ale tego faceta roz­po­znała od razu, to był jej sąsiad z dru­giego pię­tra. Się­gnęła po omacku ręką po paczkę papie­ro­sów, która leżała na bla­cie obok zle­wo­zmy­waka. Zapa­liła L&M Blue Label, po czym wypu­ściła dym nosem. Temu to się powo­dzi – pomy­ślała. Obo­lała twarz spra­wiała jej ból przy wcią­ga­niu niko­tyny. Natych­miast zga­siła dopiero co zapa­lo­nego papie­rosa o kra­wędź sło­ika z petami sto­ją­cego na para­pe­cie okna. Ruszyła cicho do małego pokoju, by zła­pać kilka godzin snu.

Mahir (czyli Wykwa­li­fi­ko­wany) na nazwi­sko miał Al-Hurii. W znacz­nej czę­ści Europy powie­dziano by, że był zanie­dbany wycho­waw­czo. Nato­miast w jego rodzin­nym mia­steczku nikomu nie prze­szka­dzało, że młody chło­pak całymi dniami włó­czył się po oko­licy bez celu, zamiast uczyć się czy pra­co­wać. Oto­cze­nie uspra­wie­dli­wiało jego nie­fra­so­bli­wość oraz styl bycia tym, że pocho­dzi z roz­bi­tej rodziny. Ojciec chło­paka opu­ścił rodzinę i wyje­chał do dru­giej żony na gra­nicy Iraku, gdy Mahir jesz­cze racz­ko­wał. Matka oto­czyła go miło­ścią i wycho­wy­wała samot­nie, aż wszedł w wiek doro­sło­ści. W wieku dwu­dzie­stu jeden lat wyemi­gro­wał z turec­kiego mia­steczka Şırnak do rodziny ze strony matki, która miesz­kała w Niem­czech. Pod okiem wuja i jego dwóch synów han­dlo­wał samo­cho­dami w Akwi­zgra­nie na gra­nicy Nie­miec, Holan­dii i Bel­gii. Wuj był po pięć­dzie­siątce, miał olbrzy­mią nad­wagę, co spra­wiało, że cią­gle był spo­cony i roz­ta­czał wokół sie­bie nie­przy­jemny zapach. Był surowy dla kobiet, a nad­zwy­czaj spo­le­gliwy wobec swo­ich synów i mło­dego Mahira.

Matka Mahira marzyła o tym, by pra­co­wał w rodzin­nej fir­mie i skoń­czył prawo lub medy­cynę na dobrej euro­pej­skiej uczelni. Jej plany jed­nak się nie ziściły. Nie­miec­kie uczel­nie nie zachwy­ciły mło­dego Turka, a jemu bra­ko­wało ochoty i zdol­no­ści do stu­dio­wa­nia wyma­rzo­nych przez nią kie­run­ków. Kar­na­cja Mahira i jego piękne krę­cone włosy przy­cią­gały za to dziew­czyny. Stu­dentki chęt­nie z nim prze­sia­dy­wały, a on czuł się w dam­skim towa­rzy­stwie jak ryba w wodzie. W klu­bie Lemoni w Akwi­zgra­nie poznał śliczną Agnieszkę – Polkę o zie­lo­nych oczach, dłu­gich blond wło­sach i kobie­cych kształ­tach. Ten kolor skóry w połą­cze­niu z jasnymi wło­sami zawsze pocią­gały Mahira. Odwie­dził nawet jej rodzi­ców w Pol­sce, ale oni nie byli zachwy­ceni Tur­kiem z Nie­miec. Czę­ściowo ich nawet rozu­miał. Wycho­wał się w końcu na gra­nicy turecko-irac­kiej, gdzie zaszło­ści histo­ryczne i reli­gijne co jakiś czas były powo­dem anta­go­ni­zmów, a nawet agre­sji. Pol­ska go prze­ra­żała, ale jed­no­cze­śnie pasjo­no­wała. Z jed­nej strony pano­wał w niej brak tole­ran­cji dla innych kul­tur, ras, reli­gii, a z dru­giej – był to kraj pełen moż­li­wo­ści, postę­powy. Pozo­sta­ło­ści po ustroju komu­ni­stycz­nym, jak go nazy­wał, można było odczuć na ulicy, w skle­pach, a nawet pod­czas kon­troli dro­go­wej czy gra­nicz­nej. Na nie­szczę­ście Mahira atrak­cyjna Agnieszka skoń­czyła stu­dia na zarzą­dza­niu i z dyplo­mem wyru­szyła do Lon­dynu, gdzie zatrud­niła się w fir­mie obsłu­gu­ją­cej cargo na lot­ni­sku Luton. Zna­jo­mość wyga­sała, a nadzieje na miłość roz­wiały się razem z wylo­tem dziew­czyny do Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Mahir, nie skoń­czyw­szy nawet jed­nego seme­stru na lokal­nej uczelni, miesz­kał dalej u rodziny i zasta­na­wiał się nad swoją przy­szło­ścią. Codzienny han­del samo­cho­dami w komi­sie wuja oraz wizyty w noc­nych klu­bach przy­nio­sły tylko jeden wymierny efekt – mło­dzie­niec poznał dobrze język nowej ojczy­zny.

Po kilku latach emi­gra­cji wuj poznał go z ima­mem Alim, któ­rego bar­dzo sza­no­wał i uwa­żał za nie­omyl­nego. Mahira śmie­szyło to podej­ście krew­nego do niego, ale nie oka­zy­wał tego w żaden spo­sób. Spo­tka­nia ze świą­to­bli­wym były nie­pla­no­wane, raczej z ini­cja­tywy wuja, który dzięki tej zna­jo­mo­ści chciał pod­nieść swój sta­tus spo­łeczny, a także pozbyć się doro­słego Mahira z domu. Tego Mahir ni­gdy się jed­nak nie dowie­dział. Po kilku mie­sią­cach od pozna­nia imam nie­spo­dzie­wa­nie zapro­sił Mahira na her­batę do swo­jego domu poło­żo­nego dwie dziel­nice dalej. Chło­pak nie rozu­miał, dla­czego został zapro­szony sam, bez wuja i jego synów, ale uznał, że imam ma zapewne jakiś inte­res wła­śnie do niego, co może być dla niego wielką szansą.

Na spo­tka­niu w domu świą­to­bli­wego nie było modłów ani roz­mów o reli­gii. Oprócz imama Mahir zastał pię­ciu mło­dych męż­czyzn, któ­rych wcze­śniej nie znał. Tak jak on pili her­batę, roz­ma­wiali o swo­ich pra­gnie­niach, pla­nach i o tym, jak muzuł­ma­nie powinni sobie poma­gać. Odbyło się kilka iden­tycz­nych spo­tkań, ale nie nudziły Mahira. Bra­ko­wało mu pod­czas tych dys­ku­sji jedy­nie piwa, które polu­bił, ale imam nie­na­wi­dził alko­holu. Chło­pak nad­ra­biał ten brak zawsze w dro­dze powrot­nej do domu. Na jed­nym z coty­go­dnio­wych zgro­ma­dzeń imam zapo­wie­dział ze smut­kiem, że musi wyje­chać na pół roku, ale nie powie­dział, dla­czego ani gdzie wyjeż­dża. Wszy­scy uznali, że to na pewno ważna sprawa i że nie godzi się o to świą­to­bli­wego pytać. Po ostat­nim zebra­niu przed wyjaz­dem męż­czyźni wstali z pod­łogi i zaczęli ze szcze­rym żalem żegnać się z duchow­nym. Na końcu pod­szedł do niego Mahir. Imam zatrzy­mał go pod pozo­rem posprzą­ta­nia fili­ża­nek po gościach. Wszy­scy inni opu­ścili dom, pozo­sta­wiw­szy ich samych. Mahir sprzą­tał ze stołu, cho­ciaż w domu ni­gdy tego nie robił. Cze­kał, co będzie dalej. Odniósł ostat­nie fili­żanki do kuchni, po czym ruszył w stronę drzwi wyj­ścio­wych.

Nagle imam przy poże­gna­niu w kory­ta­rzu, patrząc jakby w niebo, zaczął bez powodu mówić, że są sprawy waż­niej­sze w życiu, a każdy może mieć w nich swój udział. Mahir był zasko­czony sło­wami starca oraz tą sytu­acją, ale słu­chał imama z powagą. Świą­to­bliwy niczego od niego nie wyma­gał ani nic mu nie naka­zy­wał, tylko wygła­szał coś na wzór prze­sła­nia. Brzmiało to jak rodzaj sury1 napi­sa­nej wyłącz­nie dla niego. Mahir poczuł coś dobrego, cie­płego, a jed­no­cze­śnie nie­zro­zu­mia­łego w jego sło­wach. Miał wra­że­nie, jakby zbli­żył się do cze­goś nie­okre­ślo­nego, innego, wyż­szego, a także do tego sta­rego, scho­ro­wa­nego czło­wieka. Wie­dział, że został wyróż­niony przez starca, ale nie rozu­miał, dla­czego ani za co.

– Świą­to­bliwy, kiedy znowu będziemy mogli się spo­tkać? – zapy­tał na poże­gna­nie.

Imam spoj­rzał na niego czar­nymi, wyłu­pia­stymi oczami, jakby chciał się­gnąć do dna jego duszy, i poło­żył mu rękę na ramie­niu.

– Możesz wyru­szyć ze mną – odparł cicho i lekko się uśmiech­nął.

– Teraz…? A co z wujem? Gdzie…? – Mahir był zdez­o­rien­to­wany, wręcz prze­stra­szony.

– Teraz. Zaufaj mi – powie­dział tajem­ni­czo imam przy­ci­szo­nym gło­sem. – Weź tylko rze­czy oso­bi­ste, nikomu nic nie mów i przyjdź do mojego domu jesz­cze dziś wie­czo­rem, ale nie póź­niej niż o dwu­dzie­stej. Reszty dowiesz się, jak się zde­cy­du­jesz. – Ści­snął jego ramię dło­nią i odpro­wa­dził Mahira do wyj­ścia. Sta­nęli w sze­ro­kich drzwiach.

– Cze­kam na cie­bie – wyszep­tał sta­rzec, po czym pod­niósł rękę w geście poże­gna­nia.

Mahir wyszedł z domu na chod­nik i cią­gle obró­cony w stronę imama odma­chał. Sta­rzec cały czas stał w otwar­tych drzwiach i odpro­wa­dzał go prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Mło­dzie­niec skrę­cił za róg budynku, wci­snął ręce do kie­szeni kurtki. Z pochy­loną głową szedł, nie zwa­ża­jąc na ulicę, pojazdy i prze­chod­niów. Głowa mu pul­so­wała, jakby miała eks­plo­do­wać. Im bli­żej był domu wuja, tym bar­dziej był pewny, co dzi­siaj uczyni…

Noc była ciemna, bez­k­się­ży­cowa, a w lesie było wil­gotno po cało­dnio­wym desz­czu. Duk­tem leśnym wysy­pa­nym czar­nym kamie­niem węgiel­nym pod­je­chał ciem­no­zie­lony opel astra typu hatch­back i zatrzy­mał się kil­ka­na­ście metrów od sta­rej leśnej restau­ra­cji na gra­nicy Rudy Ślą­skiej i Kato­wic. Był bez tablic reje­stra­cyj­nych, zga­sił sil­nik i świa­tła. Puste ramki po tablicy reje­stra­cyj­nej z bia­łym napi­sem „Ser­wis – Opel Śro­dula” to jedyne, co rzu­cało się w oczy, kiedy się patrzyło na pojazd w ciem­no­ści. Na zjeź­dzie z duktu leśnego w wyso­kiej leśnej tra­wie stał już zapar­ko­wany drugi, czarny, opel astra w wer­sji sedan, rów­nież bez tablic reje­stra­cyj­nych. Drzwi obu samo­cho­dów się otwo­rzyły i w zupełną ciem­ność wysia­dło ośmiu męż­czyzn.

