Impuls - Robert Bogaj - ebook + audiobook + książka

Impuls ebook

Bogaj Robert

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zimny listopadowy wieczór dla kogoś może być ostatnim.

Warszawa. Dziennikarz śledczy Krzysztof Milczar zostaje zawiadomiony o znalezieniu zwłok w szkole na Pradze. Kolejne zdarzenia nie wydają się być dziełem przypadku: dochodzi do następnego samobójstwa, tym razem w szkole syna Milczara, a on w redakcji ma coraz bardziej pod górkę i musi odejść. Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyjaśnić, co się wokół niego dzieje.

Wszystko zaczęło się od przeprowadzki na Pragę. Pojawia się pytanie, czy śmierć przyjaciela syna nie była jednak zabójstwem. Dociekliwy nadkomisarz Tomasz Zagłada z praskiej komendy policji początkowo dość opornie współpracuje z Milczarem, ale w końcu przekonuje się do jego metod detektywistycznych. Dochodzenie rusza z miejsca. Mimo iż śledczy zbliżają się do podejrzanego, ten w ostatniej chwili wymyka się z obławy.

Dla kogo jeszcze listopadowy dzień okaże się ostatnim?

Robert Bogaj – inżynier, absolwent Politechniki Warszawskiej, z zawodu programista baz danych. Pisanie sprawia mu satysfakcję, umożliwia refleksję nad ważnymi sprawami, zabawę z własnymi przemyśleniami. Na co dzień ufa ludziom i z optymizmem patrzy w przyszłość. Uwielbia ruch, muzykę oraz podróże. Z książek czyta głównie kryminały, z których czerpie inspiracje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 405

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Robert Bogaj, 2025

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Patrycjusz Pilawski,

Joanna Dobrowolska,

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8391-753-5

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Pamięci moich Teściów

Strach jest oznaką rozsądku.

Tylko skończeni głupcy niczego się nie boją.

CARLOS RUIZ ZAFÓN

PROLOG

Spiker tubalnym głosem zapowiedział przez megafon: „Pociąg z Małkini wjeżdża na tor pierwszy przy peronie drugim. Proszę odsunąć się od torów”.

Długi skład wtoczył się na stację niczym bezwładny kolos. Zmierzał coraz wolniej w stronę rampy, celując w nią światłami reflektorów. Ślizgał się na kołach, piszcząc podczas hamowania, aby w końcu się zatrzymać. Drzwi się otworzyły, zaczęli wysiadać pierwsi pasażerowie. Od razu przyspieszali, aby zniknąć w ruch­liwej hali dworca.

Dwa gołębie na brzegu ławki przy peronie drugim, zaskoczone hałasem, poderwały się do lotu. Z trudem odleciały kilka metrów w górę i zatoczyły koło, jakby jeszcze raz, z oddali, chciały przyjrzeć się temu, co je spłoszyło. Rozpoznały kształt pociągu, który właśnie zakończył bieg na dworcu Warszawa Wileńska. Już się przyzwyczaiły do tego widoku, widziały go wcześniej wiele razy. Szybowały teraz lekko niesione wiatrem, zataczając coraz szersze kręgi, to oddalały się od ziemi, to znowu zniżały – szare, z białymi obróżkami na wysmukłych szyjach, z kolorowymi tęczami na piórach.

Ptaki przylatywały na dworzec w poszukiwaniu resztek pożywienia pozostawionych przez ludzi na peronie. Miały ulubione miejsca, gdzie bezpiecznie kręciły się przy koszach. Czasami wykonywały jedyny w swoim rodzaju taniec, w obu kierunkach na przemian – raz w prawo, raz w lewo. Towarzyszyły temu charakterystyczne odgłosy gruchania.

Gołębie tym razem nie wróciły na peron, lecz niesione podmuchem jeszcze ciepłego powietrza przeleciały w kierunku budynku znajdującego się po drugiej stronie ulicy Targowej. Wybrały gmach z sześciokątną wieżyczką i usiadły na nim. Odpoczywały jakieś piętnaście minut, a potem prawie jednocześnie, jakby się umówiły, zaczęły przesuwać się po rynnie. Trzymały się pewnie czerwonymi silnymi pazurkami miedzianej rudej blachy i kierowały do otworu w wybitej szybie w oknie dachowym. Wskoczyły do środka, na parapet, a potem na popękany beton. Dziobały w paprochach, próbując w nich znaleźć coś dla siebie.

