Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbrodnia w międzywojennym Poznaniu i afera szpiegowska, która może zmienić losy przyszłej wojny…
Poznań, wiosna 1924 roku. Całe miasto żyje rozpoczynającym się właśnie Czwartym Targiem Poznańskim, z którym władze wiążą spore nadzieje. Atrakcją imprezy ma być maszyna zdolna wykrywać jednostki pływające z dużej odległości. Problem w tym, że zarówno urządzenie, jak i sam jego twórca, inżynier Kazimierz Puchała, znikają w tajemniczych okolicznościach. Sprawa szybko nabiera znamion afery szpiegowskiej. Do akcji wkracza porucznik Karol Sianecki z kontrwywiadu wojskowego, wspierany przez rubasznego komisarza poznańskiej policji, Leona Ratajczaka.
Czy inżynier padł ofiarą obcych służb wywiadowczych? Sięgnij po pasjonujący kryminał Macieja Brzezińskiego i zajrzyj za kulisy działania policji i wywiadu w dwudziestoleciu międzywojennym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-18-1
Poznań, 5 marca 1924 roku
Małe, nędzne mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Rybaki 7 w Poznaniu było umeblowane iście po spartańsku. Żelazne łóżko z cienkim materacem, odrapana stara szafa, stół, dwa krzesła oraz umywalka i miska do mycia ukryte za przepierzeniem stanowiły całe jego wyposażenie. Dla mieszkańca tego lokum, rosyjskiego emigranta Jurija Iwanowicza Sorokina, były to wystarczające warunki. Nie potrzebował wiele, zresztą nie chciał zwracać na siebie uwagi. Taki skromny zecer jak on nie mógł przecież pozwolić sobie na kilkupokojowe mieszkanie na Łazarzu.
Na zewnątrz zapadł już zmierzch. Sorokin wstał z łóżka i zadowolony dopalił papierosa marki Nil. W pracy palił najtańsze: Prezydenty, Egipskie oraz Sfinksy, ale kiedy był sam, mógł pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Tanie „ćmiki”, jak mawiano w Poznaniu, nie wzbudzały niczyich podejrzeń.
Kiedy już skończył delektować się dymem, pomyślał, że czas wysłać meldunek. Wstał więc z łóżka, uklęknął przy nim, odsunął tani, wytarty dywanik i otworzywszy klapę, dostał się do tajnej skrytki ukrytej w podłodze. Na pierwszy rzut oka nikt nie odróżniłby klapy od reszty klepek podłogowych ułożonych w jodełkę. Sorokin mógł więc być spokojny o zgromadzone tam materiały. Po chwili wyciągnął ze skrytki małą buteleczkę, notes, książkę, przybory do pisania i widokówkę przedstawiającą poznański renesansowy ratusz. Podszedł do stołu i zapalił niewielką lampkę.
Na karcie pocztowej wpisał piórem pozdrowienia dla ciotki Hildy Koschke z Berlina, zamieszkałej przy ulicy Kaiserdamm 13 w dzielnicy Charlottenburg. Następnie odstawił pocztówkę, wyrwał kartkę z notesu i przy pomocy ołówka napisał kilka zdań:
W Wieży posadzono kwiatki, zbiór przekażę ogrodnikowi przy najbliższym spotkaniu. Kutuzow na obserwacji, w najbliższym czasie nastąpi próba leczenia. Kontakt ze skautami nawiązany.
Dubrowski
Następnie chwycił książkę kodów, po czym na drugiej kartce zapisał ten sam tekst, używając ciągu cyfr. Kolejnym krokiem było naniesienie zaszyfrowanej i zakodowanej informacji na widokówkę z pozdrowieniami dla ciotki Hildy. Pomiędzy wierszami pozdrowień wpisał szyfr, wykorzystując w tym celu atrament sympatyczny, wykonany z antypiryny rozpuszczonej w spirytusie. Antypiryna jako środek przeciwbólowy, przeciwzapalny i przeciwgorączkowy dostępna była w każdej aptece. Sorokin kupował ją zawsze w innym miejscu i tylko w niewielkich ilościach. Aby zaszyfrowany tekst ukazał się oczom odbiorcy, należało użyć chlorku żelaza także rozpuszczonego w spirytusie.
Wysyłanie meldunku na zwykłej pocztówce było niezawodnym sposobem przekazywania informacji. W Berlinie pod adresem Kaiserdamm 13 naprawdę mieszkała Hilda Koschke. Oprócz tego jej mieszkanie odgrywało rolę skrzynki kontaktowej berlińskiej ekspozytury Oddziału Zagranicznego (INO), który był częścią sowieckiego wywiadu cywilnego znanego wtajemniczonym pod nazwą Zarząd Tajno-Operacyjny.
Gdyby nawet polski kontrwywiad przejął kartkę i wywołał ukrytą wiadomość, to musiałby jeszcze złamać szyfr. Odkrycie go, co prędzej czy później się udaje, nie gwarantowało jeszcze sukcesu. Wiadomość była bowiem zakodowana, a ów kod, wymyślony przez samego Dubrowskiego, odczytywały tylko dwie lub trzy osoby zatrudnione w sowieckiej ekspozyturze w Berlinie.
Po zapisaniu całej wiadomości szpieg schował książkę kodów, buteleczkę z atramentem sympatycznym i akcesoria piśmiennicze do schowka pod podłogą, a notatki starannie spalił. Wystarczyło teraz wrzucić widokówkę do skrzynki pocztowej, oczywiście jak najdalej od miejsca zamieszkania, i czekać na odpowiedź.
*
Paweł Krasnow vel Jurij Sorokin przybył do Poznania dwa lata wcześniej na polecenie moskiewskiej centrali wywiadu pod przykrywką legendarnego uciekiniera z bolszewickiej Rosji, byłego żołnierza antykomunistycznej armii generała Piotra Wrangla, i naprawdę nim był, choć już wtedy pracował dla bolszewików. Po klęsce oddziałów Wrangla przeszedł szkolenie wywiadowcze i przez Bałkany dostał się do Berlina.
W stolicy Niemiec Jurij otrzymał niezbędne instrukcje i przyjechał do Poznania. Od tego momentu aklimatyzował się w mieście, nie podejmując chwilowo żadnej szpiegowskiej działalności. Zatrudnił się jako zecer w przedsiębiorstwie Drukarnia Polska, której siedziba znajdowała się przy ulicy Święty Marcin 70. Dawało mu to dostęp do wielu informacji i chemikaliów potrzebnych w jego tajnej działalności. Dopiero w grudniu tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku doszedł do wniosku, że poznał już miasto na tyle, aby rozpocząć szpiegowską robotę. Gdyby nawet chciano go sprawdzić, to jego dotychczasowe postępowanie nie wzbudzało żadnych podejrzeń.
Od tego czasu do berlińskiej ekspozytury wywiadu docierały dziesiątki meldunków podpisanych pseudonimem Dubrowski. Jurij przypomniał sobie ze szkolnych lat powieść Puszkina pod tytułem Dubrowski. Wówczas nazywał się jeszcze Paweł Piotrowicz Krasnow. Spodobała mu się książkowa historia, jak to młody człowiek mści się na wpływowym arystokracie za krzywdy, które spotkały jego bliskich, za śmierć ojca i utratę rodzinnego majątku. Sprawy skomplikowały się w momencie, kiedy Władimir Dubrowski zakochał się w Maszy, córce swego wroga. Niestety Jurij, a właściwie Paweł, nie dowiedział się, jaki był koniec całej tej opowieści. Puszkin zginął bowiem tragicznie w pojedynku z domniemanym kochankiem swej żony i nie dokończył książki. W każdym razie Sorokin zapamiętał Dubrowskiego z dzieciństwa i taki pseudonim przybrał.
Wkrótce otrzymał od zwierzchników spis poleceń, ale miał też osobiste cele do osiągnięcia. Pewien obiekt w Poznaniu przykuł jego uwagę. Była to instytucja zwana Targiem Poznańskim. Organizowane tam wystawy przemysłowe prezentowały osiągniecia gospodarki młodego państwa polskiego. Sorokin podjął samodzielnie decyzję o rozpracowaniu Wieży, jak nazwał Targ w meldunkach. Prócz tego przystąpił do wykonania kolejnych zadań zleconych mu przez centralę, a było ich niemało.
1.
Poznań, 13 kwietnia 1924 roku (niedziela), godzina 10:15
Niedzielne przedpołudnie było dla komisarza poznańskiej policji Leona Ratajczaka źródłem prawdziwej rozkoszy. Wyspał się, zjadł porządne śniadanie przygotowane przez żonę Matyldę, a teraz, ubrany w szlafrok, przeglądał prasę i popijał kawę. Wcześniej wyprawił małżonkę i dwóch synów — Wojtka i Florka — do kościoła Bożego Ciała na mszę, ale sam z nimi nie poszedł. Tłumaczył się zmęczeniem, choć w rzeczywistości po prostu mu się nie chciało. Ratajczak nie należał wprawdzie do osób leniwych i pogardzał nierobami, ale perspektywa spędzenia przedpołudnia w ciszy przeważyła nad obowiązkiem dnia Pańskiego.