– Trze­cia trzy­dzie­ści pięć – zako­mu­ni­ko­wał jeden z nich.

Nikt mu nie odpo­wie­dział. Z bagaż­nika auta, które przy­je­chało, dwóch męż­czyzn wyjęło dwa KBK AK 47 w wer­sji MS z roz­kła­daną kolbą meta­lową, któ­rej nie otwo­rzyli, oraz dwie strzelby typu Moss­berg. Broń podzie­lili bez słów pomię­dzy kom­pa­nów. Wszy­scy zgod­nie, jakby na komendę, wło­żyli czarne komi­niarki i wsie­dli do samo­cho­dów, po czym trza­snęli głu­cho drzwiami. Gdy auta zapa­liły sil­niki i włą­czyły reflek­tory, oka­zało się, że na leśnej dro­dze około sześć­dzie­się­ciu metrów od nich stoi star­szy męż­czyzna. Był w kurtce moro, zie­lo­nym kape­lu­szu, spodniach wode­rach, na ple­cach miał zie­lony ple­cak, a w ręce dwie wędki. Patrzył wystra­szony w ich kie­runku, ale ośle­piały go świa­tła reflek­to­rów.

Wszyst­kich ta sytu­acja zasko­czyła. Samo­chody nie ruszały się przez dłuż­szą chwilę, a ich kie­rowcy ocze­ki­wali, że nie­zna­jomy węd­karz sam odej­dzie. Strach oraz nie­ty­powa sytu­acja zadzia­łały jed­nak odwrot­nie. Węd­karz stał jak wryty, wręcz spa­ra­li­żo­wany. Samo­chody po chwili wolno ruszyły. Nie­zna­jomy cof­nął się dwa kroki w stronę rowu przy dro­dze. Odwró­cił się twa­rzą w stronę lasu w ocze­ki­wa­niu na to, co się wyda­rzy. Samo­chody cicho prze­to­czyły się obok niego na wol­nych obro­tach. Czarny żwir drogi zgrzy­tał pod naci­skiem opon. Twa­rze w komi­niar­kach odpro­wa­dziły nie­zna­jo­mego wzro­kiem. To racjo­nalne zacho­wa­nie węd­karza uwol­niło pasa­że­rów aut od pod­ję­cia jakiejś decy­zji.

Po wyje­cha­niu z lasu na ulicę pojazdy ruszyły ostro w kie­runku cen­trum Cho­rzowa. Bocz­nymi ulicz­kami osie­dlo­wymi, uni­ka­jąc głów­nych cią­gów komu­ni­ka­cyj­nych, doje­chali po dwu­dzie­stu minu­tach do klubu noc­nego Pie­kiełko. Klub, jak wiele takich miejsc, zara­biał głów­nie w week­en­dowe noce. Muzyka dud­niła głu­cho aż na ulicy. Za klu­bem znaj­do­wało się stare osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Nie­gdyś eli­tarne miej­sce zamiesz­ka­nia lokal­nych dygni­ta­rzy, obec­nie było szare i bez wyrazu. W domu na początku uliczki pod nume­rem jeden funk­cjo­no­wał nie­ofi­cjalny dom publiczny klubu Pie­kiełko. Była to typowa kostka, pokryta sza­rym tyn­kiem, bez żad­nej fine­zji archi­tek­to­nicz­nej, rodem wprost z PRL-u. Budy­nek nie miał ozna­czeń ani szyl­dów, tylko numer. Adres ten był dobrze znany ślą­skim eli­tom, chęt­nie korzy­sta­ją­cym z pro­sty­tu­cji. Samo­chody bez tablic zapar­ko­wały na wyłą­czo­nych świa­tłach pra­wie pod oknami bur­delu. Dwóch męż­czyzn szybko wybie­gło z pierw­szego pojazdu i sta­nęło po prze­ciw­le­głych rogach sza­rego klocka, aby móc kon­tro­lo­wać wszyst­kie okna oraz drzwi pro­wa­dzące do środka. Dzięki temu nikt nie mógł dostać się wewnątrz oraz, co naj­waż­niej­sze, nie wyjść bez ich wie­dzy. Sze­ściu pozo­sta­łych wtar­gnęło bie­giem do klatki scho­do­wej, która była otwarta. Przy bufe­cie, a raczej recep­cji, nie było żad­nego ochro­nia­rza. Obstawa zoba­czyła w moni­to­ringu, co się dzieje, i ucie­kła gdzieś w głąb budynku, gdzie cze­kała na roz­wój wypad­ków.

Męż­czyźni wbie­gli na pierw­sze pię­tro po scho­dach z lastryka. Pię­cio­ki­lo­wym mło­tem ude­rzyli w dru­gie drzwi po pra­wej. Zamek nie był zamknięty, więc wtar­gnię­cie sze­ściu ban­dy­tów do środka wyszło efek­tow­nie. Dwóch trzy­ma­ją­cych kała­chy i dwóch moss­bergi wyce­lo­wało w osoby będące w pokoju. Kolej­nych dwóch rzu­ciło się natych­miast na klienta, który leżał w bia­łym szla­froku na dużym owal­nym łóżku i fil­mo­wał tele­fo­nem dziew­czynę. Pokój był urzą­dzony w bor­dowo-fio­le­to­wych kolo­rach. Pod sufi­tem świe­ciło nastro­jowe czer­wone świa­tło, a gdzie­nie­gdzie paliły się małe świeczki na fajan­so­wych pod­staw­kach. Na środku pokoju zamon­to­wane było okrą­głe pod­wyż­sze­nie ze sta­lową chro­mo­waną rurką aż do sufitu. Na tej nie­co­dzien­nej sce­nie wił się sek­sowny rudzie­lec w samych strin­gach i w czer­wonej kociej masce na twa­rzy, o dłu­gich krę­co­nych wło­sach i biu­ście w roz­mia­rze C, ozdo­bio­nym świe­cą­cym bro­ka­tem.

– Panienka spier­dala na łóżeczko – powie­dział spo­koj­nie, w pełni kon­tro­lu­jąc sytu­ację, jeden z napast­ni­ków z kała­chem.

Kobieta bez słowa prze­sko­czyła na łóżko i sia­dła za klien­tem. Domy­śliła się, że to on jest celem nie­spo­dzie­wa­nej wizyty. Wzięła poduszkę, poło­żyła ją na kola­nach i przy­ci­snęła do niej twarz. Napast­nicy dostrze­gli ten gest mani­fe­stu­jący, że lala nie chce kło­po­tów.

Dwóch naj­wyż­szych chwy­ciło obu­rącz klienta za nogi. Ścią­gnęli go z łóżka, wyry­wa­jąc mu przy oka­zji tele­fon iPhone 8 z rąk. Klient spadł z łoża i ude­rzył poty­licą o pod­łogę. Otrzy­mał kilka kop­nia­ków, a następ­nie został posta­wiony do pionu przy rurce, przy któ­rej jesz­cze przed chwilą była panienka. Napast­nicy przy­tro­czyli mu ręce czarną taśmą do rury, wysoko ponad głową. Kil­ka­na­ście razy owi­nięte taśmą sku­tecz­nie go unie­ru­cho­miły. Męż­czy­zna otrzy­mał kilka ude­rzeń w plecy kol­bami. Jęczał z bólu, ale nie wołał o pomoc. Strach go sku­tecz­nie spa­ra­li­żo­wał.

Reszta napast­ni­ków demon­stra­cyj­nie pozrzu­cała w tym cza­sie z komód oraz pó­łek lampy, lustra i fajan­sowe dodatki. Z ubra­nia wiszą­cego na krze­śle jeden z gang­ste­rów wycią­gnął port­fel, a przy oka­zji zna­lazł klu­czyki do audi Q7. Port­fel przej­rzał sta­ran­nie, zakładkę po zakładce. Niczego nie zabie­ra­jąc, rzu­cił w stronę kobiety na łóżku.

– Czy pan mece­nas Jan Żur? – usły­szał nagle spo­kojne pyta­nie jed­nego z napast­ni­ków.

– Tak! Ale o co cho­dzi? – zapy­tał zasko­czony. – Nie chcę mieć pro­ble­mów! – wykrzy­czał z bólem.

– Już je, kurwa, masz! – rzu­cił inny męż­czy­zna.

– Gdzie jest ta kurwa All, twój klient?! – zapy­tał trzeci ban­dzior, przy­sta­wia­jąc moss­berga do ust mece­nasa i pró­bu­jąc mu wci­snąć lufę do środka.

Pozo­stali szybko prze­szu­ki­wali zaka­marki pokoju, spo­glą­dali za okno i od czasu do czasu bili ofiarę pię­ściami po całym ciele.

– Nie wiem. Ja go tylko repre­zen­tuję! – wykrzy­czał zde­spe­ro­wany.

Posy­pały się kop­niaki, a ude­rze­nia kol­bami w plecy i żebra były sil­niej­sze niż do tej pory. Czwarty oprych prze­ła­do­wał osten­ta­cyj­nie kała­cha i przy­ło­żył go do skroni ofiary.

– Odsuń się! – krzyk­nął do swo­jego kom­pana, co suge­ro­wało, że wystrzał może go przy­pad­kiem tra­fić, jeśli będzie stał po dru­giej stro­nie ofiary.

Męż­czyź­nie w szla­froku ze stra­chu spa­dły nogi z pod­wyż­sze­nia. Osu­nął się w dół, wisząc tylko za nad­garstki przy­kle­jone taśmą do rurki, a na kole pod­stawy poja­wił się kałuża.

– On przy­jeż­dża z Nie­miec autem w ostatni czwar­tek mie­siąca… Spo­tka się ze swoją kon­ku­biną chyba na gro­bie swo­jej babci w Zawier­ciu na cmen­ta­rzu komu­nal­nym… – mówił ner­wowo, po czym zła­pał oddech. – Jego kon­ku­bina pani Adriana ma go zabrać do mnie na spo­tka­nie w Kato­wi­cach. Miej­sca jesz­cze nie znam. To ona ma mi je podać przez tele­fon. – Zaczął pła­kać – To oni mają do mnie dzwo­nić! Naprawdę nic wię­cej nie wiem! – Cicho szlo­chał.

– Nie zabi­jemy cię, ale jak go ostrze­żesz, to na pewno nie będzie tak miło jak dziś! – powie­dział jeden z męż­czyzn, który stał teraz oparty o ścianę przy wej­ściu.

– Obie­cuję. Nic nie powiem, nic nie powiem, nic nie powiem… – kwi­lił mece­nas.