Jeden z nich, większy, zatrzymał się na chwilę. Nerwowo zaczął obracać szyję, przekrzywiając głowę na bok. Zauważył coś, co wcześniej mu umknęło – ciemny kontur postaci oparty nieruchomo o drewnianą konstrukcję. Ptak podskoczył bliżej o dwa kroki, na tyle blisko, by zobaczyć, że wokół tego kogoś siedzącego na podłodze rozlewała się mazista ciemna plama krwi.

Nagle ten dźwięk! Odgłos tłuczonego szkła, który przeciął ciszę mocnym uderzeniem. Prawie w tym samym momencie w kamienicy naprzeciwko ktoś wyszedł na balkon i zapalił światło. Gdy wpadło do pomieszczenia, z cienia na podłodze wyłoniła się siedząca postać. Głowę miała przekrzywioną w prawo, oczy otwarte – nie ruszały się, lecz jednostajnie patrzyły gdzieś przeraźliwie daleko. Widok przywodził na myśl zaskoczoną światłem zjawę, która ukazała twarz w blasku księżyca.

Wystraszony ptak nie czekał. Skoczył do góry, szarpiąc się z powietrzem, aby znaleźć odpowiednią siłę nośną i jak najszybciej wyfrunąć na zewnątrz. Pewnie by mu się udało, gdyby skrzydłem nie zahaczył o rozbite szło w oknie i nie uszkodził lotki. Nie wzbił się jak ten drugi, lecz spadł piętro niżej, na parapet. Tam postanowił dojść do siebie i poczekać.

*

Czekałem na ciebie całkiem nago, odarty z odwagi, zaniepokojony, że moje słońce nie świeci. Na zewnątrz i poza mną wstawał dzień, ja jednak byłem szczelnie zamknięty ze wszystkich stron i nie widziałem go w oknie. Słyszałem odgłos twoich kroków, które miarowo zgarniały pył czasu, dudniąc w mojej głowie, budząc śpiące demony i koszmar wczorajszej rozmowy. Zbliżałeś się, a ja drżałem, ocierając z przerażenia pot, który spływał strużkami po mojej skroni.

Czekanie było udręką – wydzieraniem włosów, zrywaniem strupów, rozdrapywaniem ran. Stałeś przede mną, patrząc, czy upadnę. Czułem na sobie twój oddech i nie mogłem nic zrobić. Żaden z moich członków mnie nie słuchał; mogłem jedynie krzyczeć, ale ty tylko na to czekałeś. Sparaliżowany strachem nie dałem ci tej satysfakcji – walczyłem.

Teraz wszystko ucichło – martwa cisza rozbiła się o mnie, a fala zimna wywołała dreszcze, które niczym skalpel rozcięły skórę, zostawiając na plecach czerwoną pręgę. Od góry do dołu przeszył mnie okropny ból.

Spojrzałem w stronę światła. Okno przepuszczało promienie słońca, lecz zatrzymywała je firanka. Na pękniętej szybie światło załamywało się i rozwijało tęczę jak wachlarz możliwości – to był dobry znak, znak nadziei.

Ból odszedł, ale na jak długo?

Nic nie czułem.

CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZEPROWADZKA

WARSZAWA, SIERPIEŃ 2021

ROZDZIAŁ 1

Zanosiło się na zmianę pogody, to było pewne. Nagłe podmuchy wiatru kładły gałęzie topoli na południe, w stronę pustego terenu między kamienicami przy ulicy Stalowej w Warszawie. Nie było tam nikogo i niczego prócz pozostawionych na chodniku śmieci, które tańczyły szarpane przez porywy letniego powietrza. Gdzieś się błysnęło, kilka kilometrów dalej. Pajęczyna rozbłysków wypełniła na moment całe niebo po lewej stronie Wisły.

Młody mężczyzna, lat dwadzieścia, w rozpiętej dresowej bluzie, szybko nałożył kaptur na głowę i obrócił się plecami do wiatru. Błyskawicznie zmrużył oczy, ale i tak dopadły go tumany kurzu. Przystanął na moment, zdjął plecak i wyjął szwedkę. Jednym ruchem włożył ją na siebie, przetarł oczy i spojrzał w niebo. Nie wygląda najlepiej, pomyślał. Przyspieszył kroku w kierunku bramy wyjściowej z podwórka. Chciał się w niej schować, ale nie zdążył. Poczuł na sobie pierwsze krople deszczu, zapowiedź ulewy, która po chwili zmoczyła wszystko na swojej drodze. Nie mógł wrócić do domu. Dżinsowe spodnie stały się nieprzyjemnie ciężkie od wody. Pomyślał o parasolce leżącej luzem na dnie plecaka, ale nawet gdyby zdążył ją wyjąć, to co z tego? Wiatr był zbyt silny, aby do czegoś się przydała.

