Klauzula siódma - Dąbek Michał - ebook + książka

Klauzula siódma ebook

Dąbek Michał

0,0
57,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy gra toczy się o ludzkie życie, nadkomisarza Hopkinsa zasady nie obowiązują

Jedno z najcieplejszych warszawskich lat, a w samym środku gorączki nadkomisarz Andrzej Hopkins próbujący odnaleźć zaginioną córkę znanego biznesmena. Początkowo wydaje się, że to typowe porwanie dla okupu. Jednak z każdym dniem sprawa staje się coraz bardziej zagmatwana, w śledztwie pojawiają się nowe, zaskakujące poszlaki, a grono podejrzanych nieustannie się powiększa. Dochodzenia nie ułatwiają napięte relacje Hopkinsa z nowym podwładnym, młodszym aspirantem Marcinem Paprockim, ani przełożeni za wszelką cenę chroniący interesy ojca uprowadzonej. Żeby uratować dziewczynę, nadkomisarz będzie musiał zmierzyć się ze swoim największym wrogiem, a być może również położyć na szali przyszłość własną i swoich bliskich…

Hopkins zaczął się zastanawiać, czy wiedząc tylko tyle, można by opracować skuteczny plan porwania niczego niespodziewającej się dziewczyny. Rozważał każdą przewagę i zagrożenie, jakie przychodziły mu do głowy. Miejsce, pora dnia, liczba potencjalnych porywaczy, sprawność w działaniu, dostępne zasoby, element zaskoczenia, liczba świadków i ich reakcja, reakcja kobiety, kamery miejskiego monitoringu i te znajdujące się w prywatnych telefonach, bliskość posterunku policji, możliwe drogi ucieczki, natężenie ruchu i tak dalej. Akcja na pewno byłaby skomplikowana, ale nie niemożliwa. Po szybkiej analizie uznał jednak, że na atak w tym miejscu mogliby zdecydować się tylko partacze… Albo zawodowcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 856

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Niniejsza książka nie miała na celu wiernego odtworzenia realiów pracy w policji. W związku z tym część procedur, jednostek, a także lokalizacji została celowo zmieniona lub wymyślona. Również żadne opisane zdarzenia ani osoby nie były wzorowane na autentycznych sytuacjach czy postaciach, a wszelka zbieżność jest przypadkowa.

PROLOG

Sobota, 3 sierpnia 2019 r.

Poranki takie jak ten, który przywitał Andrzeja Hopkinsa, rzadko przynoszą cokolwiek dobrego, wystawiając jedynie fatalne świadectwo minionym nocom.

Nadkomisarz leżał zmizerniały na podłodze niewielkiej, kwadratowej kuchni. Przez uchylone okno dobiegał go wątły zapach dnia i odgłos deszczu zawzięcie dudniącego w parapet. Niebem władały gęste, stalowe chmury, przez co zwykła soczystość sierpniowych barw zniknęła, ustępując wyblakłym szarościom.

Lewa strona twarzy Andrzeja spoczywała na błękitnych, wzorzystych kafelkach. Pomimo chłodu powierzchni czuł pod skórą nieprzyjemne ciepło. Na wpół otwartymi, zamglonymi oczami rozejrzał się po kuchni. Wyglądała niczym podła speluna po nocnej imprezie w zapomnianym przez Boga miasteczku. Nadkomisarz kaszlnął i przekręcił się na plecy. Ramieniem zahaczył rozbity słoik z niedopałkami papierosów i leżącą obok, opróżnioną w połowie butelkę whisky – wczorajsze lekarstwa. Gdyby nie one, pewnie nie zasnąłby nawet na chwilę. Zbyt wiele ciążyło mu na sumieniu.

Hopkins skrzywił się, gdy obrazy grzechów, pokonawszy alkoholowe otępienie, wtargnęły do świadomości, wciągając ją na karuzelę samopotępienia. Narzędziami tortur były nie tylko fakty, ale i o stokroć boleśniejsze domysły, fałszywe oceny, przypuszczenia i tworzone na ich podstawie przerażające fantasmagorie.

W kaźni własnych myśli wytrwał kwadrans, aż mary pierzchły i przenikliwy, zrodzony w okolicach karku ból oplótł kościstymi paluchami jego czaszkę. Wsparł się na łokciu i z trudem dźwignął tułów. Oparł plecy o kaloryfer i podciągnął kolana pod brodę.

Lewa część twarzy ponownie zapiekła i zaswędziała. Uniósł ociężale dłoń, zawzięcie się drapiąc. Pod palcami wyczuł opuchliznę na policzku. Odsunął rękę i przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Do opuszków i paznokci przylgnęły strupki zaschniętej krwi. Jeszcze raz uniósł rękę i wymacał na policzku i łuku brwiowym rozcięcia.

Dotyk uruchomił wspomnienia i w głowie mignęły obrazy olbrzymich pięści miotających potężne ciosy. Na samą myśl o wczorajszej walce Andrzeja przeszyły dreszcze. Chociaż nadkomisarz był mężczyzną postawnym, w dodatku potrafiącym walczyć, wiedział, że przegrałby dziewięć na dziesięć sparingów z wczorajszym rywalem. Mimo to żywił nadzieję na ponownie spotkanie, pod warunkiem że będzie uzbrojony w coś więcej niż własne pięści.

Spod lodówki przyjacielsko zerknęło na niego opakowanie czerwonych marlboro. Dziwne. Przecież nawet nie lubił tej marki. Stopą przyciągnął znalezisko bliżej. Zmówił szybką modlitwę o to, by paczka nie okazała się pusta. Odchylił górną krawędź i zerknął.

– Kurwa mać – zaklął, tracąc wiarę.

Rzucił opakowanie w kąt sąsiadującego z kuchnią pokoju i sięgnął po leżącą obok, zmiętą, ortalionową kurtkę z napisem „Policja”. Zgniótł ją jeszcze bardziej i wsunął pod głowę. Jedynie odrobinę przeszkadzała mu świadomość obecności krwi na rękawie mogącej należeć do Aldony.

Nagle jego zmęczone oczy błysnęły. A jednak ktoś na górze cię lubi, pomyślał, ujmując w palce niedopałek smętnie spoczywający przy szafce. Odpalił. Beznadziejny smak idealnie korespondował z jego samopoczuciem. Wypuszczając kłąb dymu, popatrzył na ścianę nad zlewem. Wzrok przykuł zwisający z niej komplet noży. Piękne, lśniące kawałki stali z czarnymi rękojeściami. Jego żona nieraz narzekała, że są nieostre, sugerując Andrzejowi, by się tym zajął. On obiecywał, że to zrobi, po czym zapominał, dając kolejny pretekst do wielogodzinnych awantur. Wspominając Martę, pomyślał, że to zabawne, jak proste rzeczy stają się trudne, gdy wrzuci się je do relacji dwójki podobno kochających się ludzi. Teraz spoglądał na ostrza w innym kontekście. Zastanawiał się, czy podcięcie nimi żył byłoby bolesne?

Nie, to była głupia myśl. Niepraktyczna. W pracy widział kilku niedoszłych samobójców wybierających tę metodę. Budzili się po kilkunastu godzinach w szpitalu, rozczarowani i z poczuciem cholernego wstydu. Najlepiej było użyć służbowego pistoletu. Szybki i pewny sposób.

A powody? W tej chwili znalazłby ich pewnie z setkę. Gdyby nie on, Aldona nie walczyłaby o życie na intensywnej terapii, porywacze nie cieszyliby się z nadchodzącego kilkumilionowego okupu, ciała pewnego młodszego aspiranta nie przeszyłaby kula kaliber dziewięć milimetrów, a wydział Andrzeja nie zmierzałby na ponurą listę przeznaczonych do likwidacji. I to cholerne, rwące duszę niczym drut kolczasty, przekonanie, że mógł temu wszystkiemu zapobiec. Zgasił papierosa i odwrócił wzrok od ostrzy.

W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi mieszkania przechodzące w uporczywe uderzenia otwartej dłoni. Nadkomisarz nie zamierzał się podnosić ani zapraszać nikogo do środka. Wysłuchawszy pięciu czy sześciu głuchych plaśnięć, przymknął oczy i z powrotem oparł głowę na kurtce.

Nagle klamka opadła, a zamek wydał nieprzyjemny, przeciągły zgrzyt. Powieki Andrzeja uniosły się, a alkoholowe odrętwienie wyparł skok adrenaliny. Ktoś był w środku. Nieproszony gość starał się poruszać ostrożnie, ale skrzypiące klepki parkietu zdradzały jego pozycję. Hopkins odruchowo chwycił za kaburę przytwierdzoną do paska spodni. Wyciągnął pistolet, odbezpieczył i wycelował w kierunku wejścia do kuchni, czekając, aż intruz wychyli się zza rogu.

Był gotów do strzału. Biorąc pod uwagę, z jak bezwzględnymi i zdeterminowanymi ludźmi przyszło mu się mierzyć, nie spodziewał się nikogo, kogo wizyta byłaby mu miła.

