Łowca - Król Jakub - ebook + audiobook + książka

Łowca ebook i audiobook

Król Jakub

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wadim Brodzki, nieszablonowy krakowski policjant o ukraińskich korzeniach, znajduje się na rozdrożu: podczas ostatniej sprawy, którą się zajmował, doszło do śmierci jego kolegi. Brodzki rozważa zakończenie policyjnej kariery, kiedy przy ciele brutalnie zamordowanej kobiety zostaje odnaleziony wisiorek, który nosiła jego zaginiona przed laty siostra.

Wiele wskazuje na to, że policja ma do czynienia z seryjnym mordercą, ale wszyscy uwikłani w sprawę wydają się mieć coś do ukrycia. Wadimowi coraz trudniej jest poruszać się w sieci kłamstw. Żeby odkryć prawdę, musi wrócić do miejsca, gdzie się wychował, do zagubionego w Bieszczadach Wilczego Gardła.

TO, CO ODKRYJE, ZACHWIEJE WSZYSTKIM, W CO WIERZYŁ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 57 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,5 (159 ocen)
101
36
20
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dawno nie czytałam tak świetnej książki. pełno akcji która trzyma w napięciu. świetne zakonczenie. polecam.
50
lucylucy

Z braku laku…

Książka napisana bardzo chaotycznie, a postaci wydają się do siebie bardzo podobne. Brak czegokolwiek co mogłoby zachwycić: fabuła standardowa, brak ciekawych bohaterów, zabrakło też dobrego plot twista. 2/5, zmarnowany wieczór.
21
Tekla66

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Polecam
10
hipolitkosta

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała lektura, mocna książka. Świetne czytanie. Polecam.
10
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

mocne!
10

Popularność




 

 

Wtedy

 

 

 

 

 

 

 

 

Już wtedy czuła, że to może być zły pomysł. Oczywiście, wówczas jeszcze nie wiedziała, że „zły” nie do końca opisuje skalę tego, co miało się stać.

Pozwoliła sobie wmówić, że warto zaryzykować.

Przez pewien czas wydawało się nawet, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, aż do momentu, gdy nic nie szło zgodnie z nim. Kiedy krwawiła na wysuszoną przez słońce trawę, potykając się o własne nogi, zdała sobie sprawę, że zrobi wszystko, byle tylko wyjść z tego cało.

Tamtego lata poznała prawdziwą siebie, a to, co zobaczyła, nie było pięknym widokiem.

Jednak przeżyła. Zostawiła tamto za sobą. W ciemnym, gorącym lesie straciła coś więcej niż krew i łzy.

Straciła cząstkę siebie.

Czuła, że kiedyś tamto przyjdzie za nią, węsząc, zlizując z gorących liści jej strach i wstyd. Że każe jej zapłacić.

Miała rację.

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

 

 

Marcin lubił pracę na nocnej zmianie w krakowskim zoo. Szczególnie cenił sobie brak nadzoru i zawsze z utęsknieniem czekał na moment, kiedy jego przełożony się wyniesie.

W końcu trzasnęły drzwi samochodu i silnik rodzinnego citroena zawarczał. Marcin odetchnął głębiej. Wyciągnął z plecaka szkicownik z niedokończonym rysunkiem przedstawiającym epicką scenę walki rycerza ze smokiem, ale przypomniał sobie o śmieciach. Dzienna zmiana zostawiła dwa wielkie plastikowe worki, co zaczynało wchodzić im w nawyk.

Noc była gwiaździsta i ciepła jak na późny październik. Przez kilka godzin miał być sam w tym pawilonie, dopóki wcześnie rano nie pojawi się pierwsza zmiana. Kiedy wlókł worki w stronę kontenerów, usłyszał głośne nawoływanie małp. Wyczuł ruch po lewej stronie i kiedy tam spojrzał, zobaczył błyszczące w ciemności oczy. Nowy wilk, Brutus, znajdował się tymczasowo w osobnej zagrodzie i patrzył teraz na Marcina.

Worki były ciężkie i tak duże, że szurał nimi po betonie. Droga do kontenera prowadziła naokoło wybiegów dla żyraf i wielbłądów. Kawał drogi.

Zatrzymał się i sięgnął do kieszeni. Zwykle wolał poczekać, ale dziś czuł, że jego wena potrzebuje dodatkowego paliwa. Otworzył plastikowy woreczek i wyciągnął jego zawartość. Odgarnął dredy sprzed oczu. Pstryknął zapalniczką i odpalił skręta.

W noc taką jak ta, mógł wyobrazić sobie, że jest sam na całym świecie. Tylko on, jego rysunki i ponad tysiąc trzysta zwierząt należących do dwustu siedemdziesięciu różnych gatunków. Prawdziwa arka Noego. Zaciągnął się i ruszył dalej. Kiedy zakręcał, poczuł, że dno worka zaczepiło się o nierówny róg krawężnika. Szarpnął mocniej, od razu wiedząc, że tego pożałuje. Z rozdartego worka wytoczyła się zgnieciona puszka po pepsi i kilka zlepionych chusteczek, pokrytych podejrzanie wyglądającą substancją.

Marcin ocenił to z miną filozofa, zaciągnął się skrętem i spojrzał w stronę wybiegu. Od miesięcy debatowano nad koniecznością lepszego zabezpieczenia tej konkretnej zagrody, ponieważ wzdłuż niej biegła ścieżka serwisowa, z której pracownicy nie mogli korzystać. Musieli przez to nadkładać dobre pół kilometra, żeby dostać się do kontenerów. Nie oni, poprawił się w myślach. On. Ścieżkę od zagrody Brutusa oddzielała wysoka siatka, a furtka prowadząca na zewnątrz zoo miała na szczycie drut kolczasty.

Marcin wycelował palec w przyglądającego mu się wilka.

– Zostaniesz tam, co?

Wepchnął puszkę i chusteczki do worka, zawiązał go i podszedł do pierwszej furtki. Wyciągnął z kieszeni bojówek gruby pęk kluczy, nie spuszczając wilka z oczu. Drapieżnik stał w odległej części zagrody i nawet gdyby zaczął teraz biec, dotarcie do płotu zajęłoby mu sporo czasu. Musiałby go przeskoczyć, co do tej pory nigdy mu się nie udało. Marcin przekręcił klucz. Furtka z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” otworzyła się z głośnym skrzypnięciem.

Po dwudziestu krokach dotarł do drugiej furtki. Tym razem znalezienie odpowiedniego klucza zajęło mu dłuższą chwilę. Kiedy w końcu otworzył kłódkę i zerknął w stronę zagrody, wilcze oczy wydawały się znajdować nieco bliżej, ale nie usłyszał żadnego ruchu. Palił trawkę zbyt długo, żeby wierzyć, że może mieć po niej jakiekolwiek zwidy. Czuł się po prostu bardziej wyluzowany.