Czterdziestoletni Ratajczak, mieszkający wraz z rodziną na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Wierzbięcice 49 na Wildzie, dumny był ze swojej poznańskości. Jako syn brygadzisty w zakładach Cegielskiego, były powstaniec wielkopolski i „echt poznaniok” z dziada pradziada nie wyobrażał sobie mieszkania w innym mieście. Poznaniacy, zdaniem komisarza, to sól ziemi i najdoskonalsze wcielenie wszelkich cnót. Według niego nawet Bóg był poznańczykiem.
Jeśli cokolwiek irytowało komisarza Ratajczaka, to był nim stały napływ do miasta „galonów z Kongresówki”, którzy zdaniem policjanta psuli poznaniaków, nie grzeszyli pracowitością, nie potrafili zachować „porzundku” i nie rozumieli poznańskiej duszy. Był głuchy na argumenty, że bez urzędników, policjantów, nauczycieli i profesorów z dawnej Kongresówki i Galicji Poznań nie mógłby funkcjonować. „Poznańczykiem trzeba się urodzić” — odpowiadał w takich sytuacjach poczciwy komisarz.
Poranną kawę i lekturę „Dziennika Poznańskiego” przerwało mu pukanie do drzwi.
— Kogo tam diabli niosą, do cholery! — mruknął pod nosem. — Nawet przy niedzieli człowiek nie ma chwili spokoju.
W drzwiach stał podwładny Ratajczaka, przodownik Antoni Kowalik.
— Panie komisarzu, melduje się przodownik Kowalik z rozkazu pana komendanta! — zapowiedział się podwładny, podobnie jak komisarz, weteran powstania wielkopolskiego.
— Co ty, Kowalik, szpilny dostałeś? To nie wojsko, daj se spokój. Co tam się stało, że zawracasz mi głowę przy niedzieli? — zapytał niechętnie komisarz.
— Ady, panie komisarzu, sam pan komendant mnie przysłał. Sprawę mamy na Sołaczu. Zaginął jakiś konstruktor, inżynier Puchała się nazywa.
— Zaginął? I nie mogło to poczekać do jutra? A kiedy to zaginął?
— Żona powiedziała, że nie wrócił na nockę do domu.
— Nie wrócił na noc i już robią zadymę? Pewnie gdzieś zapił i mo tytę. Jak wytrzeźwieje, to wróci. Czemu komendant kazał ci przyjść akurat do mnie?
— Bo ten Puchała to podobno gruba ryba i znajomy prezydenta Ratajskiego. Żona zadzwoniła z rana, że męża nie ma, a kasa ogniotrwała była otwarta i pusta. Kiedy komendant się zwiedział, że chodzi o tego Puchałę, kazał w te pędy jechać po pana komisarza i stawić się w domu tego Puchały na Mazowieckiej, to jestem. Automobil z kierowcą czeka na dole. Przysłał nam go sam Ratajski.
— Auto z kierowcą, fiu, fiu, ten inżynier musi być cholernie ważny dla Ratajskiego. Dobra, wciągnę tylko lompy, napiszę kartkę żonie i możemy jechać, a ty, Kowalik, poczekaj na mnie na dole — odpowiedział Ratajczak.
— Tak jest, panie komisarzu!
Tyle było z mojej wolnej niedzieli… A niech to szlag trafi! — pomyślał komisarz.
*
Po piętnastu minutach komisarz przywitał się z kierowcą okazałego automobilu renault 40 CV, po czym zajął miejsce na tylnej kanapie obok przodownika. Samochód z pasażerami powoli ruszył na Sołacz, do domu zaginionego inżyniera Puchały.
— Powiedzcie no coś więcej o tym zaginionym, Kowalik — odezwał się Ratajczak, zapaliwszy papierosa.
— Jak już mówiłem, panie komisarzu, to nie pierwszy lepszy łatus, a inżynier, w dodatku jakiś ważny konstruktor. Gruba ryba, szefie, jak amen w pacierzu. Był se wczoraj na bibce w ratuszu u prezydenta Ratajskiego. Labija skończyła się koło północy i od tamtej pory nikt go nie widział. Żona Puchały poszła wczoraj do jakieś chorej ciotki na Jeżyce i została u niej na noc. Wróciła do domu krótko po ósmej, męża nie było, wyrko nietknięte, a żelazna szafa otwarta i pusta. Tyle wiem.
— Żelazna szafa? Mówisz, że ten cały Puchała miał u siebie kasę ogniotrwałą? — zdziwił się komisarz.
— Tak jest, panie komisarzu, ale nie wiem, co w niej trzymał.
— Zachodzę w głowę, co on takiego wynalazł, że interesuje się nim sam Ratajski. Gdybyś nie powiedział o tej kasie, sprawa byłaby prosta: inżynier, korzystając, że baby nie będzie w domu całą nockę, poszedł se dokończyć labiję gdzieś z kumplami, ale jak ktoś go w tym czasie obrobił, to poważniejsza sprawa.
— Może i tak być, panie komisarzu. Sprawdzimy na miejscu.
*
Przed okazałą, ukrytą wśród drzew i krzewów piętrową willą przy ulicy Mazowieckiej na Sołaczu kręciło się już dwóch policjantów. Rozmawiali beztrosko, śmiali się, jakby przyszli na piwo, a nie do pracy. Spoważnieli dopiero na widok Ratajczaka i Kowalika. Komisarz rozejrzał się dokoła i wszedł do domu bez pukania. Po przejściu krótkiego korytarza udał się do salonu. Zobaczył tam siedzącą na fotelu zapłakaną kobietę, pocieszaną przed drugą. Ratajczak nie musiał się domyślać, która z nich to pani Puchałowa.
Żona inżyniera była drobną blondynką o lekko kręconych, niezbyt długich włosach. Bladość cery kobiety współgrała z bielą długiego perłowego naszyjnika, który oplatał jej szyję. Spojrzenie pani domu miało w sobie coś wyniosłego i arystokratycznego. Gładkie dłonie inżynierowej nie zaznały nigdy ciężkiej pracy fizycznej. Ubrana była w lekką kremową suknię ozdobioną antyczną broszką. Komisarz ocenił jej wiek na około trzydzieści lat.
Druga kobieta stanowiła zupełnie przeciwieństwo Puchałowej. Była brunetką o dużych oczach ostrzyżoną według najnowszej mody na chłopczycę. Nosiła prostą beżową suknię, która ledwo zakrywała kolana, podkreślając jej długie, zgrabne nogi. Można było odnieść wrażenie, że jest to osoba pewna siebie i silna — tak różna od wrażliwiej i kruchej żony zaginionego.
— Dzień dobry paniom. Jestem komisarz Ratajczak z policji, a to przodownik Kowalik. Czy mam przyjemność z panią Puchałą?
— Dzień dobry, komisarzu. Tak, Małgorzata Puchała, a to moja przyjaciółka Justyna Dąbrowska. Obawiam się, że mój mąż zaginął i ktoś włamał się do mojego domu.
— Wiem, że to trudne, ale proszę po kolei opowiedzieć wszystko, co pani wie, od początku — poprosił Ratajczak.
— Śmiało, kochanie, opowiedz wszystko. Będę przy tobie — zapewniła zrozpaczoną przyjaciółkę pani Dąbrowska.
— Jak już wspomniałam panu komendantowi — ostatnie słowa Małgorzata Puchała wyraźnie podkreśliła — mąż przebywał wczoraj na raucie u prezydenta Ratajskiego w ratuszu. Miał wrócić do domu od razu po przyjęciu, ale do niego nie dotarł. Łóżko męża było nietknięte. Ja spędziłam noc, opiekując się ciotką mieszkającą na Jeżycach. Wróciłam dziś przed ósmą rano. Chwilę przede mną przyszła do domu nasza gosposia, Janina Madej. Nie mieszka z nami, jest dochodząca. Przychodzi rano, wychodzi przed wieczorem i to ona zauważyła, że mąż nie wrócił na noc, a szafa ogniotrwała jest otwarta.
— Czy może pani zdradzić, co było w tej szafie? — zapytał komisarz.
— Prototyp nowego wynalazku męża, ale nie wiem, do czego służył. Oprócz tego jakieś papiery dotyczące tego wynalazku i trochę pieniędzy. Normalnie nie trzymamy dużej ilości gotówki w domu, tylko na nieprzewidziane wydatki. W kasie było około stu dwudziestu milionów marek polskich.