ROZDZIAŁ I

Sobota, 27 lipca 2019 r.

Późnym lipcowym popołudniem ulice wokół pałacu Mostowskich były wyjątkowo przewidywalne i nudne. Przypiekane ognistym słońcem, omiatane podmuchami gorącego powietrza samochody, tramwaje, autobusy oraz piesi mijali się ślimaczymi falami, możliwe, że dokądś zmierzającymi. Falami, gdyby obserwować je przez dłuższy czas, tragicznie identycznymi, z których każda przekonana była o swojej wyjątkowości.

Odgłosy miasta spajały się w jednolity dźwięk przypominający buczące kable wysokiego napięcia. Szmer prześlizgiwał się po drzewach, ludziach, ulicach, budynkach i pojazdach, po czym unosił się i gasł w przestworzach.

Warszawa funkcjonowała w zrozumiałym tylko dla siebie rytmie. Ale w idealnym mechanizmie nieświadomie współpracujących trybików poza perfekcyjną rutyną było coś jeszcze. Coś buzującego i szamoczącego się pod powierzchnią miasta. Coś, co dotykało zapewne większość dużych miast stopniowo przeludniających się, przekształcających w narodowościowe tygle, jarmarki i foldery reklamowe świata bez granic. I tylko trybiki ciągle poruszające się w swoim rytmie nie wiedziały, czy dalej są i czy chcą być jeszcze częścią mechanizmu.

Z okna drugiego piętra Komendy Stołecznej Policji na jałowy krajobraz spoglądały spokojne zielone oczy nadkomisarza Hopkinsa. Jego uwaga skupiała się głównie na ścianie bloku naprzeciwko, z której, pomimo tropikalnego upału, ciemna plama po nocnej ulewie nie chciała odparować. Ze wszystkich obiektów do obserwacji ten wydawał mu się najciekawszy.

Dopóki nie pojawiła się ona.

Młoda blondynka o ładnych nogach i przeciętnej, kwiecistej sukience przeszła przez przejście przy alei Solidarności i dalej do skwerku. Poruszała się lekko i energicznie, właściwie dla swoich dwudziestu kilku lat. Od ubiegłego poniedziałku codziennie zjawiała się w tym samym miejscu i o tej samej porze po to, by po przejściu kilkudziesięciu metrów zniknąć na dwie godziny za drzwiami kina Muranów.To była jej rutyna.

Hopkins zaczął się zastanawiać, czy wiedząc tylko tyle, można opracować skuteczny plan porwania niczego niespodziewającej się dziewczyny. Rozważał każdą przewagę i zagrożenie, jakie przychodziły mu do głowy. Miejsce, pora dnia, liczba potencjalnych porywaczy, sprawność w działaniu, dostępne zasoby, element zaskoczenia, liczba świadków i ich reakcja, reakcja kobiety, kamery miejskiego monitoringu i te znajdujące się w prywatnych telefonach, bliskość komendy policji, możliwe drogi ucieczki, natężenie ruchu i tak dalej. Akcja na pewno byłaby skomplikowana, ale nie niemożliwa. Po szybkiej analizie uznał jednak, że na atak w tym miejscu mogliby zdecydować się tylko partacze… Albo zawodowcy.

Gdyby do porwania miało dojść w tej okolicy, on zdecydowałby się na ruch, kiedy blondynka wracała z kina. Zauważył, że po wyjściu zawsze brakowało jej czasu. Przyspieszała kroku, gubiąc grację, w pośpiechu zahaczając mijanych ludzi. Na przejściu stawała w pierwszym rzędzie, nerwowo oczekując zmiany świateł. To był odpowiedni moment. Ludzie na przejściu zazwyczaj są słabo skoncentrowani, zatopieni w myślach lub wpatrzeni w smartfony. Dlatego niewielki bus z odsuwanymi na prawo drzwiami, z kierowcą i dwoma silnymi mężczyznami, skręcający na strzałce kierunkowej z ulicy Andersa, a następnie zatrzymujący się przy przejściu, mógłby zaskoczyć ofiarę i w dwie, trzy sekundy załatwić sprawę.

Idealnie byłoby też wyłączyć kamery na skrzyżowaniu i sprawdzić rozlokowanie policyjnych patroli. Udanej akcji mogłaby dokonać jedynie świetnie sfinansowana, powiązana i technicznie perfekcyjna grupa. Do głowy przyszły mu nazwiska czterech osób. Trzy z nich były na wolności.

Nadkomisarz wyłączył wyobraźnię. Takie ćwiczenia, skrócone dziś przez nieznośny upał i wczorajsze procenty krążące jeszcze w jego krwioobiegu, uznawał za niezbędne. Przez lata pracy pomagało mu to wczuć się w sposób myślenia przestępców i ich ofiar, wypatrywać miejsc, gdzie mogły znajdować się ślady lub dostrzegać wąskie gardła, w których łatwo o błąd.

Andrzej spojrzał na błękit czystego nieba i westchnął, czując kwaśną woń trawionego alkoholu. Wspomniał dwu- albo trzygodzinne maratony tworzenia hipotetycznych okoliczności i scenariuszy przestępstw, najczęściej porwań, którym niegdyś oddawał się z pasją. Ale te czasy minęły. Skończyły się, zanim półtora roku temu przeniósł się do Wydziału do spraw Zaginięć i Uprowadzeń (WZU).

WZU powołano do życia dwa lata wcześniej wskutek audytu służb Komisji Europejskiej i Europolu wskazującego, że brak jednostki odpowiedzialnej za tego typu sprawy rażąco uchybiał europejskim standardom. Zadanie stworzenia grupy i objęcia jej jako pierwszy naczelnik otrzymał młodszy inspektor Janusz Mazurkiewicz. Głównie dzięki poparciu nadinspektora Huberta Pożogi z Komendy Głównej Policji, odpowiedzialnego za cały projekt. Ponieważ, jak stwierdził jeden z ministrów, odrębna sekcja powstała tylko po to, żeby „ta jebana Unia się w końcu od nas odpierdoliła”, Mazurkiewicz dostał wolną rękę, szerokie kompetencje i pokaźny budżet. Nie dziwiło zatem, że wydział stał się obiektem zazdrości i nie brakowało chętnych do jego przejęcia. Janusz trzymał się jednak mocno. Broniły go wyniki i satysfakcjonująca zwierzchników umiejętność trzymania europejskiej biurokracji na dystans.

Formując zespół, Mazurkiewicz uparł się, że musi znaleźć się w nim Hopkins. I to pomimo osobistych problemów i półrocznej przerwy od służby. Mazurkiewicz wiedział, że nawet wypalony, prześladowany przez demony rodzinnej tragedii i coraz częściej zaglądający do kieliszka Andrzej był lepszy w temacie niż większość służących policjantów. W dodatku obaj znali się i lubili, a przede wszystkim mieli do siebie szacunek i zaufanie, wypracowane przez lata spędzone w Stołecznej.

Przed wcieleniem do WZU Andrzej pracował w randze komisarza w Wydziale do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw i to z nie byle jakim skutkiem. Zajmował się każdym rodzajem przestępstw, ale jego specjalnością były porwania. W środowisku wiedziano, że w skomplikowanych przypadkach Stołeczna, prędzej czy później, otrzyma telefon z prośbą o przysłanie Hopkinsa.

Blondynka weszła do kina i nadkomisarz przymknął okno, z powrotem opadając na niewygodny, czarny fotel. Spojrzał na biurko młodszego aspiranta Marcina Paprockiego. Chłopak pracował w WZU od kilku miesięcy, a od początku lipca bezpośrednio podlegał Andrzejowi oceniającemu jego kompetencje i przydatność dla jednostki.

Osobiście wybrał Paprockiego, dostrzegając w nim potencjał na niezłego policjanta. Jednocześnie widział, że coś ten potencjał hamuje. Być może ta zagadka, którą nadkomisarz zamierzał niebawem rozwikłać, ostatecznie zadecydowała o zatrudnieniu Marcina. Obecnie stanowisko Paprockiego było puste, a młodszy aspirat bawił u naczelnika Mazurkiewicza.

Hopkins obrócił krzesło i popatrzył przez przeszklenia oddzielające jego część od dwóch następnych, administracyjnie tworzących pokój dwa trzy siedem. Z korytarza wchodziło się do centralnej części ze stanowiskami trójki policjantów, obecnie zajmowanej przez podkomisarza Łukasza Gawlika wypisującego zaległe raporty. Za Hopkinsem nie przepadał, zresztą z wzajemnością. Za przeszkleniem po lewej stronie znajdowały się trzy ciasno ustawione biurka. Dwa na czele i jedno wciśnięte w kąt pokoju. Przy nim, po nieudanej nocnej obserwacji, przysypiał aspirant sztabowy Robert Mikulski. Trzydziestodwulatek należący do tego samego, opozycyjnego względem Andrzeja wyznania, ale z innych powodów niż Gawlik. Mikulskiego bolało, że to nie on jest centralną postacią zespołu, a zalatujący wódą nadkomisarz.