Otworzył furtkę. Po drugiej stronie szutrowej drogi Las Wolskizdawał się słuchać. Kontenery stały pod zewnętrzną ścianą pawilonu, która tonęła w kompletnym mroku. Pojedyncza, słabo świecąca lampa migała nieregularnie, jakby próbowała ostatnim tchnieniem wysłać komuś sygnał alfabetem Morse’a. To właśnie lubił w ziole. Pobudzało jego wyobraźnię. Niemal wyłącznie w dobry sposób. Musiał użyć obydwu rąk, żeby otworzyć metalową pokrywę kontenera i pchnąć ją tak, żeby oparła się o mur. Wrzucił do środka pierwszy worek – ten nierozdarty, zastanawiając się, jak ten wybór o nim świadczy. Fakt, że zawsze zaczynał od prostszego zadania. Kiedy pochylił się, żeby wziąć drugi worek, poczuł na plecach czyjś wzrok… To uczucie sprawiło, że włosy zjeżyły się mu na karku, a serce zaczęło łomotać w piersi. Zamknął furtkę, był prawie pewny, ale co, jeżeli…

Odwrócił się, trzymając przed sobą worek jak tarczę. Lampa zgasła. Spróbował przebić wzrokiem ciemność i wydało mu się, że coś przesunęło się w mroku. W tym momencie obwód lampy trzasnął, jak zawsze przed tym, kiedy na sekundę miała zaświecić się blado, potem znowu sekunda ciemności i znowu kilka sekund przyzwoitego światła. Lampa zajarzyła się niepewnie. Marcin wypuścił powietrze z ust i dotknął skroni. To nie był wilk. Sylwetka, słabo widoczna, była definitywnie ludzka.

– Mogę panu w czymś pomóc?

Lampa zgasła. Żadnej odpowiedzi. Ten sam dźwięk, oznaczający, że coś się poruszyło. Włosy na jego karku wciąż były podniesione. Żałował, że jest zjarany. Musiał myśleć szybciej. Postać była ludzka, ale mimo to coś nie dawało mu spokoju, coś…

Lampa zaświeciła się jaskrawo. Marcin krzyknął. Dźwięk był wysoki, przeraźliwy, ponieważ cokolwiek stało nie więcej niż dwa metry przed nim, nie było człowiekiem. Chłopak cisnął worek przed siebie i ruszył w stronę furtki, tak szybko, jak tylko mógł. Usłyszał ruch za sobą. Potknął się i zatoczył. Dopadł do furtki i szarpnął nią. Była zamknięta. Odkrycie sparaliżowało go na sekundę, zanim zdał sobie sprawę, że kłódka jest otwarta. Odrzucił ją, pchnął furtkę i ruszył biegiem. Klucze przy jego pasku brzęczały, dredy przesłaniały mu widok. Brakowało mu tchu. Druga furtka. Zatrzasnął ją za sobą kopniakiem i skierował się w stronę pawilonu.

Zamknął drzwi za sobą, przekręcił klucz i zgiął się wpół, dysząc ciężko. Paliły go płuca i mięśnie. Przez moment nasłuchiwał, ale słyszał jedynie buczenie starej lodówki. Wyciągnął komórkę i próbował przypomnieć sobie numer na policję. Wbił trzy cyfry i zawahał się. Co im powie? Że coś zobaczył? Zgubił skręta po drodze, ale zdołał go sporo wypalić. Nigdy nie było wiadomo, na jakiego glinę się trafi. Ostrożnie wyjrzał przez małe okno. Plac przed pawilonem był dobrze oświetlony. Powoli uchylił drzwi. Nikogo nie było. Wrócił do furtki. Wciąż nic. Otworzył ją i ruszył w stronę drugiej, ale zatrzymał się po kilku krokach. Zatrzasnął ją, prawda? Ale teraz była uchylona. Miał ochotę się roześmiać. Ten joint smakował dziwnie. Bardziej chemicznie. Może wszystko to wydarzyło się tylko w jego głowie?

Jego wzrok padł na coś poruszającego się na wietrze. Fragment srebrnego futra na szczycie płotu. Spojrzał w stronę zagrody. Brutus zniknął.

Mam przesrane, pomyślał.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

1

 

 

 

 

 

 

 

 

Ada była spięta. Powtarzała sobie, że nie ma ku temu powodów. To tylko randka, a ona była już dużą dziewczynką. Była też rozwódką w wieku dwudziestu siedmiu lat i jeżeli ktoś wiedział coś o paskudnych związkach i porąbanych kolesiach, to tylko ona. Może to właśnie był problem. Od rozwodu nikogo do siebie nie dopuściła. Pracowała jak wariatka, minimum sześćdziesiąt godzin każdego tygodnia.

Co minutę albo dwie na jej służbowym telefonie pojawiała się nowa wiadomość. Dowód na to, że nawet w piątkowy wieczór piętrzyły się problemy. Przez chwilę rozważała, czy nie powinna przypadkiem odpuścić sobie całego poronionego pomysłu randkowania i po prostu posiedzieć wieczorem nad mailami. Pracowała tego dnia zaledwie dziesięć czy jedenaście godzin. Nie było powodu, aby nie robić tego przez kolejne dwie lub trzy, być może przy wsparciu czerwonego wina. Ale odsunęła od siebie tę myśl i dobrze wiedziała dlaczego – praca nie sprawiała jej już takiej przyjemności jak kiedyś. Jasne, była numerem dwa w firmie i pracowała nad tym, aby finansowo zabezpieczyć nie tylko własną przyszłość, ale również przyszłość swoich dzieci, o ile w ogóle miałaby je kiedyś mieć. Jednak czuła, że musi dokonać ekspansji, że potrzebuje przeciwwagi dla swojej silnej osobowości, inaczej zacznie zjadać własny ogon. Telefon od jej byłego męża nie zrobił na niej większego wrażenia. Facet był godny pożałowania i nawet przez sekundę nie rozważała, czy warto dać mu kolejną szansę.

