Klub kłamców - Annie Ward - ebook + książka

Klub kłamców ebook

Annie Ward

3,8

Opis

Zemsta, zbrodnia i szokujące sekrety. Losy trzech kobiet połączone przez zagmatwaną sieć kłamstw.

Natalie, asystentka administracyjna w elitarnej prywatnej szkole położonej w górskim miasteczku w stanie Kolorado, marzy o życiu takim jak to prowadzone przez matki uczniów, z którymi codziennie ma do czynienia. Kobiety pokroju Brooke – zabójczej dziedziczki fortuny, która szaleńczo kocha swoją córkę i regularnie zdradza męża – czy Ashy, nadopiekuńczej mamy podejrzewającej swojego męża o romans. Losy wszystkich trzech bohaterek splatają się za sprawą przystojnego wicedyrektora do spraw sportowych, Nicholasa, którego Natalie kocha, Brooke pożąda, zaś Asha – potrzebuje.

Pewnego ranka ze szkoły zostają wyniesione dwa ciała. Napięcia pomiędzy kobietami rywalizującymi o względy mężczyzn oraz mroczne sekrety skrywane przez wszystkich roztrzaskują piękną fasadę położonego na uboczu, zamożnego miasteczka, którego mieszkańcy nie mają żadnych hamulców w pogoni za tym, na czym najbardziej im zależy.

Jeśli pokochaliście Wielkie kłamstewka/Małe ogniska, dostaniecie na punkcie tej książki obsesji. Dziko uzależniający, inteligentny i trzymający w napięciu Klub kłamców sprawi, że przez całą lekturę będziecie siedzieć jak na szpilkach, do ostatniej strony próbując się domyślić rozwiązania zagadki.

Kim Liggett, autorka bestsellera NYT

Annie Ward ukończyła studia licencjackie z literatury angielskiej na UCLA oraz studia magisterskie ze scenopisarstwa w Amerykańskim Instytucie Filmowym. Jest autorką bestsellerowego thrillera psychologicznego pt. Piękne zło. Mieszka z mężem i synami w Kansas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (56 ocen)
16
21
12
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martuska_777

Dobrze spędzony czas

Oj, jak bardzo mieszane uczucia mam po tej książce. Czytało mi się ją bardzo dobrze. Za towarzystwo miałam paletę emocji i ciekawość. Fabuła była nietuzinkowa i intrygująca. Bohaterowie nie pozostawiali mnie obojętnej. Z niecierpliwością wyczekiwałam momentów, w których mogłam powrócić do czytania. Chociaż były momenty zastoju, w których za wiele się nie działo, to nie dłużyło mi się czytanie. Tym bardziej, że w tych pozornie spokojnych chwilach autorka umiejętnie podsuwała wskazówki. A jednak końcówka mnie trochę rozczarowała. Może dlatego, że większości zdążyłam się domyślić, więc zabrakło elementu zaskoczenia. Przez całą książkę czułam , że napięcie rośnie jak nadmuchiwany powoli balon. Oczekiwałam wielkiego „boom”, a zamiast tego poczułam, jakby ktoś delikatnie ten balon przekuł i napięcie zaczęło ulatywać. Niemniej jednak jest to dobra książka, warta uwagi. Porusza temat, który rodziców nie zostawi obojętnych, zwłaszcza rodziców dziewczyn.
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

W elitarnej szkole średniej Falcon Academy znaleziono zwłoki. Do kogo należały? Początkowo nie wiadomo. Trwa śledztwo, policja prowadzi przesłuchania, które przepleciono z wydarzeniami sprzed pół roku. Z biegiem czasu z kart powieści wyłaniana się obraz małomiasteczkowej społeczności, której mieszkańcy gotowi są na wszystko, byle zdobyć to, czego pragną. "Klub kłamców" od początku bardzo mnie zaintrygował, zwłaszcza swymi nietuzinkowymi bohaterami. Na tle bogatych, wyrafinowanych kobiet z wyższych sfer, jakimi niewątpliwie są zaprzyjaźnione ze sobą Brooke i Asha, uwagę zwraca Natalie, asystentka administracyjna, która marzy, by prowadzić takie życie. Ta dziewczyna ewidentnie ma jakiś problem, o którym pragnie zapomnieć namiętnie łykając podkradane zewsząd psychotropy. Marzy też, by zwrócić uwagę trenera Nicka, który znalazł się również w kręgu zainteresowań Brooke i Ashy. Kto zwycięży w tym miłosnym czworokącie? Tajemnicze morderstwo jest zalążkiem nadchodzących wydarzeń, napięci...
10
Karolina_p89

Nie oderwiesz się od lektury

książka na raz do połknięcia
00
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść obyczajowa z elementami sensacji i zagadki kryminalnej. Świetnie się ją czytało.
00
Dominika_Bragoszewska

Nie polecam

wieje nudą...
00

Popularność




PROLOG

Nata­lie wciąż ści­skała w dłoni kra­wat swo­jego eks, kiedy się ock­nęła. Głowa pul­so­wała jej z bólu, w ustach miała nie­smak, jakby poszła spać bez mycia zębów. Drę­czyło ją też okropne, mgli­ste prze­czu­cie, że zro­biła coś złego, tylko za cho­lerę nie mogła sobie przy­po­mnieć co.

Nie była u sie­bie w domu. Sie­działa wypro­sto­wana, w zapię­tym pasie bez­pie­czeń­stwa. Przed oczami miała przed­nią szybę swo­jego samo­chodu pokrytą war­stewką szronu, ze sta­cyjki zwi­sał klu­czyk na bre­loku w bar­wach stanu Kolo­rado.

Nata­lie zro­zu­miała, że urwał jej się film. Już jej się to kie­dyś zda­rzyło, gdy była dużo młod­sza, i wspo­mnie­nie tam­tego okrop­nego prze­bu­dze­nia prze­szyło ją niczym prąd. Gorącz­kowo spraw­dziła, czy ma na sobie kom­pletny strój: żadna część jej gar­de­roby nie była porwana ani znisz­czona. Scho­wała kra­wat do kie­szeni płasz­cza.

Przy­su­nęła lusterko do twa­rzy; jej orze­chowe oczy były sze­roko otwarte, źre­nice przy­po­mi­nały łebki od szpi­lek, a tusz do rzęs się roz­ma­zał. Dolną wargę miała tak spierzch­niętą, że w jed­nym miej­scu pękła, ale poza tym wszystko było w porządku, żad­nych stłu­czeń czy zadra­pań. Chyba nie wje­chała w żaden budy­nek ani drzewo. Nie sły­szała też syren.

Otwo­rzyła okno i do środka zsu­nęła się cienka war­stewka szronu, mocząc weł­niane raj­stopy, które miała pod kra­cia­stą spód­nicą. Na dwo­rze było już pra­wie ciemno.

Praca. Była w pracy. Po prze­ciw­nej stro­nie zaśnie­żo­nego par­kingu maja­czyły tylne drzwi do wschod­niego skrzy­dła pry­wat­nej szkoły, gdzie pra­co­wała jako asy­stentka admi­ni­stra­cyjna w sekre­ta­ria­cie.

Wcią­gnęła na głowę włócz­kową czapkę, otwo­rzyła drzwiczki i dostrze­gła ślady stóp, przy­pró­szone śnie­giem, pro­wa­dzące od auta do wej­ścia na salę gim­na­styczną. Iden­tyczny zestaw śla­dów – ale nie w linii pro­stej – biegł od drzwi hali spor­to­wej do samo­chodu. Ukła­dały się w zyg­zak, poza tym w śniegu widać było spore zagłę­bie­nie, któ­rego wiel­kość wska­zy­wała na nie­dużą osobę, taką jak ona. Nata­lie ostroż­nie przy­ło­żyła stopę do pierw­szego śladu, żeby spraw­dzić, czy pasuje. I ow­szem, paso­wał. Zagłę­bie­nie w kształ­cie ludz­kiego ciała mogło świad­czyć o tym, że się prze­wró­ciła, a gdy poma­cała płaszcz, rze­czy­wi­ście oka­zał się wil­gotny.

Wysia­dła z auta, mru­żąc oczy przed wia­trem. Nogi miała osła­bione jak po dłu­gim biegu.

Ruszyła po wła­snych śla­dach w kie­runku szkoły. Niebo zmie­niało kolor z burzo­wej sza­ro­ści zmierz­chu w nocną czerń, a ponie­waż kochała sztukę, ude­rzyła ją myśl, że wiru­jące tumany bieli mię­dzy nią a gwiaz­dami przy­po­mi­nają mono­chro­ma­tyczny obraz van Gogha. Ze wszyst­kich stron ota­czały ją ośnie­żone szczyty. Na zbo­czu góry roz­cią­gało się cen­trum mia­steczka pełne migo­czą­cych świa­teł. Budynki miesz­kalne, domki let­ni­skowe i sta­ro­świec­kie skle­piki uło­żone były jeden nad dru­gim wzdłuż ciem­nej, wiją­cej się rzeki niczym sterta gwiazd­ko­wych pre­zen­tów.

Cięż­kie tylne drzwi do hali spor­to­wej były uchy­lone. Kiedy za nie pocią­gnęła, otwo­rzyły się z prze­cią­głym jękiem. Weszła do środka z duszą na ramie­niu.

W cza­sie lek­cji halę spor­tową wypeł­niały odgłosy odbi­ja­ją­cych się od pod­łogi piłek do koszy­kówki, śmie­chy, gwizdy, pisk sne­aker­sów trą­cych o par­kiet. Teraz gdzieś z góry dobie­gały buczące dźwięki muzyki pop, ale nikt nie nucił sobie pod nosem ani nie odkła­dał ze szczę­kiem cię­ża­rów.

Nata­lie nie­pew­nym kro­kiem pode­szła do podwój­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na boiska do koszy­kówki.

Zwy­kle przy­trzy­my­wały je szare gumowe kliny. Teraz drzwi były zamknięte, ale w każ­dym z nich znaj­do­wało się pro­sto­kątne okienko. Zro­biła z dłoni daszek i przy­ło­żyła je do czoła.

Przez chwilę nic nie widziała. Boisko było ciemne, oświe­tlał je tylko blask zie­lo­nych lam­pek awa­ryj­nych roz­miesz­czo­nych nad drzwiami i w kątach sali. Powoli jej wzrok zaczął się przy­zwy­cza­jać do ciem­no­ści. Coś tam jed­nak było.

Nagle odsko­czyła od drzwi jak opa­rzona. Zasło­niła usta dło­nią. Pra­wie wyrwał się z nich krzyk, ale zdu­siła go ze stłu­mio­nym piskiem. Nie­da­leko drzwi dostrze­gła coś, co przy­po­mi­nało stertę ubrań i powy­krę­ca­nych czę­ści ciała leżą­cych nie­ru­chomo w kałuży krwi.

Co ja, u licha, zro­bi­łam?

* * *

Na par­kingu przed Fal­con Aca­demy migo­tały świa­tła bez­pie­czeń­stwa. Był wcze­sny ponie­dział­kowy ranek, ale jesz­cze się nie roz­wid­niło. Poobi­jany path­fin­der zosta­wił ślady w śniegu pod­czas par­ko­wa­nia na jed­nym z miejsc prze­zna­czo­nych dla pra­cow­ni­ków szkoły.

Harry Doyle wysiadł z auta i wdep­tał nie­do­pa­łek w zie­mię. Chwy­cił leżącą na desce roz­dziel­czej starą base­bal­lówkę i wci­snął ją sobie na głowę, przy­gła­dza­jąc resztki wło­sów. Zatrza­snąw­szy drzwiczki, spoj­rzał w niebo, które na wscho­dzie zaczęło przy­bie­rać odcień różu i poma­rań­czu. Par­king przy­kry­wała impo­nu­jąca war­stwa puszy­stej bieli. W nocy prze­szła pierw­sza w tym sezo­nie potężna śnie­życa i część rodzi­ców na pewno uspra­wie­dliwi nie­obec­ność swo­ich pociech, żeby mogły pozjeż­dżać z górek na san­kach.