Ratajczak wszystko skrupulatnie zanotował.
— Czy zginęło coś jeszcze? Może biżuteria, jakieś inne cenne przedmioty?
— Z tego, co widziałam, to nie, ale nie zdążyłam dokładnie sprawdzić. Jestem zbyt zdenerwowana. W każdym razie moja biżuteria była nietknięta. Mamy kilka cennych obrazów, ale one też nie zginęły.
— Czyli możemy stwierdzić, że celem włamywaczy była kasa ogniotrwała i jej zawartość.
— Na to wygląda, panie komisarzu, ale co będzie z moim mężem? W tej chwili tylko to mnie interesuje — powiedziała załamującym się głosem pani Puchałowa, po czym zalała się łzami, a pani Dąbrowska natychmiast przytuliła ją do siebie.
— Wiem, że to dla pani trudne, ale proszę mi wierzyć, że zrobimy wszystko, aby odnaleźć pani męża. Czy miał on jakichś wrogów?
— Mąż nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy zawodowe, ale nie wydaje mi się. Kazimierz to spokojny człowiek, zainteresowany głównie nauką. Jestem pewna, że nikomu nie szkodził. Jest utalentowanym inżynierem-wynalazcą, więc pewnie kilka osób zazdrościło mu sukcesów. Ludzie bywają zawistni, ale nic więcej nie wiem.
— A ten wynalazek, o którym pani wspomniała? Wie pani o nim coś więcej?
— Nie, nie wiem, nie znam się na tym, już to zresztą mówiłam. Mąż miał pokazać go na Targu Poznańskim, który ma rozpocząć się za kilkanaście dni. Były z tym jakieś problemy. Ponoć wojsko nie chciało do tego dopuścić, ale szczegółów nie znam. Proszę porozmawiać z jego asystentem, Janem Wernerem z uniwersytetu. On powinien wiedzieć więcej.
Komisarz zapisał nazwisko mężczyzny w notesie.
— Dziękuję pani, na razie to wszystko. Pozwoli pani, że porozmawiamy jeszcze z gosposią i rozejrzymy się po domu. Chciałbym też zobaczyć tę szafę ogniotrwałą. Policjanci pobiorą odciski palców i przyjrzą się innym śladom. Ten, kto okradł pani męża, zapewne maczał też palce w jego zniknięciu.
— Zaprowadzę panów na górę do gabinetu pana Puchały — zaproponowała pani Dąbrowska. — Janina, gosposia, jest w kuchni. Przekażę jej później, że chcą panowie z nią porozmawiać.
— Będę wielce zobowiązany — odpowiedział komisarz.
*
Oględziny szafy pancernej inżyniera Puchały potwierdziły, że nie doszło do włamania. Złodziej był albo świetnym kasiarzem, albo miał klucz i znał kombinację szyfrową. Drzwi do domu, i to zarówno frontowe, jak i te od strony ogrodu, także nie nosiły śladów włamania.
Pani Dąbrowska, która podjęła się pokazania komisarzowi i przodownikowi miejsca przestępstwa, zwróciła ich uwagę na cenne obrazy, które wisiały na ścianach.
— Złodzieje ich nawet nie tknęli, to dziwne. W kolekcji Puchałów znajdują się między innymi dwa obrazy Fałata, jeden Malczewskiego, jeden portret pędzla Simmlera i dwa płótna Wyczółkowskiego. Oprócz tego kilka cennych niemieckich i włoskich landszaftów — powiedziała ze znawstwem konesera pani Dąbrowska.
— Może nie zdążyli. Być może coś lub ktoś ich wystraszył, a poza tym nie wiem, czy złodziei było kilku, czy tylko jeden — odparł komisarz. — Istnieje także inna możliwość: że włamywacze to prostacy nieznający się na sztuce. Bywa, że rabusie skupiają się jedynie na gotówce i biżuterii. Z obrazami jest za dużo roboty i trudno je sprzedać, chyba że ma się zaufanego pasera.
— Pewnie ma pan rację, komisarzu. Ktoś zapewne zauważyłby podejrzanych ludzi wynoszących po nocy obrazy z willi, choć złodziejom opłacałoby się podjąć to ryzyko. Te płótna są sporo warte.
— Zapewne, ale być może cenniejszy był dla nich lub dla niego inżynier Puchała i jego wynalazek.
— Sądzi pan, że włamywaczy mogło być kilku?
— Na tym etapie śledztwa trudno to stwierdzić, szanowna pani — odrzekł komisarz.
Czynności śledcze zakończyło przesłuchanie gosposi państwa Puchałów, ale niczego nie wniosło ono do sprawy. Przyszła do domu swych chlebodawców około siódmej rano, aby rozpalić pod kuchnią i przygotować śniadanie na dziewiątą. Zdziwiła się, że drzwi były otwarte. Poszła do kuchni, rozpaliła w piecu, następnie odsłoniła zasłony w salonie na parterze, a później weszła po schodach na górę, aby dokonać tej samej czynności w innych pokojach. Przechodząc koło sypialni państwa, zauważyła, że drzwi są otwarte, a łóżko nietknięte. Chwilę później usłyszała, jak pani wchodzi do domu. Natychmiast podzieliła się z nią swoimi spostrzeżeniami, a reszty Ratajczak dowiedział się już od inżynierowej.
Po obejrzeniu szafy i pozostałej części piętra policjanci zeszli na dół do pani domu.
— Na chwilę obecną to tyle, szanowna pani — powiedział Ratajczak. — Pozwoli pani, że rozejrzymy się jeszcze wokół posesji.
— Proszę zrobić wszystko, żeby go odnaleźć, komisarzu — odezwała żona zaginionego inżyniera. — Mam złe przeczucia…
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, szanowna pani. Proszę być dobrej myśli.
2.
Poznań, tego samego dnia, godzina 11:35
Inżynier Kazimierz Puchała obudził się z ogromnym bólem głowy. Nie mógł się ruszyć, a ponadto czuł, że jest zakneblowany. Usta wypełniała mu brudna szmata cuchnąca smarem. Oczy miał zasłonięte opaską. Ręce związano mu od tyłu, a nogi krępował sznur zaciśnięty tak mocno, że czuł pulsowanie krwi powyżej kostek. Uświadomił sobie, że leży na jakimś starym, zatęchłym sienniku, chyba wypełnionym słomą. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i jakichś chemikaliów.
Jego sytuacja wydawała się beznadziejna. Ostatni raz tak się bał, kiedy został ranny w bitwie w obronie Rawicza podczas powstania wielkopolskiego. Cudem wtedy przeżył, choć już witał się ze śmiercią. Obecna sytuacja wydawała mu się jednak znacznie poważniejsza. Mimo panicznego strachu usiłował przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich godzin.
Pamiętał, że był na raucie wydanym przez prezydenta Cyryla Ratajskiego w starym budynku ratusza. Długo z nim rozmawiał, dziękował za wstawienie się u władz wojskowych, które robiły wszystko, aby uniemożliwić mu zaprezentowanie wynalazku na zbliżającym się Czwartym Targu Poznańskim. Na przyjęciu prowadził też dyskusje z innymi wpływowymi ludźmi. Pamiętał, że był tam między innymi rektor Uniwersytetu Poznańskiego profesor Zygmunt Lisowski, wojewoda poznański Witold Celichowski, dyrektor Miejskiego Urzędu Targu Poznańskiego Mieczysław Krzyżankiewicz i inni.
Przyjęcie skończyło się pewnie grubo po północy, ale Puchała był zmęczony. Pożegnał się więc i wyszedł około wpół do dwunastej. Nie wypił dużo, bo po pierwsze, w jego mniemaniu nie wypadało, a po drugie, miał wyjątkowo słabą głowę. Kiedy już uścisnął dłoń prezydentowi i innym gościom, opuścił ratusz, wezwał dorożkę i kazał zawieźć się do domu. Na Mazowiecką dotarł mocno zmęczony. Odnalazł klucze i usiłował otworzyć drzwi. Okazało się jednak, że były otwarte. Nie pamiętał już, czy sam ich nie zamknął, czy to gosposia Janina, gdy wychodziła do domu wieczorem, zapomniała to zrobić. Możliwe zresztą, że sam był temu winien — roztargnienie leżało w jego naturze i strasznie irytowało jego żonę, a poza tym od kilku miesięcy myślał tylko o swoim wynalazku.
Kiedy już wszedł do domu, usłyszał jakieś głosy. Zanim jednak zdążył włączyć światło, poczuł silne uderzenie w tył głowy, po czym zapadła ciemność. Wygląda na to, że stracił przytomność. Obudził się skrępowany i zakneblowany. Wszystko było jasne — przeszkodził włamywaczom. Miał jednak szczęście, że żyje. Biedna Małgosia, pewnie zamartwia się teraz na śmierć. Jeśli złodzieje zadali sobie tyle trudu i go porwali, zamiast zabić, to znaczyło, że mają co do niego plany. Jeśli tak, to możliwe, że będzie żył.