Ironię stanowił fakt, że flagowym produktem firmy Yakamoz, w której pracowała, była aplikacja randkowa Big Bang. Ada uczyniła z niej żyłę złota, ale sama idea nigdy do niej nie przemawiała. Założyła testowe konto dla żartu, przynajmniej tak sobie powiedziała, ale jeśli tak było, to dlaczego podała prawdziwe informacje o sobie? Założeniem było, że oni łączą ludzi „głębiej”. Czuwały nad tym specjalne algorytmy. Należało odpowiedzieć na dwadzieścia losowych pytań. Pula była ogromna i nikt tak naprawdę nie rozumiał zasad, ale najwyraźniej działały, ponieważ Big Bang zyskiwał na popularności w błyskawicznym tempie. Niektóre pytania, na przykład o gust muzyczny albo ulubiony wakacyjny kierunek, były oczywiste, jednak inne poruszały trudne, nacechowane moralnie tematy: ,,Co sądzisz o klonowaniu człowieka?”, „Co sądzisz o aborcji?”, „Czy przemoc bywa usprawiedliwiona?’’. Na tej podstawie otrzymywało się kilka trafień wraz z profilem. Żadnych zdjęć czy też faktów w rodzaju sytuacji materialnej lub rodzinnej. Nickzamiast imienia i nazwiska. To całkowicie odpowiadało Adzie. Nie chciała, aby facet, z którym ma się spotkać, mógł ją wygooglować i dowiedzieć się, że jest dziana. To wydawało się proszeniem o kłopoty. Po kilku dniach wahania wybrała W01fa – mężczyznę, który lubi przekraczać granice, jest twórcą, ceni sobie niezależność i gdyby mógł, żyłby w prostszych, bardziej prymitywnych czasach. To mogło znaczyć wszystko, prawda? A jednak do niej przemawiało. Zdała sobie sprawę, że jest zdenerwowana. Uczucie było niemal przyjemne. Długo przeglądała garderobę i w końcu zdecydowała się na obcisłą, czarną spódnicę, bluzkę w kolorze popiołu i skórzaną kurtkę, nabijaną na ramionach ćwiekami. Październik był zimny jak cholera, ale zawsze dobrze znosiła chłód. To ona zaproponowała kameralną restaurację z dala od centrum. W01f odpowiedział znaczkiem wzniesionego kciuka. Wydawał się facetem oszczędnym w słowach. Ostatni raz zerknęła w lustro. Założyła kosmyk włosów za ucho, odsłaniając platynowe kolczyki, zwyczajneprostopadłościany – jak z tego nudnego jak flaki z olejem filmu science fiction. Sądziła, że ma nieco zbyt wydatny nos, ale jej usta pierwsze przyciągały uwagę, więc nie stanowiło to problemu. Kiedyś wyglądała inaczej – miała dłuższe włosy, pryszcze, miała w sobie tę samą energię, ale mniej sposobów, żeby ją rozładować. Może dlatego wtedy… – Sygnał nadchodzącej wiadomości wytrącił ją z toku myśli, nie pozwolił podążyć utartą ścieżką. Myślała o tym ostatnio. Mimo że zamknęła tamto w skrzyni, zakopała głęboko w lesie i wyrzuciła klucz. Jednak z jakiegoś powodu wydawało się, że mentalna sztuczka przestała działać.

Uber był już na miejscu. Uśmiechnęła się szeroko do lustra. Na perłowobiałych zębach osiadło trochę szminki. Starła ją czubkiem wypielęgnowanego paznokcia.

Upewniła się, że wisiorek jest ukryty pod bluzką. Zakładała go, kiedy czuła taką potrzebę, w ważnych chwilach, ale nie chciała, aby ktoś postronny go zobaczył. Traktowała to jak przesąd, chociaż po tylu latach wydawało się to być już nadmierną ostrożnością.

Wsunęła telefon i klucze do torebki. Dodatkowo małą butelkę gazu. Parys, jej pers, otarł się leniwie o nogi właścicielki, kiedy odciągała łańcuch i otwierała zamek.

Wieczór był chłodny. Dom, w którym mieszkała, był otoczony murem i wyróżniał się w okolicy nowoczesną, prostokątną bryłą. Samochód czekał za bramą. Czarny albo granatowy sedan. W bladym świetle latarni trudno było dociec. Wciąż nie padało, ale poczuła powiew wiatru na twarzy. Na później zapowiadano ulewę. Prawdopodobnie do tego czasu będzie już z powrotem w domu, bo facet okaże się kimś zupełnie nie w jej typie.

Kierowca miał obco brzmiące imię, jak większość kierowców ubera. Czarne włosy, skórę, która wyglądała na ogorzałą – przynajmniej fragment jego karku, który miała okazję zobaczyć. Nie odwrócił się, więc nie zobaczyła jego twarzy. Wnętrze samochodu pachniało specyficznie – wygarbowaną skórą. Mocny zapach wybielacza był ledwo zamaskowany sosnową choinką dyndającą z lusterka. Cicho kliknęły blokujące się zamki. Elektryczny silnik pracował niemal bezgłośnie.

Upewniła się, że gaz jest w torebce, upominając się w myślach, aby nie być rasistką. Mężczyzna, którego głęboko osadzone oczy złapała raz w odbiciu lusterka, był profesjonalnym kierowcą. Fakt, że prawdopodobnie urodził się w innym kraju, w innych warunkach niż ona, nie oznaczał, że musiała automatycznie spodziewać się najgorszego.

Wciąż o tym myślała, kiedy zorientowała się, że nie jadą właściwą drogą. Nie widziała, aby kierowca używał jakiejkolwiek nawigacji. Może znał Kraków na pamięć? Ale płaciła za najkrótszą drogę, nie za najlepszą, jaką facet miał w głowie.

– Przepraszam – odezwała się – ale chyba nie jedziemy dobrą trasą.

Znowu to samo spojrzenie ciemnych oczu. Cisza się przeciągała. Pięć sekund, dziesięć. Poczuła gęsią skórkę na ramionach.

– Przepraszam – powtórzyła głośniej. – To nie jest najkrótsza trasa!

Obserwowała, jak kierowca unosi dłoń. Zauważyła, że była potężna, żylasta i śniada. Na sekundę przyłożył palec do ucha, a później wycelował kciuk w jej stronę.

Co to miało znaczyć? Że miała być cicho?

– Proszę się zatrzymać! Jeżeli się pan nie zatrzyma…

Znowu ten sam ruch, tym razem znacznie szybszy i bardziej niecierpliwy. Sięgnęła po telefon i gdy to zrobiła, przekonała się, że mężczyzna nie wskazywał na nią. Wskazywał na oparcie siedzenia przed nią. Znajdowała się tam kartka, której wcześniej nie zauważyła. Jej jeden róg odkleił się, przez co zwisała smętnie, tak, że jej właściwa, laminowana powierzchnia była niewidoczna. Ada odwróciła ją.

UWAGA!!! Kierowca tego pojazdu jest osobą głuchoniemą. W razie potrzeby proszę zasygnalizować dłonią, że chcą Państwo coś zakomunikować, i użyć czatu aplikacji…

Ada się zaczerwieniła.