Andrzej obrócił krzesło z powrotem i rozejrzał się po pokoju, szukając zaczepienia myśli. Jednak ani bałagan na biurku Paprockiego, ani dwie jasnoszare szafy pancerne z aktami, ani chwiejący się beżowy słupek na osobiste rzeczy, ani zawieszona na przeciwległej do wejścia ścianie olbrzymia mapa Polski z zaznaczonymi miejscami zaginięć, ani ukryty za słupkiem kalendarz z półnagą miss lipca, ani papiery piętrzące się na jego biurku nie miały mocy, by skupić jego uwagę. No, może na kilka sekund udało się to miss lipca.

Ale próba znalezienia zajęcia dla myśli była tylko pozorem i Hopkins doskonale wiedział, czego chce. Mocując się chwilę z plastikiem, zdjął wieczko z półlitrowego kubka i do stojącej na parapecie paprotki wylał odrobinę wygazowanej coli. Następnie odsunął szufladę, wyjął dwustumililitrową buteleczkę wódki i ostrożnie przelał połowę zawartości do naczynia. Schował butelczynę, słomką zamieszał w kubku, nałożył wieczko i pociągnął. Rozluźnienie przyszło niemal od razu. W ten sposób miał szansę przetrwać do końca zmiany. W przeklętym, niepokojącym spokoju.

Nie lubił takich momentów w pracy – przestoju i ciszy. Zazwyczaj oznaczały, że w dochodzeniach tropy pourywały się i poza czekaniem nie można było wiele więcej zrobić. Ślady zbadane i zabezpieczone, świadkowie, rodzina i przyjaciele przesłuchani, potencjalni porywacze sprawdzeni. Każdy informator, miejska szuja, alfons, cieć, mniejsi i więksi gangsterzy rozpytani i skutecznie zachęceni do kontaktu. Andrzej rozumiał przypadkowość i kapryśność zaklęte w tej metodzie, ale miał wobec niej także wielką pokorę. Przez lata pracy zdążył zorientować się, że jakkolwiek policja by się nie starała i jak wymyślnych metod by nie stosowała, ulica zawsze wiedziała pierwsza.

Drugi powód, dla którego nie znosił spokoju w pracy, to dobijające myśli i wspomnienia o Marcie i Kasi. Jego żonie i córce. Zawsze skąpane w bezkresnym oceanie poczucia winy i domysłów. I chociaż wiedział, że we wspomnieniach idealizował swoje małżeństwo i dom, jaki stworzył, nie zmniejszało to bólu ani tęsknoty po tym, co odeszło.

Przywołał moment, gdy Marta oznajmiła mu, że jest w ciąży. Chciał poczuć emocje i gładki posmak piękna towarzyszący tamtej chwili. Ale zamiast radości znalazł przerażającą myśl, że może byłoby lepiej, żeby to wszystko się nie wydarzyło. On i Marta, miłość, dziecko.

Hopkins przystawił słomkę do ust i pił, aż z dna dobiegły odgłosy siorbania. Kubek wylądował w koszu, a on umościł się na krześle i zamknął oczy.

Rumor otwierających się szklanych drzwi nie pozwolił zaznać rozkoszy drzemki. Andrzej ciężko uniósł powieki i w odbiciu wyłączonego monitora zobaczył wchodzącego Gawlika. Podkomisarz stanął przy biurku Andrzeja i pociągnął kilka razy nosem, ostentacyjnie dając znać, że czuje alkohol. Nie doczekawszy się reakcji, rzekł sucho:

– Hopkins, mamy sprawę.

***

Zamiast krawata z dostojnym węzłem windsorskim z szyi naczelnika WZU zwisało poskręcane czarne straszydło burzące wygląd galowego munduru. Sztuka tworzenia fantazyjnych węzłów wydawała się Januszowi Mazurkiewiczowi o wiele prostsza, gdy patrzył, jak robi to jego żona. Ale wobec nieobecności Agaty musiał radzić sobie sam. Podjął jeszcze jedną próbę, nachylając się do lustra w rogu gabinetu, i oplótł kołnierzyk czarną wstęgą. Zgubił się przy trzecim kroku. Wsparł ręce na biodrach i się odwrócił.

– Paprocki, umiesz zawiązać to cholerstwo? – zapytał szorstkim głosem nadwyrężonym latami palenia papierosów.

Siedzący na stojącej przy drzwiach bordowej, skórzanej kanapie Marcin nie odpowiadał, próbując opanować śmiech. Co prawda z Mazurkiewicza był równy chłop i pewnie by się nie obraził, ale nie wypadało śmiać się z przełożonego.

– Tylko węzłem prostym – wymamrotał młodszy aspirant.

– Weź jakiś kurs i naucz się porządnego wiązania. Do tego czasu masz po premii. Ale za dziesięć minut mam być na dole… – przerwał i rzucił krawat Marcinowi. – Tylko nie mów o tym nikomu – rozkazał, uśmiechając się pod nosem. – Zwłaszcza Hopkinsowi.

Marcin stanął przed naczelnikiem i lekko ugiął nogi w kolanach. Był wyższy od Janusza o jakieś piętnaście centymetrów. Był też w lepszej kondycji od zasapanego, mającego czterdzieści siedem lat naczelnika o zaokrąglonych policzkach i brzuchu, zwisającym podgardlu oraz przerzedzonych, krótkich ciemnych włosach dalej dziarsko czesanych do góry.

Jowialny wygląd podkreślany okularami o szerokich, cienkich oprawkach, zza których spoglądały małe piwne oczy, łatwo prowadził do fałszywych wniosków odnośnie do charakteru naczelnika. Z Mazurkiewiczem można było się dogadać w każdej sprawie, pod warunkiem że robota była wykonywana jak należy. Był wymagający, ale sprawiedliwy i nie żądał niemożliwego. Dbał o swoich ludzi, wierzył w nich i dzięki własnemu, przeszło dwudziestoletniemu, doświadczeniu zdobytemu na ulicy rozumiał ich pracę. Kiedy jednak ktoś zasłużył na burę, nie hamował się, ciskając cierpkie uwagi.

– Może być – powiedział naczelnik, oceniając efekt końcowy. – Siadaj. – Wskazał krzesło przed długim dębowym biurkiem, sam zaś podszedł do okna, uchylił je i zapalił papierosa. – I co, młody? Nadajesz się do tej roboty? – zapytał przyjaźnie. – I nie mówię o wiązaniu krawatów.

– Chcę tu pracować, ale ciężko stwierdzić, czy się nadaję. Jeszcze nie rozwiązałem żadnej sprawy. Uczę się, poznaję toczące się śledztwa, staram się zrozumieć ten rodzaj pracy – odpowiedział sztampowo.

– A współpraca z nadkomisarzem?

– To dopiero miesiąc, nie chcę wyciągać pochopnych wniosków. Ma doświadczenie i zamierzam skorzystać z jego wiedzy. – Umilkł, nie chcąc znów wpaść w pętlę banałów.

– Okej. Cenię sobie dyplomację, ale nie przesadzaj – powiedział, posyłając Marcinowi karcące spojrzenie. – Pasują ci metody Hopkinsa?

– O jakie metody chodzi?

– Andrzej ma umiejętność zdobywania informacji od ludzi, którzy tymi informacjami podzielić się nie chcą. Broń Boże nie mówię o wymuszaniu zeznań czy czymś podobnym. Tego się już po prostu nie robi. Chodzi o specyficzny rodzaj wymiany. Informacja za przysługę albo za przymknięcie na coś oka. A to czasami prowadzi do mocno subiektywnej oceny popełnianych przez przestępców czynów.

– Nie miałem okazji zobaczyć tego w praktyce, trudno więc mieć opinię.

Mazurkiewicz zgasił papierosa i usiadł naprzeciwko chłopaka.

– Synu, szczerze poproszę. Nie uważasz, że są sytuacje, w których policjant może jednego przestępcę potraktować łagodniej, a drugiego ostrzej? Albo udać, że czegoś nie widzi?

– Nie, nie uważam tak – odparł bez zastanowienia Marcin. – Kiedyś sądziłem inaczej, ale to tylko wygodne podejście do własnych błędów. Jakieś niby wyższe dobro dające usprawiedliwienie wątpliwym czynom – zawahał się, zastanawiając, czy mówić dalej. – Nie chcę brzmieć jak harcerzyk, ale policjant ma słuchać rozkazów, prowadzić dochodzenie, a nie wydawać wyroki, wymierzać kary czy wypuszczać przestępców. Są inne techniki. Przynajmniej ja chcę w to wierzyć i tak pracować.

Naczelnik roześmiał się i klasnął w dłonie.