Ta świadomość, że został uprowadzony, ale żyje, napełniła go czymś w rodzaju otuchy. Pozostało mu czekać na swoich prześladowców, a może — jeśli nadarzy się okazja — spróbuje po prostu uciec. Pytanie tylko, czy byli to zwykli włamywacze. Wojskowi, którzy próbowali objąć jego wynalazek tajemnicą państwową, ostrzegali, że urządzeniem mogą się interesować obce służby wywiadowcze. Niezależnie od tego, czy byli to zwykli złodzieje, czy szpiedzy, w obecnej sytuacji nie miało to większego znaczenia. Teraz może tylko mieć nadzieję, że już wkrótce odzyska wolność. Małgosia, prezydent Ratajski i wojewoda Celichowski z pewnością poruszą niebo i ziemię, aby nadzieja polskiej inżynierii, jak go nazwano, szybko się odnalazł.
3.
Poznań, tego samego dnia, godzina 12:40
Komisarz Ratajczak i przodownik Kowalik wyszli przed dom państwa Puchałów. Komisarz zapalił papierosa i poczęstował podwładnego.
— Podsumujmy, co wiemy, Kowalik — rozpoczął Ratajczak. — Nasz inżynier poszedł se na bibkę do Ratajskiego, a w tym czasie jakiś juchta albo i kilku obrobiło mu chatę, ale nie całą. Zostawili świecidełka, obrazy i nie szukali bejmów.
— A te, które były w szafie pancernej? — przerwał Kowalik.
— Jak już otworzyli kasę i zobaczyli te bejmy, to se wzięli przy okazji, ale nie po to przyszli do Puchałów. Wszystko wskazuje na to, że chcieli ukraść tylko ten dynks inżyniera. Coś mi się widzi, że to nie były jakieś tam zwykłe szuszwole. Wiedzieli, po co tu przyszli, a zależało im tylko na tym czymś, co tam Puchała wynalazł. Weszli mu na chatę akurat wtedy, kiedy inżyniera i jego żony nie było. To znaczy, że mieli rozeznanie.
— No pewnie, bo przecież nie rozpruli tej kasy, a otworzyli ją bezproblemowo. Na chatę też weszli bez wywalenia drzwi. Albo mieli dobre wytrychy, albo klucze — wydedukował Kowalik.
— No, jest jeszcze inna możliwość: że ktoś ich wpuścił — dodał komisarz. — Pytanie tylko, czy Puchała im przeszkodził, czy na niego czekali. Założę się, że jak tylko wszedł, to dali mu w dekiel albo go uśpili, później zabrali klucze od chaty i kasy pancernej, obrobili ją, a jego porwali. Mogli go zabić, ale woleli zabrać ze sobą. Czyli nie chcieli mieć go na sumieniu albo jest im potrzebny. Cholera, żeby to był normalny włam, byłoby prościej.
— Puchałowa mówiła, że wojsko nie chciało dopuścić do pokazania tego dynksa na Targu. Może to ktoś od nich?
— Co ty, ambę masz, Kowalik? Wojsko by chatę obrobiło i inżyniera porywało? Jak już, to skonfiskowaliby ten cały wynalazek, a Puchałę posadzili, jakby miał coś naprzeciwko. Przecież nie łamaliby prawa. W to nie uwierzę. — W komisarzu odezwała się dusza starego wojaka.
— No może i nie, ale przecież ten, kto tu wlazł, musiał wiedzieć, czego szukać. Wiedział o tym dynksie i widać miał on dla niego wartość. Może to na zlecenie? — zreflektował się Kowalik.
— Na to wygląda. Ktokolwiek tu wszedł, chyba zna się na robocie, ale coś mi tu jeszcze nie gra, Kowalik. Puchałowa powiedziała, że ta ich gosposia pierwsza zauważyła, że kasa pancerna jest otwarta, a kiedyśmy ją przesłuchali, nic o tym nie wspomniała. Mówiła, że weszła na górę, zobaczyła, że wyro było zrobione, a inżyniera ani śladu. Kompletnie nie zająknęła się o kasie pancernej.
— Może to ona wpuściła te juchty? Wiedziała, że Puchałów nie będzie na chacie.
— Trzeba ją przycisnąć i sprawdzić, czy ma alibi. Zresztą, jeśli była w zmowie z włamywaczami, to przecież nie musiała być tu razem z nimi. Starczyło, że zostawiła drzwi otwarte. Wiedziała też o szafie. Dobra, weźmiemy się za nią, ale najpierw obejrzymy sobie teren. Te gamuły pewnie nic nie zauważyły. — Mówiąc „gamuły”, komisarz porozumiewawczo kiwnął głową na dwóch policjantów czekających przy bramie.
*
Okazała willa Puchałów zbudowana została krótko przed wybuchem I wojny światowej, podobnie jak większość domów na Sołaczu. Wtedy jeszcze ulica Mazowiecka zwała się Saską. Już w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku postawiono tu pierwsze domy. Joseph Stübben, któremu zlecono zaprojektowanie nowoczesnej dzielnicy willowej, zadbał o wszystkie szczegóły. Domy na Sołaczu miały być nie tylko wygodne, ale i okazałe, a wszystko miało tonąć w zieleni. Zanim powstały pierwsze budynki, wyznaczono miejsce na reprezentacyjny park. Ratajczak rzadko bywał w tej okolicy, ale zawsze zdumiewała go niemiecka myśl urbanistyczna.
— Popatrz, Kowalik, dom Puchałów zajmuje tylko niewielki teren na ich działce. Reszta to trawa, drzewa i kierzki — zwrócił uwagę komisarz.
— Właśnie widzę, szefie. Eee tam, takie marnotrawstwo miejsca. Jakby se dali spokój z tą całą zieleniną, mogliby zbudować więcej.
— Głupoty gadasz, Kowalik. O to właśnie chodziło, żeby było miejsce na drzewa i kwiatki. Kiedy to wszystko rozplanowali, tak właśnie wymyślili, żeby chata zajmowała najwyżej połowę działki, a reszta miała być pod zieleń. Jak se człowiek chce odsapnąć, to po co mu sąsiad, który będzie ciągiem na niego szpycować? Nie lepiej siednąć se w cieniu z zimnym piwkiem? Spokój, cisza, żyć nie umierać. Też bym tak chciał mieszkać, ale nie stać mnie na taką chatę.
— Serio szef mówi? Ja tam lubię mieszkać na Mostowej, chociaż za gzuba mieszkali my na Chwaliszewie. Wiaruchna na Mostowej jest w porządku. Prawda, szuszwoli nie brakuje, ale i pogadać jest z kim, a i wypić co wieczorem, ma się rozumieć po służbie. Gdzie mi będzie lepiej? Nowy Rynek blisko, po sprawunki moja kobieta daleko nie musi chodzić. Do kościoła też daleko nie jest. Mnie tam pasuje — odpowiedział Kowalik.
— No jak tam se chcesz. Ale zaraz, zaraz, co my tu mamy? Podjedź no, Kowalik. To mi wygląda na to, jakby ktoś tu coś ciągnął. Szpycnij no tam!
— Widzę, panie komisarzu. Trawa zryta i to niedawno. Wszędzie dokoła trawa w najlepszym porządku, a tu zryta, jakby jakiś kejter se kopał — odpowiedział przodownik.
— Kejter albo człowiek, który był tu tośtany. Coś tu jeszcze leżało, i to coś ciężkiego. A co tam błyszczy? Patrz, Kowalik, to chyba zapalniczka, i to w dodatku szwajcarska, droga. Należała pewnie do samego Puchały albo jednego z tych, co go porwali. Jeśli do porywacza, to potwierdza to tylko tyle, że nie mamy do czynienia ze zwykłymi szuszwolami. Wygląda na to, że ciągnęli go od drzwi do furtki — wydedukował Ratajczak.
Kowalik dobrze sobie obejrzał znalezioną zapalniczkę.
— Niezłe cacko, szefie. W zwykłym składzie się takiej nie kupi. Ma pan komisarz oko, nie ma co.
— Dobra, Kowalik, na dzisiaj to wszystko. Dajcie znać do innych posterunków, że szukamy zaginionego inżyniera Puchały. Żona niech dostarczy jakieś zdjęcie, najlepiej jak najnowsze. Trzeba będzie przycisnąć tę gosposię i przepytać asystenta, o którym mówiła Puchałowa. Musimy wiedzieć coś więcej o tym dynksie inżyniera. Przepytaj też sąsiadów, może coś widzieli. Na takim fyrtlu nie sposób nie zauważyć obcych. To nie Święty Marcin, żeby kręciła się tu wuchta wiary. Puchały raczej nie przenosili na piechotę, musieli mieć dryndę albo auto. A, jeszcze jedno: trzeba sprawdzić alibi pani Puchałowej. Nie sądzę, żeby miała coś wspólnego ze zniknięciem męża, ale musimy mieć pewność.