– Przepraszam! – powiedziała głośno i przyłożyła dłoń do ust, zdając sobie sprawę, jak głupie to było.

Kiedy rzuciła okiem za okno, przekonała się, że tak naprawdę byli na dobrej drodze, nie takiej, którą sama by wybrała, ale być może dlatego, że przywykła do utartej trasy. Nic jej nie groziło, niebezpieczeństwo było jedynie w jej głowie. Nieznajomy nie miał zamiaru jej uprowadzić i zamordować. Takie rzeczy się nie zdarzały. Nie jej. Były gdzieś daleko, po drugiej stronie ekranu, na Netfliksie albo w wiadomościach. No i było jeszcze tamto. Wypadek, nic więcej. Wypadki się zdarzały. Zdała sobie sprawę, że byli na miejscu. Pomimo tego, że kurs był opłacony, zakłopotana wygrzebała dwadzieścia złotych z portfela i podała kierowcy przez oparcie siedzenia, lekko dotykając jego ramienia. Odebrał pieniądze z nieznacznym skinieniem głowy. Wysiadła. Obcasy zastukały na krawężniku. Ochłodziło się w czasie krótkiego kursu, który odbyli. Opatuliła się szczelniej kurtką. Była kilka minut przed czasem. Za przeszkloną ścianą restauracji migotały płomyki świeczek, a goście siedzieli w zrelaksowanych pozach. Kieliszki, butelki wina, wielkie talerze. Ludzie lubili celebrować jedzenie. Nie Ada. Odruchowo uszczypnęła skórę na swoim brzuchu, przekonując się, że tak jak zawsze warstwa tłuszczu na nim jest minimalna. Uber odjechał. Powiodła za nim wzrokiem i zauważyła, że kawałek dalej, przy krawężniku, zaparkowała biała furgonetka. Stała w sporej odległości. Nie było w niej nic szczególnego, nic podejrzanego. Próbowała odczytać rejestrację. Samochód stał jednak zbyt daleko, a jego nadwozie, w tym tablica, było zachlapane błotem. Nic dziwnego w październiku. Być może widziała ten wóz wcześniej tego dnia, to wszystko. Próbowała sobie przypomnieć, gdzie. Z rury wydechowej sączył się dym, światła były zapalone. Wiedziona przeczuciem ruszyła w stronę auta, ale w tym samym momencie furgonetka odbiła od krawężnika i włączyła się do ruchu. Na jej boku znajdowała się resztka wytartego napisu, ale samochód przyspieszył i nie zdążyła zobaczyć innych szczegółów. Co się z nią działo? Czy na siłę szukała problemów, ponieważ za kilka minut czekało ją spotkanie z W01fem? Miała tremę? Możliwe, że mężczyzna już był w środku i ją obserwował. Być może właśnie wyrabiał sobie zdanie na jej temat.

Energicznym krokiem wkroczyła do środka, w gwar głosów i zapach dobrego jedzenia.

 

2

 

 

 

 

 

 

 

 

Piętnaście minut później podniosła do ust szklankę wody gazowanej i zerknęła w komórkę. W01fa wciąż nie było. Czy to możliwe, że pomyliła miejsce? Sprawdziła. Nie, napisała wyraźnie nie tylko nazwę lokalu, ale i pełny adres. Godzina także się zgadzała. Od kilku minut powinni przełamywać lody i decydować, jak skończy się ten wieczór. Być może pan niezależny i tęskniący do dawnych czasów tęsknił do okresu przed odkryciem zegarków? Skarciła się w myślach. Może był dobry powód. Wypadek. Sytuacja kryzysowa. Postanowiła opanować swoją naturalną niecierpliwość. Wytrzymała całe pięć minut.

Jestem na miejscu – napisała w czacie aplikacji. – Wszystko gra?

Przez moment nie działo się nic, a później trzy migające kropki na ekranie zasygnalizowały, że W01f coś pisał. Trwało to dłuższą chwilę. Spodziewała się, że otrzyma wyczerpującą odpowiedź – coś wiarygodnego, opatrzonego przeprosinami i obietnicą, że za kilka minut będzie na miejscu. Zamiast tego dostała trzy słowa i przez moment wpatrywała się w nie oniemiała. Oniemiała i wkurwiona.

Coś mi wypadło.

Tyle właśnie napisał facet, który hipotetycznie miał być jej drugą połową. Pomimo złości parsknęła śmiechem. Dotarło do niej, że Big Bang to ściema. Ada nienawidziła niepunktualności. Bardziej od niepunktualności złościł ją tylko „tumiwisizm”, który przejawiał W01f. Nie było najmniejszej szansy, żeby mieli się zgrać, nie wspominając o czymś więcej.

Byliśmy umówieni– napisała po prostu i bębniąc palcami w stół, czekała dobre pół minuty, zanim dostała lakoniczną odpowiedź.

Możemy to przełożyć?

Mimo wszystko zawahała się, ponieważ już zainwestowała czas w tego idiotę. Poza tym była rozluźniona, bo wiedziała już, że nic z tego nie będzie. Postanowiła potraktować kolejne, domniemane spotkanie jako poligon doświadczalny, ćwiczenia przed powrotem do gry. Musiała też przyznać, że była zaintrygowana. Chciała przekonać się, jak wygląda facet, który tak źle traktuje kobiety.

Może – napisała. – Odezwę się.

I może miała to zrobić. Teraz poczuła głównie ulgę, jakby odwlekła wizytę u dentysty.

Noc zrobiła się zbyt chłodna, nawet jak na jej standardy. Pomimo tego, że był piątkowy wieczór, ulice były puste. Tym razem kierowca był gadatliwym facetem po pięćdziesiątce. Nie miała nic przeciwko rozmowie, zwłaszcza że musiała angażować do niej wyłącznie małą część swojej uwagi. Myślami była już w domu. Zdecydowała, że tego wieczoru jeszcze popracuje, nadrobi czas stracony na tę, pożal się Boże, randkę.

Poczuła ukłucie zaniepokojenia, kiedy wysiadała pod swoją bramą. Nie potrafiła jednak zidentyfikować źródła tego uczucia. Piętrowa bryła ziała czernią. Może to było to? Może chciała, aby magicznie w którymś z okien zapaliło się światło, żeby ktoś na nią czekał. Przeszła przez bramę i wyciągnęła klucze w drodze do drzwi wejściowych. Wierzyła w staroświeckie zabezpieczenia. Zbrojone drzwi, dwa zamki, na temat których zrobiła wcześniej dokładne rozeznanie. Były podobno nie do otworzenia bez oryginalnych kluczy, a klucze z kolei miały być niemożliwe do podrobienia poza warsztatem producenta.