Sześć­dzie­się­cio­ośmio­letni woźny podrep­tał w stronę tyl­nego wej­ścia do hali spor­to­wej. Zamon­to­wane w kory­ta­rzu jarze­niówki zalały go poświatą w nie­zdro­wym odcie­niu żółci. Nucąc pod nosem, wszedł do męskiej szatni, scho­wał do szafki dru­gie śnia­da­nie i kurtkę, po czym ruszył do skła­dziku. Chwy­cił kij z włókna szkla­nego od wyso­kiej klasy mopa i zaniósł go, razem z wia­drem, przez kory­tarz pro­wa­dzący w kie­runku boisk do koszy­kówki. Wszedł przez podwójne drzwi i jed­nym ruchem naci­snął wszyst­kie dzie­więć włącz­ni­ków świa­tła. Masywne, zwi­sa­jące z sufitu lampy klat­kowe zbu­dziły się z brzę­kiem.

– Co u licha?! – krzyk­nął, wypusz­cza­jąc z ręki mop.

Kij upadł z trza­skiem na klo­nowy par­kiet.

– Dobry Boże – dodał cicho.

Wycią­gnął tele­fon z zapi­na­nej na suwak kie­szeni w spodniach.

– Halo? – zdo­łał z sie­bie wydu­sić po wybra­niu numeru alar­mo­wego. Coraz trud­niej mu się oddy­chało. – Fal­con Aca­demy. Przy zjeź­dzie z sie­dem­dzie­siątki. Na zachód od Black­swift. O Jezu. Jezu­sie, Maryjo i Józe­fie. Potrze­bu­jemy pomocy. Ile tu krwi…

KBEV 16, WIA­DO­MOŚĆ Z OSTAT­NIEJ CHWILI:

„Mówi do pań­stwa Melissa O’Hare, pierw­sza na miej­scu zda­rze­nia, do któ­rego doszło w jed­nej z lokal­nych szkół. Na razie wiemy tylko, że poranną ciszę na osie­dlu Big Elk Esta­tes prze­rwał nie­dawno dźwięk syren. Jak pań­stwo widzi­cie za moimi ple­cami, do Fal­con Aca­demy, pry­wat­nej, reno­mo­wa­nej uczelni poło­żo­nej w bez­piecz­nej i zamoż­nej oko­licy, zje­chało mnó­stwo poli­cji. Cho­ciaż wła­dze szkoły odmó­wiły komen­ta­rza na temat toż­sa­mo­ści dwóch osób wynie­sio­nych z budynku na noszach parę godzin wcze­śniej, rzecz­nik pla­cówki przy­znał, że jest w tej spra­wie pro­wa­dzone docho­dze­nie. Jedna z osób podej­rza­nych o bycie zamie­szaną w sprawę została już zabrana na prze­słu­cha­nie. Nasze źró­dła w szpi­talu Colo­rado Moun­tain twier­dzą, że naj­bliż­sze dwa­na­ście godzin będzie klu­czowe dla usta­le­nia, czy mamy do czy­nie­nia z wypad­kiem, napa­ścią kwa­li­fi­ko­waną, czy zabój­stwem. Melissa O’Hare, będę pań­stwa infor­mo­wać na bie­żąco o dal­szych postę­pach w spra­wie”.

Pół roku wcześniej

Rozdział 1

Honda civic wje­chała na ogro­dzony teren Big Elk Esta­tes za zgodą mło­dego ochro­nia­rza, który obser­wo­wał ją bacz­nie z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, w tej oko­licy widy­wało się głów­nie lexusy, hum­mery i rovery, a ta kon­kretna honda była nie tylko tania i stara, lecz także miała pood­pry­ski­wany lakier i wgnie­cioną w kilku miej­scach karo­se­rię. Po dru­gie, sie­dząca za jej kie­row­nicą dwu­dzie­sto­pa­ro­latka była atrak­cyjna, miała kasz­ta­nowe włosy ostrzy­żone na boba, poma­lo­wane jaskra­wo­czer­woną szminką usta, a na nosie oku­lary prze­ciw­sło­neczne w komicz­nie dużych opraw­kach. Gdy do niego poma­chała, ochro­niarz rado­śnie odwza­jem­nił jej gest. Za kie­row­nicą pozo­sta­łych samo­cho­dów, które wje­chały tego dnia na teren strze­żo­nego osie­dla, sie­dzieli marsz­czący czoło eme­ryci w spor­to­wych dasz­kach.

Nata­lie zapar­ko­wała przed domem, gdzie stał już tuzin innych aut. Była to zapie­ra­jąca dech w pier­siach współ­cze­sna gór­ska posia­dłość z wiel­kimi oknami i pięk­nym skal­nym ogro­dem z gła­zami w roz­ma­itych odcie­niach ochry i koralu. Przez chwilę stała na roz­le­głym traw­niku, chło­nąc widok, a mate­riał jej sukienki z obni­żoną talią łopo­tał wokół ud.

Po wej­ściu do kory­ta­rza zdjęła botki i przez moment stała boso, roz­ko­szu­jąc się chłod­nym doty­kiem mar­mu­ro­wej pod­łogi, i patrzyła w witra­żowe okna nad wej­ściem. Scena przed­sta­wiała łanię z jelon­kiem tulące się do sie­bie na łące peł­nej żół­tych kwia­tów z lasem w tle. Nata­lie wyjęła tele­fon i szybko cyk­nęła fotkę. Póź­niej się­gnęła po parę ochra­nia­czy wyma­ga­nych pod­czas oglę­dzin domu, wło­żyła je na stopy i zabrała się do zwie­dza­nia.

W głów­nej sypialni na górze niska, ponętna bru­netka z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami opi­sy­wała gru­pie poten­cjal­nych klien­tów cha­rak­te­ry­styczny, zabyt­kowy żyran­dol. Nata­lie zdą­żyła już poznać Ashę, pośred­niczkę w han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami, ponie­waż od kilku mie­sięcy poja­wiała się na otwar­tych dniach pre­zen­to­wa­nych przez nią domów. Dzieci Ashy, Oli­ver i Mia, cho­dziły do Fal­con Aca­demy. Oli­ver ni­gdy nie spra­wiał pro­ble­mów, ale Mia była pyskata, zaro­zu­miała i pewna sie­bie. Część nauczy­cieli opi­sy­wała ją jako tę, która „nie daje sobie w kaszę dmu­chać”, inni okre­ślali ją jako „wrzód na tyłku”. Nata­lie lubiła Mię.

– Pro­szę zwró­cić uwagę na patynę w odcie­niach mie­dzi, złota, zie­leni i kości sło­nio­wej – mówiła Asha – ide­al­nie współ­gra­jącą z gór­skim kra­jo­bra­zem widocz­nym przez okna cią­gnące się od pod­łogi aż po sufit.

Pośred­niczka z zapa­łem opi­sy­wała krysz­tały w kształ­cie kro­pli zwi­sa­jące nad gło­wami oglą­da­ją­cych, gdy nagle zauwa­żyła Nata­lie i zamil­kła. Obec­ność dwu­dzie­sto­pa­ro­latki w stroju bar­dziej odpo­wied­nim na kon­cert niż oglą­da­nie posia­dło­ści war­tej dzie­więć milio­nów dola­rów w gru­pie zamoż­nych poten­cjal­nych kup­ców była co naj­mniej podej­rzana.

Uła­mek sekundy póź­niej Asha kon­ty­nu­owała pre­zen­ta­cję. Poru­szała dłońmi z eks­pre­sją i gra­cją, pra­wie jakby tań­czyła. Poma­chała do star­szej pary, która wła­śnie wcho­dziła do sypialni z przy­le­głej łazienki.

– Prze­pra­szam na chwilę – zwró­ciła się do ocza­ro­wa­nej publicz­no­ści. – Zwie­dzaj­cie dalej. – Wes­tchnęła z roz­ko­szą, jakby chciała zasu­ge­ro­wać, że już sam zapach domu wystar­czy, by się w nim zako­chać. – Chłoń­cie każdy szcze­gół.

Pokie­ro­wała ele­gancką star­szą parę w stronę spek­ta­ku­lar­nego widoku i sta­nęła mię­dzy kobietą a męż­czy­zną, tłu­ma­cząc im, jak wiel­kie mają szczę­ście, mogąc miesz­kać w Górach Ska­li­stych.

Przez kolejne pół godziny Nata­lie krą­żyła po domu, który wkrótce miał zostać sprze­dany, nale­żą­cym do pew­nej wpły­wo­wej pary rodzi­ców z Fal­con Aca­demy. Oboje byli nie­sym­pa­tyczni, więc dzi­wiło ją, że mieli tak wyszu­kany gust. Pani domu wyna­jęła pew­nie deko­ra­tora wnętrz z któ­re­goś wybrzeża. Nata­lie wie­działa, że tej parze się nie układa, ponie­waż Yvonne, kole­żanka z sekre­ta­riatu w Fal­con, opowie­działa jej, jak któ­re­goś razu wpa­dła na męża tej kobiety pod­czas wyj­ścia do baru. Yvonne przy­wi­tała się z nim uprzej­mie, a on wład­czym gestem poło­żył dłoń na ścia­nie, nie chcąc jej prze­pu­ścić do toa­lety. „Zawsze mia­łem sła­bość do Azja­tek” – stwier­dził, a wtedy ona dała nura pod jego ramie­niem i szybko się stam­tąd zmyła.

Nata­lie nie była zatem zdzi­wiona, że mając takiego męża, wła­ści­cielka domu – opróż­niw­szy więk­szość łazie­nek i szaf – zosta­wiła w głębi szafki w łazience dla gości kilka table­tek xanaxu do kom­pletu z kor­ko­cią­giem, zapal­niczką i połową paczki marl­boro lights.

Nata­lie scho­wała do kie­szeni tylko pigułki.

Pięć minut póź­niej sie­działa na dole głów­nych scho­dów i zdej­mo­wała ela­styczne ochra­nia­cze ze stóp. Asha sta­nęła nad nią.

– Wycho­dzisz? – spy­tała.

– Tak – odparła Nata­lie. – Mam sprawę do zała­twie­nia.

– Jakąś miłą? – Asha przy­sia­dła się do niej. Więk­szość oglą­da­ją­cych zdą­żyła już opu­ścić dom. Dzień otwarty miał potrwać jesz­cze parę minut.

– Jadę się spo­tkać z bra­tem i wypro­wa­dzić mu psa.

– Dobra pogoda na spa­cer – zauwa­żyła Asha. – Ja wybie­ram się na mecz piłki noż­nej córki.

– Mii, tak?

– Och, koja­rzysz ją?

– Oczy­wi­ście. Jest gwiazdą szkol­nej dru­żyny.

– Miło, że tak mówisz. – Asha skrom­nie poki­wała głową. – Tak, gra cał­kiem nie­źle. Nie odzie­dzi­czyła tego po mnie. Ja ledwo potra­fię iść przed sie­bie i żuć gumę w tym samym cza­sie. Ale mój mąż był typem spor­towca. Za młodu.

– Myśla­łam, że sezon pił­kar­ski zaczyna się jesie­nią.

– Tak. Ale nie­które zawod­niczki grają przez cały rok: zimą na hali, a wio­sną w dru­ży­nach klu­bo­wych.

– Masz też syna, prawda? – zagad­nęła Nata­lie. – Oli­vera? W szó­stej kla­sie? Gra na puzo­nie?

– Ow­szem. – Asha uważ­nie przyj­rzała się Nata­lie, krzy­wiąc twarz w kształ­cie serca. – Byłaś już na kilku dniach otwar­tych.

– Kon­kret­nie sze­ściu. – Nata­lie zer­k­nęła na wyświe­tlacz tele­fonu. – Nie licząc tych z kon­ku­ren­cyj­nych agen­cji. Twoje pre­zen­ta­cje są z reguły dużo lep­sze. Odwa­lasz kawał dobrej roboty.

– Dzię­kuję. – Asha zamil­kła na moment. – Mogę cię o coś zapy­tać?

– Strze­laj.

Pośred­niczka zaczęła nie­pew­nie sku­bać kol­czyk. Nata­lie spo­dzie­wała się pyta­nia z gatunku: A wła­ści­wie co tutaj robisz?, po chwili usły­szała jed­nak:

– Lubisz sztukę, prawda?