– Jasna cholera! Że też nie mogło zacząć padać trzy minuty później… – Uderzył otwartą dłonią w udo i w końcu dobiegł do bramy. Był przemoczony do suchej nitki. Nogawka dżinsów przykleiła mu się do nogi. Potrząsnął nią, lecz nic to nie dało. Wibrujący telefon nieprzyjemnie pulsował mu w kieszeni. Wymacał go i wyjął. Na wyświetlaczu zobaczył uśmiechniętą twarz matki. Bez namysłu odrzucił połączenie, ale aparat znowu dwa razy zawibrował.

Nie, tylko nie to! Adrian nie chciał znowu z nią rozmawiać i tłumaczyć się z tego, co zrobił. Aparat zasygnalizował, że zostało tylko osiem procent baterii. To wystarczy na jakąś godzinę, nie dłużej. Niedobrze.

Musiał jak najszybciej pójść do marketu i doładować telefon, zanim całkowicie padnie. Najbliższe centrum handlowe znajdowało się przy dworcu Warszawa Wileńska. Poczekał na odpowiedni moment i wyskoczył z bramy w strugi deszczu.

Patrzył na drugą stronę podwórka, gdzie właśnie podjechał spory samochód ciężarowy, zapakowany po brzegi. Zatrzymał się na krawężniku i lekko przechylił na prawą stronę. Pulsujące światła awaryjne irytowały go. Z szoferki wyskoczył wysoki mężczyzna, dużo wyższy od niego. Pobiegł na tył samochodu, do kolegi. Gestykulował, a potem szybkim ruchem zluzował zaczep plandeki i zarzucił ją wysoko na dach. Szara klapa opadła na bok naczepy, zasłaniając napis PRZEPROWADZKI.

Następny naiwniak szukający raju na ziemi, pomyślał Adrian. Już on się postara, żeby te marzenia szybko zgasły. Nerwowo zaczął przestępować z nogi na nogę.

Nienawidził nowych lokatorów. Robili do niego takie głupie miny. Jakim prawem burzyli jego spokój?! Wszystko sobie poukładał, a teraz na nowo będzie musiał się z czymś mierzyć. Nie miał ochoty czekać, by przekonać się, jakim ten nowy lokator będzie sąsiadem. Musiał bronić domu i ludzi, którzy tu mieszkali.

Jakiś mężczyzna wyszedł z bramy po drugiej stronie podwórka i machnął ręką do pracowników firmy przewozowej. Pokazał im okna na drugim piętrze i klatkę schodową. Jeden z nich ruszył w jego stronę.

Windy w kamienicy nie było, a światło na klatce właśnie się zepsuło i nie wiadomo, kiedy je naprawią. Adrian uśmiechnął się do siebie, bo dwa dni wcześniej zrobił zwarcie w skrzynce elektrycznej.

Długo się zastanawiał, dlaczego tak obawia się nowych lokatorów. Matka mu tłumaczyła, że to przez ojca, który całe jego dzieciństwo przesiedział w pierdlu. Nie zdążył go nauczyć życia i teraz chłopak robił, co mu się wydawało odpowiednie.

Nienawidził ludzi, tego dotykania po rękach i pierdolonej gadki, jaką matka codziennie karmiła go w domu. Zaczął nerwowo obgryzać paznokcie.

Dwóch dobrze zbudowanych osiłków wyniosło kanapę z samochodu i postawiło na chodniku, a ten nowy tylko machał rękami jak pieprzony krawężnik na skrzyżowaniu. Kurdupel w czapce i niebieskiej kurtce pokazywał drogę do mieszkania. Po kilku minutach wynieśli fotele, drewniane krzesła, a na samym końcu białą lodówkę.

Chłopak miał już dosyć tego przedstawienia. Odwrócił się w drugą stronę i zniknął w bramie.

WARSZAWA, PRAGA, MAJ 2021

ROZDZIAŁ 2

Milczar, słyszysz mnie, do cholery?! Gdzie jesteś? – Głos w komórce się rwał. Krzysztof przełączył rozmowę na tryb głośnomówiący, akurat wjechał do tunelu.