Tym razem, kiedy włożyła klucz w zamek, wydało jej się, że słyszy nowy dźwięk – kliknięcie, którego nie słyszała wcześniej. Poczuła zimny wiatr na karku. I coś jeszcze, jakby ktoś na nią patrzył. Odwróciła się, ale nie było tam nikogo, mimo to pospiesznie pchnęła drzwi, aby jak najszybciej znaleźć się w środku. Kiedy to zrobiła, kątem oka dostrzegła ruch.

Rudy kształt wystrzelił spomiędzy jej nóg i skierował się w stronę drogi.

– Parys! – syknęła.

Kot nie zareagował, dopóki nie prześlizgnął się pod dolną krawędzią bramy. Dopiero wtedy, będąc już na chodniku, zatrzymał się i rozejrzał uważnie. Ada nie chciała, aby spędzał wieczór na zewnątrz, zwłaszcza że czuła w powietrzu zbierającą się ulewę. Westchnęła. Przymknęła drzwi. Parys ją obserwował, jego wielkie oczy lśniły w półmroku. Otworzyła furtkę. Dopiero wtedy kot odbiegł kilka metrów w dół ulicy, gdzie możliwości ucieczki było o wiele więcej. Mógł ruszyć dalej, przebiec na drugą stronę ulicy i wskoczyć na podwórko sąsiadów.

– Parys – powiedziała łagodnie – idziemy do domu.

Zrobiła krok w jego stronę, a on odbiegł o kolejne kilka metrów.

– Dobrze, jeżeli tak planujesz to rozegrać – stwierdziła.

Była gotowa wrócić i zostawić kota w jego własnym świecie, kiedy stanęła jak wryta. Dziesięć metrów dalej, przy chodniku, częściowo zasłonięta przez drzewo – stała ta sama furgonetka, którą widziała pod knajpą. Nadwozie było tak samo pochlapane błotem, ten sam zatarty napis na boku. Kabina i przednia szyba wozu tonęły w półmroku, osłonięte przed światłem latarni przez drzewo, ale wydawało jej się, że widzi kogoś na miejscu kierowcy. Kogoś, a może coś. Kształt nie przypominał ludzkiej twarzy.

Cofała się, krok za krokiem, podczas gdy Parys zatrzymał się i również patrzył w stronę kabiny furgonetki. Co dokładnie widział? Cokolwiek to było, sprawiło, że przylgnął do podłoża i przyczajony zaczął wycofywać się tak jak ona.

Ada była już przy bramie, gdy truchtem ruszyła do drzwi wejściowych. Parys był tuż za nią. Znaleźli się w środku w tym samym momencie. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz w zamku. Zaciągnęła łańcuch. Serce jej waliło.

Była bezpieczna. Ktokolwiek siedział w furgonetce, wcale z niej nie wysiadł. Oddzielały ich teraz drzwi niemożliwe do sforsowania. Weszła na piętro, do domowego biura. Jego okno wychodziło na front domu. Nie zapaliła światła. Zbliżyła się do okna i uchyliła zasłonę. Furgonetka wciąż tam stała.

Telefon na policję wydawał się oczywistym wyborem. Ale teraz, kiedy była bezpieczna, zaczęła mieć wątpliwości. Nie wiedziała, z czym ma do czynienia. Czuła jednak, że musi z kimś porozmawiać. Tylko jedna osoba przyszła jej do głowy. Nie użyła komórki. Na jej biurku stał telefon stacjonarny – linia wciąż była aktywna, kiedy kupiła dom i postanowiła ją zatrzymać, choć była prawdopodobnie jedną z ostatnich osób, które się na to zdecydowały. Podniosła słuchawkę i wybrała numer. Kilka długich sygnałów. No dalej, powtarzała w myślach. Odbierz, odbierz.

Dotarło do niej, że coś jest nie tak. Kiedy wyszła za Parysem, jedynie przymknęła drzwi. Zobaczyła coś w furgonetce, to fakt, ale co dokładnie? Nawet jeżeli ktoś w niej siedział, to w tym czasie ktoś zupełnie inny mógł wślizgnąć się do jej domu. Co oznaczało, że teraz mogli być w środku razem.

Uświadomiła sobie, że słyszy wyraźnie czyjś oddech. I wcale nie poza pokojem, ale tuż za sobą… Próbowała się odwrócić, ale poczuła na ustach wilgotny, śmierdzący materiał. Jej świat rozmył się, dźwięki stały się odległe. Poczuła, że upada, ale niczym we śnie, zanim uderzyła o podłogę, zapadła się w miękką watę.

 

3

 

 

 

 

 

 

 

 

Odzyskała przytomność w ciemności, trzęsąc się z zimna. Zajęło jej dłuższą chwilę połączenie w myślach ostatnich wydarzeń sprzed utraty świadomości aż do teraz. Poczuła wodę kapiącą za kołnierz jej kurtki. Siedziała, opierając się o pień drzewa. Sięgnęła po torebkę, ale nigdzie jej nie było. Podobnie jak telefonu. Czy napastnik zgwałcił ją i porzucił? Wciąż kręciło się jej w głowie po tym, czym ją odurzył, ale szybko wracała do siebie. Nie czuła bólu, była jedynie zdrętwiała. Wciąż miała na sobie to samo ubranie, co wcześniej – poza butami. Jej szpilki i rajstopy zniknęły. W półmroku widziała swoje nogi, które zawsze uważała za zgrabne. Podkurczyła je i dotknęła stóp. Były zimne i mokre. Przesunęła dłonią wzdłuż ud i z pewną ulgą stwierdziła, że wciąż ma na sobie bieliznę, ale teraz pożałowała, że były to stringi. Nie czuła, żeby została zgwałcona, ale musiała dotrzeć do lekarza, zrobić obdukcję, wziąć tabletkę „dzień po” i coś na wypadek chorób wenerycznych.

Kiedy tylko zrozumie, gdzie jest.

Miała wrażenie, że minęła tylko chwila, kilka minut, od kiedy straciła przytomność. Mogła być w niewielkim zagajniku, który znajdował się niecałe pół kilometra od jej domu, ale drzewo, o które się opierała, i inne, które niewyraźnie widziała w półmroku, wydawały się zbyt potężne. Nie widziała też żadnego źródła światła – korony drzew zasłaniały widok nocnego nieba.

Powinna się ruszyć. Zrobiła to, podniosła się, czując liście i drobne gałązki pod podeszwami stóp. Jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zobaczyła coś znajomego. Jeden znajomy kształt, ale to wystarczyło. Przekrzywiona latarnia. Była tylko jedna taka latarnia – w lesie, który znajdował się za jej biurowcem. Przy ścieżce, którą czasem biegała podczas przerwy na lunch.