Zama­sko­wani męż­czyźni wyszli spo­koj­nie z pokoju i zbie­gli scho­dami w dół. Wsko­czyli szybko do zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów. Dołą­czyli do nich ci dwaj, któ­rzy byli na czujce. Ruszyli osie­dlo­wymi ulicz­kami naj­szyb­ciej, jak się dało.

Kobieta pode­szła do pobi­tego męż­czy­zny, deli­kat­nie odkle­iła taśmę z jego rąk. On osu­nął się na podest i usiadł w swoim moczu.

– Kto to był? – zapy­tał bez emo­cji rudzie­lec.

– Nie wiem! Chyba kon­ku­ren­cja mojego klienta – wyszep­tał cicho mece­nas.

Samo­chody mknęły osie­dlo­wymi ulicz­kami. Nagle bez powodu przy­ha­mo­wały i sta­nęły jesz­cze w Cho­rzo­wie przy skle­pie z napi­sem „NOCNY 24”. Do okienka osie­dlo­wego skle­piku pode­szło dwóch ban­dy­tów z pierw­szego auta. Nie mieli już komi­nia­rek na gło­wach. Zamó­wili coś, a sprze­dawca podał im przez okienko dużą rekla­mówkę z napi­sem „Tyskie”. Samo­chody prze­je­chały za sklep, gdzie w ciem­no­ści wysie­dli z nich męż­czyźni. W ciszy wypili piwo, a puszki wyrzu­cili na trawę.

Po kwa­dran­sie od bie­siady za skle­pem samo­chody dotarły do cen­trum Kato­wic, gdzie wje­chały otwartą starą bramą na nie­oświe­tloną pose­sję wybru­ko­waną kostką. Pojazdy zapar­ko­wały obok sie­bie na miej­scach par­kin­go­wych wykre­ślo­nych białą farbą przy ścia­nie budynku. Kie­rowcy zga­sili sil­niki, a pasa­że­ro­wie bez słów wysie­dli. Jeden z kie­row­ców otwo­rzył bagaż­nik, zabrał dwa kara­biny oraz dwie strzelby i poszedł za innymi. Komi­niarki leżały poroz­rzu­cane na tyl­nej półce obu samo­cho­dów. Auta zostały zamknięte pilo­tem, co potwier­dziły świa­tła kie­run­kow­ska­zów. Cała ósemka zni­kła w uchy­lo­nych sta­lo­wych drzwiach, nad któ­rymi wid­niał na czer­wo­nej tablicy napis „Komi­sa­riat Poli­cji 1 w Kato­wicach”.

Anna obu­dziła się z dziw­nym bólem głowy, który pul­so­wał jakby w rytm jej biją­cego serca. Poczuła, jakby nagle ktoś zanu­rzył ją w lodo­wa­tej wodzie. Oblał ją chłód na całym ciele. Co się dzieje? – pomy­ślała. Po chwili zorien­to­wała się, że leży cał­kiem naga, niczym nie­przy­kryta. Gęsia skórka wysko­czyła jej na aksa­mit­nej skó­rze. W tej samej chwili poczuła nie­smak na wspo­mnie­nie ostat­nich chwil poprzed­niego wie­czoru. Skrzy­wiła się na samą myśl o nim. Świa­tło dodat­kowo wywo­łało ból oczu. Poranne słońce wdzie­rało się do pokoju przez duże okno bal­ko­nowe. Świa­tła było wystar­cza­jąco dużo, żeby doj­rzeć pozo­sta­ło­ści po pizzy oraz puszki po piwie Tyskie i Reds. Meble pamię­tały lata osiem­dzie­siąte, wypeł­nione były por­ce­la­no­wymi naczy­niami, książ­kami oraz wazo­nami z krysz­tału. Zapach papie­ro­sów pod­kre­ślał byle­ja­kość tej sytu­acji i miej­sca. Z tru­dem wstała, pode­szła do drzwi bal­ko­no­wych. Rozej­rzała się po pokoju. Zoba­czyła wtedy, że obok na łóżku pod kocem w czer­wone duże kwa­draty leży on.

Adam był jej nie­tra­fio­nym zauro­cze­niem sprzed kilku mie­sięcy. Otłusz­czony pseu­do­spor­to­wiec, który cho­dził na siłow­nię tylko dla szpanu. Odro­binę falu­jące włosy, bródka, ubra­nia od Tommy’ego Hil­fi­gera spra­wiły, że dała mu się pode­rwać na początku roku, kiedy była z kole­żan­kami w kato­wic­kim klu­bie Poma­rań­cza. Wyda­wał się elo­kwentny, gdy był trzeźwy, ale po alko­holu wycho­dziły z niego sek­si­stow­skie demony. Był z niego po pro­stu cham i pro­stak. Pra­co­wał na co dzień od siód­mej do pięt­na­stej w biu­rze komor­nika w Gli­wi­cach. Ni­gdy nie skoń­czył żad­nych stu­diów, a jego rola ogra­ni­czała się do przyj­mo­wa­nia pism oraz peten­tów przy wej­ściu. Jego cham­ski cha­rak­ter ide­al­nie paso­wał do roli zapory w dro­dze do komor­nika.

Anna prze­cią­gnęła się przed oknem bez żad­nej reflek­sji, czy ktoś to widzi. Dopiero po chwili się zawsty­dziła. A może fak­tycz­nie ktoś mnie zoba­czył? – pomy­ślała po chwili i na moment zapo­mniała o wczo­raj­szym wie­czo­rze.

Była młodą, wysoką blon­dynką o falu­ją­cych wło­sach do połowy ple­ców. Miała drobne, lekko opa­lone ciało. Jej wygląd mógł suge­ro­wać, że mnó­stwo czasu spę­dza w salo­nach pięk­no­ści. Tym­cza­sem jej uroda była cał­kiem natu­ralna. Swoje gęste włosy czę­sto zapla­tała w długi, gruby war­kocz. Z powodu fili­gra­no­wej figury i deli­kat­nych ruchów cza­sami trak­to­wano ją jak nasto­latkę. Taka pomyłka na ulicy, w skle­pie czy w urzę­dzie spra­wiała jej przy­jem­ność. Zawsze miło jest usły­szeć kom­ple­menty, tym bar­dziej że rzadko miała oka­zję je otrzy­my­wać.

Poprzed­niego dnia spo­tkała przy­pad­kowo Adama. Chciała przy tej oka­zji zakoń­czyć ich tok­syczny zwią­zek. Spo­tka­nie zamie­niło się w wyprawę do kina w CH Sile­sia City Cen­ter. Adam sam wybrał film bez kon­sul­ta­cji z Anią. Jak zwy­kle było to kino akcji, moto­ry­za­cji i wiel­kich pla­sti­ko­wych biu­stów. W sumie nie miał dla niego zna­cze­nia tytuł filmu, gdyż naj­waż­niej­sze były ska­czące, wybu­cha­jące samo­chody oraz pseu­do­bo­ha­te­ro­wie z dziew­czy­nami. Adam lubił taką tan­detę. Reszty fabuły naj­czę­ściej nawet nie rozu­miał, ale co tam, ważne, że były war­czące sil­niki i impo­nu­jące eks­plo­zje. Po kinie zaszli do pubu Grosz na Mariac­kiej w Kato­wi­cach, a potem wybrali się do jego miesz­ka­nia na osie­dlu Witosa. Alko­hol oraz wspo­mnie­nia dobrych dni zakoń­czyły się mecha­nicz­nym sek­sem bez emo­cji, któ­rego teraz żało­wała.

Anna ruszyła do obskur­nej łazienki, gdzie na ścia­nach była jesz­cze brud­no­żółta lam­pe­ria. U nikogo nie widziała ni­gdy takiego roz­wią­za­nia. Dla­czego on nie położy tu kafel­ków? – pomy­ślała. Wzięła długi prysz­nic za pół­prze­zro­czy­stą ceratą. Chciała zmyć z sie­bie tę noc, nie­strawne wspo­mnie­nia, zapach Adama oraz dać mu znać, że opusz­cza jego lokum. Po wyj­ściu z cia­snej łazienki liczyła, że w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu coś się będzie działo. Spo­dzie­wała się odgło­sów z kuchni, jakiejś poże­gnal­nej kawy bądź włą­czo­nego tele­wi­zora, ale niczego nie usły­szała. Weszła do dużego pokoju, gdzie spę­dziła noc, ale Adam na­dal leżał na wznak przy­kryty kocem i spał. Odsu­nęła nakry­cie z jego głowy.

– Może byś wstał i mnie przy­naj­mniej poże­gnał?!

Adam, zaci­ska­jąc powieki od nagłego świa­tła, spoj­rzał na nią po kilku sekun­dach.

– O co ci cho­dzi, źle ci było czy co…? – wyszep­tał bez emo­cji.

Te słowa prze­lały czarę gory­czy. Anna szarp­nęła gwał­tow­nie koc i narzu­ciła go na głowę Adama. Obró­ciła się i ener­gicz­nie ruszyła do przed­po­koju. Wci­snęła stopy w swoje spor­towe reeboki. Na pane­lach wytar­tych od butów i wyko­śla­wio­nych przez wil­goć leżał jej worek z sza­ro­zie­lo­nego mate­riału. Zacią­gnęła sznurki i zarzu­ciła go sobie na plecy. Prze­krę­ciła górny zamek, chwy­ciła za klamkę i otwo­rzyła drzwi na klatkę scho­dową. W tym samym momen­cie poczuła, że Adam szar­pie ją za worek, cią­gnie do tyłu i obej­muje ją wpół.

– Pusz­czaj! – krzyk­nęła Anna.

Adam rękoma zamknął uchwyt wokół niej. Wtedy ona pod­nio­sła gwał­tow­nie obie nogi do góry, oparła buty o fra­mugę drzwi i z całą siłą ode­pchnęła się od ramy. Napast­nik z impe­tem ude­rzył ple­cami o lustro po prze­ciw­nej stro­nie wąskiego przed­po­koju. Jęk­nął, wypusz­cza­jąc gwał­tow­nie powie­trze, czemu towa­rzy­szył brzęk tłu­ką­cego się lustra. Anna posta­wiła nogi na pod­ło­dze i sta­nęła pro­sto. Szybko uwol­niła się z uchwytu. Wyko­nała dyna­micz­nie pół obrotu na lewej nodze i zakoń­czyła go zblo­ko­waną pię­ścią na pod­bródku Adama. Usły­szała, jak zęby mocno o sie­bie ude­rzyły. Ofiara osu­nęła się, odsła­nia­jąc popę­kane i zakrwa­wione lustro. Anna chciała zadać drugi cios, ale nie był potrzebny. Popra­wiła worek na ple­cach i wyszła przez otwarte drzwi. W progu na chwilę zatrzy­mała się i odwró­ciła głowę. Adam sie­dział nagi, z zakrwa­wio­nymi ustami. Patrzył na nią z nie­na­wi­ścią, zasko­cze­niem i nie­do­wie­rza­niem.

– Ostatni raz się widzimy! – krzyk­nęła. – Nie pró­buj się ze mną kon­tak­to­wać!