– Tak. – Nata­lie scho­wała tele­fon do torebki i zało­żyła ją sobie na ramię, dając sygnał, że jest gotowa do wyj­ścia.

– Widzia­łam, że długo oglą­da­łaś obrazy.

– Cza­sem lubię się ota­czać pięk­nymi rze­czami. – A także je kraść. I uda­wać przez chwilę, że to rów­nież moje życie. – Nata­lie wstała i ruszyła w stronę drzwi po buty.

– Kto nie lubi pięk­nych przed­mio­tów? – odparła reto­rycz­nie Asha. Po szkole krą­żyły plotki, że była krewną jakie­goś dawno nie­ży­ją­cego maha­ra­dży, miała pie­nię­dzy jak lodu i pra­co­wała wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści. – Podo­bał ci się dom?

Głu­pie pyta­nie. Wprost prze­ciw­nie, każdy z tych luk­su­so­wych dzie­wię­ciu­set metrów kwa­dra­to­wych wzbu­dził we mnie odrazę.

– Ow­szem – odrze­kła Nata­lie. – Ale wiesz co? Wszyst­kie mi się podo­bają. Te domy na pewno ogląda się przy­jem­niej niż cztery ściany mojej kawa­lerki.

– Och, no cóż. – W gło­sie Ashy nie było już sły­chać wcze­śniej­szej ser­decz­no­ści. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia znaj­dziesz wresz­cie to, czego szu­kasz. Trzy­mam kciuki.

Nata­lie przez chwilę mil­czała, wyczu­wa­jąc w sło­wach pośred­niczki zawo­alo­waną alu­zję. Zsu­nęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne na nos.

– Też będę trzy­mać kciuki – odparła.

– Słu­cham?

– Za dru­żynę pił­kar­ską two­jej córki. – Nata­lie wyrzu­ciła pięść w powie­trze. – Do boju, Sokoły!

– A no tak. – Asha skrzy­wiła się i szybko zasło­niła usta ręką.

– Wszystko w porządku? – upew­niła się Nata­lie.

– Tak, dzię­kuję. Pro­blemy z żołąd­kiem. To pew­nie stres przed meczem. Po tylu latach na­dal nie przy­wy­kłam do tych spor­to­wych emo­cji.

– Mhm – mruk­nęła bez prze­ko­na­nia Nata­lie. Wycho­dząc z domu w jasnych pro­mie­niach słońca, zawo­łała jesz­cze przez ramię: – Będzie dobrze. Na pewno wygra­cie. Jak zawsze!

Rozdział 2

– Pięk­nie – rzu­ciła pod nosem Bro­oke Elli­man, obser­wu­jąc swoją córkę Slo­ane krą­żącą po boisku, robiącą serię zwo­dów i wymi­ja­jącą zawod­niczki prze­ciw­nej dru­żyny z rzadko spo­ty­kaną szyb­ko­ścią i zwin­no­ścią.

Bro­oke fil­mo­wała występ swo­jej córki naj­now­szym mode­lem kamery Pana­so­nic wyso­kiej roz­dziel­czo­ści i jakość nagra­nia była nie­sa­mo­wita. Mogła zro­bić zbli­że­nie na Slo­ane, uchwy­cić malu­jącą się na jej twa­rzy kon­cen­tra­cję oraz naprę­żone mię­śnie sil­nych nóg. Kamera łapała wszystko, począw­szy od sze­lesz­czą­cych na wie­trze liści na krańcu boiska aż po kro­pelki potu na koszulce zawod­niczki.

Slo­ane ruszyła do przodu. Dłoń Bro­oke zadrżała lekko z pod­eks­cy­to­wa­nia i ner­wów; kobieta zerwała się na równe nogi, sta­ra­jąc się nie wyrżnąć o ele­gancki daszek z logo REI1 nad jej głową.

– Masz to, Slo­ane! Dajesz!

Dziew­czyna podała piłkę środ­ko­wej, a ta strze­liła. Piłka poszy­bo­wała nad bramką i obie zawod­niczki wyco­fały się, cze­ka­jąc na poda­nie prze­ciw­ni­czek. Bro­oke prze­stała nagry­wać. Z iry­ta­cją zakrę­ciła obrączką na palcu pra­wej ręki, na któ­rej nosiła go od czasu odej­ścia Gabe’a. Zarę­czy­nowy pier­ścio­nek z bry­lan­tem leżał w domo­wym sej­fie.

Tuż za boczną linią stał Nicho­las Magu­ire, tre­ner szkol­nej dru­żyny piłki noż­nej Fal­con Aca­demy, a także kilku innych miej­sco­wych klu­bów; poświę­cał się tej funk­cji w spo­sób może nie do końca orto­dok­syjny, za to z wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem. Kla­skał i krzy­czał:

– Ładne poda­nie! Dobra robota! Było bli­sko! – Zer­k­nął w stronę Bro­oke i poma­chał do niej, a ta szybko odwza­jem­niła gest. W myślach zaczęła już ukła­dać treść SMS-a, któ­rego wyśle mu po meczu.

Prze­nio­sła wzrok na chod­nik i zoba­czyła, że Asha Wil­son wresz­cie przy­je­chała. Córka Ashy, Mia, grała w klu­bie razem ze Slo­ane od pierw­szej klasy i tylko one dwie z naj­młod­szego rocz­nika dostały się do repre­zen­ta­cji szkoły. Asha i Bro­oke nie były może bli­skimi przy­ja­ciół­kami, ale spę­dziły wiele przy­jem­nych godzin, sie­dząc ramię w ramię na try­bu­nach i kibi­cu­jąc dziew­czyn­kom. Czę­sto uty­ski­wały na kon­tu­zje swo­ich córek i week­endy spę­dzone w przy­pad­ko­wych hote­lach na Środ­ko­wym Zacho­dzie pod­czas meczów wyjaz­do­wych. Przy kilku takich oka­zjach wypiły w barze parę drin­ków. Bro­oke zwie­rzyła się kie­dyś Ashy, że chęt­nie pozna­łaby ją lepiej. Nie miała ani jed­nej praw­dzi­wej przy­ja­ciółki.

Pró­bo­wała zbli­żyć się do niej, zapra­sza­jąc ją razem z mężem, Phi­lem, na kola­cję, ale jej dobre inten­cje zostały opacz­nie zro­zu­miane. Asha nie była zado­wo­lona, kiedy Bro­oke dole­wała Phi­lowi wina, aż zaczął beł­ko­tli­wie glę­dzić o gieł­dzie i moż­li­wo­ściach inwe­sto­wa­nia w Tel­lu­ride. A tym bar­dziej wtedy, gdy nakryła ich oboje palą­cych jointa na patiu przy base­nie, po tym jak Phil rze­komo poszedł do toa­lety.

Od tam­tej pory widy­wały się już tylko na meczach.

Bro­oke poma­chała do Ashy i pokle­pała sąsied­nie krze­sło.

– Cześć! – Asha padła na nie z cichym jękiem, przy­kła­da­jąc rękę do brzu­cha. Omio­tła wzro­kiem boisko. – Gdzie Mia?

– Sie­dzi na ławce.

Wyraź­nie ją to zmar­twiło.

– Naprawdę? Dla­czego? – Cho­ciaż były naj­młod­sze w dru­ży­nie, Mia i Slo­ane radziły sobie naj­le­piej ze wszyst­kich zawod­ni­czek.

– Nie jestem pewna – odparła Bro­oke. – Ale chyba lekko kulała.

Asha klep­nęła dło­nią w pod­ło­kiet­nik.

– Pew­nie znowu doku­czają jej pisz­czele.

– To chyba nic poważ­nego. – Bro­oke przyj­rzała się stro­jowi kole­żanki. – Aleś się odsta­wiła. – Sama była ubrana w strój spor­towy, który miała na sobie wcze­śniej na zaję­ciach car­dio kick-boxingu dla zaawan­so­wa­nych. – Wyglą­dasz świet­nie. Mnie nie chce się już nawet malo­wać na mecze. – Nie­prawda. Bro­oke dbała o swój wygląd na meczach, ponie­waż uczest­ni­czyli w nich dwaj naj­waż­niejsi dla niej męż­czyźni: jej mąż Gabe oraz tre­ner Nick. Potrak­to­wane kera­tyną włosy Bro­oke były roz­dzie­lone pośrodku głowy i opa­dały na piersi lśniącą kur­tyną w stylu Demi Moore. Cho­ciaż rze­czy­wi­ście wyglą­dała na nie­uma­lo­waną, prze­dłu­żone rzęsy i powięk­szone usta spra­wiały, że i tak wyglą­dała olśnie­wa­jąco.

– Zwy­kle mnie też się nie chce – odparła Asha. – Ale przy­je­cha­łam tu pro­sto z dnia otwar­tego.

Sędzia dmuch­nął w gwiz­dek.

– Prze­rwa – oznaj­miła Bro­oke, się­ga­jąc po sto­jący na ziemi prze­zro­czy­sty kubek mro­żo­nej zie­lo­nej her­baty.

Asha wypro­sto­wała się i wska­zała na leżący obok stóp jej kole­żanki przed­miot.

– Fajna kamera.

– Tak. Uwiel­biam ją. Obej­rzyj. – Podała ją Ashy, która przy­ło­żyła obiek­tyw kamery do oka. – Kupi­łam ją, żeby fil­mo­wać naj­lep­sze frag­menty wystę­pów Slo­ane. Tre­ner Nick powie­dział, że więk­szość rodzi­ców używa do tego celu iPhone’ów, ale chcia­łam mieć pew­ność, że jakość nagra­nia będzie pierw­szo­rzędna.

Po chwili mil­cze­nia Asha zapy­tała:

– Masz na myśli te nagra­nia, które wysyła się do tre­ne­rów ze szkół wyż­szych w cza­sie rekru­ta­cji? Nie jest jesz­cze za wcze­śnie, by o tym myśleć?

– Wcale nie. Tre­ner Nick twier­dzi, że więk­szość col­lege’ów z dywi­zji pierw­szej2 ma zapeł­nione listy przed koń­cem dru­giej klasy, więc nie­długo powin­nam zacząć roz­sy­łać maile i uma­wiać się na spo­tka­nia.

Asha wydała z sie­bie dziwny dźwięk przy­po­mi­na­jący stęk­nię­cie, gdy roz­sia­dła się wygod­niej na skła­da­nym krze­śle.

– Dobrze się czu­jesz?

Asha nie odpo­wie­działa.

Bro­oke poło­żyła jej dłoń na ramie­niu.

– Chcesz o tym poga­dać? Nie nale­gam. Ale mnie możesz powie­dzieć wszystko.

Asha zasta­no­wiła się przez chwilę, a póź­niej szep­nęła:

– Mam dziwne prze­czu­cie, że mogę być w ciąży.

Tego Bro­oke się nie spo­dzie­wała.

– O rany – odparła zasko­czona.

– No. „O rany” nie było moją pierw­szą reak­cją. Już prę­dzej: „Dobry Boże, co się ze mną, u licha, dzieje?”.

Po chwili Bro­oke wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu.

– Cóż, gra­tu­la­cje!

– Sęk w tym, że… – Asha pogła­skała się po brzu­chu i dokoń­czyła cicho: – mamy z Phi­lem pewne pro­blemy.

– Nie, tylko nie wy. Tak mi przy­kro. – Bro­oke cze­kała na dal­szy ciąg, ale Asha tylko w mil­cze­niu przy­gry­zała wargę. – Nie­za­leż­nie od tego, co was trapi, nie może to być nic gor­szego niż moje pro­blemy, prawda? – par­sk­nęła śmie­chem. – Spójrz tylko. Widzisz Gabe’a z tą jego para­so­leczką z logo Bron­cos3 i pilot­kami na nosie? Sie­dzi po dru­giej stro­nie boiska, żeby ze mną nie roz­ma­wiać. Twój mąż chyba się nie wypro­wa­dził i nie zaczął sypiać ze swoją instruk­torką spin­ningu, co?