— Tak jest, szefie, biorę się za robotę. A co pan będzie robił, komisarzu?
— Ja wracam do domu. Mam wolną niedzielę, a żona już pewno zdążyła narychtować obiad. Dziś już nic nie zdziałamy. Jeśli porwali Puchałę, to go tak od razu nie zabiją. Zajmę się tą sprawą w poniedziałek. Widzimy się jutro w robocie, przodowniku Kowalik.
— Do widzenia, szefie. Zajmę się tu wszystkim, może pan być spokojny — odparł podwładny.
— O to się nie boję — zapewnił go na odchodnym komisarz.
4.
Poznań, tego samego dnia, godzina 13:10
Schludne czteropokojowe mieszkanko na drugim piętrze okazałej kamienicy przy ulicy Grottgera 5, w prestiżowej części poznańskiego Łazarza, lśniło czystością. Nie była to jednak zasługa jego lokatora, porucznika kontrwywiadu Karola Sianeckiego, choć nie można powiedzieć, żeby był niechlujny. Raz w tygodniu do mieszkania przychodziła pani Jadwiga, wdowa dorabiająca sobie sprzątaniem. Wystarczyło jej zaledwie pół dnia, aby doprowadzić kawalerskie mieszkanie porucznika do stanu idealnej czystości. Przy okazali zabierała jego brudną bieliznę do pralni, prasowała, a czasem nawet robiła zakupy. Usługi pani Jadwigi sporo Sianeckiego kosztowały, ale warto było.
Gdyby to od niego zależało, wybrałby tańsze lokum, w mniej ekskluzywnej dzielnicy. Miesięczny koszt wynajmu mieszkania oraz uposażenie pani Jadwigi pochłaniały ponad połowę jego skromnych oficerskich poborów. Gdyby nie pieniądze, które otrzymywał od rodziców, byłoby krucho. Nie był w tym odosobniony. Jego koledzy po fachu, jeśli nie mieli własnych mieszkań, także musieli wynajmować, i to nie byle co. Honor oficera Wojska Polskiego nie pozwalał na mieszkanie w skromnych warunkach.
*
Trzydziestoczteroletni Karol Sianecki mieszkał w Poznaniu od miesiąca. Został przeniesiony do tego miasta na rozkaz przełożonych z warszawskiej centrali kontrwywiadu wojskowego. Pierwszego marca porucznik rozpoczął służbę w Samodzielnym Referacie Informacyjnym przy Dowództwie Okręgu Korpusu nr VII w Poznaniu, czyli, krótko mówiąc, w poznańskiej komórce kontrwywiadu. Do tej pory nie miał jeszcze okazji wykazać się swoimi umiejętnościami i talentem, choć oficerem kontrwywiadu był już od ponad sześciu lat.
Swoje pierwsze kroki w tej służbie stawiał pod koniec tysiąc dziewięćset siedemnastego, jeszcze w Polskiej Organizacji Wojskowej. Trafił tam zupełnie przypadkowo, kiedy na własne życzenie zakończył służbę w armii rosyjskiej, po tym jak władzę w Rosji przejęli bolszewicy. Mówiąc wprost, zdezerterował za namową kolegi z oddziału. Dzięki temu samemu koledze został członkiem konspiracyjnej POW.
Sianecki doskonale znał język rosyjski i wojskowość wschodniego sąsiada Polski, w końcu służył w armii carskiej od tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Ponadto był inteligentny, spostrzegawczy i nienawidził bolszewików, ale w przeciwieństwie do kolegów wychowanych w zaborze rosyjskim nie czuł nienawiści do Rosjan i kultury rosyjskiej, choć wśród jego przodków nie brakowało powstańców i zesłańców. Te wszystkie cechy świetnie nadawały się zdaniem przełożonych do rozpracowywania bolszewickich agentów, likwidowania ich siatek szpiegowskich, wykrywania komunistycznych kretów w POW oraz walki z dywersją i sabotażem.
W kontrwywiadzie pozostał nawet po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Później były placówki we Lwowie, Łucku, Nowogródku, a wreszcie w Warszawie. Ze względu na braki kadrowe i zapotrzebowanie na zdolnych oficerów zgłaszane przez placówkę kontrwywiadu w Poznaniu przełożeni zdecydowali o przeniesieniu porucznika właśnie do stolicy Wielkopolski.
Wprawdzie Karol był Wielkopolaninem, bo pochodził z okolic Kalisza, ale dla mieszkańców Poznania wszyscy żyjący po tamtej stronie Prosny to „galony z Kongresówki”, „galicjoki” i „galileusze”. Sianecki mieszkał w Poznaniu krótko, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić. Mimo to polubił Poznań. Imponowała mu zaradność jego mieszkańców, przywiązanie do porządku, praworządności i gospodarności. Śmieszyła zaś sztywność, brak poczucia humoru i dystansu do siebie i świata. Ponadto irytowało go bezkrytyczne uwielbienie poznańczyków do Kościoła katolickiego, które zdaniem porucznika nie miało nic wspólnego z wiarą. Widział w tym raczej przejaw klerykalizmu. Karol był wierzącym katolikiem, ale bardzo wolnomyślnym. Nie stronił też od antyklerykalizmu.
Dla Sianeckiego Poznań był innym światem, tak różnym od tego, który znał. Większość życia spędził na wschodzie. Urodził się i wychował w małym majątku rodziców w Emilianowie na ziemi kaliskiej. Po ukończeniu gimnazjum w Kaliszu uczył się w Szkole Junkrów Piechoty w Wilnie. Później była służba wojskowa w armii carskiej, jeszcze dalej na wschodzie. Stolica Wielkopolski niewiele przypominała dotychczasowe miejsca pobytu i służby porucznika.
Sianecki przystąpił z zapałem do obowiązków w nowym miejscu, ale jego przełożony, kierownik Samodzielnego Referatu Informacyjnego w Poznaniu, podpułkownik Wiktor Franciszek Boczkowski-Boćkowski, szybko ostudził ten zapał. Uznał, że zanim porucznik zacznie walczyć z wrogimi agentami, najpierw musi poznać miasto i warunki pracy.
Od czasu swego przybycia do Poznania nie dostał jeszcze żadnej sprawy, więc skupił się na studiowaniu tajnych opracowań przygotowywanych przez kolegów z SRI oraz czytał dokumenty z teczek zakończonych rozpracowań szpiegowskich zwanych aferami. Na ich podstawie mógł rozeznać się w sytuacji panującej w Poznaniu i województwie.
Nie było dla niego niespodzianką, że wrogie służby, przez które rozumiano przede wszystkim Niemców i Sowietów, interesują się głównie obronnością Polski i starają rozpoznać stan jednostek wojskowych: uzbrojenie, plany mobilizacyjne, moralne żołnierzy i ich wyszkolenie. Właściwie gros wysiłków kontrwywiadu skierowywano na osłonę wojska przed szpiegami i ochronę tajemnicy wojskowej.
Jeśli chodzi o morale żołnierzy i oficerów oraz stan obronności, to najbardziej należało obawiać się komunistów. Dla polskich wyznawców Marksa i Lenina prawdziwą ojczyzną był Związek Radziecki, a Polska to niepotrzebny twór, „bękart traktatu wersalskiego”, w dodatku uciskający robotników i chłopów, a rządzony przez sojusz burżuazyjno-obszarniczy.
Wprawdzie komunistów nie było w Poznaniu zbyt wielu i nie mieli oni większego poparcia wśród mieszkańców stolicy Wielkopolski, podobnie zresztą jak socjaliści, to jednak fakt ten nie przekonał Karola do tego, że można ich lekceważyć. „Moskwa spłonęła od świeczki” — przypomniał sobie cytat z Ojców i dzieci Iwana Turgieniewa. Komuniści byli i będą wrogami odrodzonej Polski, co do tego porucznik nie miał wątpliwości.
Praca oficerów kontrwywiadu nie kończyła się, rzecz jasna, na obserwacji wojska. Na drugim biegunie było środowisko mniejszości narodowych. Sianecki, służąc długo na placówkach na kresach wschodnich Rzeczypospolitej, przekonał się, że mieszkający tam Ukraińcy i Białorusini w najlepszym razie są obojętni, a w najgorszym wrogo nastawieni wobec państwa polskiego. Stanowili więc naturalny rezerwuar kandydatów dla sowieckich tajnych służb oraz dywersantów i sabotażystów.