Zbie­gła scho­dami w dół i wyszła z budynku. Wiatr na policz­kach oraz poranny zapach ulicy dodały jej ener­gii. Poczuła się, jakby roz­po­częła naresz­cie coś nowego, tak jak ten dzień, który się dopiero obu­dził. Była usa­tys­fak­cjo­no­wana z roz­woju poran­nych wypad­ków. Nie żało­wała już nawet nie­uda­nego wie­czoru. Na pobli­skim przy­stanku wsia­dła do nad­jeż­dża­ją­cego auto­busu, nie spoj­rzaw­szy nawet, co za numer. Chciała jak naj­szyb­ciej uciec z tego miej­sca.

Mece­nas po szyb­kim prysz­nicu ubie­rał się, sie­dząc na okrą­głym łóżku. Wcią­gał ner­wowo spodnie, zapi­nał guziki koszuli i roz­glą­dał się po pokoju. Za oknem wsta­wał świt, który ujaw­nił wygląd zde­mo­lo­wa­nego lokum. Ruda kobieta była już w bia­łym szla­froku. Stała przy oknie bal­ko­no­wym i paliła cien­kiego papie­rosa West Silver Super­slims, patrząc gdzieś w dal.

– Wię­cej tu nie przy­chodź! – krzyk­nęła nagle do męż­czy­zny. – Nie ma dla cie­bie tutaj miej­sca! Jesteś napięt­no­wany! Powiem, komu trzeba, żebyś wię­cej się nie poka­zy­wał. To porządny inte­res, a nie ban­dytka dla kuta­sów. – Patrzyła na niego pustymi oczami, bez lito­ści i jakie­go­kol­wiek zakło­po­ta­nia. Nie była już powabną dziew­czynką z noc­nej fan­ta­zji, tylko kobietą z cha­rak­te­rem.

Mece­nas po tych sło­wach prze­szu­kał port­fel. Zaczął wyj­mo­wać, a następ­nie liczyć bank­noty. Uło­żył pie­nią­dze na okrą­głym łóżku.

– Spier­da­laj ty i twoja forsa! – rzu­ciła sta­now­czo kobieta.

Mece­nas pozo­sta­wił jed­nak tysiąc zło­tych na łóżku. Liczył, że to go uchroni od gniewu wła­ści­cieli przy­bytku. Prze­szu­kał kie­sze­nie, ale nie zna­lazł tele­fonu ani klu­czy­ków do samo­chodu.

– Nie widzia­łaś mojego tele­fonu? – zapy­tał, ale kobieta nie zare­ago­wała, tylko paliła papie­rosa.

Wyszedł przez znisz­czone drzwi pokoju, roz­glą­da­jąc się ostroż­nie. Zszedł powoli na par­ter. Przy kon­soli stał łysy młody męż­czy­zna w czar­nej pod­ko­szulce z czer­wo­nym napi­sem KSW. Zoba­czył mece­nasa, ale nic nie powie­dział. Spoj­rzeli sobie w oczy. Ochra­niarz patrzył na niego tak, jak kat na ska­zańca.

– Do widze­nia! – powie­dział cicho mece­nas, ale nie docze­kał się odpo­wie­dzi.

Na chod­niku obok swo­jego nowego audi Q7 w kolo­rze czar­nej perły zauwa­żył iPhone’a z roz­bi­tym ekra­nem. To był bez wąt­pie­nia jego tele­fon. Domy­ślił się, że ban­dyci go zabrali, aby nie mógł zadzwo­nić po pomoc, a tutaj znisz­czyli, aby nie mógł ich wytro­pić. Schy­lił się, przy­klęk­nął, pod­niósł apa­rat i zaj­rzał prze­zor­nie pod auto. Nie wie­dział, dla­czego to zro­bił, ale wyda­wało mu się to natu­ralne. Spo­dzie­wał się, że znaj­dzie tam klu­czyki, ale ich nie było. Pomy­ślał też o bom­bie, ale natych­miast odrzu­cił ten sce­na­riusz. Pod­niósł się z kolan, rozej­rzał po budzą­cej się do życia dziel­nicy i popra­wił ubra­nie. Na ulicy nikogo jesz­cze nie było. Poszedł chod­ni­kiem w stronę głów­nej alei na przy­sta­nek auto­bu­sowy, ale miał nadzieję, że zatrzyma jakąś poranną tak­sówkę. Przy­sta­nek był jakieś pięć­set metrów za rogiem, więc miał czas na prze­my­śle­nie noc­nych wyda­rzeń. Zaczął się trząść ze stra­chu, cho­ciaż pora­nek był w miarę cie­pły.

Po kilku minu­tach pod­szedł do przy­stanku, na któ­rym były dwie kobiety oraz młody męż­czy­zna. Kobiety stały razem w głębi wiaty, gdzie roz­ma­wiały, gesty­ku­lu­jąc dłońmi, a męż­czy­zna przed nimi pogrą­żony był w lek­tu­rze poran­nej prasy. Mece­nas sta­nął przy kra­wę­dzi jezdni i wypa­try­wał tak­sówki. Nagle czy­ta­jący gazetę męż­czy­zna pod­szedł do mece­nasa i zaczął z rosyj­skim akcen­tem czy­tać na głos:

– Astro­no­miczne Byki w tym tygo­dniu powinny mniej czasu poświę­cać na pracę zawo­dową i nie pro­wa­dzić przez tele­fon zbęd­nych roz­mów z klien­tami. Powinny zwra­cać uwagę na oto­cze­nie, aby nie spo­tkało ich jakieś nie­szczę­ście. Dzięki temu zapo­bie­gną kło­po­tom…

Męż­czy­zna skoń­czył i spoj­rzał w oczy mece­na­sowi.

– Cie­kawy horo­skop – powie­dział, zło­żył gazetę w rulon, ude­rzył nim w udo dwa razy, a następ­nie dodał: – W horo­skopy trzeba wie­rzyć.

Jakby ni­gdy nic prze­szedł przez ulicę i znik­nął w bra­mie fami­loka naprze­ciwko. Mece­nas rozej­rzał się za ewen­tu­al­nymi świad­kami lub pomocą, ale uznał, że kobiety nie mogły tego sły­szeć, ponie­waż na­dal roz­ma­wiały. Stał jak zaklęty przez parę minut. Po chwili zatrzy­mał nad­jeż­dża­jącą tak­sówkę. Było to stare gra­na­towe audi A4. Wsiadł do niego pospiesz­nie, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony i ponow­nie spoj­rzał w bramę fami­loka.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał star­szy kie­rowca.

– Do przodu, dokąd­kol­wiek – odpo­wie­dział mece­nas.

Tak­sówka powoli ruszyła, włą­cza­jąc się w poranny ruch.

Ozil Mukba był nie­zbyt wyso­kim, krę­pym męż­czy­zną o ciem­nej kar­na­cji. Miał wygo­loną głowę i krótką trój­kątną bródkę. Wie­lo­krot­nie był mylony z oby­wa­te­lem Czar­nego Lądu. Nie­stety, jak sam cza­sami mawiał w takich sytu­acjach, ni­gdy nie był w Afryce. Ozil był Albań­czy­kiem, który miał korze­nie libij­skie. Jego ojciec na stu­diach w Tira­nie poznał jego matkę, młodą Albankę, i wkrótce Ozil przy­szedł na świat. Rodzice w socja­li­stycz­nej Alba­nii pro­wa­dzili drobne inte­resy, han­dlu­jąc, czym się dało. Dla syna zapra­gnęli lep­szej przy­szło­ści niż to, co ofe­ro­wały Libia czy Alba­nia. Uzbie­rali wystar­cza­jącą ilość pie­nię­dzy, by łapów­kami zagwa­ran­to­wać pier­wo­rod­nemu wyjazd na stu­dia do lep­szego świata, do Pol­ski. Pra­gnęli, aby syn został leka­rzem.

Ozil w Kra­ko­wie poznał piękną drobną sza­tynkę z Czę­sto­chowy. Po roku poja­wiło się pierw­sze dziecko, a po następ­nym dru­gie i tak Ozil zało­żył rodzinę w Pol­sce. Nie­spo­dzie­wa­nie sys­tem socja­li­styczny z dnia na dzień prze­stał ist­nieć, co pozwo­liło mu pozo­stać bez żad­nych kon­se­kwen­cji w Pol­sce. Nie musiał odra­biać stażu lekar­skiego w Alba­nii, a co naj­waż­niej­sze, nie musiał zwra­cać pie­nię­dzy za edu­ka­cję na obczyź­nie. Rodzice pozo­stali w Tira­nie, a po zmia­nach gospo­dar­czych i ustro­jo­wych zaczęli pro­wa­dzić sto­łeczną sieć tele­wi­zji kablo­wej NOVA oraz uru­cho­mili firmę tak­sów­kową przy lot­ni­sku. Wio­dło im się dobrze, więc mogli pomoc finan­sowo Ozi­lowi w nowej roli głowy rodziny.

Pol­ska rze­czy­wi­stość początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych nie roz­piesz­czała. Ozil jako lekarz nie potra­fił dosto­so­wać się do pol­skich realiów kul­tu­ro­wych i praw­nych. Mnó­stwo dyżu­rów, nocne zmiany, coraz więk­sze wyma­ga­nia kie­row­nic­twa oraz brak wol­nych waka­tów w obrę­bie jego spe­cja­li­za­cji spra­wiły, że wybrał inną, łatwiej­szą drogę. Zwol­nił się ze szpi­tala powia­to­wego i pod­jął się roli leka­rza w hospi­cjum Świę­tej Bar­bary w małej miej­sco­wo­ści pod Czę­sto­chową. Obiekt pro­wa­dziły kato­lic­kie sio­stry. Budy­nek był nowo­cze­sny, luk­su­sowy, z dobrze przy­go­to­wa­nym per­so­ne­lem. Nie była to pla­cówką tania i nie dla każ­dego. Ozil wraz ze współ­pra­cow­ni­kami zaj­mo­wał się tam lecze­niem obja­wo­wym. Tak naprawdę głów­nie poda­wał leki prze­pi­sane przez innych oraz przy­kle­jał pla­stry prze­ciw­bó­lowe, aby ulżyć w cier­pie­niu sta­rym i scho­ro­wa­nym pacjen­tom. Lubił dużo mówić, słu­chać oraz roz­ma­wiać z pen­sjo­na­riu­szami, więc był lubiany. Kie­row­nic­two ośrodka doce­niało jego pracę, ale też przed­sta­wiało w mediach infor­ma­cję, że pomimo kościel­nego cha­rak­teru obiektu zatrud­nia leka­rza muzuł­ma­nina. Ozil godził się na to, by być dowo­dem tole­ran­cji Kościoła, a co za tym idzie, odwró­cić uwagę od przy­ziem­nych spraw, jak kil­ku­ty­sięczny koszt pobytu w ośrodku. Wia­domo było, że nie­wiel­kie renty i eme­ry­tury nie wystar­czały na opła­ce­nie comie­sięcz­nych fak­tur za pobyt. Nie­jed­no­krot­nie do rachun­ków musiały się dorzu­cać dzieci pen­sjo­na­riu­szy, aby rodzice god­nie mogli spę­dzić ostat­nie dni życia.

Ozil przed popo­łu­dniową wizytą w ośrodku wybrał się na tar­go­wi­sko w Kło­bucku. Było to małe mia­steczko z jed­nym ron­dem, kościo­łem oraz pla­cem, który raz w tygo­dniu zmie­niał się w tar­go­wi­sko. Od rana stało tam mnó­stwo stra­ga­nów z warzy­wami, owo­cami, meblami, narzę­dziami, rośli­nami, a nawet zwie­rzę­tami. Pełno ludzi, gwar, hałas, tygiel zapa­chów. Lubił ten pol­ski, prza­śny han­del na tar­go­wi­sku. Przy­po­mi­nało mu to ojczy­znę, gdy z matką robił zakupy na targu ryb­nym czy warzyw­nym.