– Nie, ale… – Asha pokrę­ciła głową. – Ostat­nio pra­cuje dużo wię­cej niż kie­dyś, a gdy już wraca do domu, marzy tylko o tym, żeby poło­żyć się do łóżka. I to nie ze mną, tylko sam. Scho­dzi do sypialni w piw­nicy, bo tam jest cicho, wyłą­cza świa­tło, kła­dzie się i śpi. A potem budzi się w paskud­nym nastroju. Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego. Wię­cej roz­mów. Mniej roz­mów. Wię­cej dotyku. Zero dotyku. Przez żołą­dek do serca. Albo nie goto­wa­łam w ogóle, bo i tak nie był głodny. – Asha ukryła twarz w dło­niach.

– O nie, musi ci być ciężko – odparła Bro­oke. – Ale skoro spo­dzie­wasz się dziecka, to jed­nak coś mię­dzy wami styka. – Spoj­rzała na nią chy­trze. – Chyba że…

Asha usia­dła pro­sto, prze­cie­ra­jąc oko.

– Nie spa­łam z innym. Nie potra­fi­ła­bym. Ale ostat­nio robi­li­śmy to z Phi­lem jakieś dwa mie­siące temu.

Bro­oke nie wie­działa, jak na to zare­ago­wać. Na szczę­ście z opre­sji wyba­wił ją sędzia, który wszedł na boisko i dmuch­nął w gwiz­dek, przy­wo­łu­jąc do sie­bie obie dru­żyny.

– Och! – wes­tchnęła z wyraźną ulgą. – Koniec prze­rwy. Druga połowa.

– Do boju, dziew­czyny! – zawo­łała Asha raczej znu­żo­nym niż pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem. – Boże, mogła­bym spać bez prze­rwy. Boli mnie brzuch, padam z nóg i cią­gle o czymś zapo­mi­nam. Dziś na przy­kład zgu­bi­łam swoją ulu­bioną bran­so­letkę.

– Była ubez­pie­czona? – Bro­oke nie posia­dała ani jed­nego świe­ci­dełka, które nie byłoby warte polisy.

– Nie.

– A to pech. – Zakla­skała lekko, gdy dziew­czyny roz­bie­gły się na swoje pozy­cje. – Gdzie ją zgu­bi­łaś?

– Na dniu otwar­tym.

– W takim razie ktoś ją ukradł – stwier­dziła sta­now­czo. – Na bank. Kiedy sprze­da­wa­li­śmy z Gabe’em nasz drugi dom, jeden z oglą­da­ją­cych gwizd­nął z półki w biblio­tece nie­zwy­kle rzadki i cenny egzem­plarz książki. Zła­pali go, dopiero gdy pró­bo­wał go sprze­dać.

– Cał­kiem moż­liwe – przy­znała Asha. – Wie­czo­rem poje­cha­łam do Sher­wood, żeby go odpi­co­wać przed dzi­siej­szym dniem. Zdję­łam bran­so­letkę i odło­ży­łam ją na pół­mi­sek sto­jący na bla­cie w kuchni, a póź­niej wyle­ciało mi to z głowy. Przy­po­mnia­łam sobie dopiero dziś po połu­dniu, gdy już mia­łam zamy­kać dom, ale bran­so­letki nie było. – Asha smutno popa­trzyła na swój nad­gar­stek. Zgu­biona bran­so­letka była jej ulu­bioną. Po chwili dodała: – Nie wydaje ci się dziwne, że jedna z sekre­ta­rek regu­lar­nie przy­jeż­dża na pre­zen­ta­cje domów?

– Która?

– Ta z naszej szkoły. Asy­stentka dyrek­tora.

Bro­oke zmarsz­czyła brwi.

– Kore­anka z kol­czy­kiem w nosie?

– Nie. Ta druga. Są dwie. Sie­dzą obok sie­bie.

– Aaa. Już wiem. Rudzie­lec z grzywką à la Bet­tie Page. Zawsze wygląda, jakby miała lep­sze rze­czy do roboty.

– Nazywa się Bel­l­man. Nata­lie Bel­l­man.

– Dla­czego mia­łaby oglą­dać posia­dło­ści warte miliony dola­rów? Pew­nie to ona gwizd­nęła ci bran­so­letkę. Och, spójrz. Już grają. Mia zeszła z ławki. – Bro­oke wło­żyła palce w kąciki ust i gwizd­nęła. – Dalej, dziew­czyny! – Włą­czyła kamerę i zaczęła nagry­wać.

Ich córki od lat nosiły pod­czas meczów tę samą fry­zurę: prze­dzia­łek pośrodku i dwa fran­cu­skie war­ko­cze, któ­rych końce opa­dały im na plecy. Obie były skrzy­dło­wymi. Tuż po roz­po­czę­ciu gry Mia prze­jęła piłkę i ruszyła z nią w stronę bramki. Slo­ane bie­gła po dru­giej stro­nie boiska, a środ­kowa krzy­czała:

– Masz czas! Masz czas!

Mia dobie­gła do naroż­nika, wymi­nęła zawod­niczkę obrony prze­ciw­nej dru­żyny i kop­nęła piłkę. Slo­ane wysko­czyła w górę i posłała piłkę czo­łem w prawy górny róg bramki. Ide­alny strzał.

Bro­oke nagrała jesz­cze kilka sekund aplauzu i wyłą­czyła kamerę. Odło­żyła ją na krze­sło za swo­imi ple­cami i wrza­snęła:

– Dobra robota, dziew­czyny! – Sto­jący po dru­giej stro­nie boiska tre­ner Nick zer­k­nął w jej stronę. Bro­oke przy­ło­żyła dło­nie do ust i posłała mu wiel­kiego, gra­tu­la­cyj­nego buziaka. Opa­dła na krze­sło uszczę­śli­wiona. A póź­niej prze­szedł ją zimny dreszcz. Ten całus to był nic nie­zna­czący gest pozba­wiony dru­giego dna. Nikt na try­bu­nach nie dopa­trzyłby się niczego złego w zwy­kłym odru­chu… poza Gabe’em. Czy on w ogóle to widział?

Bro­oke spoj­rzała w miej­sce, gdzie sie­dział jej mąż. Ciemne pilotki wciąż zasła­niały jego oczy, sie­dział z nogą prze­rzu­coną swo­bod­nie przez kolano, jakby gol córki nie zro­bił na nim naj­mniej­szego wra­że­nia.

– Bro­oke? Bro­oke?

– Prze­pra­szam, co mówi­łaś?

– Nagra­łaś to? – zapy­tała Asha, cała roz­pro­mie­niona. – Powiedz, że nagra­łaś tę wspa­niałą akcję!

– Oczy­wi­ście – odparła Bro­oke, sta­ra­jąc się zapo­mnieć o tym głu­pim buziaku. – Od początku do końca.

– Mogła­byś mi prze­słać fil­mik?

– Jasne, z przy­jem­no­ścią. Mam two­jego maila.

– Świet­nie. Dzięki. Chyba też powin­nam zacząć pra­co­wać nad zgło­sze­niem Mii.

– Cze­kaj. – Bro­oke odwró­ciła się na krze­śle, twa­rzą do Ashy. – Ty też zasta­na­wiasz się nad col­lege’em z dywi­zji pierw­szej? Mówi­łaś, że wola­ła­byś mieć Mię bli­żej domu.

– Rze­czy­wi­ście. I na­dal wolę. Ale ona myśli ina­czej. Bez prze­rwy zmie­nia zda­nie. W jed­nej chwili marzą jej się stu­dia psy­cho­lo­giczne w pry­wat­nej szkole, a w dru­giej wyszu­kuje col­lege ofe­ru­jący semestr na morzu, bo chce zostać bio­lo­giem mor­skim. Ostat­nio zaczęła opo­wia­dać o porząd­nych uczel­niach z pro­gra­mami dla przy­szłych fil­mow­ców. W Kali­for­nii. Trudno za nią nadą­żyć.

– W Kali­for­nii? – powtó­rzyła Bro­oke. Nie wyglą­dała na zachwy­coną.

– Tak. Czemu tyle dzie­cia­ków nakręca się na Kali­for­nię?

– Bo to nie­sa­mo­wite, piękne i eks­cy­tu­jące miej­sce.

Asha się roze­śmiała.

– Zapo­mnia­łam. Ty też stu­dio­wa­łaś w Kali­for­nii, prawda?

– UCLA – odparła Bro­oke. – Jestem Bru­inką4.

– Wła­śnie o tej szkole Mia wspo­mina naj­czę­ściej.

– Pew­nie papu­guje po Slo­ane.

Asha zigno­ro­wała zaczepny ton Bro­oke.

– Może i tak. W każ­dym razie będę wdzięczna za to nagra­nie. W tym tygo­dniu kupię wła­sną kamerę.

Bro­oke kiw­nęła głową.

– Jasne, nie ma sprawy.

W tym momen­cie zadzwo­nił tele­fon Ashy.

– Oferta! – powie­działa bez­gło­śnie, wsta­jąc, i ode­szła, żeby ode­brać. Gdy wró­ciła, było już prak­tycz­nie po meczu. Do samego końca pra­wie się do sie­bie nie odzy­wały.

– Do zoba­cze­nia, Bro­oke! – zawo­łała Asha. – Trzy­maj się!

– Ty też – odrze­kła chłodno tamta, nie pod­no­sząc głowy znad krze­sełka, które ner­wowo usi­ło­wała zło­żyć, a póź­niej wepchnęła do torby.

Slo­ane naj­wy­raź­niej była w kiep­skim nastroju, gdy matka przy­szła ją uści­skać.

– Świetna robota, skar­bie.

– Dzięki.

– Gdzie tata? – Jego krze­sło znik­nęło. Bro­oke zasło­niła sobie oczy od słońca i rozej­rzała się dookoła. Gabe powi­nien na nich cze­kać na chod­niku.

– Poje­chał.

– Co? Miał cię zabrać na kola­cję.

– Spy­ta­łam go, czy nie mogli­by­śmy tego prze­ło­żyć. Jakoś nie jestem w nastroju.

– Okej. Nic się nie stało. Mam zamó­wić dla nas sto­lik w Café Pro­vence? Możesz zabrać przy­ja­ciółkę. Na przy­kład Mię.

– Nie chcę zapra­szać Mii. – Slo­ane spoj­rzała przed sie­bie i poma­chała wyso­kiemu, bar­czy­stemu chło­pa­kowi z roz­wi­chrzoną grzywką, który stał oparty o słu­pek bramki. – Mogę spę­dzić ten wie­czór z Reade’em?

Reade był star­szym chło­pa­kiem, o któ­rym Slo­ane mówiła od mie­sięcy. Chyba nie­dawno zostali parą.

– A może zapro­szę na kola­cję cie­bie i Reade’a? – zapro­po­no­wała Bro­oke. – Poznam go tro­chę lepiej. Będzie faj­nie.

– Co? – Slo­ane pokrę­ciła głową. – Nie. Fuj. Mogę z nim jechać? Czeka na mnie. Pro­szę, mamo?

– Ale byłoby miło, gdyby…

– Mamo! Nie byłoby. – Mina Slo­ane oka­zała się decy­du­ją­cym argu­men­tem. Było widać, że się nie ugnie.

– W porządku – zgo­dziła się Bro­oke. – Jedź.

Slo­ane odwró­ciła się na pię­cie, a jej matka rozej­rzała się ner­wowo, spraw­dza­jąc, czy nikt ich nie sły­szał.

Na szczę­ście nie, więc Bro­oke poma­chała córce i zawo­łała z uśmie­chem:

– Świetny mecz! No to na razie! Dobrej zabawy.