– Szefie, jadę do domu, a co się stało? – zapytał redaktor ze zdziwieniem. Był już po godzinach pracy. Włączył kierunkowskaz i spojrzał w lusterko. Musiał chwilę poczekać, żeby zjechać na prawy pas.

– Masz ze sobą sprzęt? Tylko nie mów, że zostawiłeś w domu.

– Chodzi ci o canona? Wydaje mi się, że jest w bagażniku. Chyba go nie wyjąłem. Mam się zatrzymać i sprawdzić? – Czekał na potwierdzenie.

– Nie ma czasu. Wysyłam ci pinezkę, namiary na szkołę. Jedź tam bez względu na to, czy masz ten pierdolony aparat, czy nie. Dostałem cynk od informatora. Znaleziono ciało dzieciaka. Nie żyje. Zaraz tam będzie mnóstwo glin. Zdążysz przed nimi?

– To zależy, ile czasu minęło. A gdzie to jest?

– Na Szmulkach. Dwudzieste liceum. Jesteś niedaleko, prawda? Może uda ci się wyniuchać, co się tam stało. Puścimy to w jutrzejszym numerze. Tylko nic na siłę! Jak się nie uda, to odpuść, gdybyś miał jakiekolwiek trudności z policją. Mogę na ciebie liczyć?

Po drugiej stronie słychać było, jak Horus wypuszcza dym z papierosa.

– Spróbuję, szefie, zobaczę, co da się zrobić – odpowiedział.

– Zaczekaj, możesz powołać się na mnie. Znam w Chrobrym dyrektora. Ma wobec mnie dług do spłacenia.

– Ale…

– Nieważne, obiecał, że pomoże. Rozmawiałem z nim przed chwilą. Jest na miejscu, będzie na ciebie czekał.

Redaktor usłyszał pyknięcie w swoim smartfonie.

– Chyba dostałem. Tak, potwierdzam, mam lokalizację liceum. – Otworzył nawigację i zobaczył trasę. – Pokazuje, że dojadę za dziesięć minut – powiedział na głos.

Włączył lewy kierunkowskaz i czekał na dogodny moment do skrętu.

– Liczę na ciebie. Zależy mi na tym materiale. Samobójstwa to teraz plaga wśród młodzieży. Dowiedz się wszystkiego na miejscu, napisz tekst i wyślij mi na maila. Na wczoraj, zrozumiałeś?

Redaktor Krzysztof Milczar lubił tę pracę. Najbardziej wtedy, kiedy coś się działo, gdy ze stagnacji wyrywały go nagłe skoki adrenaliny, jak teraz.

Rozłączył się z naczelnym i zawrócił z piskiem opon. Przeciął podwójną ciągłą i skręcił w aleję Solidarności. Spojrzał do góry, w kamerę wycelowaną prosto w niego.

– Kurwa! Mam nadzieję, że nikt tego nie wyłapał. Jak przyjdzie mandat, to na Horusa go rozliczę. Chciał, żebym jechał na cito, to musi płacić.

Uśmiechnął się, dodał gazu i minął następne skrzyżowanie. Zgodnie z przewidywaniami do celu dojechał minutę przed czasem.

Pod szkołą na Objazdowej zebrali się gapie, pierwsze dwa radiowozy policyjne stały już przed głównym wejściem. Techników kryminalnych jeszcze nie zauważył, więc chyba miał szczęście. Auto zaparkował na Otwockiej, trochę dalej od budynku szkoły. Wyłączył silnik, otworzył bagażnik i wyjął plecak. Miał w środku aparat Canon EOS R6, dwa obiektywy – długi z zoomem RF 100 mm i krótki szerokokątny RF 16 mm. Rozpiął suwak, bardziej go rozchylił i sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu. Trochę dużo tego było. W torbie od EOS-a miał jeszcze powerbank, baterie, mikrofon i lampę błyskową. Plecak ważył ładnych parę kilogramów.

Przydałby się ktoś do pomocy. Bagaż go ograniczał, spowalniał, a tu liczyła się każda minuta. Kiedy jeszcze w redakcji pracował z Michałem, zabierał go na akcje. Nawet go polubił, ale chłopak zwolnił się przed wybuchem pandemii.

Dam radę, starał się przekonać samego siebie. Założył torbę ze sprzętem na ramię i udał się w kierunku szkoły. Po drodze wyjął telefon z kieszeni i odszukał wiadomość od Horusa. Miał mu przysłać, jak nazywa się dyrektor szkoły. Jest. Michał Piłka – odnalazł esemesa.