Miał ulu­bione stra­gany, gdzie co tydzień robił pod­sta­wowe zakupy u swo­ich ulu­bio­nych sprze­daw­ców. Zacze­piał ich, zaga­du­jąc na różne tematy, jak pogoda, towar, zdro­wie, a nawet poli­tyka. Jego orien­talny, nie­tu­zin­kowy wygląd oraz śmieszny akcent zacie­ka­wiały sprze­daw­ców oraz spra­wiały, że chęt­nie poświę­cali czas na roz­mowę. Sprze­dawcy zwy­kle twier­dzili, że trzy­mali ten towar tylko dla niego. Cza­sami uciął sobie poga­wędkę, pijąc tanią małą kawę w papie­ro­wym kubku. Tym razem nie było ina­czej.

Kiedy wcho­dził na plac, poczuł zapa­chy cie­płej kieł­basy z duszoną cebulą ze sto­isk gastro­no­micz­nych. Obszedł całe tar­go­wi­sko swoim zwy­cza­jo­wym szla­kiem, aby po trzech kwa­dran­sach dotrzeć do sprze­dawcy warzyw, u któ­rego kupo­wał żurek, nie wie­dzieć czemu zawsze wle­wany do butelki po alko­holu. Lubił jego smak i odpo­wia­dała mu domowa pro­duk­cja wyrobu. Sprze­dawca był wyso­kim blon­dy­nem z grzywką opa­da­jącą na oczy, w sza­rym swe­trze z dużą dziurą na łok­ciu. U pasa zawsze miał otwartą nerkę, z któ­rej wysta­wały bank­noty. Ozil znał sprze­dawcę z widze­nia, dla­tego cza­sami dłu­żej u niego zaba­wił.

– Dzień dobry! – przy­wi­tał się uśmiech­nięty z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem cudzo­ziemca.

– Dzień dobry, panie dok­to­rze – odpo­wie­dział mu zre­zy­gno­wa­nym gło­sem męż­czy­zna.

– Co się stało? – Ozil zauwa­żył smu­tek sprze­dawcy.

– A, wczo­raj pocho­wa­łem ojca.

– Przy­kro mi – odparł zasko­czony Ozil. Odcze­kał chwilę, bo nie wie­dział, co powie­dzieć. – A ile tata miał lat? – zapy­tał poważ­nym tonem.

– Za mie­siąc skoń­czyłby osiem­dzie­siąt dzie­więć – odparł męż­czy­zna.

– Mógł jesz­cze pożyć ku ucie­sze wnu­ków – dodał stra­pio­nym gło­sem Ozil.

– Pew­nie, że mógł, ale cho­ro­wał od lat – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna. – Cier­piał. Nie było jak mu pomóc.

Ozil poki­wał ze współ­czu­ciem głową.

– Może mi pan zwa­żyć kilo­gram tych pomi­do­rów? – Wska­zał pal­cem na skrzynkę. Nie potrze­bo­wał ich, ale w ten spo­sób zamie­rzał zakoń­czyć tę smutną kon­wer­sa­cję. Sprze­dawca wrzu­cił kilka pomi­do­rów do pla­sti­ko­wej torebki i poło­żył ją na wadze.

– Kilo dwa­dzie­ścia może być?

Ozil poki­wał głową, szu­ka­jąc w port­felu pie­nię­dzy

– Pan jesz­cze u Świę­tej Bar­bary? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie sprze­dawca.

– Tak, cały czas – odparł Ozil. – Tam też mam dużo pracy.

– Tak, tak. Na pewno jest dużo, takie czasy. – Zamy­ślił się męż­czy­zna, licząc pie­nią­dze i wyda­jąc resztę.

Ozil zawsze lubił opo­wia­dać o swo­jej pracy, ale uznał, że w tej sytu­acji nie wypada mówić o tych, któ­rzy mają jesz­cze szansę, i nie roz­wi­jał tematu. Poże­gnał się ser­decz­nie ze sprze­dawcą i wró­cił na zatło­czony par­king.

Anna na klatce scho­do­wej czte­ro­pię­tro­wego bloku w Cho­rzo­wie-Bato­rym spo­tkała swo­jego sąsiada Roberta. Miesz­kał sam naprze­ciwko miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wała. Robert był mło­dym kawa­le­rem pra­cu­ją­cym w poli­cji, co wie­działa od sąsia­dów. Miał jakieś sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, ciemne krót­kie włosy, zawsze był ogo­lony, schlud­nie ubrany, ale bez mar­ko­wych fajer­wer­ków jak Adam. Nic wię­cej o nim nie wie­działa. Zaob­ser­wo­wała jego nocne wyj­ścia i powroty, gdyż towa­rzy­szyły temu inne osoby, samo­chody przy­jeż­dża­jące na par­king przed blo­kiem, a cza­sami zamie­sza­nie na klatce scho­do­wej. Kie­dyś jeden ze star­szych sąsia­dów nazwał go taj­nia­kiem i to wszystko, co było jej wia­domo o loka­to­rze z naprze­ciwka.

Dzi­siaj, wcho­dząc do budynku, Robert jak zwy­kle prze­pu­ścił ją przo­dem. Następ­nie spoj­rzał na nią w taki spo­sób, że bez wni­kli­wej ana­lizy Anna wie­działa, że mu się podoba. Chciał to chyba ukryć, ale nie potra­fił tego sku­tecz­nie zro­bić. Za każ­dym razem Annie spra­wiało przy­jem­ność, gdy męż­czy­zna patrzył na nią jak na kobietę. Dzi­siaj jed­nak Robert chyba był pod­pity.

– Dzień dobry, sąsiadko – powie­dział nie­ty­powo, beł­ko­tli­wie.

– Dzień dobry, sąsie­dzie – odparła w tym samym stylu z uśmie­chem.

– Czy mogę zapro­po­no­wać poranną kawkę? – wymam­ro­tał.

Anna mało nie par­sk­nęła śmie­chem, gdyż lek­kie zato­cze­nie się sąsiada przy porę­czy pierw­szego pię­tra potwier­dziło, że jest nie­trzeźwy.

– Panie Rober­cie, może innym razem. Dzię­kuję.

Wcho­dząc na dru­gie pię­tro, Robert odparł krótko, wręcz nie­by­wale szcze­rze:

– Warto było spró­bo­wać… – powie­dział roz­bra­ja­jąco roz­luź­niony Robert. Prze­rwał wypo­wiedź na oddech, uśmiech­nął się sze­roko, obró­cił nie­zgrab­nie na pię­cie i ostat­kiem sił dodał: – Idę spać, dobra­noc.

– Dobra­noc – odparła Anna z uśmie­chem.

Po wej­ściu do swo­jego miesz­ka­nia spoj­rzała jesz­cze przez wizjer, czy jej sąsia­dowi udało się otwo­rzyć drzwi klu­czem pod wpły­wem alko­holu. Po kilku pró­bach dał radę i znik­nął w ciem­nym kory­ta­rzu swo­jego miesz­ka­nia. Zamknęła wizjer ostroż­nie. Zdjęła buty i rzu­ciła worek na pod­łogę. Pode­szła do wiel­kiego lustra na sza­fie. Patrzyła długo w odbi­cie. Zoba­czyła blond dziew­czynę z pod­krą­żo­nymi oczami, bez maki­jażu, w wor­ko­wa­tym gol­fie bordo, który kupiła sobie na wycieczce do Bruk­seli, oraz dżin­sach rur­kach ze sklepu z uży­waną odzieżą. Bose stopy dopeł­niały obraz nie­zbyt zadba­nej mło­dej kobiety, a mimo to sąsiad chciał z nią wypić kawę. Roze­śmiała się na głos, patrząc na­dal w lustro. Przez chwilę zoba­czyła sie­bie w odbi­ciu odro­binę inną, jesz­cze młod­szą, może nawet atrak­cyj­niej­szą? To chyba tę sąsiadkę chciał zapro­sić Robert, prze­szło jej przez myśl.

Poczuła dziwne cie­pło oraz spo­kój, które skło­niły ją, aby tak jak sąsiad poło­żyć się spać. Krótką wizytę w łazience poświę­ciła na zdję­cie ubra­nia, wrzu­ce­nie go do kosza na pra­nie, nało­że­nie odro­biny kremu na twarz i pod oczy. Przyj­rzała się sobie przez chwilę w lustrze. Wyszła z łazienki do małej sypialni. Poło­żyła się do spa­nia jak zwy­kle w swo­jej ulu­bio­nej fio­le­to­wej halce z Trium­pha. Wtu­liła się w poduszkę, przy­kryła puszy­stym kocem. Czuła się znowu jak atrak­cyjna kobieta. Myśląc o tym, zasnęła.

Pomiesz­cze­nie ozna­czone nume­rem pięć na par­te­rze komi­sa­riatu przy­po­mi­nało coś pomię­dzy jaski­nią potwora a tajem­nicą Enigmy. Nie­któ­rzy poli­cjanci innych pio­nów stra­szyli swo­ich peten­tów, świad­ków i zatrzy­ma­nych, że jeśli nie będą współ­pra­co­wali czy zezna­wali, to tra­fią wła­śnie tam. Z kolei mło­dzi funk­cjo­na­riu­sze po usły­sze­niu kil­ku­dzie­się­ciu opo­wia­dań o her­me­tycz­nej eki­pie, nie­na­wi­dziło jej człon­ków, a jed­no­cze­śnie pra­gnęło do nich dołą­czyć. Krzy­żówka ognia z wodą, pie­kła z nie­bem, to było to, co można było odczu­wać, gdy się o nich mówiło. Nie­chęć nie­któ­rych osób była tak głę­boka, że nawet nie bali się dono­sić na nich do komen­danta komi­sa­riatu, aby im zaszko­dzić. Jesz­cze inni cie­szyli się, gdy mogli tam wejść choćby na chwilę. Pomiesz­cze­nie numer pięć po otwar­ciu drzwi pro­wa­dziło do dwóch małych iden­tycz­nych pokoi. Jeden wyło­żony był drew­nianą okła­dziną i prze­siąk­nięty tyto­niem, a drugi miał surowe, beto­nowe ściany. Wypo­sa­że­nie obu pokoi było pra­wie iden­tyczne. Stały tam biurka oraz szafy pan­cerne na doku­menty, zamy­kane na zamki paten­towe z widoczną plombą na każ­dych drzwiach.

Była czter­na­sta pięć na zega­rze wiszą­cym na ścia­nie nad drzwiami, gdy do pokoju wkro­czyła druga zmiana – sier­żant Michał Zapora, star­szy poste­run­kowy Jan Gnat, star­szy sier­żant Zbi­gniew Wró­bel i aspi­rant Ryszard Wilk. Weszli tam weseli, śmie­jąc się z jakie­goś dow­cipu. W pokoju pierw­szym na krze­słach cze­kali na nich kole­dzy z ran­nej zmiany, aspi­rant szta­bowy Jerzy Koniecko, sier­żant szta­bowy Krzysz­tof Romb, star­szy aspi­rant Adrian Cier­pisz i aspi­rant szta­bowy Robert Woź­niak.