To była dobra wiadomość, ponieważ świetnie wiedziała, że budynek Yakamoz był blisko. Zła wiadomość była taka, że znalazła się daleko od domu. Ponad pięć kilometrów, jeżeli miała być dokładna. Pamiętała nawet, że z tego miejsca do biurowca jest niemal kilometr. Cztery minuty, jeśli pobiegnie. Może nieco więcej, biorąc pod uwagę, że nie miała butów. W budynku na pewno ktoś będzie. W najgorszym razie ochrona. Za dwadzieścia minut mogła być w szpitalu.

Ruszyła w stronę ścieżki, kiedy dostrzegła coś jeszcze. Przez moment sądziła, że to tylko powidok – ostatni z efektów substancji, pod której wpływem się znalazła. Zmrużyła oczy, jednocześnie się kuląc. Coś obserwowało ją z ciemności – niski, dziwny kształt, zlewający się ze zgniłą zielenią i brązem drzew. Cokolwiek to było, wyglądało na kompletnie nieruchome. Woda spływała po jakiejś… twarzy – czy to mogła być twarz? Włosy zjeżyły się jej na karku. Zrobiła krok wstecz, aż zatrzymała się przy pniu drzewa.

To coś wyprostowało się, przybrało postać bardziej ludzką – mężczyzny w ubraniu moro.

Jego ramiona wydawały się nieproporcjonalnie długie, sięgające niemal do kolan. Zdała sobie sprawę, dlaczego tak było. Dłonie mężczyzny były niewidoczne – w ich miejscu dostrzegła czarne konstrukcje. Z każdej z nich wyrastały cztery długie szpony.

Na głowie miał wilczą maskę, bardzo realistyczną, pokrytą wilgotnym futrem, ale przez wycięcia patrzyły na nią ludzkie oczy.

– Proszę! – Jej gardło był ściśnięte.

Tylko to przyszło jej do głowy.

Mężczyzna przez moment nie poruszał się, a gdy później się odezwał, Adzie zakręciło się w głowie.

To był on, to musiał być on, nie było innego wytłumaczenia, ale jak…

– Jesteś w stanie biec? – zapytał.

– Czy… czy jestem w stanie biec? To ma być żart?

– Myślisz, że to żart?

– Ja… – zabrakło jej słów. – Nie rozumiem…

– Nie szkodzi. – Jego głos, choć cichy, wyraźnie przebijał się przez szum deszczu. – Nie obchodzi mnie, czy rozumiesz, czy nie.

– Ale…

– To proste – przerwał jej, podnosząc jedno z ramion tak, że miała okazję zobaczyć ostrza z bliska. Wyglądały jak z koszmaru. Przypominały średniowieczne narzędzie tortur. Były wielkie, a przy tym wydawały się ostre jak brzytwy. – Masz jedną szansę. Jedną szansę na ucieczkę. Wiesz, gdzie jesteś, prawda?

Powoli skinęła głową.

– Więc wiesz, że ratunek jest niedaleko. Wystarczy, że mi uciekniesz, i będziesz bezpieczna.

– Ale…

Wydał z siebie syk – wiedziała, że to moment, kiedy powinna się zamknąć, ale nie potrafiła. Drżała na całym ciele.

– Zrobię wszystko, jeżeli tylko…

– Pomyśl o tym, jak długo cię szukałem. Jak daleką drogę przebyłem. Naprawdę myślisz, że będziesz potrafiła mnie przekonać?

– Nie musisz tego robić – powiedziała słabo.

Opuścił ramiona, oddychając ciężko.

– Policzę do dziesięciu. Dam ci fory. Dziesięć sekund przewagi. Możesz być daleko stąd. Albo możesz marnować oddech. Biegnij – powiedział. – Biegnij po swoje życie.

Ada pobiegła.

 

4

 

 

 

 

 

 

 

 

Nigdy jeszcze nie była tak szybka. Co więcej – nie sądziła, by ktokolwiek był kiedyś równie szybki. Znała ścieżkę jak własną kieszeń. Większość latarni nie działała, ale gdzieś przed sobą dostrzegła słabą żółtawą poświatę. Ścieżka była asfaltowa, popękana i Ada czuła, że jej stopy już krwawią, ale to w jakiś sposób dodawało jej sił. Zwłaszcza świadomość, że walczy o życie. Jej spódnica podniosła się tak, że nie blokowała ruchów. Deszcz zelżał. Jej zmysły były wyostrzone. Nie słyszała kroków za sobą. Prawie się roześmiała. On nie miał pojęcia, jak szybka była. Popełnił idiotyczny błąd. Za kilka minut dotrze do biurowca, prosto do budki ochrony. Będzie bezpieczna.

Kiedy znalazła się w plamie światła rzucanego przez jedną z latarni, zerknęła przez ramię, aby upewnić się, że wciąż jest sama. Nie dostrzegła, ani nie usłyszała niczego.

Zwolniła odrobinę, oszczędzając siły. Ominęła niewyraźny kształt w ciemności – połamaną ławkę. Była nawet bliżej, niż sądziła. Zostało jej nie więcej niż sto metrów. Ostatnia prosta. W oddali dostrzegła budynek i zalany światłem dziedziniec z abstrakcyjną rzeźbą pośrodku. Jeszcze nigdy ten widok nie wydał jej się tak piękny. Pokonała ostatnie pięćdziesiąt metrów niemal sprintem. Dyszała teraz tak ciężko, że nie słyszała niczego poza własnym oddechem. Uda piekły ją z wysiłku. Drzewa rozrzedziły się i zobaczyła furtkę – plac przed budynkiem oddzielał od parku siatkowy płot. W ciągu dnia furtka była otwarta, ale nie teraz.

Musiała ją sforsować. Widziała metalowe bolce na jej szczycie – może nie tak złe jak drut kolczasty, ale niewiele lepsze. Zaplanowała wszystkie ruchy, wciąż biegnąc. Gdzie położy stopę, za którą cześć bramki chwyci. Jak się podciągnie.

Gdzieś w ciemności trzasnęła gałąź. Rzuciła nerwowo okiem przez ramię. Ścieżka była pusta. Ale później, wciąż daleko w tyle, zobaczyła go.

Zbliżał się.

Krew w jej żyłach zamieniła się w płonącą lawę.