Okrążył liceum, jakby doskonale znał plan budynku: główne wejście, korytarz do szatni, przejście prowadzące do sali gimnastycznej, schody na górę do pokoju nauczycielskiego i korytarze do sal lekcyjnych. Wystarczyło poznać plan jednego szkolnego budynku, żeby w każdym innym czuć się jak u siebie.

Zauważył policjantów przed głównym wejściem. Byli zajęci użeraniem się z ludźmi. Rozwijali niebiesko-białe taśmy z napisem POLICJA. Krzysztof niepostrzeżenie przeszedł koło nich, wyjął smycz z logo redakcji i od tyłu dostał się do szkoły. Na dole na korytarzu podszedł do ucznia, który najwyraźniej na kogoś czekał.

– Przepraszam, szukam dyrektora, gdzie mogę go znaleźć?

– Pewnie jest w swoim pokoju na pierwszym piętrze. Widziałem, jak tam wchodził. Znajdzie pan, na drzwiach jest tabliczka – odpowiedział chłopak bez namysłu.

– Jasne, dziękuję.

– A pan jest fotoreporterem? – Uczeń spojrzał na plecak Milczara z naszywką PRESS.

Krzysztof nie od razu mu odpowiedział. Był już na schodach, zaraz jednak zawołał:

– Tak, z prasy. – Odwrócił się i pobiegł na górę.

Z gabinetu dyrektora wyszedł właśnie wysoki szpakowaty mężczyzna. Miał marynarkę w kratkę, ciemny trzydniowy zarost, okulary w cienkiej oprawce, mógł być po czterdziestce.

– Przepraszam, czy pan Piłka? – spytał z respektem Milczar.

– Tak, ale teraz nie mam czasu dla nikogo. Nie słyszał pan, co się stało? A w ogóle to kto pana tu wpuścił? – Dyrektor się zdziwił. – Za chwilę będzie tu kupa policji, a pan mi zawraca głowę.

– Jestem od Horusa. – Zabrzmiało to jak hasło otwierające wszystkie drzwi. Mężczyzna omiótł go od góry do dołu wzrokiem.

– Okej. Czekałem na pana, proszę za mną.

Redaktor poprawił plecak, który mu się trochę zsunął, zakrył logo redakcji i wszedł do pokoju.

– Proszę, ale szybko. Co chciałby pan wiedzieć? Mam dosłownie trzy minuty.

– Zrobiłem w szkole kilka ujęć, wiem, że państwa uczeń nie żyje. Gdzie jest ciało? Co się właściwie wydarzyło? Mogę tam pójść i go zobaczyć?

– Absolutnie! A co pan myśli, że chłopak leży i czeka na foto­reporterów?! Jest martwy od kilku godzin, ciało jest przykryte i zabezpieczone. Mogę tylko z daleka pokazać to miejsce. – Dyrektor uchylił drzwi pokoju i wskazał ręką. – O tam! Widzi pan? Tam, gdzie stoi posterunkowy.

– Widzę. Pomieszczenie jest zamknięte, prawda?

– Otwarte, bo ktoś zepsuł zamek, dlatego policjant go pilnuje, chyba zresztą takie mają procedury. Ciało odkryła pani Stasia, znaczy się nasza sprzątaczka. Pierwsza przyszła po weekendzie do szkoły. Przykryła chłopaka czymś, co miała pod ręką, i zaraz mnie powiadomiła. Długo nie mogła dojść do siebie, siedziała w moim pokoju pewnie z kilkadziesiąt minut. Niedawno wyszła.

– Spróbuję z korytarza zrobić ujęcie pomieszczenia, jakoś to opiszę w artykule.

Dyrektor zamknął drzwi.

– Nikt nie wie, co się stało. To Adaś Krasiński z pierwszej B; lekarz już był i stwierdził zgon. Czy odebrał sobie życie, nałykał się amfy czy czegoś innego, nie wiem, ale wszystko na to wskazuje. – Dyrektor odstawił szklankę z herbatą na bok, ręka mu drżała. – Ciało wygląda całkiem normalnie, to znaczy nie ma żadnych śladów pobicia ani czegoś w tym rodzaju. Po prostu chłopak siedzi pod ścianą i się patrzy. – Piłka na chwilę zamilkł. – To, co się stało, to dla nas wszystkich szok. Od jutra będzie tu prawdziwy sajgon, już to czuję. Nawet nie chcę myśleć, co się będzie działo. – Otarł czoło chusteczką. – Tyle panu wystarczy?