Bro­oke patrzyła, jak jej córka pod­cho­dzi do Reade’a. Nie podo­bał jej się spo­sób, w jaki chło­pak chwy­cił ją w pasie i przy­cią­gnął do sie­bie, żeby mogli iść bio­dro przy bio­drze. Reade był dwa lata star­szy od Slo­ane. Parę lat wcze­śniej Bro­oke cho­dziła na jogę z jego „wyzwo­loną” mamą Lindą. Któ­re­goś razu po zaję­ciach wypiły razem her­batę i wymie­niły się nume­rami tele­fo­nów. Mimo to, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, Bro­oke pusz­czała swoją córkę samą z nie­zna­jo­mym. Dopa­dło ją nie­wy­raźne wspo­mnie­nie. Linda, na zaję­ciach jogi, opo­wia­da­jąca instruk­torce przez łzy o nagłej śmierci jed­nej z kole­ża­nek Reade’a. Bro­oke nie­wiele usły­szała z tej roz­mowy i dalej roz­cią­gała się w swoim kącie sali. Nie znała matki Reade’a zbyt dobrze, a póź­niej Linda prze­stała przy­cho­dzić na zaję­cia. Szcze­rze mówiąc, prak­tycz­nie znik­nęła z lokal­nego radaru.

Tra­cąc z oczu Reade’a i swoją córkę, któ­rzy wła­śnie znik­nęli za wzgó­rzem, Bro­oke miała nadzieję, że ten chło­pak jakoś sobie pora­dził. Pew­nie trudno jest się pozbie­rać po tra­gicz­nej śmierci kole­żanki.

FRAG­MENT POLI­CYJ­NEGO NAGRA­NIA SALA KON­FE­REN­CYJNA FAL­CON ACA­DEMY PRZE­SŁU­CHI­WANA: BEL­L­MAN, NATA­LIE MARIE GODZ. 13.25

Kamera omiata wnę­trze pokoju z wiel­kim sto­łem pośrodku i rega­łem z książ­kami w głębi, a po chwili widać zbli­że­nie pal­ców maj­stru­ją­cych przy obiek­ty­wie. Roz­lega się głos mło­dej kobiety:

– Będzie­cie mnie nagry­wać?

Inna kobieta, detek­tyw Beth Lar­son, odpo­wiada:

– Tak. Potrze­buję chwili, żeby umie­ścić tele­fon na sta­ty­wie.

Obraz prze­staje drżeć. Palce detek­tyw Lar­son odsu­wają się od obiek­tywu.

Na ekra­nie widać już tylko Nata­lie Bel­l­man sie­dzącą po prze­kąt­nej do detek­tywa Kena Bra­dleya. Na stole przed nim znaj­dują się: dłu­go­pis, notat­nik, jego komórka, butelka wody oraz nie­wielka brą­zowa puszka zawie­ra­jąca podwójne espresso ze Star­bucksa.

Nata­lie nie ma nic. Jej łok­cie spo­czy­wają na pod­ło­kiet­ni­kach, ręce ma napięte, trzyma je bli­sko ciała. Klatka pier­siowa wyraź­nie unosi się i opada, ale dziew­czyna oddy­cha przez nos.

Detek­tyw Bra­dley unosi wzrok i woła do detek­tyw Lar­son:

– Tele­fon gotowy?

– Gotowy – pada odpo­wiedź. – Nagrywa się.

Detek­tyw kła­dzie na stole plik papie­rów spię­tych klip­sem.

– Mam jej notat­nik z Kubu­siem Puchat­kiem, gdy­byś chciała od tego zacząć – mówi. Uśmie­cha się do Nata­lie sar­ka­stycz­nie, jakby ten motyw wydał mu się zabawny. Albo żenu­jący.

Dziew­czyna nie odwza­jem­nia spoj­rze­nia.

Detek­tyw Lar­son zwin­nym ruchem sięga po papiery.

Trudno cokol­wiek wyczy­tać z twa­rzy Nata­lie, ale jej pierś zaczyna falo­wać jesz­cze szyb­ciej. Wzrok podąża za wysoką detek­tyw, która znika z kadru. Nata­lie wpa­truje się w głąb pokoju i mruży oczy w spo­sób, który róż­nie można inter­pre­to­wać. Wro­gość? Podejrz­li­wość? Strach?

– Detek­tyw Ken Bra­dley – odzywa się męż­czy­zna na potrzeby nagra­nia. – Jestem w sali kon­fe­ren­cyj­nej Fal­con Aca­demy razem z moją part­nerką, detek­tyw Beth Lar­son. Oboje pra­cu­jemy w Wydziale Poważ­nych Prze­stępstw w Denver. – Wska­zuje na Nata­lie. – Czy może pani podać swoje pełne imię i nazwi­sko, adres oraz datę uro­dze­nia?

– Nata­lie Marie Bel­l­man, jeden jeden osiem cztery sześć Black­tail Moun­tain Road, miesz­ka­nia dwa­na­ście. Osiem­na­sty lipca dzie­więć­dzie­sią­tego czwar­tego roku.

– Jaką pani pełni funk­cję w Fal­con Aca­demy?

– Asy­stentki admi­ni­stra­cyj­nej.

– Czy może pani opo­wie­dzieć – tym razem bar­dziej szcze­gó­łowo – co robiła pani w hali spor­to­wej Fal­con Val­ley wczo­raj po połu­dniu i wie­czo­rem?

– Szu­ka­łam…

Detek­tyw Bra­dley wzdy­cha ze znu­że­niem i kła­dzie swoją wielką dłoń na stole kon­fe­ren­cyj­nym, wywra­ca­jąc pla­sti­kową butelkę wody Poland Springs.

Nata­lie pod­ska­kuje ner­wowo i milk­nie.

– Prze­pra­szam – mówi poli­cjant. – Pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Już mówi­łam. Szu­ka­łam słu­cha­wek, które zosta­wi­łam na siłowni poprzed­niego dnia, i w końcu zna­la­złam je leżące za bież­nią.

Odpo­wiedź spra­wia wra­że­nie wyćwi­czo­nej. Marna z niej aktorka.

Detek­tyw Bra­dley kręci głową i otwiera puszkę espresso.

– Zamie­rza się pani trzy­mać tej wer­sji? W porządku. Czeka nas długi dzień, Nata­lie. Co się naprawdę wyda­rzyło?

– Już mówi­łam. Jeśli pan chce, mogę to powtó­rzyć.

Detek­tyw Bra­dley zwraca się w stronę sto­ją­cej za obiek­ty­wem kamery part­nerki.

– Beth, czy ty też odno­sisz wra­że­nie, że ktoś tu ściem­nia, czy tylko ja?

Sto­jąca za kamerą detek­tyw Lar­son odpo­wiada:

– Nie tylko ty.

Nata­lie z wes­tchnie­niem odwraca wzrok.

– To się nazywa kłam­stwo, Nata­lie. – Detek­tyw Bra­dley nachyla się w jej stronę na tyle bli­sko, by stra­ciła pew­ność sie­bie. – Spójrz na mnie.

Nata­lie wyko­nuje pole­ce­nie.

Poli­cjant celuje pal­cem pro­sto w jej twarz.

– Sądzę, że kła­miesz.

Rozdział 3

Praca asy­stentki admi­ni­stra­cyj­nej nie była eks­cy­tu­jąca. To fakt.

Nata­lie całymi dniami odbie­rała tele­fony, wkle­py­wała new­slet­tery, wysy­łała maile, wyci­nała deko­ra­cje do powie­sze­nia w kory­ta­rzu, prze­glą­dała kącik rze­czy zna­le­zio­nych, wypa­tru­jąc pla­kie­tek z imio­nami wszy­tych w mary­narki, plot­ko­wała z Yvonne i piła po parę kub­ków rumianku.

Wcze­śniej imała się róż­nych zajęć, które nie były aż tak mono­tonne. Dostar­czała paczki na rowe­rze. Roz­wo­ziła posiłki. Pro­wa­dziła warsz­taty typu „pij wino i maluj” w Denver; jej spe­cjal­no­ścią były sobot­nie popo­łu­dniowe zaję­cia „Nama­luj swo­jego pupila”. Na­dal zresztą dora­biała sobie sprze­dażą zwie­rzę­cych por­tre­tów na Etsy.

Nie można powie­dzieć, że była nie­szczę­śliwa, pra­cu­jąc w szkol­nym sekre­ta­ria­cie. Wie­czory i week­endy mogła poświę­cać pie­szym wędrów­kom, jeź­dzie na rowe­rze, malo­wa­niu, czy­ta­niu i oglą­da­niu tele­wi­zji, a miesz­ka­nie wśród gór odpo­wia­dało jej bar­dziej niż zgiełk miej­skiej dżun­gli Denver. Lubiła też być bli­żej swo­jego brata, Jaya.

Na początku, pół­tora roku wcze­śniej, kiedy Jay zapy­tał ją, czy zechcia­łaby przy­je­chać i pomóc mu dojść do sie­bie po wypadku rowe­ro­wym, nie była pewna. Ow­szem, mógł jej dobrze zapła­cić dzięki ugo­dzie z pija­nym boga­czem, który w niego wje­chał, ale Nata­lie miała wła­sne życie: paczkę przy­ja­ciół, mamę i wtedy jesz­cze waka­cyjną pracę kel­nerki w barze na dachu hotelu Le Méridien w cen­trum mia­sta. Dla­tego odmó­wiła.

Jay odparł: „Jasne, nie ma pro­blemu”, ale tydzień póź­niej pono­wił swoją pro­po­zy­cję.

– Wiem, że dosta­jesz dobre napiwki w tym swoim barze, Nat, ale dosta­łem naprawdę nie­złe odszko­do­wa­nie. Za parę mie­sięcy powi­nie­nem znowu cho­dzić. To nie jest opcja na stałe. A opie­kunka z care.com jest bar­dzo miła, ale jeśli mam pła­cić komuś dwa­dzie­ścia dolców na godzinę za robie­nie zaku­pów i opróż­nia­nie kaczki, wolał­bym, żebyś to była ty.

– Ohyda – odparła, ale w końcu się zgo­dziła. Przez całe życie byli ze sobą bli­sko, szcze­gól­nie że tata porzu­cił ich rodzinę, gdy byli mali.

Cztery mie­siące póź­niej Jay cho­dził już o lasce i stał się bar­dziej samo­dzielny. Nata­lie zasta­na­wiała się nad powro­tem do Denver, ale jej brat na­dal potrze­bo­wał pomocy i szcze­rze mówiąc, wolała miesz­kać w Fal­con Val­ley. Matka miała mie­szane uczu­cia: tęsk­niła za córką, ale podo­bało jej się to, że rodzeń­stwo trzyma się razem. W końcu Nata­lie posta­no­wiła zostać i szu­kała pracy w róż­nych miej­scach, aż w końcu zacze­piła się na sta­no­wi­sku asy­stentki dyrek­tora Dilly’ego.

Szybko odkryła, że ponie­waż miesz­kańcy oko­licz­nych przed­mieść byli bar­dzo zamożni, a cze­sne w Fal­con Aca­demy – nie­bo­tycz­nie wyso­kie, uczyły się tu dość spe­cy­ficzne dzie­ciaki. Więk­szość z nich była nie­przy­zwo­icie bogata. Naj­czę­ściej zaczy­nali ocze­ki­wać spe­cjal­nego trak­to­wa­nia już w pią­tej kla­sie, za to tych młod­szych chciało się schru­pać, tacy byli uro­czy i słodcy.

Oczy­wi­ście żadna praca nie była ide­alna. Nata­lie pogo­dziła się już z fak­tem, że to ona zosta­nie pocią­gnięta do odpo­wie­dzial­no­ści, jeśli kosz­towna kurtka marki Pata­go­nia nie trafi do kącika rze­czy zna­le­zio­nych. Nie podo­bało jej się to, ale nauczyła się z tym żyć. Cza­sami spo­ty­kała się po pracy z Yvonne i paroma nauczy­cie­lami, żeby obga­dy­wać i wyśmie­wać rodzi­ców za ich ple­cami. Spra­wiało jej to satys­fak­cję.