W poznańskim było inaczej. Większość Niemców wyjechała z Poznania po zwycięskim powstaniu wielkopolskim. Sianecki odczuł to nawet osobiście. Od pani Jadwigi dowiedział się, że mieszkanie, które wynajmował, należało kiedyś do pewnego niemieckiego urzędnika i jego rodziny. W tysiąc dziewięćset dwudziestym wszyscy spakowali się i wyjechali do Niemiec. Ci, którzy pozostali, nie pałali sympatią do Polski i trzymali się razem.
Tym, co wzbudziło szczególne zainteresowanie porucznika, była społeczność „białej” emigracji z terenów dawnego imperium carów. Uciekinierzy przybywali tu, korzystając z prawa azylu. Część traktowała pobyt w Poznaniu jako tymczasowe rozwiązanie, inni zadomowili się tu na dobre. Był to prawdziwy tygiel narodowościowy i społeczny. Wśród uchodźców ze wschodu byli Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy, Gruzini i przedstawiciele innych narodowości zamieszkujących niegdyś rozległe imperium Romanowów.
Sianecki doskonale wiedział, że emigranci znajdują się na celowniku INO. Lenin i Dzierżyński uważali ich za wrogów numer jeden państwa robotników i chłopów. Porucznik zastanawiał się, czy moskiewska centrala interesuje się także poznańską kolonią „białych”. Być może nastąpi to teraz, kiedy właśnie ukończono budowę cerkwi prawosławnej w Poznaniu, wzniesionej dzięki wspólnym staraniom rosyjskiej emigracji oraz żołnierzy i oficerów wyznania prawosławnego służących w Wielkopolsce. Świątynię prawosławną pod wezwaniem Świętego Mikołaja Cudotwórcy, mającą służyć tak jednym, jak i drugim, zlokalizowano przy ulicy Marcelińskiej, gdzie miało się odbyć jej ceremonialne poświęcenie. Porucznik Sianecki, kierując się zawodową ciekawością i sympatią do wszystkiego, co wschodnie, zamierzał wybierać się właśnie na tę uroczystość, oczywiście incognito.
5.
Poznań, tego samego dnia, godzina 17:30
Nikt nie rodzi się szpiegiem. Ta profesja wymaga wrodzonych talentów, inteligencji i nauki. Jurij Sorokin, zanim trafił do Poznania, przeszedł długie szkolenie. Teraz z kolei musiał systematycznie szkolić prowadzonych przez siebie agentów. Oczywiście nie przekazywał im wszystkich tajników szpiegowskiego fachu, lecz jedynie tyle, ile było im potrzebne do sprawnego wykonywania ich pracy. Obecnie skupiał się głównie na jednym z chłopaku, któremu nadał pseudonim „Czapla”.
Po zwerbowaniu Czapli Sorokin nauczył go zasad konspiracji i fotografowania dokumentów. Spotykali się najczęściej poza Poznaniem, w lasach i małomiasteczkowych gospodach. Jurij wyposażył swojego człowieka w miniaturowy aparat fotograficzny przypominający zegarek kieszonkowy. Został on wyprodukowany przez Brytyjczyków pod nazwą Ticka, oczywiście z czasem specjaliści od technik operacyjnych dostosowali go do potrzeb pracy szpiegowskiej. Wystarczyło odkręcić pokrętło, które w normalnych zegarkach służyło do jego nakręcania, aby odsłonić obiektyw. Wewnątrz aparatu znajdowała się rolka filmu podzielona na dwadzieścia pięć klatek. Zrobienie wyraźnego zdjęcia wymagało jednak dobrego światła.
Sowiecki szpieg starał się jak najrzadziej spotykać z Czaplą. Opracował więc system tajnych skrzynek kontaktowych, w których jego agent pozostawiał sfotografowane dokumenty lub ich oryginały, jeśli nie podlegały one archiwizacji i powinny być zniszczone. Wówczas nikt już się nimi nie interesował. Prócz tego na niewielkich karteczkach agent spisywał krótkie meldunki. Jurij odbierał je i zostawiał pieniądze, a Czapla pokwitowania. Takie skrytki znajdowały się w kilku miejscach w mieście. Jedna ukryta była w bocznym ołtarzu kaplicy Górków w katedrze na Ostrowie Tumskim, inna w ławce koło Palmiarni, jeszcze inna w podwórzu kamienicy przy ulicy Świętego Czesława na Wildzie, a znalazła się i taka, którą Sorokin ulokował w dziupli drzewa w parku Moniuszki. Tak było bezpieczniej.
Oczywiście, każda skrytka przeznaczona była do czegoś innego. Ta w kaplicy Górków służyła do umawiania się na spotkanie. Potwierdzenie otrzymania wiadomości umieszczał Czapla w schowku znajdującym się w ławce koło Palmiarni. Do skrzynki schowanej w sieni kamienicy przy Świętego Czesława agent wkładał meldunki, swoje spostrzeżenia i tak dalej. Do dziupli w parku Moniuszki trafiały dokumenty, czasem mikrofilmy. To z niej odbierał pieniądze i w niej zostawiał pokwitowania.
Bywało, że sytuacja wymagała spotkania. Raz inicjatywa wychodziła od Sorokina, innym razem od Czapli. Jurij albo jego agent wyznaczali spotkanie, pozostawiając kartkę w jednej ze skrzynek. Gdyby jednak ktoś przypadkowo ją odnalazł, informacja była dodatkowo odpowiednio zakodowana. Sposób umawiania miejsc Czapla poznał na szkoleniu z Sorokinem. I tak na przykład: „Piątek, 17:00, fara” oznaczał w rzeczywistości sobotę o godzinie dwunastej w ogrodzie zoologicznym. „Niedziela, 13:00, Dobski” to środa, godzina osiemnasta w parku Sołackim. Gdyby nawet kontrwywiad przechwycił wiadomość i ktoś pojawił się na miejscu o wyznaczonej godzinie, to spotykałby go zawód.
Tym razem Czapla znalazł meldunek w skrytce ukrytej w kaplicy Górków. Na kartce, którą po przeczytaniu zniszczył, było napisane: „Środa, 20:00, opera”. Agent wiedział, że oznacza to spotkanie w niedzielę o godzinie siedemnastej na Hipodromie Ławica.
*
Hipodrom Ławica, jak niemal co niedzielę, wypełniony był po brzegi amatorami wyścigów konnych, które odbywały się tu od kilku lat. Wielu obstawiało konie, licząc na spore zyski, co zapewniało dodatkowe emocje. Poznańska klasa wyższa lubiła naśladować angielską arystokrację, choć Ławicy daleko było do słynnego Ascot, gdzie od początku osiemnastego stulecia gonitwy były podziwianie przez brytyjską rodzinę królewską i przedstawicieli elity Zjednoczonego Królestwa.
Spotkanie wyznaczone było na godzinę siedemnastą, ale Jurij pojawił się wcześniej, aby się rozejrzeć. Gdy już nabrał pewności, że nikt go nie śledzi, podszedł do Czapli, który stał na dolnym rzędzie trybuny z programem wydarzeń i lornetką, niecierpliwie oczekując na kolejny wyścig. Nie różnił się tym samym od pozostałych widzów. Sorokin stanął obok niego i spojrzał w swój program, nic nie zdradzało, jakoby znał swego sąsiada.
— Nikt cię nie śledził? — zapytał płynnie po polsku rosyjski szpieg, nie odrywając oczu od rozpiski.
— Nie, wszystko w najlepszym porządku — odparł Czapla.
Wtem rozległ się dzwonek, bramki się otworzyły i konie wypadły cwałem ze swoich boksów. Widzowie poderwali się z miejsc i zaczęli głośno dopingować konie i ich dżokejów.
— Masz to? — spytał Sorokin, po czym spojrzał przez lornetkę i krzyknął: — Szybciej, Rinaldo!
— Oczywiście, że mam. Leć, Figaro! — odrzekł Czapla.
— Były jakeś problemy?
— Żadnych, wszystko poszło gładko, jak zwykle. Biegnij, Figaro, do diabła!
— Co z najbliższym Targiem? Nie zawiedź mnie, Rinaldo! — udawał zainteresowanie wyścigami sowiecki szpieg.
Gdyby nawet ktoś ich obserwował, nie domyśliłby się, że ci dwaj się znają. Ot, dwóch amatorów wyścigów konnych obstawiło wyścig, a teraz się denerwują, czy aby ich faworyci wygrają. Tylko przez silną lornetkę uważny obserwator mógł zauważyć, jak dwaj kibice w ułamku sekundy wymienili się niewielkimi pakunkami. Czapla włożył do kieszeni płaszcza Sorokina pudełko po papierosach, w którym ukrył trzy rolki mikrofilmu ze zdjęciami poufnych dokumentów targowych. Jurij z kolei włożył do kieszeni płaszcza Czapli zwitek zawierający sto pięćdziesiąt dolarów tytułem wynagrodzenia za kolejną partię materiałów.