– Musi wystarczyć. Dziękuję. Pokręcę się jeszcze po szkole. – Redaktor wskazał ręką na korytarz.

– Abso… – Piłka chciał mu tego zabronić, ale właśnie zadzwonił telefon. Milczar to wykorzystał i wymknął się z pokoju. Machnął ręką na pożegnanie.

– Tak, proszę… Kiedy będą technicy? Jadą? Szkoła jest już zamknięta. – Dyrektor słuchał przez chwilę głosu po drugiej stronie. – A co mam zrobić z ludźmi, którzy są w środku? Mogę ich wypuścić?… Rozumiem, dla dobra śledztwa nikt na razie nie może wychodzić… Jasne, sam pan zdecyduje.

Śledczy najwyraźniej wydawał mu dyspozycje.

Rozłączyli się po dwóch minutach, a kiedy dyrektor odwrócił się w stronę redaktora, jego już tam nie było. Sprawdził za drzwiami. Nic, jakby człowiek rozpłynął się w powietrzu. Miał nadzieję, że czekał na dole. Wzruszył ramionami i wrócił do gabinetu. Na jego smartfonie znowu pojawiło się połączenie z tego samego numeru.

*

Milczar właściwie miał już podstawowe informacje do artykułu i jego misja mogłaby się w tym momencie zakończyć. Kiedy jednak zobaczył niedomknięte drzwi do któregoś z pokojów, uznał, że spróbuje popytać, dowiedzieć się czegoś więcej.

Zapukał i uchylił je szerzej.

– Dzień dobry, jest tu ktoś? – rzucił dość głośno. Stał i czekał na odpowiedź. Trochę nieśmiało rozglądał się na boki, spodziewając się, że zaraz ktoś do niego wyjdzie. Na krześle przed sobą zobaczył luźno zwisający fartuch. Od razu wpadł na szelmowski pomysł, który bez namysłu zaczął realizować. Zsunął z ramienia plecak, podszedł bliżej, wziął fartuch i go włożył. Nawet jakoś się w niego wbił – mógł podnieść rękę. Zapiął się i powoli ruszył do przodu. Podszedł do lustra, w którym zobaczył swoje odbicie. Uśmiechnął się, bo wyglądał całkiem jak woźny. Wyszedł na korytarz. Trzymał w ręku plecak, który trochę mu ciążył i szorował po podłodze. Koniecznie musi gdzieś go ukryć, inaczej będzie mało wiarygodny. Rozejrzał się na wszystkie strony. Na szczęście było pusto. Tylko posterunkowy samotnie stał kilkanaście metrów dalej, przy pomieszczeniu, do którego Krzysztof musiał się teraz dostać.

To gdzieś za tymi drzwiami leżało ciało chłopca. Milczar przez moment się wahał.

Po jasną cholerę tak się naraża, żeby zrobić fotki samobójcy? Nawet przy założeniu, że uda mu się do niego dostać, to co? Horus i tak nigdy się nie zgodzi na ich publikację. Gdy tylko się dowie, co zrobił, wywali go na zbity pysk z redakcji. Czy tego chciał?

– Kurwa, idę – przeklął pod nosem i ruszył, odsuwając od siebie wątpliwości. Musiał wykonać plan, inaczej nie byłby sobą.

Spojrzał kilka metrów dalej i znalazł rozwiązanie. Przy oknie zobaczył nieduży stół przykryty ceratą. Tam ukryję plecak, pomyślał. Szybko tam podszedł i jednym ruchem rzucił na podłogę wszystko, co trzymał w ręku. Zerwał ceratę ze stołu i ukrył pod nią sprzęt.

Teraz był spokojniejszy o to, że nikt go nie zdemaskuje, ale co dalej? Wykonał dwa głębokie wdechy, opanował nerwy i pewnym krokiem ruszył w kierunku posterunkowego. Gdy tylko wystarczająco się zbliżył, zeskanował wzrokiem plakietkę na policyjnym mundurze i bez wahania rzucił pytanie w stronę mężczyzny:

– Szukam pana Mariusza Siary, to pan?

– Tak, a o co chodzi?

Po głosie policjanta można było wnioskować, że nie był specjalnie zainteresowany rozmową z kimś, kto przerywał mu pisanie ważnego esemesa. Mimo to podniósł wzrok i spojrzał na niego.