Nie musiała więcej się odwracać, aby wiedzieć, że jest szybszy od niej. Potrzebowała cudu. I cud się zdarzył. Zobaczyła snop światła latarki. Strażnik w czarnym uniformie szedł wzdłuż ściany budynku. Był jednak zwrócony bokiem do niej i wciąż dzieliło ich co najmniej pięćdziesiąt metrów. Spróbowała krzyknąć, ale z jej ust wydobył się jedynie chrapliwe, niemal bezgłośne po-mo-cy! Nie miała w płucach wystarczająco dużo powietrza, żeby biec i krzyczeć. Strażnik dotarł do rogu biurowca, zwolnił, światło latarki zmieniło się w żółtą aureolę wokół jego drobnej, zgarbionej sylwetki. Zrozumiała dlaczego – był teraz plecami do niej i zaczął się oddalać. Metr od furtki odbiła się i skoczyła. Oparła stopę na metalowej poręczy i wybiła się w górę, jednocześnie łapiąc za jej górną część. Lewą dłonią udało jej się wcelować pomiędzy kolce, ale prawą trafiła z całym impetem na jeden z nich.

Poczuła uderzenie i ból w boku. W następnej sekundzie oderwał ją od bramki tak gwałtownie, że kolec rozdarł jej dłoń i wyszedł pomiędzy serdecznym a środkowym palcem. Poczuła cięcie na ramionach, cięcie na brzuchu. Był na niej, wilczy pysk, maska śmierdząca lateksem i sztucznym futrem, tuż przy jej twarzy. Pomiędzy kołnierzem jego kurtki a krawędzią maski dostrzegła fragment gołej skóry. Kierując się instynktem, ugryzła go.Poczuła w ustach ciepłą krew. Była pewna, że to nie wystarczy, ale jej atak go zaskoczył. Odsunął się, a jej udało się wyswobodzić.

Resztką sił zerwała się na nogi. Złapała za uchwyt furtki i może by się roześmiała, gdyby nie miała krwi w ustach. Bramka otworzyła się z cichym skrzypnięciem. Ada znowu zaczęła biec. Jeżeli tylko uda jej się dotrzeć do budynku… Rzeźba na dziedzińcu Yakamoz wydawała się z niej drwić. Ostatni wysiłek, powiedziała sobie, przyspieszając. Ale nie miało znaczenia, jak szybka była. Był tuż za nią. Dała się porwać ciemności.

 

5

 

 

 

 

 

 

 

 

Cieślak siedział na długiej ławce po drugiej stronie policyjnej szatni. Wyglądał dobrze, ale to nie było nic nowego. Adam Cieślak był przystojnym gliną. Gliną, którego miejsce było na plakatach zachęcających do wstąpienia do policji. Teraz miał na sobie galowy mundur. Spod czapki wciśniętej nisko na czoło wymykały się kasztanowe włosy.

– Może po drugiej stronie jednak coś jest? – zapytał. – To całe gadanie o raju albo o czterdziestu dziewicach. Może nie wzięło się z niczego?

– Nie z niczego. Wiara w raj daje komfort. Co nie dowodzi, że raj istnieje – odpowiedział Wadim.

– Nie możesz wiedziećna pewno.

– Wiem, że po drugiej stronie nic nie ma.

– Nie. Ty wierzysz, że tak jest. Muszę ci powiedzieć, że to najgorszy sposób na użycie wiary.

– Nazywaj to, jak chcesz. Sądziłem, że z nas dwóch, to ty jesteś głosem rozsądku?

Cieślak wyszczerzył zęby.

– Raczej logiki. Więc jak?

– Daj mi chwilę.

Szatnia mieściła się w piwnicy nowego budynku policji. Zapach farby, potu i wilgoci tworzył oszałamiająco paskudną mieszankę. Na razie byli sami, ale to mogło się lada chwila zmienić.

– Wierzę w ciebie – powiedział Cieślak z sarkastycznym uśmieszkiem. – Jeżeli to ma dla ciebie znaczenie.

– Powiedziałem, żebyś dał mi chwilę.

Cieślak pokiwał głową i wyciągnął się na ławce. Jego skórzane półbuty były zakończone tak ostro, że mogłyby posłużyć przy upuszczaniu krwi.

Wadim sięgnął pod kurtkę i wyciągnął przedmiot, na którego pojawienie się Cieślak czekał tak długo. Udawał, że nie patrzy, poruszał ustami, jakby coś nucił – jakby był zupełnie zrelaksowany.

Wadim przejechał palcami po metalowej powierzchni. Była ogrzana od jego ciała i od jego krwi.

– Zobacz, jakie to będzie uczucie – powiedział Cieślak.

Wadim oblizał wargi. W końcu to Cieślak był głosem rozsądku. Z ich dwójki to Wadim szedł za głosem serca. Trzeba było tylko zsynchronizować głowę z sercem.

Otworzył usta. Metal zazgrzytał na jego zębach. Nie mógł się powstrzymać i dotknął językiem lufy. Cieślak już nie leżał ani nie nucił. Siedział naprężony jak struna i patrzył na Wadima z rozchylonymi ustami.

Trzymał pistolet tak, że był skierowany w stronę jego podniebienia. Pozycja była niewygodna i wydawało się głupie naciskać na spust kciukiem. Przecież łatwiej byłoby odwrócić pistolet do góry nogami i trzymać palec wskazujący na spuście? Zdawał sobie sprawę z tego, co robił. Odwlekał ten moment. Jego oddech przyspieszył. Trudno było oddychać z lufą w ustach.

Na szczycie schodów otworzyły się drzwi. Ktoś schodził do szatni.

Wadim wyciągnął pistolet z ust. Jego kark pokrywał pot.

Cieślak wstał i poprawił mundur.

– Do zobaczenia wkrótce – powiedział.

 

6

 

 

 

 

 

 

 

 

Policjant, który zszedł po schodach, był niższy od Wadima, ale widać było, że jest w formie, a mięśnie wyrobił sobie na siłowni. Mogli być w podobnym wieku. Jego włosy w kolorze zboża były krótko przystrzyżone. Miał na sobie dżinsy, biały T-shirt i skórzaną kurtkę, podobną do tej, którą nosił Brad Pitt w Fight Clubie –czerwoną z białymi epoletami i dwoma białymi paskami na obu rękawach. Nosił też okulary przeciwsłoneczne oparte o czoło. Kiedy zorientował się, że w szatni ktoś jest, wyprostował się i wysunął szczękę.

– To moja szafka.

Wadim, który wciąż czuł posmak żelaza w ustach, przez moment rozważał, czy nie powinien się postawić. Nie dlatego, żeby obchodziło go, czy to była szafka polskiego Brada Pitta, czy nie. Raczej z powodu jego braku elementarnej kultury. Zamiast tego się odsunął. Kręciło mu się w głowie. Z zasady nie pił dużo, ale w ostatnich tygodniach wiele jego zasad trafiło do kosza. Spora część poprzedniej nocy tonęła dla niego we mgle. Jeden z rękawów kurtki nosił ślady zaschłego błota. Bolały go ramię i głowa, choć nie potrafił przypomnieć sobie żadnego upadku. Kłykcie prawej pięści również były obolałe, a skóra zdarta. Bójka? To także nie było w stylu Wadima. Zauważył na sobie nieprzychylne spojrzenie blondyna, który wrzucił do szafki plecak adidasa i użył dezodorantu w spreju w takiej ilości, że Wadim pomyślał, że może to być kolejny przejaw mikroagresji. Wadim był w domu rano i wziął prysznic, tego był pewny, ale miał na sobie tę samą kurtkę, co poprzedniej nocy. Poza tym alkohol prawdopodobnie wciąż z niego parował.

Wadim wstał. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a glany dodawały mu jeszcze kilka centymetrów. Jego ciemne, niemal czarne włosy były teraz w jeszcze większym nieładzie niż zwykle. Nie był piękny, chociaż nikt też nigdy nie powiedział, że jest brzydki. Miał głęboko osadzone oczy. Niektórzy nazywali je zamyślonymi lub ponurymi, ale byli też tacy, którzy nazwali je złowieszczymi. I to tego złowieszczego spojrzenia użył teraz. Bez zamierzonego efektu.

– Masz jakiś problem? – warknął blondyn.

Wadim stłumił śmiech.

– Zastanawiałem się, czy masz może papierosa.

– Nie palę. Poza tym nie mamy czasu, odprawa jest za trzy minuty.

– Trzy minuty to dużo czasu. Dużo rzeczy może wydarzyć się w ciągu trzech minut.

– Jesteś pijany?

Wadim nie odpowiedział.

Blondyn tylko potrząsnął głową.

– Musisz być tutaj nowy, co? Jestem Oskar. Szawiłow. – Podał Wadimowi dłoń.

– Ee… Artem – skłamał Wadim.

Oskar zmrużył oczy.

– Jak bohater Metra 2033?

– Nie mam pojęcia.

– Nieważne. Z kim latasz?

– Chwilowo z nikim.

– Bez przydziału? Gdzie byłeś wcześniej?

Wadim bez słowa rzucił okiem na plastikowy zegar wiszący na ścianie. Prosta, ale niezawodna sztuczka.

– Cholera – powiedział Oskar – spóźnimy się.

Wadim pozwolił się poprowadzić przez budynek, którego kompletnie nie znał. Oskar coś mówił, ale Wadim ledwo rejestrował jego słowa. Najlepiej, żeby Oskar myślał, że Wadim jest ponurym, opryskliwym typem. Zdecydował, że zrobi to, co zamierzał – zanim Oskar mu przerwał – zaraz po odprawie. Pistolet w usta. Bum. Po bólu. Tylko że po odprawie mogło być trudno znaleźć ustronne miejsce.

– Co tam jest? – Wskazał na jedne z ciężkich, zamkniętych na głucho drzwi.

– Nie wiem – przyznał Oskar. – Sami przenieśliśmy się tutaj dopiero dwa tygodnie temu. Spora część budynku jest wciąż nieużywana, a plany są niekompletne. Ale prawdopodobnie to wejście do piwnicy. Pod budynkiem jest ponoć cały system podziemi.

Mijali uchylone drzwi do kolejnych pokoi, w których gliniarze ustawiali coś na biurkach albo przybijali obrazy do ścian. Nowy początek. Dla niektórych.

 

Kiedy weszli do sali odpraw, komendant na moment zawiesił głos i spojrzał na nich z dezaprobatą. Wadim wbił wzrok w podłogę. Czuł na sobie spojrzenia i zastanawiał się, ilu z policjantów go rozpoznaje, ilu z nich wie, co zrobił. Najwyraźniej udało mu się skutecznie ukryć za szerokimi plecami Oskara, ponieważ komendant podjął poranny briefing, mówiąc o liczbie nocnych interwencji, bójek, rozbojów, domowych dysput, które skończyły się źle albo tragicznie.

Tradycyjnie piątkowe noce były kiepskie i wyglądało na to, że ta ostatnia nie należała do wyjątków.

Wadim usiadł w ostatnim rzędzie, częściowo ukryty za szerokim filarem, i wyciągnął przed siebie długie nogi. Wielka sala o łukowym sklepieniu była jedynie prowizorycznie doprowadzona do porządku. W rogu wciąż stało metalowe rusztowanie i kilka wiader farby.

Na sali musiała być blisko setka policjantów, zwróconych w stronę podwieszonego pod sufitem wielkiego ekranu.

– W końcu – powiedział komendant. – Mamy jedną śmierć.

Na ekranie pojawiło się zdjęcie. Ekran był kiepsko skalibrowany, więc było ono ucięte. Poza tym stanowiło miszmasz czerni, czerwieni i szarości, niczym abstrakcyjny obraz.

Skrzypnęły krzesła. Kilkoro policjantów poruszyło się niespokojnie. Wadim zdał sobie sprawę, że sam wpatruje się w ekran, próbując zrozumieć, na co patrzy.

– Pierwsza opinia wskazywała na to – ciągnął komendant – że to atak dzikiego psa albo innego zwierzęcia. Ale przeczy temu fakt, że głowa została całkowicie oddzielona od tułowia.

To nie zdjęcie było ucięte, to głowa była ucięta. Obrażenia kobiety były tak poważne, jakby coś próbowało rozszarpać ją na strzępy.

Wadim pożałował, że tu jest. Nie tylko w tej sali, nie tylko w tym budynku, ale też na tym świecie. Na świecie, gdzie istniały obrazy takie jak ten na ekranie. Widział wystarczająco dużo ciał zwierząt zabitych przez inne zwierzęta, żeby mieć stuprocentową pewność, że to nie mogło być dzieło ani dzikiego psa, ani niczego innego, co nie było obdarzone ludzką inteligencją. Tylko ludzie byli w stanie zrobić ludziom coś podobnego. Ktoś na sali stłumił wymioty. Wadim nie zamierzał czekać na resztę odprawy. Poczuł nagłą potrzebę natychmiastowego wyjścia. Zaczął wstawać, kiedy zdał sobie sprawę, że na zdjęciu było coś jeszcze. Coś, co się nie zgadzało, domagało się jego uwagi i co ze wszystkich sił próbował zignorować. To dlatego chciał, a raczej musiał wyjść, ale zamiast tego opadł na krzesło i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekran.

Na piersi kobiety znajdował się uwalany krwią wisiorek na srebrnym łańcuszku.

Wadim znał ten wisiorek, chociaż nie widział go od ponad siedemnastu lat. Wisiorek, który należał do jego zaginionej siostry, Viry.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Jakub Król, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

 

Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Zdjęcie na okładce: © Aliaksandr Marko / Adobe Stock

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-005-1

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.