Nata­lie czuła się nieco roz­cza­ro­wana tym, że jej życie stało się takie prze­wi­dy­walne, bo zawsze odno­siła wra­że­nie, że tuż za rogiem czai się coś wspa­nia­łego. Marzyła o zoba­cze­niu opery w Syd­ney, kościoła Sagrada Fami­lia w Bar­ce­lo­nie i Wiel­kiego Muru Chiń­skiego. Chciała sobie kupić loft w Chi­cago, wystar­cza­jąco duży, by pomie­ścić pra­cow­nię arty­styczną z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

Jed­nak poczu­cie bez­pie­czeń­stwa też miało swoją war­tość. Ubez­pie­cze­nie zdro­wotne było ważne, podob­nie jak stała pen­sja i uczciwy pra­co­dawca. Od czasu do czasu Nata­lie cho­dziła na randki. Uma­wiała się też z Yvonne, by pożar­to­wać i wymie­nić plo­teczki. W piąt­kowe wie­czory oglą­dali z Jayem seriale na Net­fli­xie, zama­wiali nachosy i skrzy­dełka z kur­czaka. Kiedy ogar­niała ją melan­cho­lia i zaczy­nała się uża­lać nad sobą – po tym, jak zosta­wił ich ojciec, na pewien czas stra­ciła grunt pod nogami – zawsze mogła łyk­nąć tabletkę albo dwie vico­dinu Jaya i malo­wać w sta­nie sen­nego upo­je­nia do czasu, aż wszyst­kie złe emo­cje oraz wspo­mnie­nia jej wybry­ków odejdą w nie­pa­mięć.

Nie miała poję­cia, że to jej spo­kojne w więk­szo­ści życie wkrótce miało się zmie­nić.

* * *

Desz­czowe wio­senne popo­łu­dnie w górach. Wszyst­kie poza­lek­cyjne zaję­cia spor­towe w Fal­con Aca­demy prze­nie­siono pod dach. Nata­lie koń­czyła pracę o czwar­tej. Pół godziny póź­niej weszła do hali spor­towej uzbro­jona w słu­chawki, tele­fon, ręcz­nik i butelkę wody.

Robiła to po raz pierw­szy. Dopiero nie­dawno dowie­działa się od Larsa Jaegera, dyrek­tora do spraw spor­to­wych, że wolno jej korzy­stać z naj­no­wo­cze­śniej­szego sprzętu do ćwi­czeń w gma­chu spor­to­wym po lek­cjach i w week­endy.

W dro­dze do scho­dów pro­wa­dzą­cych na antre­solę, gdzie mie­ściła się siłow­nia, minęła Nicho­lasa Magu­ire’a. Rodzice i nauczy­ciele zwra­cali się do niego per „panie Magu­ire”, ale dzie­ciaki nazy­wały go tre­ne­rem Nic­kiem. Ćwi­czył z tuzi­nem dziew­cząt na skraju boiska do koszy­kówki. Salę wypeł­niał odgłos ich cięż­kich odde­chów, gdy bie­gały z jed­nego końca boiska na drugi.

– No dalej, dro­gie panie! – wołał tre­ner, prze­cha­dza­jąc się wzdłuż linii. – Jeśli nie przy­szły­ście tu dać z sie­bie wszyst­kiego, mar­nu­je­cie mój i swój czas.

Nata­lie zatrzy­mała się na końcu try­bun, żeby popa­trzeć. Dziew­czyny miały rumiane policzki i zadyszkę, kro­ple pach­ną­cego bal­sa­mem do ciała potu kapały na boisko. Jedna z nich, Mia Wil­son, w pew­nej chwili prze­stała biec, pochy­liła się do przodu i oparła ręce na kola­nach.

Tre­ner Nick dmuch­nął w gwiz­dek, który miał zawie­szony na szyi.

– Albo jed­nak napij­cie się wody. – Pod­biegł do Mii i przy­kuc­nął przed nią. Przez chwilę roz­ma­wiali po cichu, a w końcu zapro­wa­dził Mię na try­buny, gdzie usia­dła, zwie­sza­jąc głowę mię­dzy kola­nami. Przez cały czas trzy­mał się bli­sko niej.

Nata­lie pode­szła do nich i wycią­gnęła w stronę dziew­czyny butelkę wody.

– Cza­sami nie ma siły, żeby iść do poidełka.

Mia unio­sła głowę i wzięła butelkę. Wypiła kilka łyków, po czym oddała ją Nata­lie ze sło­wami:

– Dzię­kuję, panno Bel­l­man.

– Tak – włą­czył się tre­ner Nick. – Dzię­ku­jemy. Na wszelki wypa­dek zapro­wa­dzę ją do pokoju tre­nerów. Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele. – Wstał, podał Mii rękę i pomógł jej się pod­nieść.

– Zdrówka, Mia! – zawo­łała za nią Nata­lie.

Oczy­wi­ście, że o nim sły­szała. Nicho­las Magu­ire był jed­nym z fila­rów Fal­con. Na wysma­ga­nej wia­trem twa­rzy wciąż było widać zarys wyrzeź­bio­nych kości policz­ko­wych i szczęki, a jego oczy miały atrak­cyjny odcień błę­kitu pomimo kurzych łapek. Ciało tre­nera nie pod­daje się upły­wowi czasu – pomy­ślała Nata­lie, patrząc, jak męż­czy­zna odcho­dzi z Mią. Nawet w nud­nych szor­tach koloru khaki i wpusz­czo­nej w nie tre­ner­skiej koszulce polo ze szkol­nym logo jego mię­śnie pre­zen­to­wały się per­fek­cyj­nie.

Rodzice uczniów Fal­con, któ­rym nie­ła­two było zaim­po­no­wać, gdyż uwa­żali się za nie­wiele gor­szych od człon­ków rodziny kró­lew­skiej, lubili się nim chwa­lić. Pod­czas jed­nej ze szkol­nych uro­czy­sto­ści Nata­lie sły­szała roz­mowy w rodzaju:

– Wie­dzia­łaś, że tre­ner Nick grał przez cztery lata w męskiej repre­zen­ta­cji piłki noż­nej UCLA?

– Tak! Mąż mi mówił, że grał też w inau­gu­ra­cyj­nym sezo­nie ligi w dru­ży­nie z San Jose. Chyba nazy­wali się Clash.

– Czy przy­pad­kiem nie spo­tyka się z jakąś sławną modelką?

– Nie, przez ostat­nich kilka lat był w związku na odle­głość z kana­dyj­ską aktorką. Grała w serialu Degrassi. Zdaje się, że od tam­tej pory nie­wiele osią­gnęła.

Oso­bi­ste nie­szczę­ście tre­nera Nicka oka­zało się praw­dzi­wym zrzą­dze­niem losu dla świata sportu ama­tor­skiego. Pod­czas pierw­szego roku zawo­do­wej gry w piłkę nożną nade­rwał sobie bowiem wię­za­dło krzy­żowe przed­nie. Nie mógł już wró­cić na boisko, więc został tre­ne­rem.

Ojco­wie z Fal­con lubili go, bo przy­bi­jał z nimi żół­wiki i kle­pał ich po ple­cach. Potra­fił zna­leźć wspólny język z face­tami. Matki lubiły go, bo przy­jem­nie się na niego patrzyło, ale też trzy­mał swo­ich pod­opiecz­nych żela­zną ręką. Dużo od nich wyma­gał. Zawsze poja­wiało się kil­koro rodzi­ców liczą­cych na to, że ich pocie­chy dostaną się do pre­sti­żo­wych col­lege’ów bez wyma­ga­nych stopni, a w ciągu dwu­dzie­stu lat swo­jej kariery tre­ner Nick dochra­pał się chlub­nego rekordu. Dzie­siątki pro­wa­dzo­nych przez niego spor­tow­ców dostało się na stu­dia i grało w repre­zen­ta­cjach UCLA, USC, Pep­per­dine i Loy­ola Mary­mo­unt. Był nie­sa­mo­wi­cie wysoko usto­sun­ko­wany w swo­jej rodzin­nej Kali­for­nii.

Nata­lie wyszła z sali i wspięła się po scho­dach na antre­solę, gdzie garstka uczniów odby­wała tre­ningi oso­bi­ste pod okiem róż­nych tre­ne­rów. Ozna­czyła swój teren, wie­sza­jąc ręcz­nik na porę­czy bieżni i wkła­da­jąc butelkę z wodą do uchwytu. Jed­nak zamiast włą­czyć urzą­dze­nie, pode­szła do balu­strady z wido­kiem na boiska. Tre­ner Nick wró­cił na salę bez Mii i wła­śnie był zajęty roz­sta­wia­niem poma­rań­czo­wych pachoł­ków, piłek i mat, żeby stwo­rzyć tor prze­szkód dla dziew­cząt.

Nata­lie patrzyła, jak biega po boisku, dopin­gu­jąc swoje zawod­niczki. Czuła do niego dziwny pociąg. Był wspie­ra­jący i pomocny. Przez kolej­nych dzie­sięć minut, gdy dłu­żej niż zwy­kle roz­cią­gała się przy barierce, nie mogła ode­rwać wzroku od tre­nera Nicka. Kiedy Slo­ane Elli­man-Holt, jedna z naj­lep­szych spor­t­sme­nek w szkole, wygrała wyścig, tre­ner krzyk­nął:

– Brawo, rakieto! Tak trzy­maj!

Nata­lie ogar­nęło uczu­cie tęsk­noty i pustki, jakiego nie czuła od lat.

Wie­czo­rem po powro­cie do domu zasta­na­wiała się, czy nie powinna przy­gar­nąć kota. Albo zadzwo­nić do mamy. Wybrała numer. Nikt nie ode­brał. Wpa­dła też na pomysł zało­że­nia konta w LuvByrd, nowej rand­ko­wej apli­ka­cji dla wiel­bi­cieli aktyw­no­ści na świe­żym powie­trzu, ale osta­tecz­nie stchó­rzyła. Myślała też o swoim byłym chło­paku z Denver – cie­kawe, z kim się teraz spo­tyka? – i o tacie. Minęło dużo czasu, odkąd dostała roz­mo­kłą kopertę pełną gotówki z naba­zgra­nym na niej adre­sem zwrot­nym gdzieś w Neva­dzie.

Posta­no­wiła, że następ­nego dnia po pracy odwie­dzi swo­jego brata Jaya, a póź­niej poło­żyła się do łóżka z książką o samot­nej, nie­szczę­śli­wej Szkotce, która zako­chała się z wza­jem­no­ścią w męż­czyź­nie będą­cym jej cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. Nie ma to jak szczę­śliwe zakoń­cze­nie dla samot­nej damy.

Tej nocy Nata­lie połknęła aż dwie tabletki vico­dinu.

Rozdział 4

Sto­lik w restau­ra­cji był przy­kryty obru­sem w czer­wono-białą kratę. Na środku stała duża, sta­ro­świecka karafka wypeł­niona oliwą z oli­wek, w któ­rej pły­wały główki czosnku. W tle roz­brzmie­wały dźwięki pio­senki That’s Amore. Przy stole sie­działa Asha z dziećmi. Czwarte krze­sło było puste.

Zja­wiła się kel­nerka i wyjęła zza ucha dłu­go­pis.

– Okej. Gotowi, żeby zło­żyć zamó­wie­nie?

Pod­cho­dziła do nich już dwa razy.

Asha posłała jej prze­pra­sza­jący uśmiech.

– Czy możemy dać mojemu mężowi jesz­cze pięć minut? Powi­nien tu być lada chwila. – Ławki przy sta­no­wi­sku hostessy były w cało­ści zajęte, a przy barze krę­cili się ludzie cze­ka­jący na zwol­nie­nie się sto­lika.

Kel­nerka uśmiech­nęła się z przy­mu­sem.

– Żaden pro­blem. Przyjdę za chwilę.

Oli­ver grał pod sto­li­kiem na iPa­dzie zapa­ko­wa­nym w gumowy pokro­wiec, a Mia zgar­biła się bez słowa, wysą­czyła przez słomkę resztkę mro­żo­nej her­baty i wpu­ściła ją z powro­tem do szklanki.

– Tata nie­długo przy­je­dzie – ode­zwała się ponuro Asha i wyjęła tele­fon z odsta­wio­nej na pod­łogę torebki. Wysłała wia­do­mość Phi­lowi.

Kocha­nie, gdzie jesteś? Dzie­ciaki umie­rają z głodu.

Jesz­cze nie zamó­wi­li­ście?

Nie. Cze­kamy na cie­bie.

Świat nie kręci się wokół mnie. Zaraz będę.

Asha odło­żyła tele­fon, upiła łyk wody i zwró­ciła się do Mii:

– Jest już bar­dzo bli­sko.