– Przepraszam, na dole chyba kolega pana szuka. Nie może się z panem skontaktować. Proszę sprawdzić swoją krótkofalówkę albo telefon – dodał pewnie redaktor.

– Kurwa, a co on chce? Przecież wie, że denata muszę pilnować. Nikt nie może tu wchodzić, dopóki technicy nie przyjadą. A pan to kto?

– Jestem pracownikiem szkoły, Marian Bystry. – Milczar podał mu rękę, a potem dodał: – Widziałem sporo ludzi przed wejściem do budynku. Jeśli pan chce, postoję tu przez chwilę. Pan skoczy do kolegi, zajmie to panu trzy minuty. Przez ten czas i tak nikt tu nie przyjdzie.

Posterunkowy raz jeszcze zmierzył go wzrokiem. Próbował zadzwonić z prywatnego smartfona, ale najwyraźniej mu się to nie udało. Milczar na moment wstrzymał oddech.

– Ma wyłączony telefon. – Funkcjonariusz wzruszył ramionami i obmacał się w poszukiwaniu krótkofalówki. – Może pan chwilę popilnować?

– Żaden problem – odpowiedział redaktor.

– Za dwie minuty będę z powrotem. – Policjant uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.

Kiedy był już dziesięć metrów dalej, jeszcze raz się odwrócił i krzyknął:

– Tylko proszę nikogo nie wpuszczać do kanciapy!

– Jasne! Spokojna głowa!

Kiedy na dobre zniknął na schodach, Milczar miał kilka minut na zrobienie zdjęć. Doskoczył do stołu, schylił się i wyciągnął plecak spod ceraty. Wyjął aparat i jeszcze w biegu go włączył. Spojrzał na wyświetlacz. Lampka zasilania zamrugała pulsacyjnie.

– Kurwa, tylko nie to!

Włożył rękę do bocznej kieszeni w torbie i wymacał zapasową baterię. Starą wyjął, a nową jednym kliknięciem wprowadził do gniazda aparatu. Zadziałało. Wyciągnął czarne nitrylowe rękawiczki i dobiegł do drzwi. Wyhamował, ślizgając się po podłodze. Kiedy je otworzył, cofnął się o pół kroku i włożył rękawiczki. W nozdrza uderzył go nieznośny odór.

W pomieszczeniu było dość ciemno, nic nie widział. Odruchowo zakrył nos ręką, ale i tak treść żołądka podeszła mu do gardła – w ogóle nie był na to przygotowany. Wymacał na ścianie przycisk i zapalił światło. Może niepotrzebnie? – ta myśl przeleciała mu przez głowę, ale było już za późno, by się wycofać.

Pod kocem w niebieską kratę zobaczył zarys głowy i tułowia. Zrzucił okrycie. Nie zastanawiał się, bo pewnie wtedy by tego nie zrobił. Przyłożył aparat do oczu i wycelował obiektyw. Nawet specjalnie się nie wpatrywał, tylko robił zdjęcia jedno po drugim. Trzymał spust migawki, dociskając palec do korpusu canona, i cykał seryjne zdjęcia w tempie dwunastu klatek na sekundę. Zapisywały się jedno po drugim, z charakterystycznym odgłosem zwalnianej przysłony. Potem przestawił tryb na portretowy, wyostrzył obraz – i zamarł. Poczuł, jak każdy włos na jego głowie zaczyna się podnosić. Coraz wyraźniej w obiektywie widział twarz chłopca patrzącego prosto na niego – jego serce zaczęło kołatać, jakby gdzieś biegł, a przecież stał w miejscu. Wziął głęboki oddech i policzył do trzech.

Ciało ucznia było oparte o ścianę. Jednym bokiem bezwładnie osunęło się po niej, ale zatrzymało się na wystającej cegle. Oczy całkowicie bez wyrazu były szare i zmętniałe. Rogówka wyschnięta, matowa, biel gałek ocznych siwa, prawie wpadająca w odcień niebieskości. Na szyi widać było brunatne zabarwienia, tak samo jak na końcach uszu. Skóra na rękach wydawała się sztucznie naciągnięta, blada i żółta jak pergamin. Usta otwarte i opuchnięte, żuchwa odsłaniała siny język. Denat był ubrany w niebieski sweter z naszywką Aeronautica Militare. Miał długie włosy, jasne i żółte, bez połysku. Opadały mu na ramiona.