– Będzie z was dobrana para – powiedział, po czym spoważniał. – Co do Hopkinsa, mam do ciebie osobistą prośbę. Gdybyś zauważył coś w jego zachowaniu. Nie wiem… Jakąś melancholię, depresję, dziwne gadanie, to dasz mi znać, dobrze? – zapytał, po czym gwałtownie uniósł rękę i palec wskazujący. – Od razu uprzedzę twoje wątpliwości. To nie jest donoszenie. O swoich trzeba się troszczyć. A ta sprawa z jego żoną i córeczką…

– Naturalnie. Będę się miał na baczności – odparł, wiedząc, że tak naprawdę obiecuje donosić.

– Tylko nic mu nie mów. I na Boga, nie zadawaj mu co rano pytań w stylu: jak się czujesz?

– Aż taki głupi nie jestem.

– To się jeszcze zobaczy. Na ten moment wszystko. Muszę lecieć. Jakiś bogaty bubek wybudował plac zabaw, podarował policji trochę sprzętu i już mu medal, kurwa, dają. Ale dla dobra WZU trzeba bywać na salonach i ja… wezmę to brzemię na siebie – powiedział z uśmiechem i poprawił krawat.

Marcin skinieniem głowy potwierdził, że rozumie polecenia, uniósł się z krzesła i wyszedł.

Na korytarzu głośno westchnął i wsparł ręce pod boki. Przeczesał jasnobrązowe włosy wygolone po bokach i z tyłu, z prostą kopułką na środku przypominającą fryzurę Thomasa Shelby’ego z serialu Peaky Blinders. W ogóle uroda Paprockiego odznaczała się podobieństwem do aparycji aktora kreującego tę postać. Mocne kości policzkowe opadały linią ku szerokiej, zarysowanej szczęce i wyraźnemu, zaokrąglonemu podbródkowi, a oczy w kolorze oceanicznego, chłodnego błękitu zdawały się nie mieć kresu. Na tym kończyło się fizyczne podobieństwo, Marcin był bowiem zdecydowanie postawniejszym mężczyzną mierzącym prawie metr dziewięćdziesiąt, o ciężkich, muskularnych rękach.

Siła fizyczna na niewiele mogła się zdać wobec niepokojących sugestii naczelnika odnośnie do metod i podejścia do służby Andrzeja. Dokładnie takie metody wpędziły Paprockiego w kłopoty w czasie pracy na komisariacie na Targówku, metody, których poprzysiągł więcej nie stosować.

A ten cały Hopkins? Na pewno miał pojęcie o robocie (chociaż Marcinowi wydawało się, że bardziej w opowieściach niż w rzeczywiście prowadzonych sprawach), ale nie wykazywał do niej zapału ani entuzjazmu. Nawet kiedy przez ostatnie trzy dni, gdy wspólnie analizowali akta i Paprocki zapalał się do nowych tropów, tamten pozostawał niewzruszony. Może widział, że to ślepe uliczki i już sprawdzone wątki, a może po prostu miał to wszystko gdzieś. W dodatku prawie każdego ranka pojawiał się skacowany, a w ciągu dnia nie mógł powstrzymać się od chlapnięcia czegoś mocniejszego. I taki ktoś miał go uczyć i oceniać? A Marcin miał go pilnować, żeby przypadkiem co? Nie schlał się i nie palnął sobie w łeb na komendzie? W ogóle skąd ta cała troska naczelnika? Może tragedia, jaka spotkała Andrzeja, była za duża i faceta po prostu już nie ma. Musiał dowiedzieć się więcej. Okazja ku temu nadarzyła się, gdy jego „informator” pojawił się na schodach.

Podkomisarz Justyna Olesińska miała czterdzieści jeden lat i chociaż nie była klasyczną pięknością, zdawała się mieć niewyczerpane pokłady wdzięku i kobiecego magnetyzmu. Te cechy nie były nachalnie eksponowane i tylko, jakby niechcący, potrafiła nimi oczarować większość mężczyzn wokół. Miała metr siedemdziesiąt, atletyczną budowę ciała, krótkie, ciemne blond włosy z grzywką opadającą na prawą część czoła i piwne oczy, ukryte za delikatną mgiełką. Jej policzki były ładnie zaokrąglone, a dwa siekacze zachodziły lekko na dolną wargę. Detal dodający uroku całości. Jej skóra i ręce były zadbane, paznokcie krótko przycięte, zwykle pomalowane na czarno lub granatowo. Atuty przyjemnej aparycji oczywiście nie zdałyby się na wiele w WZU, gdyby nie zawodowe umiejętności kobiety. Justyna była inteligentna, spostrzegawcza, oddana pracy i twarda w stosunku do przestępców. Inaczej niż w prywatnym życiu, gdzie dla dwójki dzieci była ciepłą i czułą matką. Może dlatego, czując pierwiastek kobiecej opiekuńczości, nowicjusz Paprocki z nią złapał pierwszy kontakt i to ona pomogła mu wpasować się w zespół. Być może Olesińską najlepiej wyrażał tatuaż, który miała na prawej łopatce. Uśmiechnięta Myszka Minnie w kusej spódniczce, z przepaską na oku, cygarem w pyszczku i karabinem pod pachą.

Justyna, widząc Paprockiego, posłała mu promienny uśmiech i skinieniem dłoni przywołała ku sobie. Nawet w zwykłym białym T-shircie w serek, w czarnych jeansach i trampkach wyglądała dobrze.

– Jezu, nie gorąco ci w tym? – zapytała, wskazując na granatową marynarkę, białą, bawełnianą koszulę i szare spodnie Marcina.

– Miałem założyć kąpielówki?

– Dla mnie możesz chodzić w pierdolonym kombinezonie narciarskim – wzruszyła ramionami – ale są, kurwa, czterdzieści trzy stopnie na zewnątrz, tutaj z sześćdziesiąt, miejże dla siebie litość – powiedziała, kiwając głową w kierunku gabinetu naczelnika. – Byłeś u Mazurkiewicza? Czyżby mowa motywacyjna?

– Nie, modowe sprawy.

– Dwóch facetów, gliniarzy, o modzie? No szał, że wow! Jak małpy z brzytwą i detonatorem w łapie od C-4 przyklejonego do ich dup. – Uśmiechnęła się, ale widząc, że Marcin nie podłapał wesołego tonu, westchnęła. – Dobra, co jest, szczawik?

– Możemy chwilę pogadać? O Andrzeju.

– Oho – rzuciła, spoglądając na zegarek. – Dobra. Chodź na zewnątrz. Tu ściany czasami mają uszy.

Wyszli i przystanęli z boku budynku, gdzie bryła pałacu Mostowskich dała im skrawek cienia. Justyna wyciągnęła papierosy i poczęstowała Marcina.

– Nawijaj. Co nagadał ci naczelnik?

– Trochę… Trochę o Hopkinsie – odparł bełkotliwie Marcin. – Chciałem po prostu zapytać… No, co dokładnie stało się z rodziną Andrzeja i jaki miało to na niego wpływ?

Olesińska klepnęła się w czoło i zakręciła w miejscu na podeszwie trampek.

– A jaki, kurwa, wpływ na ciebie miałoby zabójstwo twojej żony i córki? Myślisz, kurwa, czasem? – zirytowała się.

– Chciałem … – urwał, nerwowo zaciągając się dymem.

Palili chwilę w milczeniu.

– Rozumiem – podjęła Justyna. – Chcesz sobie Andrzeja po prostu jakoś poukładać? – zapytała, gładząc Marcina po ramieniu. – No to słuchaj. Dwa i pół roku temu, na początku stycznia, podczas jednej z najbardziej wyjebanych zim, jakie pamiętam, a swoje lata mam, porwany został Karol Orłowski…

– Pamiętam – wtrącił się. – Syn tego polityka i miliardera.

– Dasz opowiadać czy będziesz się wpierdalał?

– Przepraszam.

– I, szczawik, oczy mam tu – naprostowała Paprockiego, widząc, że zagląda w jej dekolt. Chłopak spłonął rumieńcem i przeniósł wzrok. – Sprawa Orłowskiego ciągnęła się ponad pół roku, była skomplikowana i delikatna. Śledztwo prowadził Hopkins i w związku z nim pod koniec lipca musiał wyjechać na kilka dni. Podczas jego nieobecności ktoś, nie wiadomo kto, wysłał zabójcę do jego żony i córki. Prawdopodobnie zlecili to ludzie, którzy stali za porwaniem Orłowskiego, ale do dziś tego nie wiemy. W każdym razie Hopkins wrócił z wyjazdu wcześniej, a kiedy dotarł do domu, Marta i Kasia były martwe – powiedziała, a jej broda zadrżała. – W mieszkaniu ciągle był ich morderca i Andrzej rozwalił skurwysyna na miejscu. Ani ja, ani nikt nie wie, co się tam dokładnie stało, ale… Nawet nie chciałabym wiedzieć.