Czuła, że powinna coś jesz­cze dodać, ale zabra­kło jej ener­gii. Szcze­rze mówiąc, miała ochotę cał­kiem wyłą­czyć mózg i o niczym nie myśleć. Wcze­śniej tego dnia opróż­niała nie­wielki kosz na śmieci w gabi­ne­cie męża, gdy wypa­dła z niego karta do pokoju hote­lo­wego. Le Mériden w cen­trum Denver, a ostat­nim mia­stem, do któ­rego jeź­dził służ­bowo Phil, było, o ile się orien­to­wała, Pho­enix. Od tam­tej pory bez prze­rwy miała mdło­ści.

Kwa­drans póź­niej Asha naresz­cie zoba­czyła Phila sto­ją­cego w wej­ściu do sali restau­ra­cyj­nej, roz­glą­da­ją­cego się we wszyst­kie strony. Nie była jedyną osobą, która go zauwa­żyła. Kilka innych twa­rzy rów­nież obró­ciło się w jego stronę. Phil zwra­cał na sie­bie uwagę. Dawny repre­zen­tant koszy­kówki w dru­ży­nie stu­denc­kiej, wciąż był dobrze zbu­do­wa­nym, sil­nym i wyspor­to­wa­nym męż­czy­zną. Korzyst­nie się zesta­rzał i zawsze wie­dział, jak się ubrać. Mia odzie­dzi­czyła po nim spraw­ność fizyczną. Oli­ver bar­dziej przy­po­mi­nał matkę. Cecho­wała go więk­sza wraż­li­wość.

Asha wstała i poma­chała do Phila. Cho­ciaż naj­chęt­niej zmy­łaby mu głowę za spóź­nie­nie, powie­działa:

– Naresz­cie jesteś.

Cmok­nął ją w czoło i odparł:

– Prze­pra­szam.

Póź­niej zmierz­wił dzie­cia­kom włosy i dodał:

– Umie­ra­cie z głodu, co?

Mia wzru­szyła ramio­nami.

– Nie bar­dzo.

Oli­ver nawet nie pod­niósł wzroku znad ekranu.

– Ja bym coś prze­gryzł.

Czyli skła­mała, że dzieci są głodne jak wilki. Phil czę­sto oskar­żał żonę o bierną agre­sję i miał rację. Asha nic nie mogła na to pora­dzić. Jej matka trak­to­wała w taki sam spo­sób swo­jego męża i Asha wciąż uwa­żała, że to lep­sze niż otwarta kon­fron­ta­cja. Spoj­rze­nie, które posłał jej Phil, dobit­nie świad­czyło o jego nie­za­do­wo­le­niu.

– Mia­łeś długi dzień? – zapy­tała w nadziei, że go udo­bru­cha. Zdjął spor­tową mary­narkę i usiadł na krze­śle.

– No. – Się­gnął po ser­wetkę i roz­ło­żył ją sobie na sze­ro­kich udach. – A ty?

– Taki sobie.

Się­ga­jąc po menu, Phil powie­dział:

– Okej, dzie­ciaki. Cho­wamy sprzęt. – Mia odło­żyła tele­fon na stół wyświe­tla­czem do dołu, ale Oli­ver grał dalej. – Odłóż iPada, Oli­verze. W tej chwili.

– Chcę tylko dokoń­czyć ten poziom, tato.

– Powie­dzia­łam, że może grać, dopóki nie zjawi się jedze­nie – ode­zwała się Asha.

– No cóż – odparł Phil. – Jedze­nia jesz­cze nie ma, ale ja tak, i chcę, żeby to odło­żył.

Oli­ver wstał i posłusz­nie prze­ka­zał iPada matce. W tym momen­cie wszy­scy troje w mil­cze­niu zaczęli prze­glą­dać menu.

Asha przy­glą­dała się mężowi lekko zmru­żo­nymi oczami: jego ostrzy­żo­nym na zapałkę wło­som, rumia­nej cerze i sze­ro­kiemu kar­kowi, który musiał golić. Byli razem od sie­dem­na­stu lat. Rodzice Ashy chcieli, żeby poślu­biła mało­mów­nego inży­niera, któ­rego rodzice rów­nież pocho­dzili z małego mia­steczka nie­da­leko Bom­baju, lecz ona zdą­żyła się już zako­chać w tym dużym bia­łym osiłku pod­czas kursu etyki w mar­ke­tingu na Uni­wer­sy­te­cie Kolo­rado. Wciąż pocią­gała ją ta jego typowo ame­ry­kań­ska męskość, ale nie mogła prze­stać się zasta­na­wiać nad tym, jak wyglą­da­łoby jej życie u boku łagod­nego inży­niera, który – w prze­ci­wień­stwie do Phila – doce­niałby jej aro­ma­tyczny saag paneer. Kochała męża, ale coś się mię­dzy nimi zmie­niło. Była żoną czło­wieka, któ­remu stre­so­wała się – nie, bała się – powie­dzieć, że jest w ciąży. Męż­czy­zny, który miał klucz magne­tyczny do pokoju w baje­ranc­kim, sek­sow­nym hotelu odda­lo­nym o pół­to­rej godziny drogi od domu. Czyżby cał­kiem stra­cił nią zain­te­re­so­wa­nie, tak jak ostat­nio prze­czu­wała? A jeśli tak, to co pomy­śli o jej póź­nej ciąży? W chwi­lach naj­gor­szego stra­chu Asha wyobra­żała sobie, że Phil mógłby uwie­rzyć w to, iż dowie­działa się o jego skoku w bok, i posta­no­wiła zna­leźć spo­sób, by go do sie­bie przy­wią­zać.

Do sto­lika znowu pode­szła kel­nerka i z wyraźną ulgą zauwa­żyła, że wszyst­kie krze­sła są już zajęte. Asha pierw­sza zło­żyła zamó­wie­nie.

– Nie napi­jesz się wina? – spy­tał Phil.

– Nie dzi­siaj.

Mia wciąż kon­ty­nu­owała swój „wielki wege­ta­riań­ski eks­pe­ry­ment”, jak nazy­wał to Phil, i zamó­wiła bakła­żana z par­me­za­nem.

Oli­ver cią­gle prze­glą­dał menu.

– Czy mogę pro­sić o „Wło­ską podróż”? – ode­zwał się wresz­cie, uno­sząc wzrok na kel­nerkę.

– Oczy­wi­ście – odparła rado­śnie dziew­czyna.

Pew­nie się cie­szy, że jede­na­sto­la­tek wybrał naj­droż­szą pozy­cję w kar­cie zamiast cze­goś z menu dzie­cię­cego – pomy­ślała Asha. Nie przej­mo­wała się pie­niędzmi, ale jej twarz ścią­gnęła się z nie­za­do­wo­le­niem.

Phil odchrząk­nął, wyraź­nie poiry­to­wany.

– Coś nie tak?

– Może Oli­ver nie powi­nien zama­wiać „Wło­skiej podróży”.

– Dla­czego? – zdzi­wił się Phil.

Asha spoj­rzała na swo­jego syna, który ener­gicz­nie prze­żu­wał kawa­łek chleba ocie­ka­jący pikantną oliwą par­me­za­nową z miseczki sto­ją­cej przy jego tale­rzu. Tylko cze­kała, aż ją chwyci i wleje całą zawar­tość do ust.

– Tak tylko mówię. No wiesz. Mógłby wybrać jedno ulu­bione danie. Jakość ponad ilość, jak czę­sto powta­rzam.

– Czyli bez „Wło­skiej podróży”? – zapy­tała kel­nerka, prze­no­sząc wzrok z męża na żonę i znów na niego.

– Niech zamówi, co chce – ode­zwała się Mia, znowu oglą­da­jąc coś w tele­fo­nie.

– Zga­dzam się z Mią – poparł córkę Phil, a Asha odwró­ciła się, by nie draż­nić go dłu­żej swoją poiry­to­waną miną.

Po odej­ściu kel­nerki wes­tchnęła głę­boko i posta­no­wiła zmie­nić temat.

– A więc, Mio – zaga­iła. – Tak się zasta­na­wiam, czy nie mia­ła­byś ochoty wybrać się ze mną do Best Buy w przy­szły week­end i pomóc mi wybrać kamerę. Wiem, że ostat­nio inte­re­su­jesz się foto­gra­fią.

– Będziemy krę­cić filmy? – zain­te­re­so­wała się Mia.

– Wła­śnie.

– Można to robić tele­fo­nem – odparła, uno­sząc apa­rat.

– Wiem. Ale mając drogą kamerę, można krę­cić jesz­cze lep­sze filmy. Myślę, że spra­wi­łoby ci to frajdę.

Mia zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Jasne. Kręci mnie robie­nie fil­mów, więc to mogłoby być super.

Kel­nerka posta­wiła przed mał­żeń­stwem tale­rze z sałat­kami, a Phil się­gnął po wide­lec. Jed­nak zamiast jeść, zwró­cił się do żony:

– Skąd ten pomysł?

Asha odpo­wie­działa, soląc swoje pomi­dory:

– Bro­oke Elli­man miała kamerę na ostat­nim meczu. Wtedy, gdy byłeś… – Popa­trzyła mu pro­sto w oczy i dokoń­czyła: – w Pho­enix. Pozwo­liła mi ją wypró­bo­wać. To było naprawdę coś. Świetna jakość. Kupiła ją spe­cjal­nie po to, by nagry­wać fil­mik dla rekru­te­rów na stu­dia Slo­ane.

Phil spra­wiał wra­że­nie nie­wzru­szo­nego wzmianką o Pho­enix, ale prze­cież nie miał poję­cia, że zna­la­zła wyrzu­coną przez niego kartę do pokoju hote­lo­wego w Denver. Zer­k­nął na Mię, a póź­niej znowu na Ashę.

– Co? Tak szybko?

– To samo jej powie­dzia­łam – odparła Asha. – Nasze córki są dopiero w pierw­szej kla­sie! Ale Bro­oke twier­dzi, że to wcale nie jest za wcze­śnie. Tre­ner Nick powie­dział, że wiele col­lege’ów z pierw­szej dywi­zji two­rzy swoje repre­zen­ta­cje, gdy przy­szłe zawod­niczki są w dru­giej kla­sie. Co ozna­cza, że będziemy musieli skom­ple­to­wać zgło­sze­nia na początku przy­szłego roku.

– Skom­ple­to­wać? – powtó­rzył Phil, upiw­szy łyk wina. – Co wcho­dzi w skład takiego kom­pletu?

Mia zaczęła odha­czać na pal­cach kolejne punkty.

– Nagra­nie dłu­go­ści od pię­ciu do ośmiu minut z moimi naj­lep­szymi akcjami na boisku. Zdję­cia. Życio­rys. Wykaz ocen. Listy pole­ca­jące. Spis zawo­dów i obo­zów, w któ­rych wezmę udział, żeby mogli mnie zoba­czyć skauci. Będą mi też potrzebne adresy mailowe i numery tele­fo­nów do wszyst­kich tre­ne­rów, żeby­śmy mogli…

– Asho – prze­rwał córce Phil. – Wie­dzia­łaś o tym? Zapo­wiada się mnó­stwo roboty.

– Mia dopiero od nie­dawna bie­rze pod uwagę naj­więk­sze i naj­bar­dziej pre­sti­żowe uczel­nie spoza stanu, więc dla mnie to też nowość.

– W porządku – odparł. – Skąd taki pomysł? Co się zmie­niło?

– Tre­ner Nick powie­dział, że jestem odpo­wied­nim mate­ria­łem dla pierw­szej dywi­zji. Razem ze Slo­ane. Obie się nada­jemy.

– W porządku – stwier­dził wresz­cie jej ojciec. – I jesteś pewna, że chcesz stu­dio­wać w innym sta­nie?

– No nie – przy­znała Mia. – Nie na sto pro­cent. Ale zawsze mogę zmie­nić zda­nie, prawda? I zostać w Kolo­rado. Ale jeśli nie przy­go­tuję się do tego, co być może zechcę zro­bić, to nie będę miała żad­nych szans.

Phil przy­tak­nął.

– Masz abso­lutną rację. – Prze­niósł wzrok na żonę. – Pójdę z tobą obej­rzeć te kamery.