– I co, już po robo­cie? Wycho­dzi­li­ście gdzieś dzi­siaj? – rzu­cił z prze­ką­sem Janek.

– Wal się – rzu­cił Adrian.

Wszy­scy par­sk­nęli śmie­chem.

– Przy­szli­śmy dopiero na dzie­siątą trzy­dzie­ści – zako­mu­ni­ko­wał spo­koj­nie Robert. – Po nocce to i tak dobry wynik.

Zby­szek pod­szedł do półki z czaj­ni­kiem, nalał do niego wody. W tym cza­sie Michał roz­sta­wił cztery różne kubki i wsy­pał do nich po dwie czu­bate łyżeczki mie­lo­nej kawy Fort. Jerzy z Ryś­kiem zapa­lili papie­rosy, a po chwili zady­mili cały pokój.

– Kurwa! – wark­nął Krzysz­tof. – Musi­cie teraz jarać?

Ale nie zro­biło to na nikim wra­że­nia. Zanim Zby­szek zdo­łał zalać czwarty kubek z kawą, a pokój wypeł­nił się zapa­chem zapa­rza­nego napoju, w drzwiach sta­nął komen­dant komi­sa­riatu. Wysoki, szczu­pły pięć­dzie­się­cio­la­tek w bia­łej koszuli i gra­fi­to­wej mary­narce. Czaszka, gdyż tak o nim mówili, pra­co­wał w poli­cji od trzy­dzie­stu lat, cały czas w tym samym komi­sa­ria­cie. Zaczy­nał od sze­re­go­wego mili­cjanta, dziel­ni­co­wego, a póź­niej kry­mi­nal­nego. Awan­so­wał na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, po zmia­nach ustro­jo­wych. Wszy­scy widzieli, że lubił to, co robił, a co naj­waż­niej­sze, sza­no­wał i doce­niał dobrą poli­cyjną robotę.

– Co robi­cie? – zadał szybko pyta­nie bez zbęd­nych cere­gieli.

– Prze­ka­zu­jemy sobie… – zaczął zasko­czony Jerzy, ale nie skoń­czył, ponie­waż Czaszka pod­niósł rękę, mach­nął nią i prze­rwał jego wypo­wiedź.

– Zostaw­cie wszystko. Dosta­łem infor­ma­cję od bar­dzo sta­rego źró­dła o skra­dzio­nym samo­cho­dzie. Auta to prio­ry­tet naszej woje­wódz­kiej, więc mamy szansę na dobrą punk­ta­cję – prze­rwał na chwilę i wska­zał na kubki, suge­ru­jąc, że też się chęt­nie napije.

Zby­szek od razu posta­wił dodat­kowy kubek, wsy­pał czu­batą łyżkę kawy i szybko zalał jesz­cze paru­jącą wodą. Posta­wił na biurku, do któ­rego już przy­siadł się komen­dant.

– Nie wiem, jakie auto będzie przy­wie­zione, ale przy­je­dzie dzi­siaj lub jutro do warsz­tatu w Cho­rzo­wie obok jakie­goś sta­rego tar­go­wi­ska. – Upił łyk kawy i skrzy­wił się, bo była gorąca. – Mam to zapi­sane w pokoju. Trzeba usta­lić, czy jest tam jeden czy wię­cej warsz­ta­tów, spraw­dzić, jak tego można przy­pil­no­wać. No i od dzi­siaj do soboty trzeba będzie się tam zaczaić. Samo­chód ma przy­je­chać po zamknię­ciu któ­rejś dys­ko­teki, co zawęża nam czas zasadzki.

– Cztery dni? – zapy­tał Robert. – Wszy­scy?

– Tak, wszy­scy – odparł komen­dant, odsta­wia­jąc kubek na biurko.

– No to trzeba zro­bić roz­po­zna­nie. Kto poje­dzie? – zapy­tał Jerzy, spo­glą­da­jąc na Roberta.

– Pojadę z Adim – odparł szybko. – Swoim samo­cho­dem, na wypa­dek gdyby znali nasze ope­ra­cyjne bun­kry.

Wszy­scy roze­śmiali się po tych sło­wach.

– Kto je tak ochrzcił? – zapy­tał komen­dant i upił następny łyk kawy.

– Ban­dziory. Te, które dwa lata temu kra­dły u nas samo­chody – odparł Robert – Pamięta komen­dant? – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, kon­ty­nu­ował: – Ci goście z Wro­cła­wia, któ­rych zatrzy­ma­li­śmy. Mieli pełno przy­go­to­wa­nych klu­czy­ków z ser­wisu samo­cho­do­wego z Woj­ska Pol­skiego w Cho­rzo­wie. Brali auta z par­kin­gów jak swoje. Mieli jakieś radio­te­le­fony, które prze­bi­jały na nasze czę­sto­tli­wo­ści i tam wła­śnie nazy­wali samo­chody ope­ra­cyjne bun­krami – skoń­czył Robert.

Znowu wszy­scy się roze­śmiali.

– Pamię­tam. – Poki­wał głową komen­dant. – Debile. Chcieli być cwani, a wpa­dli jak barany. – Wypił kolejny łyk kawy. – No dobra, to jedź­cie zoba­czyć, jak to wygląda.

Komen­dant, wycho­dząc z pokoju, odwró­cił się i dodał:

– Jestem pod tele­fo­nem cały czas. Jakby coś, to dzwoń­cie. Nawet w nocy.

Ozil przez pół godziny nie mógł wydo­stać się z par­kingu z powodu licz­nych klien­tów, któ­rzy zje­chali się na targ ze wszyst­kich okolicz­nych wsi. Stał jesz­cze kil­ka­na­ście minut w korku, zanim doje­chał do ronda i wyje­chał na główną ulicę swoim nowym, bia­łym lexu­sem RX. Ruszył z kopyta, gdy tylko wyje­chał z mia­sta na pro­sty odci­nek szosy. Chciał jak naj­szyb­ciej nad­ro­bić stra­cony czas i nie bacząc na ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści, doje­chać na dyżur. Po dro­dze wyprze­dził kilka samo­cho­dów, psio­cząc na ogra­ni­cze­nia oraz wol­niej­szych użyt­kow­ni­ków drogi. Wje­chał nie­mal z piskiem na par­king. Zatrzy­mał się przed wej­ściem do hospi­cjum na koper­cie par­kingowej przy słupku z napi­sem „lekarz”. Wysiadł szybko z samo­chodu, zabrał skó­rzaną torbę i pobiegł do głów­nego wej­ścia. Recep­cjo­nistka, widząc go z daleka, otwo­rzyła elek­tryczny zamek drzwi, wita­jąc go kiw­nię­ciem głowy.

Wbiegł na pierw­sze pię­tro, gdzie na wprost scho­dów był jego gabi­net. Szybko do niego wszedł. Gabi­net był obszerny i nie­źle wypo­sa­żony jak na taką pla­cówkę. Zaraz po wej­ściu wyjął z szafy biały kitel, na któ­rym wyha­fto­wane były jego imię, nazwi­sko oraz logo hospi­cjum. Spraw­nie zarzu­cił go na sie­bie. Z wie­szaka ścią­gnął ste­to­skop i powie­sił go na szyi. Tak przy­go­to­wany wró­cił spo­koj­nie na kory­tarz i nieco po cza­sie roz­po­czął obchód po salach. Sta­rał się nie spóź­niać do pracy, ponie­waż sio­stra Beata bar­dzo tego nie lubiła. Nie­wy­bred­nie komen­to­wała takie sytu­acje, czego Ozil nie zno­sił. Wszedł do pierw­szej sali po lewej stro­nie kory­tarza. Zdzi­wił się, że nikogo tam nie zastał, wszedł do dru­giej, gdzie też nikogo nie było. Wyszedł na kory­tarz, spoj­rzał w jedną stronę, w drugą i uświa­do­mił sobie nagle, że jest zbyt cicho. Ani gwaru, ani tele­wi­zo­rów po pro­stu cisza – pomy­ślał ze smut­kiem. Wie­dział, co to zna­czy. Taka cisza pano­wała zawsze, gdy ktoś z jego pod­opiecz­nych odcho­dził. Pojął to i ruszył powoli w stronę kaplicy na par­te­rze hospi­cjum. Szedł scho­dami zre­zy­gno­wany, smutny, wytrą­cony z rów­no­wagi. Docho­dząc do kaplicy, usły­szał modli­twy odma­wiane przez pen­sjo­na­riu­szy. Zaszkliły mu się oczy. Nie wie­dział, kogo tym razem dosię­gnęła śmierć. Zaj­rzał do środka, a na kata­falku, przy któ­rym paliła się duża gruba świeca, stała otwarta trumna. Poznał zmar­łego go od razu.

To był jego naj­młod­szy pacjent Edmund. Dostał się do ośrodka po wielu sta­ra­niach pół roku temu. Edmund Gło­śny, chło­po­ro­bot­nik, był z pobli­skiej wsi. Samotny wdo­wiec z dwoj­giem doro­słych dzieci, które miesz­kały na stałe w Irlan­dii. Dzięki ich pie­nią­dzom Edmund zna­lazł schro­nie­nie oraz opiekę pod koniec swo­ich dni. To on dzi­siaj doko­nał żywota. Nie nacie­szył się kom­for­tem ośrodka – pomy­ślał Ozil. Szkoda czło­wieka. Uro­nił łzę. Postał chwilę, wsłu­chu­jąc się w modli­twy pen­sjo­na­riu­szy, po czym, nie śpie­sząc się, wyszedł. Wró­cił noga za nogą do gabi­netu. Zamknął za sobą drzwi, sta­nął przy oknie, roz­ło­żyw­szy ręce z dłońmi obró­co­nymi do góry, zamknął na chwilę oczy i modlił się o duszę zmar­łego. Nagle bez puka­nia do gabi­netu weszła sio­stra Beata – wysoka, szczu­pła zakon­nica około pięć­dzie­siątki. Zauwa­żyła muzuł­mań­ski rytuał i skrzy­wiła się z dez­apro­batą.

– Znowu się pan spóź­nił! – krzyk­nęła. – Nie zapła­cimy panu za ten mie­siąc! Pod­pi­sze pan odbiór wypłaty, a my ja prze­zna­czymy na cele naszej wspól­noty!

Ozil odwró­cił się w jej stronę i popa­trzył na nią z żalem.

– Ja się teraz modlę.

– Nie zauwa­ży­łam, aby pan się modlił. Modlić to się cho­dzi do kościoła! – wrza­snęła i wyszła.