– Chryste Panie…

– Po tym przez pół roku nie nadawał się do służby, do normalnego życia. Mówiło się, że tropił skurwieli odpowiedzialnych za zamach, ale nie wiem, ile w tym prawdy. Kiedy wydawało się, że popadnie w paranoję albo pierdolnie sobie w łeb, Mazurkiewicz wciągnął go z powrotem do roboty. Uparł się na Andrzeja i po miesiącu nalegań w końcu go przekonał. Ale… Ale to nie był ten Andrzej co kiedyś.

– A jaki był? Bo pracowaliście już razem, prawda?

– Tak. Ja, Andrzej, Mazurkiewicz i Gawlik byliśmy wcześniej w Stołecznej, w terrorze. – Rzuciła niedopałek na ziemię i odpaliła nowego papierosa. – Jaki Andrzej był wcześniej? Zabawny, wiesz? – Uśmiechnęła się blado. – Dusza towarzystwa. I był dobrym przyjacielem. Nie potrafił odmówić pomocy. Nawet mojego męża wyciągał dwa razy z niezłego bagna. No i był kurewsko dobrym policjantem. Teraz została może ćwiartka tego co kiedyś. O ile już jej nie wypił – powiedziała z niesmakiem. – Coś się rozjaśniło?

– Cytując klasyka: szał, że wow! – rzekł ze skwaszoną miną.

– Wiem, że Andrzej nie robi teraz najlepszego wrażenia… Ale odpuść mu, daj mu miejsce i trochę czasu. I słuchaj go, przyglądaj się jego pracy, a może, szczeniaczku, wyrośnie z ciebie niezły pies.

– A jeśli mamy dwa różne podejścia do pracy?

– Jest tylko jedno – zawyrokowała i spojrzała badawczo na chłopaka. – Nie spieprz tego, okej?

– Spróbuję.

***

– Jaka sprawa? – zapytał Andrzej, spoglądając przymrużonymi oczami na przebierającego nogami Gawlika.

– Zgarnęliśmy Maćka Staszczyka – oznajmił. – Kuzyna zaginionej dziewczyny z Mokotowa, Anny Poniedzielskiej. Chłoptaś ściemniał w zeznaniach. Kosma przesłał dowody. Dobrze, że mamy takiego człowieka jak on.

Hopkins już miał zapytać, kogo Łukasz miał na myśli, mówiąc „my”, ale odpuścił. Mirosław „Kosma” Kosmalski był przyjacielem Andrzeja pracującym w ciągle tworzącym się Centrum Nadzoru Monitoringu i Jednostek Mobilnych, które w założeniu miało być wielkim magazynem danych spływających ze wszystkich kamer w Warszawie oraz częściowo systemów monitoringu ruchu drogowego z innych województw. W założeniu miało być to SSK dla całego miasta, a w przyszłości województwa. Projekt był niezwykle skomplikowany, ambitny i kosztowny, przez co nie mógł ruszyć pełną parą od kilku lat. Niemniej jednak część kamer i baz danych była już pod niego podpięta i mimo zakazu Kosma czasami podrzucał Hopkinsowi dane z systemu.

– Za godzinę Staszczyk będzie na komendzie – kontynuował Gawlik. – I tak sobie pomyślałem… Może przesłuchanie oddalibyśmy Marcinowi?

Andrzej spojrzał podejrzliwie na podkomisarza. Wiedział doskonale, w co gra z krępym oficerem z pustym placem pośrodku głowy i prostymi, posiwiałymi włosami na bokach i z tyłu. Jeśli Marcinowi się uda, Gawlik rozpowie na lewo i prawo, że to on zasugerował Paprockiego i zawsze wierzył w chłopaka. Jeśli zawiedzie, pierwszy przybiegnie ze słowami otuchy, mówiąc, że Hopkins za szybko wystawił go do boju.

Trick w przesłuchaniu, w którym ma się dowód na to, że ktoś kłamie, polegał na tym, by wyczuć moment na ujawnienie swojej wiedzy, blokując możliwość opowiadania kolejnych kłamstw. Andrzej nie był pewien czy Paprocki jest na to gotowy, ale nie mógł odmówić podjęcia rękawicy.

– Wiesz, Andrzejku, to teraz twój podkomendny…

– Spróbujemy – uciął nadkomisarz. – Daj znać, kiedy przywiozą faceta.

Gawlik położył przed Hopkinsem zieloną teczkę z aktami i wyszedł. Andrzej wstał i podszedł do niewielkiego lustra ukrytego w tym samym zagłębieniu co miss lipca i niewielka umywalka. Obserwując odbicie, które trzy lata wcześniej przekroczyło czterdziestkę, zaczął zastanawiać się, jak brzmiałby opis jego portretu pamięciowego.

– Mężczyzna rasy białej – powiedział do siebie, wspierając ręce na umywalce. – Metr osiemdziesiąt cztery wzrostu. Pociągła twarz, z dołeczkiem na odrobinę wystającej brodzie. Kilkudniowy, ciemny zarost. Nos prosty, z wyraźnie zarysowaną kością nosową, wąski u zwieńczenia. Zielone oczy, czarne, lekko kręcone włosy, podgolone na bokach. Bez oznak siwizny i z niewielkimi zakolami. Sylwetka szczupła… – przerwał, spoglądając w dół. – Raczej szczupła sylwetka, szerokie ramiona. Ubrany w granatowe jeansy, wygnieciony, szary podkoszulek z białym napisem i czarne adidasy. Cechy charakterystyczne: blizna nad lewym okiem, przecinająca brew małym, pustym placem. – Nagle umilkł, jego twarz stężała, oczy z zielonych przybrały stalowoszary odcień, stały się puste i obojętne w wyrazie. – Oskarżony o spowodowanie… – szepnął i urwał, gdy w progu szklanych drzwi stanął Marcin.

Chłopak sztywno i niezgrabnie usiadł na swoim miejscu. Hopkins wsparł się o róg umywalki, splótł ręce na piersiach i zapytał:

– O czym rozmawiałeś z naczelnikiem?

– Wiesz, o robocie.

– Mazurkiewicz kazał mnie… Obserwować? – Pstryknął palcami, zawieszając pytanie.

Paprocki skrzywił się, zirytowany sytuacją. Nie chciał być ani wzorowym kapusiem naczelnika, ani nie czuł większej lojalności wobec Hopkinsa, ale nie było sensu ukrywać czegoś, o czym Hopkins wiedział.

– Tak.

– Zamierzałeś wykonać polecenie? – zapytał Andrzej, wbijając ostry wzrok w milczącego chłopaka. – Nie wiem, co nagadał ci Mazurkiewicz, ale bądź spokojny. Nie palnę sobie przy tobie w łeb.

– A nie przy mnie?

Andrzej uśmiechnął się szeroko i usiadł przy biurku.

– Wiesz, czego brakuje w tym pokoju? – zapytał.

– Czego?

– Kawy.

– Choć nie należy to do jego obowiązków, młodszy aspirant Paprocki chętnie udekoruje pokój tym rozkosznym napojem – rzekł z przekąsem, unosząc się raptownie od biurka.

Marcin minął w progu wchodzącą Olesińską, która przystanęła, przyglądając się Andrzejowi.

– Tak, pani podkomisarz? – zapytał Hopkins.

– Sprawa z Juraty. Wykluczyliśmy związek z zaginięciem Majewskiego.

– Wiem, Szymon mówił.

– Ach tak? – Udała zdziwienie, chociaż sama poprosiła aspiranta sztabowego Szymona Stefańskiego, by przekazał informacje.

– Coś jeszcze? – zapytał Andrzej.

Milczeli przez chwilę, po czym Olesińska krzyknęła:

– Może, kurwa, zapytałbyś czasem co u mnie?! Co u mojego męża? Co u Maksa i Oli?

Hopkins wsparł głowę na zaciśniętej pieści, po czym wypalił:

– Co u nich? Co u ciebie? Opowiadaj.

Ton rozkosznej błazenady rozbroił kobietę swoją bezpretensjonalnością i ciepłem i Olesińska uśmiechnęła się mimowolnie.

– Nie pajacuj, pajacu – powiedziała, przysiadając na biurku. – Po prostu martwię się, że jesteś tak cholernie daleko.

– Przestań. – Machnął ręką. – Dziś to już drugi zamartwiający się o mnie.

– Mazurkiewicz kazał szczawikowi donosić?

– Mhm. Czy wy po godzinach prowadzicie jakiś wolontariat?

– Taa, przyjacielski. Pamiętasz, co to znaczy?

– Sugeruję, by nie prowadzić go tam, gdzie nie możecie pomóc.

– I to ma mnie, kurwa, uspokoić? No szał, że wow!

Hopkins przysunął się do Olesińskiej i wziął ją za rękę.

– Justyś, na tyle, na ile to w mojej sytuacji możliwe, wszystko jest w porządku – skłamał.

– Dobra, dobra. A to prawda, że Bułgarzy dali za ciebie nagrodę?