Asha uśmiech­nęła się do męża.

– Świet­nie.

– Cóż, jako agentka nie­ru­cho­mo­ści jesteś wprost stwo­rzona do takich zadań.

– Wła­ści­wie – zaczęła Mia – mogła­bym sko­rzy­stać z pomocy tre­nera Nicka, jeśli się zgo­dzisz. Slo­ane, Reade Leland, Jere­miah Solo­mon i parę innych dzie­cia­ków ma z nim pry­watne tre­ningi po szkole i w week­endy. Nagrywa ich postępy w grze, pomaga z ese­jami. Wie sporo na temat col­lege’ów, tre­ne­rów i ich ocze­ki­wań, więc może nam wska­zać uczel­nie, które są w naszym zasięgu, i te, które nale­ża­łoby trak­to­wać jako wyj­ście awa­ryjne.

– Hmm – mruk­nął Phil, prze­żu­wa­jąc jedze­nie. – Nie masz rewe­la­cyj­nych stopni.

– Wiem, tato. Nie myślę o Stan­for­dzie ani o Harvar­dzie.

– W takim razie o czym?

– Na liście awa­ryj­nej mam Colo­rado State i Boul­der, ale moją wyma­rzoną uczel­nią jest UCLA.

Asha poło­żyła dłoń na nodze Phila.

– Slo­ane też się tam wybiera. Pan Magu­ire ma tam ponoć chody.

– Coś mi się obiło o uszy – odparł Phil. – Bro­oke sporo o tym mówi, nie? – Ashę aż kor­ciło, żeby go zapy­tać, kiedy wła­ści­wie miał oka­zję roz­ma­wiać z Bro­oke. Z tego, co się orien­to­wała, co naj­wy­żej kibi­co­wali razem dziew­czyn­kom, sie­dząc parę krze­seł od sie­bie. Phil kon­ty­nu­ował: – Nie jestem w tych spra­wach eks­per­tem, ale bez względu na swoje chody raczej nie zdoła zała­twić miej­sca na UCLA dwóm uczen­ni­com Fal­con Aca­demy z tego samego rocz­nika.

Poja­wiło się ich jedze­nie, więc Mia się­gnęła po sztućce.

– Przy­naj­mniej raz Slo­ane może nie dostać tego, na czym jej zależy.

Asha zgod­nie przy­tak­nęła.

– Bro­oke to się nie spodoba.

Phil prze­su­nął rękę pod sto­łem w miej­sce, gdzie tylko Asha mogła ją zoba­czyć, i wysta­wił środ­kowy palec. „Pie­przyć Bro­oke” – powie­dział bez­gło­śnie.

Uśmiech na twa­rzy Phila był lekko spro­śny, nie spodo­bał się jego żonie. Cza­sem nawie­dzało ją nie­przy­jemne wspo­mnie­nie tam­tego wie­czoru, kiedy Bro­oke zapro­siła ich do sie­bie na kola­cję, a Asha po wyj­ściu na patio zastała swo­jego męża i gospo­dy­nię wie­czoru przy­tu­lo­nych, palą­cych papie­rosy i zaśmie­wa­ją­cych się przy base­nie niczym para nasto­lat­ków. Nagle doznała olśnie­nia: Phil zaczął się od niej odsu­wać mniej wię­cej w tym samym cza­sie, kiedy Gabe poin­for­mo­wał Bro­oke, że na pewno do niej nie wróci.

Asha żar­to­bli­wie trzep­nęła dłoń męża ser­wetką. Bro­oke była jej kole­żanką i cho­ciaż cza­sem bywała trudna, mówie­nie „pie­przyć Bro­oke” wcale nie było zabawne. Chciał­byś – pomy­ślała Asha.

Rozdział 5

Bro­oke Elli­man stała za kulo­od­porną szybą w szkol­nych drzwiach, uno­sząc prawo jazdy w stronę kamery. Miała na sobie długą do kolan zamszową kami­zelkę z kap­tu­rem i kre­mowe bry­czesy ze skó­rza­nymi akcen­tami. Dłu­gie, pro­ste włosy się­ga­jące do pasa doda­wały jej siły i dzi­ko­ści, jakby dopiero co przy­ga­lo­po­wała ze stepu na grzbie­cie jed­nego ze swo­ich czy­stej krwi ara­bów.

Nata­lie wstała i pode­szła do okna z wido­kiem na par­king.

– Yvonne – powie­działa pół­gęb­kiem. – Cho­lera. Tak mi się zda­wało. To pani Elli­man.

Obie wie­działy, że pani Elli­man nie przy­je­chała do szkoły, by pod­rzu­cić żyw­ność w pusz­kach czy stare ubra­nia na zbiórkę. Pod­czas każ­dej z jej regu­lar­nie skła­da­nych wizyt sypały się iskry.

Pani Elli­man scho­wała tym­cza­sem prawo jazdy i cze­kała, z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na piersi, postu­ku­jąc w chod­nik spi­cza­stym czub­kiem buta do kon­nej jazdy rodem z westernu. Każdy gość musiał zostać spraw­dzony przez Rexa, ochro­nia­rza, przed wej­ściem do „atrium”. W przy­padku pani Elli­man Rex tylko mar­ko­wał tę czyn­ność. Wszy­scy ją znali. Była jedyną dzie­dziczką for­tuny Wypie­ków Elli­mana i pozo­stała przy swoim panień­skim nazwi­sku nawet po ślu­bie z ojcem Slo­ane, Gabe’em Hol­tem. Bro­oke zawsze cie­szyła się sza­cun­kiem idą­cym w parze z repu­ta­cją jej rodziny i kazała córce uży­wać podwój­nego nazwi­ska Elli­man-Holt, by zapew­nić jej tę samą roz­po­zna­wal­ność i wyni­ka­jący z niej sza­cu­nek, który oka­zy­wano jej przez całe życie.

Rex wpu­ścił ją do środka, a chwilę póź­niej pani Elli­man weszła do biura, wno­sząc ze sobą powiew chłod­nego powie­trza zmie­szany z led­wie wyczu­walną drzewną nutą jaśmi­no­wych per­fum.

– Dzień dobry, pani Elli­man – przy­wi­tała ją pogod­nie Yvonne. – Będzie pani potrze­bo­wała iden­ty­fi­ka­tora dla gości, żeby wejść na kam­pus?

– Nie sądzę, żeby to było konieczne – odparła. – Wpa­dłam tylko do Marka. – Nale­żała do nie­licz­nej garstki rodzi­ców, któ­rzy nie nazy­wali go dyrek­to­rem Dil­lym.

Na biurku Nata­lie stała tabliczka w kształ­cie jabłka z wydru­ko­wa­nym kur­sywą nazwi­skiem: Panna Bel­l­man, którą otrzy­mała po przy­ję­ciu do pracy, nie­wielka, opra­wiona w ramki akwa­rela przed­sta­wia­jąca psa Jaya, Rocky’ego, oraz poma­lo­wany na dzi­waczne kolory kubek z dłu­go­pi­sami. Nata­lie wyjęła księgę gości, otwo­rzyła ją i wygła­dziła strony.

– Czy mogę pro­sić o pod­pis i cel wizyty? – zapy­tała.

– Już mówi­łam. Muszę poroz­ma­wiać z Mar­kiem.

– Oke­eeej – ode­zwała się Yvonne. – Spraw­dzę, czy jest dostępny. Pew­nie tak. To zna­czy: dla pani. Ale wolę się upew­nić. Zaraz wra­cam.

– Dzię­kuję. – Pani Elli­man z wes­tchnie­niem prze­cią­gnęła dłońmi po swo­ich nie­wia­ry­god­nie buj­nych wło­sach. A póź­niej zer­k­nęła na srebrno-tur­ku­sowy zega­rek.

– Może się pani cze­goś… – zaczęła Nata­lie.

– Nie chcę niczego pić, dzię­kuję – oznaj­miła gło­śno pani Elli­man i jakimś cudem jej „dzię­kuję” zabrzmiało jak „wal się”.

Dyrek­tor wynu­rzył się ze swo­jego gabi­netu.

– Pani Elli­man! – powi­tał ją ser­decz­nie, jakby jej wizyty spra­wiały mu dziką przy­jem­ność. – Dzień dobry! Co mogę dla pani zro­bić?

– Muszę z panem poroz­ma­wiać o S… – Urwała, zanim zdą­żyła powie­dzieć „Slo­ane”. Nata­lie i Yvonne uprzej­mie odwró­ciły wzrok. – O spra­wie, bar­dzo pil­nej.

– Pro­szę nic wię­cej nie mówić – odparł pan Dilly. – Zapra­szam do gabi­netu.

Na drzwiach jego biura wisiała tabliczka z nazwą „gabi­net”. Pan Dilly nie lubił wzy­wać uczniów, nauczy­cieli ani rodzi­ców do swo­jego biura. „Biuro dyrek­tora” miało jego zda­niem pejo­ra­tywny wydźwięk. Jego gabi­net był przy­tulny dzięki książ­kom, zdję­ciom dwóch psów rasy welsh corgi, wyle­wa­ją­cych się z doni­czek na para­pe­cie paproci oraz zapa­chowi pasty poler­skiej, którą ekipa sprzą­ta­jąca wcie­rała ruty­nowo w skó­rzaną kanapę i fotel od kom­pletu.

Pan Dilly zamknął drzwi swo­jego gabi­netu. Chwilę póź­niej kory­ta­rzem nad­szedł lekko roz­go­rącz­ko­wany pan Magu­ire. Nie miał na gło­wie czapki, ale i tak udał, że jej uchyla.

– Dzień dobry, miłym paniom!

Miał na sobie swój zwy­kły strój zło­żony z szor­tów koloru woj­sko­wej zie­leni i jasno­błę­kit­nej koszulki polo z logo Fal­con, do kom­pletu ze zwi­sa­ją­cym mu z szyi gwizd­kiem. Nata­lie nawet nie wie­działa, że się do niego uśmie­cha, dopóki entu­zja­stycz­nie się nie odwza­jem­nił.

– Miło panią znowu widzieć… – dotknął jabł­ko­wa­tej tabliczki i dodał: – panno Bel­l­man. Dzię­kuję za pomoc tam­tego dnia, gdy jedna z moich pod­opiecz­nych gorzej się poczuła.

– Nie ma za co, panie Magu­ire – odparła Nata­lie.

– Chęt­nie bym sobie z paniami poga­wę­dził, ale zosta­łem wezwany do gabi­netu i chyba nie powi­nie­nem się guz­drać5.

Jak dotąd ni­gdy nie zamie­nił wię­cej niż dwóch słów z żadną z nich.

– No cóż – ode­zwała się Nata­lie. – Abso­lut­nie pro­szę się nie guz­drać. – Zato­czyła krąg ręką. – Guz­dra­nie się jest w tym gabi­ne­cie surowo zabro­nione.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nazwa popu­lar­nej ame­ry­kań­skiej firmy pro­du­ku­ją­cej m.in. sprzęt spor­towy, tury­styczny i kem­pin­gowy (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Divi­sion One – naj­wyż­sza z trzech dywi­zji, na jakie podzie­lony jest główny sys­tem mię­dzy­uczel­nia­nych roz­gry­wek spor­to­wych w USA (NCAA). O przy­dziale do danej dywi­zji decy­duje budżet prze­zna­czany na sport, liczba ofe­ro­wa­nych sty­pen­diów spor­to­wych oraz poziom posia­da­nej infra­struk­tury na danej uczelni; naj­czę­ściej do dywi­zji pierw­szej należą naj­więk­sze i naj­za­moż­niej­sze szkoły wyż­sze – obec­nie jest ich 342. [wróć]

Denver Bron­cos – zawo­dowa dru­żyna fut­bolu ame­ry­kań­skiego z sie­dzibą w Denver w sta­nie Kolo­rado. [wróć]

UCLA Bru­ins to zbior­cza nazwa dru­żyn spor­to­wych Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego bio­rą­cych udział w roz­gryw­kach aka­de­mic­kich. [wróć]

Z ang. dilly-dally, żart z nazwi­ska dyrek­tora szkoły. [wróć]