Drzwi trza­snęły z hukiem, aż Ozi­lowi zadzwo­niło w uszach. Mimo to dokoń­czył w mil­cze­niu modli­twę. Przez kwa­drans stał przy oknie, wpa­tru­jąc się w pola, i myślał o zmar­łym. Obró­cił się, poło­żył ste­to­skop na biurku, roz­piął powoli far­tuch. Zdjął go i odło­żył na fotel. Pod­szedł do meta­lo­wej szafy z czte­rema szu­fla­dami, oparł się o nią. Następ­nie otwo­rzył górną szu­fladę i wyjął z niej teczki z kar­tami roz­po­zna­nia. Sta­ran­nie prze­ło­żył je do swo­jego kuferka. Pod­szedł do biurka. Usiadł na chwilę w fotelu. Spraw­dził szafki i szu­flady. Pod lampką zauwa­żył kubek z foto­gra­fią żony z dziećmi, który kupił kie­dyś na wcza­sach we Wło­szech. Wziął go do ręki, po czym wło­żył ostroż­nie do swo­jego kuferka. Wycią­gnął z dru­karki białą kartkę. Poło­żył ją równo przed sobą. Wyjął wieczne pióro Par­ker z kie­szeni koszuli i na środku bia­łego arku­sza napi­sał: „Wypo­wie­dze­nie z pracy”, po czym skre­ślił jedno zda­nie o roz­wią­za­niu umowy ze skut­kiem natych­mia­sto­wym. Prze­czy­tał jesz­cze raz, po czym pod­pi­sał się z roz­ma­chem. Wycho­dząc z gabi­netu, spoj­rzał na niego, jakby żegnał się dobrym przy­ja­cie­lem na zawsze. Zbiegł szybko po scho­dach, nie zamy­ka­jąc drzwi. Pod­szedł do recep­cji, uśmiech­nął się do dyżu­ru­ją­cej kobiety, poło­żył na bla­cie klu­cze oraz doku­ment. Spoj­rzała na kartkę, ale zanim ją prze­czy­tała, leka­rza już nie było. Znik­nął tak szybko, jak się poja­wił. Gdy wyszła zza kon­soli na schody wej­ściowe, zoba­czyła jedy­nie, jak biały lexus wyje­chał na drogę z piskiem i znik­nął w alei drzew.

Anna obu­dziła się, gdy trzeci raz ode­zwał się jej tele­fon. Apa­rat wibro­wał, świe­cąc ekra­nem na poduszce obok.

– Słu­cham – rzu­ciła.

W słu­chawce usły­szała wyraźny głos ofi­cera dyżur­nego Jed­nostki Woj­sko­wej Koman­do­sów w Lublińcu. Znała ten głos, ale twa­rzy nie koja­rzyła.

– Pani Anna Kuna?

– Tak.

– Ofi­cer dyżurny JW 4101 porucz­nik Syl­we­ster Jasz­czuk. Pro­szę jak naj­szyb­ciej zamel­do­wać się w jed­no­stce. Ogło­szono alarm GAMMA.

– Przy­ję­łam! Coś jesz­cze? – zapy­tała zaspa­nym gło­sem.

– Nie, ale pro­szę być do godziny szes­na­stej, nie póź­niej.

– Dobrze, oczy­wi­ście.

Odło­żyła tele­fon na sto­lik obok łóżka. Zaspa­nym wzro­kiem roz­glą­dała się dookoła. Na ścia­nie wisiał okrą­gły zegar z białą tar­czą i dużymi cyframi, ale od kilku tygo­dni nie dzia­łał. Wyczer­pała się bate­ria, a wska­zówki tylko nie­zdar­nie podry­gi­wały. Nie miała czasu wło­żyć nowej, czego teraz żało­wała. Pocze­kała, aż jej oczy przy­zwy­czają się do świa­tła. Spoj­rzała jesz­cze raz na tele­fon, gdzie na mono­chro­ma­tycz­nym wyświe­tla­czu swo­jej nie­za­wod­nej sta­rej nokii 6510i zoba­czyła, że jest czter­na­sta dwa­dzie­ścia sześć.

– Ożeż kurwa! – prze­klęła gło­śno.

Usia­dła szybko na łóżku. Zakrę­ciło się jej w gło­wie tak, że aż jej pociem­niało w oczach. Po chwili wstała i poszła ener­gicz­nie do łazienki. Wzięła krótki prysz­nic, umyła zęby i zaplo­tła war­kocz. Wło­żyła swoją ulu­bioną, koron­kową i nie­przy­zwo­icie drogą bie­li­znę kupioną w butiku. To jedyna rzecz, którą musiała mieć zawsze na sobie, mimo że była zawo­do­wym żoł­nie­rzem od jede­na­stu lat. Taka bie­li­zna była wbrew regu­la­mi­nowi, ale dzięki niej czuła się kobieco.

Anna wstą­piła do woj­ska, gdy tylko zaczęto przyj­mo­wać do niego kobiety. Szybko oka­zało się, że kobieta musi swoje osią­gnię­cia udo­wad­niać wyraź­niej niż męż­czy­zna. W szkole cho­rą­żych było róż­nie, ale Anna w jed­nym była naprawdę dobra. Na strzel­nicy czuła się jak ryba w wodzie. Jedyny pro­blem sta­no­wiło nosze­nie cięż­kiego ekwi­punku, ale sama praca strzelca była przy­jemna. Naj­pierw Anna tra­fiła do jed­nostki che­micz­nej w Tar­now­skich Górach, ale nie czuła się tam dobrze. Robiła, co jej kazano, cze­ka­jąc na swoją szansę. Dostała ją kilka lat póź­niej, kiedy dowódcą JWK w Lublińcu został puł­kow­nik Wacław Franz, stary ofi­cer niskiego wzro­stu o blond wło­sach obstrzy­żo­nych na jeżyka oraz okrą­głej czer­wo­nej twa­rzy. Dobry żoł­nierz i cha­ry­zma­tyczna postać. Krzy­czał, wyma­gał, był bar­dzo wul­garny i zaro­zu­miały. Te cechy w woj­sku nie­któ­rych pro­wa­dziły do awansu, a innych grze­bały. Anna zgło­siła się do wer­bunku na spe­cjal­sów. Jed­nostkę cze­kały zmiany. Zbli­żał się czas, kiedy JWK miała stać się eli­tarną grupą bojową. Tam Anna została snaj­pe­rem.

Po kilku chwi­lach przy­go­to­wań ubrana w czarną kurtkę, spodnie moro, buty Bates do połowy łydki, z wor­kiem na ple­cach, ruszyła dziar­sko na par­king przy domu, gdzie stał jej srebrny daewoo matiz. Uży­wała go wyłącz­nie po to, by doje­chać do pracy. W innych spra­wach po mie­ście zawsze poru­szała się komu­ni­ka­cja miej­ską. W dro­dze się do Lublińca słu­chała całą drogę radia nada­ją­cego prze­boje, które ją uspo­ka­jało.

Po nie­ca­łej godzi­nie zatrzy­mała się na par­kingu przed bramą koszar. Ni­gdy nie pro­siła o zezwo­le­nie na par­ko­wa­nie na tere­nie jed­nostki, ponie­waż wią­zało się to z dodat­ko­wymi kon­tro­lami na bra­mie. Wolała wyjść sama za szla­ban koszar i od razu ruszyć do domu. Samo­chodu w tym miej­scu ni­gdy nie zamy­kała, prze­świad­czona, że nikt go tutaj nie ukrad­nie.

Jed­nostka była chro­niona cało­do­bowo, ale nie przez żoł­nie­rzy. Anna wcho­dząc główną bramą lubli­niec­kiej jed­nostki, zawsze się dzi­wiła, dla­czego naj­więk­szej jed­nostki wojsk spe­cjal­nych strzeże pry­watna firma ochrony. To prze­cież głu­pie, myślała zawsze, jest tylu zawo­dow­ców, a tu leśne dziadki, cywile. Na bra­mie przy­wi­tali ją ochro­nia­rze, któ­rzy mimo że ją znali, cze­kali na oka­za­nie prze­pustki. Prze­szła przez budy­nek, gdzie było biuro prze­pu­stek. Od razu zauwa­żyła, że oprócz zna­nej pani Eli z ochrony stoi obok jej fotela pomoc­nik ofi­cera dyżur­nego, który ner­wowo roz­ma­wia przez tele­fon komór­kowy. Ski­nęła na przy­wi­ta­nie głową ochro­niarce i ruszyła do świe­tlicy w swo­jej IX kom­pa­nii, gdzie – jak sądziła – miała być zbiórka. Po wej­ściu do środka zoba­czyła tylko dyżur­nego sier­żanta, który sie­dział przy sto­liku z jaki­miś roz­ło­żo­nymi papie­rami. Gdy tylko ją zauwa­żył, od razu powie­dział:

– Pani star­szy cho­rąży, pro­szę zabrać sprzęt z kom­pa­nii i zgło­sić się w peł­nym umun­du­ro­wa­niu w sali spor­to­wej.

Anna nic nie odpo­wie­działa. Ruszyła do zbroj­mi­strza, który cze­kał z otwar­tymi drzwiami na tym samym pię­trze. Wydał jej bez słów sprzęt, naka­zał tylko czy­tel­nie pod­pi­sać odbiór w książce broni. Anna zauwa­żyła, że wszyst­kie pod­pisy kole­gów z kom­pa­nii już tam były. Prze­brała się w mun­dur w toa­le­cie, kry­jąc się przed zuchwa­łym wzro­kiem dyżur­nego. Zbie­gła scho­dami w dół i wypa­dła z ekwi­pun­kiem na zewnątrz. Tutaj wyrów­nała już oddech, ale na­dal szła bar­dzo szybko. Prze­cho­dząc przez plac ape­lowy, zoba­czyła wielu ludzi oraz sporo pojaz­dów przed salą gim­na­styczną. Auto­busy, szep­nęła do sie­bie. To mogło ozna­czać tylko jedno: nie­pla­no­wany poli­gon albo wyjazd na lot­ni­sko, a stam­tąd gdzie­kol­wiek, gdzie będzie trzeba. Poczuła to, co ją pod­krę­cało – ryzyko, nie­wia­domą i potrzebę dzia­ła­nia!

Tak­sówka z żół­tym kogu­tem na dachu zapar­ko­wała przed lot­ni­skiem Kato­wice-Pyrzo­wice przy ter­mi­nalu A na pasie dla wysia­da­ją­cych. Pasa­żer sie­dzący z tyłu otwo­rzył wolno drzwi z pra­wej strony i cze­kał na pomoc przy wysia­da­niu. Kie­rowca dziar­sko opu­ścił samo­chód i obszedł go od tyłu. Otwo­rzył bagaż­nik, wyjął z niego małą czarną walizkę kabi­nową, gło­śno zamknął klapę i pod­szedł do cze­ka­ją­cego pasa­żera. Podał mu rękę i pomógł wysiąść z auta. Męż­czy­zna w wieku eme­ry­tal­nym w czar­nym dłu­gim ele­ganc­kim płasz­czu i kape­lu­szu z dużym ron­dem spra­wiał wra­że­nie osoby dobrze sytu­owa­nej, wręcz dostoj­nej. Tak­sówkarz pilo­tem zamknął samo­chód, a następ­nie odpro­wa­dził klienta do drzwi wej­ścio­wych ter­mi­nala, które auto­ma­tycz­nie się przed nimi otwo­rzyły. Weszli do środka pawi­lonu odlo­tów. Z daleka było widać, że kie­rowca powie­dział coś do klienta, po czym ser­decz­nie uści­snął obu­rącz jego dłoń. Męż­czy­zna w płasz­czu coś odpowie­dział i ruszył do sta­no­wi­ska odpraw pasa­że­rów, a kie­rowca odpro­wa­dził go wzro­kiem. Wró­cił do samo­chodu, zapa­lił sil­nik i wyje­chał, mija­jąc auto­ma­tyczne szla­bany.