– Zwykłe pierdoły. Nie ma żadnego kontraktu na mnie.

– No dobrze – odparła bez przekonania. – A pamiętasz, gdzie mieszkam? Może przyjdziesz kiedyś? Pogadałbyś z Bartkiem o tej pierdolonej piłce nożnej i oczywiście o najlepszym klubie świata: Bayernie Monachium. Pomożesz koleżance?

– Kiepski byłby ze mnie teraz kompan do piłkarskich rozmów. Nawet nie wiem, czy Lewandowski jeszcze gra w Bayernie.

– Gra.

– No to wiesz więcej ode mnie.

Justyna westchnęła i wysunęła rękę z dłoni Andrzeja. Przeczesała włosy w śmiesznym geście kapitulacji i popatrzyła na Andrzeja, sama nie wiedząc, czego szuka w jego obliczu.

– A jak Bartek się trzyma? – zapytał.

– Znasz go. Nigdy nic z nim nie wiadomo. Ale od roku jest… Jest dobrze.

Tematu uzależnienia męża od hazardu Justyna nie chciała kontynuować. Opuściła wzrok, skrzywiła usta i wyszła.

Andrzej był na siebie zły. Olesińska była jedną z tych osób, których nie chciał ani okłamywać, ani od siebie odpychać, ale do niektórych swoich spraw nie mógł jej dopuścić.

Do pokoju wrócił Marcin, niosąc dwa kubki parującej kawy. Jeden podał Hopkinsowi, ten zaś w rewanżu wręczył mu akta przyniesione przez Gawlika.

– Kilka dni temu byłeś z Łukaszem na Mokotowie. Zniknięcie Anny Poniedzielskiej. Przesłuchaliście jej kuzyna, Maćka Staszczyka. Twierdził, że w nocy, kiedy dziewczyna zniknęła, był w domu, co potwierdziła jego matka i trzej koledzy. Miał być tam do jedenastej następnego dnia. Jednak zdjęcie z fotoradaru przeczy tej wersji.

– Na pewno on prowadził samochód?

– Fotkę masz w aktach. Jest wyraźna. Sprawę prowadzi Gawlik, ale chcemy, żebyś ty przesłuchał Staszczyka. – Nadkomisarz napił się kawy i spojrzał w prawo, obserwując wykwitające na twarzy Marcina podekscytowanie. – Powiedz, młodszy aspirancie, jakie statystycznie są najczęstsze przyczyny zniknięć młodych osób?

– Ucieczki z domu lub uprowadzenia przez krewnych.

– Dokładnie. Druga opcja właśnie wróciła na stół. Przejrzyj akta. Przypomnij sobie zeznania faceta i polecam opracowanie wstępnej strategii przesłuchania, ale w miarę elastycznej – powiedział z siłą rozkazu i Paprocki zagłębił się w lekturze.

Po niecałych czterdziestu minutach po Andrzeja i Marcina przyszedł Gawlik. Staszczyk czekał na Paprockiego w pokoju przesłuchań.

***

Pokój przesłuchań WZU sprawiał wrażenie oddzielnej przestrzeni niepasującej do budynku. Nie było to zresztą dalekie od prawdy. Dobudowano go przed dwoma laty, w momencie powołania wydziału, a ze względu na ograniczenia przestrzenne i oryginalną wizję architekta przypominał kontener wstawiony na hol komendy. Jakkolwiek fatalnie nie wyglądał z zewnątrz, w środku nie było się do czego przyczepić. Całkowicie wyciszony, zabezpieczony przed podsłuchami, wyposażony w regulację świateł, temperatury i wilgotności oraz w sprzęt nagrywający na bieżąco analizujący reakcje przesłuchiwanych. Pokój, chociaż nie sprawiał takiego wrażenia, dzielił się na dwa pomieszczenia. Większe, gdzie odbywało się właściwe przesłuchanie, oraz mniejsze – ze sprzętem i zapleczem, z którego zza lustra weneckiego prowadzono obserwację.

Marcin szedł na przesłuchanie zamaszystym i pewnym krokiem. Odczuwał przyjemnie pobudzającą nerwowość, która zazwyczaj towarzyszy ważnym egzaminom. Egzaminom, do których chce się podejść i udowodnić, ile się potrafi i wie. Myśląc, że wie się wszystko. Paprocki uświadomił sobie, że temat przesłuchań był jedynym, w którym Andrzej spełnił jego oczekiwania w roli mentora, tłumacząc psychologiczne aspekty przesłuchań i udzielając chłopakowi mnóstwa wskazówek. Problem polegał na tym, że Marcin nie mógł przypomnieć sobie ani jednej z nich.

Dotarli pod drzwi i nadkomisarz ujął chłopaka pod ramię.

– Wejdź do niego za jakąś minutę. Pierwszy przycisk na krawędzi stołu wciskasz, gdyby coś było nie tak.

– Pamiętam.

Hopkins chciał jeszcze coś dodać, zupełnie nie rozumiejąc, czemu sam odczuwa zdenerwowanie przed pierwszym przesłuchaniem Marcina, ale tylko skinął głową i poszedł do części obserwacyjnej.

W środku na Hopkinsa czekał sierżant sztabowy Paweł Adamski. Wysoki, chudy trzydziestoparolatek z zakolami sięgającymi do połowy głowy i długim orlim nosem. Specjalista od komputerów i elektronicznej inwigilacji, w opinii Andrzeja prawdziwy magik z klawiaturą w dłoniach, współpracujący z WZU. Nadkomisarz podał mu rękę i usiadł obok Gawlika. Po chwili dołączyła Justyna.

– Ale upał. Co, Andrzej? – zagadnął Adamski.

– Faktycznie.

– Widziałeś, co się dzieje na zewnątrz? – kontynuował. – Ulice pustoszeją, masa omdleń i zasłabnięć. Karetki podobno z trudem nadążają. W ciągu dnia prawie nie da się wysiedzieć na słońcu. Kto by pomyślał, że do upadku cywilizacji nie potrzeba wojny atomowej czy zaniku elektryczności. Wystarczy, że temperatura podskoczy o dwa stopnie i po nas. A to dopiero początek – nakręcał się. – Następne będą wirusy, jakich jeszcze nie widzieliśmy…

– Wszedł – ostro rzekł Andrzej.

Marcin położył akta na przezroczystym stole i sięgnął do zamykanej na kluczyk szafki. Wyjął notatnik i długopis. Następnie usiadł i szybko przerzucił dwie kartki akt.

– Młodszy aspirant Paprocki – zaczął beznamiętnie. – Podaj nazwisko, wiek i miejsce zamieszkania.

Naprzeciw policjanta znajdował się dobrze zbudowany mężczyzna z ogoloną na łyso głową i dwoma tatuażami na przedramionach, ubrany w biały podkoszulek i krótkie jeansowe spodenki.

– Maciek Staszczyk. Lat trzydzieści jeden. Zamieszkały Warszawa, Mokotów.

– Wiesz, w jakiej sprawie zostałeś wezwany?

– To chyba oczywiste. Przejdź do rzeczy, Kojak.

Nie było sensu wdawać się w słowne utarczki i Paprocki puścił uwagę mimo uszu. Jednocześnie zauważył, że zaczynają pocić mu się dłonie.

– Pamiętasz swoje zeznanie sprzed kilku dni? – zapytał Marcin.

– Z grubsza.

– To tak czy nie? – Mimowolnie podniósł głos.

– Tak.

– Podtrzymujesz je czy może chciałbyś coś dodać?

Staszczyk zawahał się z odpowiedzią. Stary numer – pomyślał – poczuj się jak winny, przyznaj się i powiedz nam to, czego nie wiemy.

– Podtrzymuję – powiedział.

– W porządku – odparł z satysfakcją Marcin. – Zeznałeś, że spotkałeś swoją kuzynkę, Annę Poniedzielską, około godziny dwudziestej trzeciej obok dyskoteki. Zaoferowałeś, że zabierzesz ją do domu. Rozmawialiście chwilę, ona odmówiła, a ty odjechałeś. Potwierdziły to dwie koleżanki Anny, które poszły zapalić. Po rozmowie pojechałeś do domu swoją beemką… – zrobił krótką przerwę i odczytał z akt numer rejestracyjny. – Srebrna trójka. To twoje auto, prawda?

– No. Tyko to nie jest beemka, beta ani becia. To jest samochód B, M, W – wyraźnie zaakcentował każdą literę. – Bayerische Motoren Werke, seria trzecia, model E czterdzieści sześć.

Marcinowi zachciało się śmiać, słysząc w głosie faceta troskę o należyty szacunek dla auta. Pokiwał głową, po czym wyciągnął z akt kartkę i położył ją na biurku nadrukiem do dołu.