Redaktor patrzył na twarz nastolatka może trzy sekundy. Nie trwało to dłużej. Nagle zdał sobie sprawę, że źle zrobił, przychodząc tu wiedziony ciekawością. Spuścił głowę i zrobiło mu się cholernie głupio, że zakłócił spokój nieboszczyka.

Zebrał się w sobie i schował aparat do torby. Spojrzał na zegarek. Minęły dwie minuty, a wydawało się, że stał tam całą wieczność. Wyjrzał za drzwi, bo usłyszał czyjeś kroki. Przykrył ciało chłopca dokładnie tak, jak je zastał, i zamknął pomieszczenie. Powoli ruszył do schodów po drugiej stronie korytarza, a potem w dół, do szatni i tylnego wyjścia.

Jeszcze tylko przejście do sali gimnastycznej i będzie na zewnątrz, pomyślał.

Z daleka widział drzwi, którymi wszedł do budynku. Starał się iść spokojnie, dość zdecydowanie i szybko. Nie odwracał się. Nagle usłyszał głos:

– Halo, halo, proszę się zatrzymać – zawołał ktoś z tyłu.

Zesztywniał na moment, lecz nie zareagował. Policjant inaczej by krzyknął. Był o tym przekonany. Otworzył śmiało drzwi i wyszedł na boisko.

Kątem oka widział, jak z dwóch wozów policyjnych wysiedli technicy i rozkładali sprzęt przed wejściem do liceum. Obok podjechał passat z włączonym kogutem. Ktoś z niego wysiadł. Pewnie prokurator dotarł na miejsce albo któryś z oficerów prowadzących śledztwo, pomyślał.

Na szczęście nikt za nim nie szedł, nie wołał.

– Jestem bezpieczny – powiedział do siebie, gdy zobaczył swojego forda. Doszedł do auta i wyjął ręce z kieszeni. Spojrzał na dłonie, na palce, które drżały, nie mógł nad nimi zapanować. Obszukał kieszenie i znowu skoczyła mu adrenalina.

– Gdzie te kluczyki? – Zdenerwował się i jeszcze raz zaczął macać tylne kieszenie. W końcu je znalazł. Nacisnął pilota, a kiedy wreszcie otworzył drzwi, usiadł za kierownicą. Czuł, jak krople potu spływają mu po czole. Uruchomił w stacyjce zapłon i pomału ruszył. Podniósł do góry aparat z siedzenia obok i na sam koniec cyknął jeszcze dwa ujęcia, jak paparazzo.

Ekipa policyjna była już na miejscu pod szkołą. Kolejny raz mu się upiekło. Odetchnął z ulgą i dodał gazu. Doskonale wiedział, że nikt go nie będzie szukał. Kiedy łamane są policyjne procedury, zamiata się to pod dywan – skądś to znał, na to liczył, był spokojny. Zagrał va banque. Czasami działał na granicy prawa, ale jeśli to jedyny sposób… to może było warto?

Po powrocie do domu wybrał zdjęcia, które najlepiej nadawały się do jutrzejszego wydania. Usiadł przed monitorem, upił łyk kawy i przypomniał sobie, co zobaczył w szkole. Kiedy zamykał oczy, cały czas widział twarz patrzącego na niego chłopca, jakby wołał o pomoc… A on nic nie mógł zrobić… A może mógł?

Miał już materiał na artykuł. Teraz tylko ubierze emocje w słowa, najlepiej w takie, które poruszą serca ludzi. Zakończy mocnym podsumowaniem, aby czytelnicy się przebudzili. Przejrzał statystyki podobnych wypadków, okazały się zatrważające. Liczba samobójstw wśród dzieci w wieku szkolonym w stosunku do tej sprzed wybuchu pandemii poszybowała w górę. Zwiększyła się dwukrotnie. Redaktor był zszokowany tymi danymi. Nie rozumiał, dlaczego tak się działo. Pomyślał zaraz o Pawle, swoim synu, który miał dokładnie tyle samo lat co Adam. Nie wyobrażał sobie, co sam by zrobił, gdyby to jego spotkało. Po śmierci żony Paweł był dla niego całym światem.

Dołączył tekst artykułu do maila i najechał myszką na ikonkę WYŚLIJ. Czekał na impuls, by kliknąć. Myślał…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

PROLOG

CZĘŚĆ PIERWSZA. PRZEPROWADZKA

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

Punkty orientacyjne

Okładka