Dwóch mło­dych męż­czyzn w oku­la­rach bez ramek obser­wo­wało to roz­sta­nie. Obaj mło­dzi, o wypie­lę­gno­wa­nych wło­sach i twa­rzach. Nie­na­gan­nie, pra­wie iden­tycz­nie ubrani w czarne mary­narki i białe koszule. Na ręku mieli prze­wie­szone czarne płasz­cze. Byli bez bagażu. Gdy tylko star­szy pan roz­stał się z kie­rowcą tak­sówki, obaj sta­nęli za nim jako ostatni w kolejce do odprawy.

Na skrzyni do sko­ków spor­to­wych stał puł­kow­nik Wacław Franz w mun­du­rze polo­wym. Wszystko wska­zy­wało na to, że nie będzie żegnał żoł­nie­rzy, tylko rusza razem z nimi, a to nie jest mowa poże­gnalna, ale odprawa przed wspól­nym wyjaz­dem. Wacław Franz trzy­mał bez­prze­wo­dowy mikro­fon, a z gło­śni­ków roz­brzmie­wały komendy doty­czące sta­nów oso­bo­wych. Anna, wcho­dząc do sali, zdą­żyła krzyk­nąć „jest” przy wyczy­ta­niu jej nazwi­ska. Cztery plu­tony były w kom­ple­cie, nato­miast piąty miał braki dwóch osób. Porucz­nicy szybko bie­gali mię­dzy żoł­nie­rzami, wyda­jąc kil­ka­na­ście pole­ceń, wyko­nali kilka tele­fo­nów i szybko usta­lili, że dwaj spóź­nial­scy są w dro­dze. Co prawda wypa­dli na łuku obwod­nicy Lublińca do rowu, ale porzu­cili już samo­chód i teraz bie­gną do jed­nostki.

– Niech zapier­da­lają na maksa – oświad­czył Franz. – A ty – wska­zał na jed­nego z porucz­ni­ków – zadzwoń do Komendy Miej­skiej Poli­cji w Lublińcu. Powiedz im, co się stało, bo znowu będą szu­kać pija­nego wła­ści­ciela albo kogo tam sobie wymy­ślą. – Przez chwilę się zamy­ślił. – A tak w ogóle to niech ktoś zoba­czy, czy można to auto wycią­gnąć i zaho­lo­wać do jed­nostki, zanim się roz­pocz­nie ner­wówka.

Franz uśmiech­nął się, zado­wo­lony, że ten incy­dent nie zakłó­cił nie­pla­no­wej zbiórki.

– Ruszamy! – krzyk­nął przez mikro­fon. – Naj­pierw wyjazd na lot­ni­sko we Wro­cła­wiu, gdzie nie­miecki loc­kheed C-130 her­ku­les prze­trans­por­tuje dzie­więć­dzie­się­ciu naszych żoł­nie­rzy do Tur­cji, do bazy lot­ni­czej USA w Incir­lik. Dalej pole­cimy do jed­nej z baz sił sprzy­mie­rzo­nych na tere­nie byłej repu­bliki radziec­kiej o nazwie, któ­rej nie potra­fię, kurwa, powtó­rzyć. Tam będziemy cze­kać na dal­sze roz­kazy! Wszystko!

Zszedł z pudła, a na jego miej­sce wsko­czył porucz­nik Jacek Wrze­sień.

– Plu­tony do auto­bu­sów marsz! – krzyk­nął bez mikro­fonu i natych­miast zesko­czył z pudła.

Zegar na wieży kościoła pod wezwa­niem Świę­tego Józefa w Cho­rzo­wie wska­zy­wał dzie­więt­na­stą trzy­dzie­ści pięć. Robert, spoj­rzaw­szy na tele­fon, stwier­dził, że kościelny zegar spóź­nia się równe pięć minut. Wyty­po­wane miej­sce do obser­wa­cji było na szczę­ście pusto­sta­nem. Naprze­ciwko pil­no­wa­nego warsz­tatu samo­cho­do­wego było sześć sta­rych fami­lo­ków. Usta­wione w równą linię, two­rzyły wra­że­nie jed­nej ściany z brud­nej czer­wo­nej cegły. Dwu­pię­trowe budowle pamię­tały powsta­nia ślą­skie. Spo­koj­nie mogły słu­żyć jako tło do fil­mów Kutza. Na dru­gim pię­trze fami­loka numer cztery był otwarty pusto­stan z dwoma poko­jami oraz oknami wycho­dzą­cymi na ulicę. Z góry było można zoba­czyć cały plac warsz­tatu z bramą wjaz­dową oraz dojaz­dem do garaży. Brama na pose­sję była wysoka na trzy metry, pokryta w cało­ści brą­zową bla­chą fali­stą z licz­nymi napi­sami rekla­mo­wymi. Nie miało to żad­nego zna­cze­nia z per­spek­tywy pro­wa­dzo­nej obser­wa­cji. Jedyną przy­warą tego punktu obser­wa­cyj­nego było to, że w jed­nym z dwóch pokoi loka­to­rzy z innych miesz­kań zro­bili sobie awa­ryjną toa­letę. Smród był nie­ziem­ski. Dopiero zamknię­cie drzwi do nie­co­dzien­nego sza­letu i otwar­cie tam okna zła­go­dziło efekt szamba.

– Jakby tak nie jebało, to byłoby zaje­bi­ście – roz­po­czął Adi.

– Już nie śmier­dzi – skwi­to­wał prze­wrot­nie Robert.

– A jak z naszymi? – zapy­tał Adrian.

– Przy­jadą jed­nym bun­krem, jak się ściemni. Staną gdzieś w oko­licy esta­kady przy ulicy Wol­no­ści i będą tam cze­kać. Dru­gie auto będzie jeź­dzić od strony Byto­mia, daleko, w oko­licy OBI. – Robert prze­su­nął starą drew­niana komodę spod ściany i usta­wił ją przy oknie.

– Żeby tylko ban­dziory przy­je­chały – skwi­to­wał Adi.

– Spoko. Komen­dant dał cynk, jak nie wypali, to nie będzie kwasu. A tak na mar­gi­ne­sie, to co on ma jesz­cze teraz za czynne źró­dło, i to w dodatku w tema­tyce kra­dzio­nych samo­cho­dów?

– Pew­nie jakaś babka – pod­su­mo­wał wesoło Adi.

Roze­śmiali się, gapiąc się z góry na podwórko warsz­tatu samo­cho­do­wego. Warsz­tat pomimo póź­nej pory tęt­nił życiem. Trzej mecha­nicy w brud­nych ogrod­nicz­kach oraz pola­rach, pochy­leni nad sil­ni­kami przy otwar­tych kla­pach aut krzą­tali się do dwu­dzie­stej trze­ciej. Póź­niej znik­nęli na chwilę, po czym umyci i w czy­stych ubra­niach wyszli z budynku. Zasu­nęli po meta­lo­wej szy­nie bramę wjaz­dową i zało­żyli dwie kłódki. Poszli pie­szo w stronę tar­go­wi­ska, gdzie skrę­cili za róg i znik­nęli z pola widze­nia.

Ta noc aż do świtu nie zasko­czyła poli­cjan­tów niczym nad­zwy­czaj­nym. Żadne auto nie prze­je­chało przez uliczkę. Jedy­nie jakiś męż­czy­zna snuł się około dru­giej w nocy. Wędro­wał od śmiet­nika do śmiet­nika w poszu­ki­wa­niu puszek. Robert opu­ścił sta­no­wi­sko w pusto­sta­nie, pozo­sta­wiw­szy tam tylko Adika. Zszedł na dół i wyszedł przed klatkę scho­dową. Przyj­rzał się męż­czyź­nie, ale ten uciekł, wsty­dząc się tego, co robi. Robert nie lubił takich spo­tkań, mimo że szcze­rze współ­czuł takim ludziom. Miał wra­że­nie, że ich oczy mówią: „Jesteś bogaty kosz­tem mojej biedy…”. Wró­cił na górę do Adriana.

Noc była jesz­cze młoda, ale Ozil nie pla­no­wał snu. Prze­glą­dał akta swo­ich byłych pacjen­tów i foto­gra­fo­wał każdą kartę swoim iPhone’em 7 na potrzeby przy­szłych ewen­tu­al­nych opra­co­wań. Wie­dział, że za dzień lub dwa ktoś się upo­mni o karty, a wtedy odda je z prze­pro­si­nami i miną naiw­nego leka­rza, który nie wie­dział, że nie może wyno­sić teczek do domu. Czy­tał kartę za kartą, wyszu­ku­jąc cho­roby stwier­dzone u swo­ich pod­opiecz­nych. Czy­nił to cyklicz­nie pod­czas dyżu­rów w hospi­cjum. Pod­da­wał je ana­li­zie pod kątem scho­rzeń, sto­so­wa­nej tera­pii czy lekarstw. Tym razem pierw­szy raz zauwa­żył inne liczby. Żyją­cych pen­sjo­na­riu­szy sto pięć­dzie­siąt cztery osoby, prze­czy­tał wynik na głos, za to liczba zmar­łych prze­kro­czyła przez ostat­nie lata pra­wie czte­ry­sta czter­na­ście. Wstał lekko zagu­biony po tych dwóch infor­ma­cjach i poszedł do kuchni. Włą­czył eks­pres do kawy i naci­snął przy­cisk podwój­nego espresso. Cze­ka­jąc na napój, zasta­na­wiał się nad swoim odkry­ciem. Nie zda­wa­łem sobie sprawy ze skali umie­ral­no­ści w hospi­cjum – pomy­ślał zasko­czony.

Wró­cił do swo­jego pokoju z fili­żanką paru­ją­cej kawy. Czy­tał kolejno poszcze­gólne zapisy z kart. Na sza­rych arku­szach widział cho­roby prze­wle­kłe – miaż­dżycę, raka, cho­roby układu odde­cho­wego i inne, któ­rych nazwy musiał sobie odświe­żyć i przy­po­mnieć. Dostrzegł też zapisy o dole­gli­wo­ściach wyni­ka­ją­cych z naświe­tla­nia w ramach lecze­nia oraz innych zabie­gów.

Taka mała spo­łecz­ność, a tyle naświe­tleń? – pomy­ślał, wypi­ja­jąc ostatni duży łyk kawy. Wstał z wyso­kiego skó­rza­nego fotela, pod­szedł wolno do kanapy po dru­giej stro­nie pokoju. Poło­żył się na chwilę, żeby zamknąć oczy i wypro­sto­wać kości po całym dniu. Leżał rap­tem kwa­drans, gdy nagle wstał gwał­tow­nie. Pod­szedł do swo­jego kom­pu­tera Apple. Dotknął deli­kat­nie myszki kom­pu­te­ro­wej. Ekran roz­świe­tlił się na nie­bie­sko. Wystu­kał szybko ter­min „odczyn popro­mienny”. Kom­pu­ter zwol­nił na chwilę, jakby się zasta­na­wiał, po czym poka­zał na ekra­nie kil­ka­dzie­siąt podob­nych stron na ten temat. Ozil czy­tał szybko zajawki pod tytu­łami stron. Nagle otwo­rzył jedną z nich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Sura – nazwa roz­działu Koranu (wszyst­kie przy­pisy autora). [wróć]