– W domu byłeś kilka minut przed północą – kontynuował policjant. – Potwierdziła to twoja matka i trzech sąsiadów, z którymi widziałeś się na klatce. Pogadałeś z nimi chwilę, później poszedłeś do mieszkania i położyłeś się spać. Następnego dnia wstałeś około dziesiątej i jak na dobrego syna przystało, zawiozłeś matkę na niedzielną mszę o dwunastej.

– Ta.

Marcin uśmiechnął się, obrócił wyjętą przed chwilą kartkę i pchnął w kierunku przesłuchiwanego.

– To powiedz mi, jakim cudem fotoradar w Skierniewicach zrobił ci zdjęcie o godzinie ósmej siedemnaście w niedzielę?

Mężczyzna zastygł, sztywno wpatrując się w kartkę. Był zaskoczony, ale nie tak bardzo, jak spodziewał się tego Marcin.

– To nie ja – odpowiedział i pchnął zdjęcie z powrotem do policjanta.

– Tak się tłumacz drogówce! Mów, co tam robiłeś.

– Nic. To nie ja.

– Nie pieprz i odpowiedz dla własnego dobra.

W części obserwacyjnej panowała nerwowa cisza oczekiwania na sposób, w jaki Marcin rozegra przesłuchanie. Hopkins, gdy młodszy aspirant zdawał się mieć podejrzanego w garści, szepnął do siebie i do niemogącego go usłyszeć Paprockiego:

– Nie podpalaj się…

Marcin patrzył na Staszczyka z wyrazem triumfu w oczach. Czuł, że go ma i teraz wystarczy tylko mocniej napierać.

– Jak nie chcesz, to nie mów – powiedział, wzruszając ramionami. – Ja i tak już wszystko wiem. To ty ją zgarnąłeś, prawda? Czekałeś, aż w końcu wyjdzie z dyskoteki i wtedy ją zabrałeś. Pytanie tylko, co dalej? Przehandlowałeś jakimś brudasom? A może…? Może zostawiłeś ją dla siebie?

Paprocki wiedział, że przegina, ale nie potrafił się zatrzymać. Czuł podniecenie buzujące w żyłach. Chciał spektakularnego sukcesu, wiedząc, że jest obserwowany, a innej możliwości niż wina Staszczyka nie widział.

–Przehandlowałeś ją, co? – dorzucił.

– Zaraz ci pierdolnę – burknął Maciek i odruchowo zacisnął pieści.

– No, spróbuj szczęścia, cwaniaku, ale wtedy stąd nie wyjdziesz.

Zmierzyli się drapieżnymi spojrzeniami, niczym dwaj fighterzy przed walką, kiedy jeden próbuje przekonać drugiego, że nie ma w nim strachu.

– Dobra, kurwa, już dobra – powiedział pojednawczo Staszczyk. – Powiem, tylko daj słowo, że mnie nie posadzisz.

– Zależy, co powiesz. Jeśli powiesz, że coś jej zrobiłeś albo…

– Przestań. Nie mógłbym jej skrzywdzić. – Skrzywił się na samą myśl. Wziął głęboki wdech, splótł ręce na piersi i skrzyżował nogi, nieznacznie kołysząc nimi z góry na dół. – Spotkałem ją wtedy pod dyskoteką i faktycznie miałem ją zabrać do domu, ale chciała wrócić na imprezę. Kurwa mać… – westchnął. – Gdybym ją zabrał albo chociaż upewnił się, że wróciła. Tylko że – zawahał się – miałem trochę towaru do pchnięcia. Nic dużego. Trochę marychy, parę tabletek. Naprawdę nie warto zgłaszać dalej, panie władzo. – Uśmiechnął się szelmowsko. – Miałem umówionego kumpla w Jeleniej Górze i on chciał wziąć ode mnie wszystko. Ja nie mam siatki klientów, jeśli coś opylam, to przy okazji. No to pojechałem zaraz po tym, jak ostatni raz widziałem Ankę. Sprzedałem, co miałem, i wróciłem nad ranem. Wiesz – dodał smętnie – ja nie pracuję, matka ma kruchą pensję, a rachunki trzeba płacić.

Marcin siedział z głupią miną, nie wiedząc, jak zareagować. Beznadziejny chaos w głowie utrudniał zebranie myśli i improwizację. Czuł, jak jego biała koszula nasiąka potem.

– A ten, ten fotoradar? – zapytał bełkotliwie.

– Zjechałem z autostrady przy Skierniewicach do McDonalda. Pech chciał, że był tam pieprzony fotoradar. Nawet nie wiedziałem, że zrobił mi zdjęcie. Ja jeszcze nic nie dostałem. Skąd macie to tak szybko?

– Mamy taki… – urwał, zdając sobie sprawę, że przesłuchiwany próbuje odwrócić role. – A ten kolega? Jeśli go sprawdzimy, potwierdzi twoją wersję?

– Pewnie nie od razu. Wiesz, tu chodzi jednak o narkotyki. Kto ci się przyzna jak frajer? Jak powiecie, o co chodzi, powinien potwierdzić. Ale… O mojej transakcji nikogo nie zawiadomisz, co?

– Muszę to zgłosić, to jednak przestępstwo – bąknął. – To znaczy… Muszę… – urwał. Paprocki spojrzał bezradnie w kierunku szyby. Presja obserwacji, wcześniej motywująca, stała się brzemieniem nie do zniesienia. Musiał pomyśleć. Potrzebował czasu, którego nie miał.

W pokoju obserwacji Olesińska i Gawlik spoglądali po sobie, zawiedzeni porażką Paprockiego. Jedno szczerze, drugie mniej. Nagle Andrzej uniósł się z krzesła, wziął butelkę wody i oznajmił:

– Idę tam.

– Co? – zdziwił się Gawlik. – Nie słyszałeś? Spieprzył. Przesłuchanie skończone.

– Jesteś pewien?

***

Hopkins wszedł z przyklejonym do twarzy uśmiechem, roztaczając aurę swobody i luzu. Przedstawił się i podał wodę Staszczykowi, następnie wziął krzesło i usiadł obok Paprockiego.

– Maciek – zaczął energicznie. – Co do twojej prośby. Wybacz zmieszanie młodszego aspiranta Paprockiego, ale on nie może podjąć takiej decyzji. Ja tak.

– No w końcu ktoś kompetentny – rzucił wesoło Staszczyk.

Paprocki przygryzł wargę, czując na języku gorzki posmak krwi.

– Młodszy aspirant dopiero nabiera wprawy. Wysłuchałem twoich zeznań i w imieniu Komendy Stołecznej zgadzam się, żeby nie stawiać ci zarzutów.

– Naprawdę?

– Naprawdę – potwierdził nadkomisarz, pochylając się nad blatem. – Ale nie myśl, że to dlatego, że jesteśmy tacy dobrzy. W końcu popełniłeś przestępstwo. Problem polega na tym, że i tak niczego nie będziemy ci w stanie udowodnić po tym, jak najpewniej adwokat namówi cię do zmiany zeznań. I szczerze mówiąc, nie chce nam się zawracać dupy tobie, a przede wszystkim nam samym jakimiś pierdołami, za które i tak dostaniesz zawiasy. Ale jeśli masz coś jeszcze, to radzę ci przez jakiś czas nie mieć, jasne? – zapytał, uśmiechając się przyjaźnie.

– Pewnie, pewnie. A… A dla was to na pewno jest… spoko?

– Jest, ale mówię ci to dlatego, że kamery i mikrofony aktualnie nie pracują – powiedział Andrzej, kręcąc młynek palcem w powietrzu.

– Dzięki. Naprawdę ja tylko czasami sprzedaję. Jak kasy nie ma.

– Rozumiem, każdy musi jakoś zarobić na życie. Poza tym jakbyś powiedział, że pół tony wiozłeś, to nie mógłbym ci odpuścić. Chociaż tyle nie zmieściłoby ci się do bagażnika, co?

– Może jakby złożyć siedzenia… – ocenił.

– Bmw E czterdzieści sześć, piękne auto – powiedział nadkomisarz, rozpierając się na krześle, ciągle nie gubiąc uśmiechu. Wyglądał niczym człowiek obserwujący i kontemplujący nadmorski zachód słońca gdzieś na włoskim wybrzeżu. – Jaki silnik masz pod maską?

– Dwa osiem.

– Uaa. To musi być ze dwieście koni?

– Seryjnie sto dziewięćdziesiąt trzy. Mój jest poprawiony i ma dwieście czterdzieści.

– Ładnie, ale z tego silnika można wyciągnąć więcej. Dobra, trwała jednostka. Już takich nie robią.

– W rzeczy samej.

Paprocki nie wierzył własnym uszom. Wydawało mu się, że są tu po to, żeby rozmawiać o zaginionej, a tymczasem czuł się jak na zlocie miłośników bawarskiej marki. I jeszcze ten udawany ton Hopkinsa, jak u przesadnie rozentuzjazmowanego nastolatka.

– Kiedyś miałem E trzydzieści dziewięć – powiedział z rozrzewnienia Andrzej. – Dwulitrową benzynę. Sto pięćdziesiąt koni.