— Na otwarcie Czwartego Targu przybędzie osobiście prezydent Wojciechowski i kilku ministrów. Informacja jest potwierdzona. Szybciej, Figaro, do ciężkiej cholery, szybciej! — krzyknął Czapla. — Gwoździem programu będzie prezentacja maszyny inżyniera Kazimierza Puchały. Wojsko usiłowało do tego nie dopuścić i objąć wszystko tajemnicą, ale Ratajski z Krzyżankiewiczem postawili na swoim i urządzenie Puchały pojawi się na Targu.
— Biegnij, Rinaldo, przeklęta chabeto, biegnij! Co to za urządzenie? — zapytał zaciekawiony Sorokin, którego szpiegowski szósty zmysł zareagował na słowa „wojsko” i „tajemnica”.
— Szczegółów nie znam. Z tego, co wiem, to dzięki tej maszynie można wykrywać różne obiekty, zarówno te nieruchome, jak i znajdujące się w ruchu. Oczywiście chodzi o takie przedmioty, które są poza zasięgiem wzroku czy nawet lornetki. Aparat wysyła ponoć fale radiowe czy coś takiego. Fale odbijają się od tej rzeczy i wracają do urządzenia. Podobno można ustalić wielkość takiego obiektu i odległość, jaka dzieli go od maszyny. W przyszłości ten wynalazek ma być montowany na statkach. Będzie można dzięki niemu zawczasu odkryć skały albo góry lodowe. Ma to zapobiec takim katastrofom morskim jak zatonięcie Titanica dwanaście lat temu. Ratajski chciałby, żeby te systemy produkowano w Poznaniu. Pewny zysk.
— Ciekawe. Zdobędziesz plany tego urządzania albo i samą maszynę? — Sorokin zwietrzył szansę na zdobycie prawdziwej gratki.
— Postaram się, ale to nie będzie łatwe.
— Za proste rzeczy ci nie płacę. Szybciej, Rinaldo!
Gonitwa właśnie się skończyła. Niestety, mimo ostrego dopingu nie wygrał ani Rinaldo, ani Figaro. Jak to zwykle bywa w przerwach pomiędzy wyścigami, na trybunach zapanowało zamieszanie. Część widzów wykorzystała ten czas, aby zapalić, coś wypić lub zjeść w bufecie albo zwyczajnie porozmawiać. Sorokin wyczuł, że to dobry moment na zakończenie spotkania i opuszczenie hipodromu.
— To wszystko, postaraj się zdobyć te plany, a źle na tym nie wyjdziesz. Poinformuję cię o terminie i miejscu kolejnego spotkania.
Jurij, nie czekając na reakcję swojego agenta, opuścił trybunę. Po upewnieniu się, że nikt go nie śledzi, wsiadł w dorożkę i kazał się zawieźć na plac Wolności. Stamtąd okrężną drogą, sprawdzając co chwilę, czy nie ma za sobą ogona, dotarł do swego skromnego mieszkania na Rybakach.
Trzeba będzie wysłać kolejną pocztówkę do ciotki Hildy — pomyślał szpieg, zadowolony z dzisiejszego spotkania z Czaplą.
1.
Poznań, 14 kwietnia 1924 roku (poniedziałek), godzina 8:05
Komisarz Ratajczak jak zwykle zjawił się na Komendzie Policji Miasta Poznania przy ulicy 27 Grudnia punktualnie o ósmej. Miał zamiar jeszcze napić się kawy, ale jak tylko zdjął płaszcz, posterunkowy Maciaszek zapukał do jego pokoju. Po usłyszeniu gromkiego „wejść”, policjant nacisnął klamkę.
— Komisarzu, pan komendant pana wzywa — zameldował podwładny.
— A co, Maciaszek, pali się czy jak? — odburknął niechętnie Ratajczak.
— Nie wiem, panie komisarzu, ale pan komendant kazał natychmiast wołać pana komisarza.
— Dobra, Maciaszek, już idę.
Po chwili stał już w gabinecie komendanta Jana Siokały, doktora prawa i podinspektora Policji Państwowej w jednej osobie.
— Dzień dobry, panie komendancie. Wzywał mnie pan? — rozpoczął Ratajczak.
— Witam, komisarzu, a tak, wzywałem, siadaj — odpowiedział komendant. — Przejdę od razu do rzeczy. Od rana telefony mi się tu urywają. Dzwonił Ratajski, dzwonił Celichowski, brakuje jeszcze połączeń od komendanta głównego, ministra, premiera, prezydenta, prymasa i papieża. Wszyscy pytają o tego Puchałę. Jak postępy w śledztwie? Wiesz już coś?
— No cóż, panie komendancie, pojechałem wczoraj do Puchałów z przodownikiem Kowalikiem. Dokonaliśmy oględzin domu i pogadaliśmy z inżynierową. Na tym etapie śledztwa mogę jedynie stwierdzić, że sprawca bądź sprawcy weszli do domu inżyniera, ukradli tylko jakiś tajemniczy wynalazek Puchały, papiery z nim związane i trochę bejmów, które akurat były w kasie ogniotrwałej, gdzie wynalazca schował ten swój cały majdan. Drzwi wejściowe i te od tyłu były nienaruszone, szafa pancerna też nie nosi śladów włamania. Wszystko czyste. To musieli być fachmani, inaczej nie może być. Puchała prawdopodobnie ich nakrył, jak wrócił z przyjęcia w ratuszu, albo na niego czekali. Porwali go i ślad po nim zaginął. Nikt nic nie wie. Jak na razie główną podejrzaną o współpracę ze złodziejami jest dochodząca gosposia. Sprawdzamy ją. Kowalik miał przepytać sąsiadów, ale jeszcze z nim nie rozmawiałem. W najbliższym czasie pogadam z asystentem Puchały o tym dynksie, co go tam Puchała wynalazł. Może to nas do czegoś doprowadzi.
— Czyli na razie nie macie nic — podsumował zawiedziony komendant Siokało.
— Ano jeszcze nic, ale badamy sprawę.
— Ratajski powiedział mi coś, co może ci się przydać. Ten raut w ratuszu skończył się o pierwszej w nocy, ale Puchała wyszedł z niego koło wpół do dwunastej. Portier zawołał mu dorożkę. Nazwisko tego woźnicy… Zaraz, zaraz, mam tu napisane. O, jest: Alfred Walasek. Może ta informacja ci się do czegoś przyda.
— Rzeczywiście, to cenna informacja, bo może oznaczać, że inżynier zaskoczył złodziejaszków przy robocie. Może ci wcale nie chcieli go porywać. Pogadam z tym dryndziarzem.
— Dobra, Ratajczak, na razie to wszystko. Informuj mnie na bieżąco. Nie wiem, co to za osobistość z tego Puchały, ale musi być ważny. Odłóż na bok inne sprawy i zajmij się tylko tą. Kowalik i Maciaszek są do twojej dyspozycji.
— Tak jest, panie komendancie — odparł Ratajczak i wyszedł.
W jego pokoju czekał już przodownik Kowalik.
— No, Kowalik, czegoś się dowiedział?
— Dzień dobry, panie komisarzu. Sąsiedzi nic nie wiedzą i nic nie widzieli. Ustaliłem za to adres tej meli od Puchałów, Madej Janiny. Mieszka na Jeżycach, a dokładnie na Patrona Jackowskiego. Puchałowa mówiła, że ta Madej dziś ma wolne, to pójdę do niej i trochę ją przypiłuję. A, jeszcze coś. Taki jeden szczon z Mazowieckiej, co też wrócił późno na chatę, gadał, że w nocy z soboty na niedzielę na ulicy stał taki półciężarowy samochód z paką z tyłu, nakryty plandeką. Ten człowiek mówił, że to auto marki Berliet, ale bez żadnych napisów. To taki samochód, jaki normalnie bierze się do rozwożenia chleba, mleka i różnych klamotów do składów. Po prawdzie nie stał on przed domem Puchałów, ale trzy chaty dalej. Niby nic, ale kto będzie coś rozwoził po nocach, i to jeszcze po takim eleganckim fyrtlu?
— No, to już coś. Dobra, Kowalik, idź do tej meli, a ja przepytam dryndziarza wiozącego tamtej nocy Puchałę.
— Rozkaz, szefie! — przytaknął przodownik i wyszedł w mgnieniu oka.
Komisarz zarzucił na siebie płaszcz i ruszył na Stary Rynek, odnaleźć dorożkarza Walaska.
2.
Poznań, tego samego dnia, godzina 9:30
W małej sali konferencyjnej tymczasowego budynku administracyjnego zlokalizowanego niedaleko wejścia na teren zajmowany przez Targ Poznański trwało właśnie zebranie członków rady nadzorczej Targu pod kierownictwem dyrektora Mieczysława Krzyżankiewicza.
Krzyżankiewicz jako poznaniak z krwi i kości, wychowany w tradycjach poznańskiej pracowitości i gospodarności, nie lubił tracić czasu na bezowocną gadaninę. Praca, praca i jeszcze raz praca — to było jego motto. Był człowiekiem aż do bólu konkretnym i praktycznym, więc zebrania i narady, które zwoływał, rzadko trwały dłużej niż pół godziny.
Dyrektor zajął miejsce u szczytu stołu, wstał, poprawił małe, staroświeckie binokle w drucianej oprawie, objął wzrokiem pozostałych członków zarządu i przystąpił do referowania stanu przygotowań do otwarcia Czwartego Targu Poznańskiego, które miało nastąpić już za dwa tygodnie.
— Panowie, pozwólcie, że w imieniu swoim i pana prezydenta miasta Poznania Cyryla Ratajskiego podziękuję wam za dotychczasową pracę. Wszystko idzie zgodnie z planem i jeśli nie nastąpią nieprzewidziane okoliczności, Czwarty Targ zakończy się sukcesem, co w znaczący sposób umocni naszą pozycję w kraju i z pewnością pomoże nam w przekształceniu Targu Poznańskiego w targi międzynarodowe.
Na twarzach członków zarządu pojawiły się uśmiechy zadowolenia i wdzięczność za uznanie.
Dyrektor kontynuował:
— W ostatni piątek przyszło potwierdzenie i już mogę panom powiedzieć, że uroczystego otwarcia Targu dokona sam pan Prezydent Rzeczypospolitej Stanisław Wojciechowski, który nie tylko zwiedzi całą ekspozycję, ale też spędzi kilka dni w Poznaniu i w naszym regionie. Pan prezydent przybędzie do miasta już w sobotę, a więc dzień przed otwarciem Targu. Uroczystość rozpocznie się w niedzielę o godzinie jedenastej na placu przed wieżą Górnośląską. Wiemy, że wraz z prezydentem przyjedzie do naszego miasta kilku ministrów, być może z panem premierem na czele, i członkowie korpusu dyplomatycznego. Zapewne wieczorem w sobotę lub niedzielę odbędzie się uroczysty bankiet wydany przez prezydenta Ratajskiego. Pan prezydent Wojciechowski pozostanie w Poznaniu do drugiego maja, ale nie znamy jeszcze szczegółów jego pobytu. Zapewne pełnego programu jeszcze nie ma. — Dyrektor chrząknął, upił łyk wody ze szklanki i mówił dalej: — Dodatkowym istotnym wydarzeniem, które zbiegnie się z Targiem, będzie Ogólny Zjazd Kupiectwa Polskiego, który rozpocznie się we wtorek dwudziestego dziewiątego kwietnia o godzinie szesnastej w auli uniwersyteckiej. Czy mają panowie pytania do tych zagadnień?
Pytań nie było, zatem dyrektor Krzyżankiewicz kontynuował:
— W tym roku czeka nas kilka ulepszeń i zmian w porównaniu z ubiegłorocznym, Trzecim Targiem, a mianowicie w bocznej sali wielkiej hali maszynowej zainstalowane zostaną radiofony, dzięki którym goście targowi będą mogli uzyskać najnowsze wiadomości polityczne i gospodarcze, notowania giełdowe, a nawet nadany zostanie koncert radiowy. Dziś rano otrzymałem depeszę z Dyrekcji Kolei, w której oznajmiono, iż w okresie trwania Targu Koleje Państwowe uruchomią dodatkowe, specjalne pociągi do Poznania z Warszawy, Śląska i głównych miast naszego kraju. Ponadto dla wycieczek liczących trzydzieści osób i większych obowiązywać będą ulgi biletowe, a nawet możliwość rezerwacji całych wagonów. Wiemy również, że naszym Targiem interesują się przemysłowcy i dziennikarze z zagranicy. Z tej racji Ministerstwo Spraw Zagranicznych zobowiązało nasze konsulaty do udzielania siedemdziesięciopięcioprocentowych zniżek na wizy przy okazaniu karty targowej.
Szmer zadowolenia i uznania rozszedł się wśród słuchaczy dyrektora Krzyżankiewicza, co ten przyjął z aprobatą.
— Jak wiecie, panowie — kontynuował — listę wystawców zamknęliśmy już pierwszego marca, ale zainteresowanie naszym Targiem przeszło najśmielsze oczekiwania. Niestety, ze względu na to, że nie udało nam się rozbudować kilku pawilonów przez wzgląd na ostrą zimę, musieliśmy udzielić około stu firmom odpowiedzi odmownej. Miejmy nadzieję, że w przyszłości uda nam się rozbudować teren targowy i taka sytuacja już się nie powtórzy. Muszę wam także oznajmić, panowie, iż wbrew nieprzychylnym opiniom płynącym z Łodzi łódzkie firmy również wystawią swe produkty na najbliższym Targu, choć będzie ich niewiele. Łódź nie może nam wybaczyć, że Targ odbywa się u nas, a nie u nich, ale nic na to nie poradzimy.
Członkowie zarządu wiedzieli, o czym mówił dyrektor Krzyżankiewicz. Łódź jako przemysłowa stolica Polski rościła sobie prawo do organizowania imprez targowych, ale dzięki determinacji poznaniaków Targ pozostał nad Wartą.
— Na koniec zostawiłem wam ważne i dobre wiadomości. Bezsprzecznie największą atrakcją tegorocznego Targu będzie zaprezentowanie szerokiej publiczności aeroplanu wykonanego w Krajowej Wytwórni Aeroplanów w Bydgoszczy. Ponadto pokażemy pierwsze egzemplarze rowerów wyprodukowanych przez Wytwórnię Wielkopolską, a nade wszystko niezwykłe urządzenie skonstruowane przez inżyniera Kazimierza Puchałę, które znane będzie pod nazwą mobilodetektora. Nie znam dokładnego sposobu jego działania, ale jestem pewien, że inżynier wkrótce nam je zademonstruje. To tyle, panowie. Czy są pytania?
Pytań nie było, więc członkowie zarządu pożegnali się z dyrektorem i ruszyli do wyjścia. Kiedy większość z nich już wyszła, do Krzyżankiewicza podszedł jego sekretarz, Bolesław Tomalski.
— Panie dyrektorze, proszę o chwilę rozmowy. Wydarzyło się coś niepokojącego, ale nie chciałem tej sprawy poruszać przy członkach zarządu — zaznaczył sekretarz.
— Co się stało, panie Tomalski? Wydaje się pan zdenerwowany — zauważył dyrektor.
— Stała się rzecz straszna. Mam znajomego w magistracie i to od niego właśnie się dowiedziałem, że inżynier Puchała został porwany, a prototyp jego maszyny i dokumentację techniczną skradziono. Wiadomość nie jest jeszcze potwierdzona, ale moim zdaniem pewna. Prezydent Ratajski z pewnością skontaktuje się z panem lada chwila.
— Pan Puchała porwany?! Żartuje pan sobie? Jak to możliwe?
— Zapewniam pana, że nigdy nie mówiłem poważniej. Policja już go szuka, a ta sprawa ma najwyższy priorytet — zapewnił sekretarz.
Dyrektor nie zdążył odpowiedzieć, bo podeszła, a właściwie podbiegła do niego sekretarka i zakomunikowała mu z wyraźnie wschodnim akcentem, że właśnie dzwoni do niego prezydent Ratajski w niezwykle pilnej sprawie.
— Dziękuję, panno Olgo, już idę — odpowiedział Krzyżankiewicz. — Proszę przyjść za chwilę do mojego gabinetu, panie Bolesławie.
— Oczywiście, panie dyrektorze.
Dyrektor Krzyżankiewicz oddalił się pośpiesznie w towarzystwie sekretarki. Tymczasem na drugim końcu korytarza sekretarz zobaczył swojego dobrego znajomego.
— Serwus, Wacek! — krzyknął Tomalski.
— Ach, to ty, Bolek. Co słychać? — zapytał Wacek.
— Nieźle, całkiem nieźle. Trochę mamy roboty przed Targiem, ale da się wytrzymać, za to ty, widzę, promieniejesz. Garnitur szyty na miarę, jedwabny krawat, eleganckie lakierki. Wyglądasz jak Rudolf Valentino. Gdybym wiedział, że buchalteria jest taka dochodowa, sam bym poszedł do szkoły handlowej i zajął się liczeniem — rzekł Tomalski nie bez nutki zazdrości w głosie.
— Buchalteria jak to buchalteria. Między nami mówiąc, nudna robota, ale z drugiej strony pewna. Ja w tym fachu wszędzie pracę znajdę. Jak nie na Targach, to w banku, jak nie w banku, to w fabryce, a jak nie tam, to choćby w składzie.