Irytacja Paprockiego zelżała i zaczął słuchać uważniej. Nie znał Hopkinsa jeszcze zbyt dobrze, ale zdążył dowiedzieć się, że nadkomisarz nigdy nie posiadał żadnego bmw.

– Za mały silnik jak na półtorej tony auta – zauważył Staszczyk.

– Rzeczywiście. Ale najbardziej martwiło mnie spalanie. Przy mocniejszym wdepnięciu potrafiło łyknąć i dwadzieścia litrów. Tobie z takim silnikiem pali pewnie trzydzieści?

– Jeśli gaz w opór, to może tak być. Przy łagodnej jeździe da się zejść do przyzwoitej granicy.

– Ale tak z dwanaście, piętnaście to musi ci palić, nawet na trasie.

– Nie. Powiedzmy, że koło dychy.

– Jaką benzynę lejesz? Dziewięćdziesiątkę piątkę?

– Proszę cię. Tylko dziewięćdziesiąt osiem oktanów. Tak zestroili mi silnik.

– I mówisz, że pali koło dziesięciu litrów przy spokojnej jeździe i koło trzydziestu przy ostrej? A do Jeleniej Góry jest się gdzie rozpędzić, to pewnie z pięć razy tankowałeś? – Zaśmiał się.

– Zatankowałem raz, kiedy wracałem.

– Gdzie? – zapytał nadkomisarz niemal szeptem, a dobrotliwy uśmiech na twarzy przygasł.

– Słucham?

– Gdzie zatankowałeś? Oczywiście nie na jakiejś stacji u pana Gienka, bo przecież do swojego auta lejesz tylko porządne paliwo.

– W Sielcach. Na, na… Lotosie.

– Bardzo dobrze – chłód opanował głos policjanta. – Takie stacje, sieciowe stacje, mają systemy monitoringu, więc jeśli przejrzę nagranie z godziny, strzelam, piątej rano, zobaczę tam twoje bmw?

Staszczyk błagalnie patrzył na Hopkinsa, starając się odnaleźć faceta sprzed kilku minut przyjaźnie rozprawiającego o samochodach. Ale tego kogoś już z nimi nie było. Była za to nieprzejednana postać domagająca się odpowiedzi.

– Posłuchaj – odezwał się nadkomisarz – obaj wiemy, że tamtej nocy nie byłeś w Jeleniej Górze. Nawet raz nie zapytałeś, czy wiemy, co dzieje się z twoją kuzynką. Albo wiesz to sam, albo masz to gdzieś. W to drugie akurat wątpię. Po spotkaniu pod dyskoteką nie wróciłeś do domu. Gdzie pojechałeś… – urwał i zrobił dłuższą pauzę. – Ujmę to inaczej. Gdzie później zawiozłeś swoją kuzynkę?

Staszczyk wiedział, że gra była skończona. Uniósł się nieco na krześle i z ociąganiem otworzył usta:

– Tamtej nocy miałem zabrać Ankę z dyskoteki i wywieźć ją z Warszawy. Podjechałem, jak było umówione, i zobaczyłem, że patrzą na nas te dwie gówniary, jej koleżanki. Powiedziałem, że to zły moment, bo niedobrze będzie to wyglądało i żeby wróciła jeszcze na pół godziny na imprezę. Później spotkaliśmy się w głębi ulicy, zabrałem ją i zawiozłem do ciotki. Mieszka we Frankfurcie nad Odrą.

– Dlaczego Anka chciała, żebyś ją tam zabrał?

– Przez jej starych. Dwójka patusów. Nie masz pojęcia, co się dzieje w tamtym domu.

– Ania jest nieletnia…

– I to znaczy, że przez następne lata musi tkwić w gównie?

– Wiesz, że nie tak załatwia się te sprawy. Są sądy, instytucje… – Nadkomisarz urwał, wiedząc, jak naiwnie brzmi.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– O nieidealnych rozwiązaniach – odparł porozumiewawczo Andrzej. – Zaraz przyjdzie podkomisarz Gawlik i ustalicie, jak sprowadzić dziewczynę do Warszawy.

Policjanci unieśli się i skierowali do wyjścia.

– Glino – zawołał Staszczyk. – W ogóle lubisz bmw?

– To całkiem niezłe samochody.

Paprocki stał na zewnątrz z miękkimi nogami, spoconym czołem i poczuciem całkowicie zawalonego zadania.

– Następnym razem będzie lepiej – zabrzmiał spokojny głos Hopkinsa. – Tylko nie oskarżaj ludzi przed wejściem.

– Przecież był winny – słabo zaprotestował Marcin.

– Tak, ale nie w sposób, w jaki założyłeś. Napakowany, łysy byczek z tatuażami, jeżdżący bmw, musiał przecież coś odstawić, nie? Założenia i uprzedzenia zostawiaj na zewnątrz.

– Wiem. Dałem ciała.

– Jeszcze jedno. Zwracaj uwagę na nawet niewielkie reakcje przesłuchiwanych. Widziałeś, jak Staszczyk reagował na twoje uwagi o porwaniu kuzynki, to było dla niego prawie jak policzek. Dalej, samochód. Ty subtelnie sobie drwiłeś, a dla niego auto ma duże znaczenie. Temat dobry jak każdy inny, żeby rozluźnić podejrzanego i zdobyć trochę sympatii. Nie na wszystkich to zadziała, ale musisz wyłapywać takie rzeczy.

Paprocki pokiwał głową.

– Dobra, na dziś koniec – powiedział nadkomisarz, spoglądając na zegarek. – Poczekaj tu, zaraz wrócę.

Marcin wsparł się na parapecie nasadami dłoni i spojrzał za okno rozczarowanymi oczami. Naraz usłyszał za sobą stawiane z lekkością kroki. Odwrócił się i zobaczył Olesińską.

– I co? Nie pykło, szczawik? – zaczęła z uśmiechem.

– Widziałaś?

– Widziałam, widziałam. No, spróbuj szczęścia, cwaniaku, ale wtedy stąd nie wyjdziesz – parodiowała słowa Marcina, rechocząc. – Jakiś ty był, kurwa, wtedy groźny. Aż się prawie posikałam w majtki… Ze śmiechu.

– Zrobiłem szał, że wow?

– Szał, że wow! Ale pocieszę cię, ja też na swoim pierwszym przesłuchaniu straciłam nerwy. Prawie dałam sobie wmówić, że facet, którego złapaliśmy z nożem w ręku nad ciałem, jest niewinny. Obejrzyj taśmę, wyciągnij wnioski i kurwa, nie martw się.

– Dzięki.

– A Hopkins? Nieźle, co?

– Nieźle, ale sam mogłem na to wpaść – stwierdził odrobinę zbyt butnie jak na gust Olesińskiej.

– To czemu nie wpadłeś? A Andrzej? Trochę jak pijany mistrz.

– Kto?

– Taki film był… Ile ty masz właściwie lat, Paprocki?

– Dwadzieścia dziewięć.

Marcin zerknął przez ramię kobiety i zobaczył czekającego przy schodach Andrzeja. Pożegnał się z Justyną i poszedł w kierunku nadkomisarza.

Wychodząc z komendy, minęli trójkę pozostałych pracowników WZU. Młodsza aspirant Anna Skowrońska, nieco naburmuszona trzydziestolatka o długich blond włosach i małym, szpiczastym nosie. Biegle władająca czterema językami, w policji bardziej na złość rodzicom niż z powołania. Szymon Stefański, trzydziestopięciolatek w stopniu aspiranta sztabowego – dobrze zbudowany brunet o kędzierzawych włosach, magnetycznej urodzie południowca i chmurnym spojrzeniu. Jeden z tych mężczyzn, za którym kobiety szalały, chociaż traktował je z arogancką wyższością, rzecz jasna w relacjach prywatnych, w pracy trudno było mu cokolwiek zarzucić. Nieco dalej za tą dwójką szedł aspirant sztabowy Przemysław Łodyga, prawie dwumetrowy blondyn z rozczochraną fryzurą, chłopięcą twarzą i z błądzącymi, brązowymi oczami. Z Andrzejem i Marcinem przywitali się krótkimi „cześć” i poszli do dwa trzy siedem.

Kiedy się minęli, Paprocki obejrzał się i powiódł maślanymi oczami za szczupłym tyłkiem Anny.

– Zapomnij – powiedział Hopkins.

– Co? Czemu?

– Jest z Przemkiem.

– Jak, kurde, jest? Niemożliwe.

– Paprocki, kurwa, co z ciebie za detektyw?

ROZDZIAŁ II

Sobota, 27 lipca 2019 r.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI

Klauzula siódma

ISBN: 978-83-8313-006-4

© Michał Dąbek i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Marta Grochowska

Korekta: Słowa na warsztat

Okładka: Grzegorz Araszewski

Foto: Adam Borkowski | unsplash.com

BrianAJackson | depositphotos.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek