Grzechòt - Maciej Lewandowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Grzechòt ebook i audiobook

Maciej Lewandowski

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Dziecięca ciekawość potrafi zwieść na manowce

W ciepłe wakacje młody Jakub przedziera się przez ogrodzenie na działkę zwariowanego sąsiada, o którym krążą legendy. W jego starym sadzie znajduje szopę, a w niej pozbawione kół czarne auto. Utracona kropla krwi to według Kuby niewielka cena za błyskotkę ukradzioną z pakamery. Do czasu… Metaliczny smak juchy obudzi bestię w czarnym pojeździe.

Grzechòt” to trzymająca w napięciu opowieść zabierająca czytelnika do dawnych, dziecięcych wspomnień. Co by było, gdybyśmy kiedyś nie posłuchali rodziców i zbliżyli się do czarnej wołgi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Marcel Sabat

Oceny
3,4 (11 ocen)
3
1
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Niczym powieści z lat 80. Grupka dzieciaków tropiąca zło w czasie wakacji. Nie zainteresowało mnie,niestety.
00

Popularność




Od autora

Muszę się wytłumaczyć. W pierwotnym zamyśle ta powieść, choć również opowiadająca o trojgu bohaterach, miała być inna. Znacznie radośniejsza i obfitująca w przygody w duchu poszukiwaczy tajemnic. Niespodziewanie niewinna letnia przygoda zamieniła się w walkę o życie z grupką dzieciaków w samym środku koszmaru. Nie tak miało być.

Choć historia ta szybko przestała być niby-baśnią, zachowała wiele elementów wyjściowej koncepcji, w tym dwa bodaj najważniejsze przesłania: po pierwsze, tak, stwory fantastyczne istnieją, po drugie, nawet najgorszą poczwarę można pokonać.

Czarna wołga rozpalała moją wyobraźnię, gdy byłem dzieckiem i akurat nie fantazjowałem o lotach w kosmos, gonitwach z Indianami, odkrywaniu zapomnianych skarbów i byciu piratem lub Indianą Jonesem. Oczywiście o czarnej wołdze dowiedziałem się tak samo jak wszyscy inni: broiłem w najlepsze. Zdaje się, że kredkami świecowymi naniosłem niezbędne korekty na świeżo położonej tapecie. A może to były farby plakatowe na dywanie? Na pewno nie chodziło o podpalenie firanek (ani kosza na śmieci, jeśli już o piromańskich ciągotach mowa), bo to było później. Może o spektakularną ucieczkę, której dokonałem w wieku bodaj pięciu lat? Z przedszkola też prysnąłem, raz albo dwa razy. Mam także pewną praktykę we wszczynaniu burd na zjeżdżalniach. Innymi słowy: podsunąłem moim opiekunom dostateczną ilość powodów, aby ktoś napomknął o potencjalnych rozwiązaniach kłopotów z rozrabiakami.

Tak też się dowiedziałem, że typki mojego pokroju kończą w czarnej wołdze. Czarne auto wyglądające jak bardziej siermiężny fiat, pojawiające się znikąd i łapami upiorów w czerni (oczywiście) porywające niesubordynowane berbecie działało na wyobraźnię. Ku zgryzocie dorosłych zamiast zblednąć z przerażenia, zaczesać włosy w przedziałek oraz poćwiczyć kaligrafię, zacząłem drążyć temat. Co to wołga? Jak wygląda wołga? Czemu nie polonez? Ale czarna czy bardziej granatowa? Upiór, jaki upiór? Duch, wampir, demon, strzyga? Halo, konkrety proszę, bądźmy poważni. W ten sposób ustaliłem, że wołga to stara radziecka limuzyna, że jeździli nią politycy, tajniacy i wampiry (towarzystwo zdecydowanie dobrane). W innym wariancie księża i zakonnice, choć ten pomysł nigdy do mnie szczególnie nie przemawiał. Co innego wampiry. Zresztą chyba sami rozumiecie.

Gdy pewnego dnia zadzwonił telefon, a głos w słuchawce zaproponował mi napisanie horroru dla naj­młodszych, czyli w gruncie rzeczy baśni, nawet nie musiałem się szczególnie zastanawiać, co by miało zastąpić smoka. Czy Babę Jagę, jeśli wolicie. Szkic powstał w tydzień, pierwsze dwa rozdziały w ciągu następnych dwóch lub trzech. Czarna wołga kierowana przez upiory ruszyła w drogę, by polować na grzecznych oraz niegrzecznych.

Tymczasem głos w telefonie się zmienił, zmienił się odbiorca historii, zmieniła się jej koncepcja, a nawet wizja świata przedstawionego, łączącego kilka innych historii. I myślę, że tak jest zdecydowanie lepiej. Bez ram, bez ograniczeń, za to zgodnie z biciem serducha opowieści.

Skoro już o serduchu mowa. Hasło „dzieciaki na rowerach” wywołuje pewne bardzo konkretne skojarzenia. Przypomina filmy o nieśmiertelnych tytułach pokroju: Bandyci kontra BMX, Goonies, Łowcy potworów, E.T., To, a z nowszych Super 8, Stranger Things czy Upiorne opowieści po zmroku. Jeśli chodzi o książki, myśli od razu biegną ku Kingowi i Simmonsowi. Wydaje mi się, że mamy zatem jasność co do rodzaju książki, jaką napisałem, i tego, jakie historie mnie zainspirowały.

W tym miejscu chciałbym podziękować kilku osobom. W trakcie pracy garstka przyjaciół mi kibicowała, zagajała, jak idzie pisanie, oraz zagrzewała do zamk­nięcia historii. Jestem Wam niezmiernie wdzięczny, zwłaszcza pierwszym czytaczom, którzy opiniowali tekst na różnych etapach jego powstawania. Dziękuję!

Winny jestem także specjalne podziękowania trzem osobom, bo również ich wkład w powstanie tej książki był znamienny. Pierwszy ukłon kieruję do Łukasza Radeckiego. Znamy się od lat, a nasze ścieżki literackie raz po raz się krzyżują, w sposób nieco komiczny. Gdyby tamtego dnia Łukasz nie wystukał na ekranie swojego telefonu wiadomości do mnie, ta powieść pewnie by nie powstała. Dzięki, Stary! Nadal liczę, że któregoś dnia spotkamy się w tym samym wydawnictwie.

Akcja powieści dzieje się w fikcyjnych mieście i okolicy, w fikcyjnym czasie, ale w jak najbardziej realnej krainie. Wypadało więc tchnąć ducha tego miejsca w karty opowieści. Tak się zaś złożyło, że przez znaczną część studiów mieszkałem pod jednym dachem z pewnym Kaszubą. Takim prawdziwym, z umlautami i całą resztą. Marek służył mi wiedzą o regionie, języku oraz mitach. Maras, jestem zobowiązany, następne ja stawiam! Jeśli coś gdzieś przekręciłem, winę biorę na siebie, bo najpewniej uznałem, że wiem lepiej.

Czartyże i przyległości są wymyślone, ale Kaszuby istnieją i zaprawdę są warte odwiedzenia. Zwłaszcza że nie udało mi się pomieścić w tej książce ogromu kolorytu tego zakątka świata (za co przepraszam).

Na koniec najważniejsza osoba na mojej liście. Asia zaganiała mnie do pracy. Joanna tolerowała. Moja żona dopytywała, ile jeszcze i kiedy kolacja. Gdyby nie te trzy inkarnacje mojego ulubionego człowieka, niewątpliwie nie zdołałbym dokończyć pisania. Nie miałbym jak, umierając najpewniej z głodu. Nie miałbym też po co kończyć, bo nie widziałbym tego cudownie ciepłego uśmiechu oraz nie dostałbym buziaka z okazji postawienia ostatniej kropki. To Joasia stoi za wszystkimi moimi historiami. Za to i kilka innych rzeczy jestem jej dozgonnie wdzięczny. Finalnie opowieść o trojgu przyjaciół, upiornym gruchocie i Czartyżach wyglądałaby inaczej bez Asi. Książka ta powstała w bardzo trudnym dla nas czasie, a koszmary, z jakimi mierzą się bohaterowie, są odbiciem koszmarów, które nawiedziły nasze życie. Siła i wiara mojej żony nie tylko pozwoliły nam przetrwać, ale także były źródłem niezłomnej woli bohaterów, by rozprawić się z upiorami wołgi.

To tyle zwyczajowych uścisków dłoni, uśmiechów oraz klepania po plecach. Od tego momentu, drogi Czytelniku, zostajemy sami. Tylko Ty i ja. No i upiory czarnej wołgi. Uważaj na nie, są wygłodniałe.

Rozdział pierwszy

Piłka poszybowała ku niebu, na moment przesłaniając sierpniowe słońce. Czarne i białe łaty zawirowały, gdy futbolówka łukiem pofrunęła na pole za płotem. Z łoskotem przebiła się przez gałęzie i wpadła w wysokie trawy.

– No to żeś spartolił. Szacunek.

– Przymknij się.

Chłopcy wymienili spojrzenia. Rozgrywka w samo południe dała się obu wyraźnie we znaki. A wynik nadal nie był ustalony. Tak samo jak i decyzja, kto zabiera na weekend kupioną na spółkę grę.

– Ja tam nie idę. Byłem ostatnio.

– Ty wykopałeś – odparł nieco przysadzisty rudzielec. – Plus bliżej jesteś, więc podwójnie musisz iść.

Jakub popatrzył na przyjaciela, mrużąc oczy. Koniec końców wyprawa przez płot na nieużytki, które w rzeczywistości były zapuszczonym starym sadem, nie wydawała się taka zła. Po pierwsze, był tam cień. Po drugie zaś, rosła tam cała masa jabłoni. Na dokładkę panowała atmosfera niezwykłości, którą najzwyczajniej uwielbiał. Alternatywą było czekanie na Sławka samotnie na prowizorycznym boisku. Samemu. A to mogło dać komuś z dorosłych pretekst, by zaangażować go do jakiejś roboty, bo przecież kto to widział, tak stać jak kołek. Przerabiał to już kilkukrotnie. Mimo że były wakacje, w agroturystyce zawsze znalazło się coś do zrobienia. Chwila nieuwagi i niewinne przytrzymanie wiaderka mogło się zamienić w… dowolne coś wymagające sporo czasu. Ryzyko zbyt duże, nagroda żadna.

– Niech będzie. – Przewrócił oczami, pozorując niezadowolenie.

Przeprawienie się na ziemię Winnickiego nie było żadnym wyczynem. Parkan oddzielający parcele postawiono głównie po to, aby powstrzymać wszędobylskie dzieci turystów. Wytyczono go wzdłuż linii dziurawego płotu, który z kolei postawiono w miejscu jeszcze starszego kamiennego murka, który niegdyś oddzielał ogrody od części folwarcznej.

Winnickiemu przypadł w udziale zarośnięty nawłocią sad, a raczej jego resztki, które uchowały się przed karczunkiem i przemianą w pole. Teraz zresztą leżące odłogiem. To właśnie te nieużytki oraz zaniedbany parterowy dworek sprawiły, że Winnickiemu przyczepiono łatkę szurniętego mieszczucha. Jak się dorobił znacznie dosadniejszego określenia „kopnięty jak szczur w wychodku”, Jakub nie wiedział. I nie chciał wiedzieć. Wedle słów ojca sąsiad cierpiał na tę przygnębiającą odmianę szaleństwa, o której czasem piszą w gazetach: „Zmarła bezdomna okazała się miliarderką” lub „Znana śpiewaczka umiera w biedzie”, „Znany przedsiębiorca odnaleziony w przytułku”. Ponoć Winnicki w innym życiu był szychą w policji. A później kupił ziemię na wsi, odnowił szopę i zwariował.

Kopnięty jak szczur w wychodku.

Piłka leżała niedaleko. Praktycznie zawsze lądowała w tym samym miejscu, przez co trawa i wszelkiej maści zielsko były w promieniu kilku metrów wydeptane i nie tak bujne jak w głębi sadu. Zapach jabłoni mieszał się z woniami dziko rosnących mięty oraz czosnku. I pokrzyw. Tych było zdecydowanie najwięcej. Wystarczyła chwila nieuwagi, by…

– Au!

By wpaść na młodą łodygę ukrytą pomiędzy niskimi partiami chwastów. Cóż, taką się płaciło cenę za wyprawy na cudze terytoria, nawet jeśli była to tylko wycieczka po piłkę na ziemię sąsiada zza płotu. Jakub zmarszczył czoło. W chaszczach nawet trampki za kostkę nie stanowiły ochrony. Nie musiał nawet oglądać śladu na łydce, by wiedzieć, że najdalej za kilkanaście minut zacznie się swędzenie. Kompres z wody z cytryną – nie było innego rozwiązania.

Poirytowany własnym gapiostwem sięgnął po futbolówkę. I zamarł. Wpatrywał się w przerośniętą budę wyrastającą z samego środka chaszczy otaczających dom sąsiada. Dogodnie skrytą za drzewami. Podupadły budynek stodoły pamiętający czasy niemieckiego gos­podarza. Pokraczna konstrukcja o spiczastym dachu, która, jeśli wierzyć plotkom, sprowadziła szaleństwo na Winnickiego.

Jakub przygryzł wargę, wpatrując się w budynek stojący pośrodku niczego. Musiał go widzieć dziesiątki razy. Możliwe nawet, że go mijał, kiedy pierwszy raz wędrował przez sad. Nigdy jednak nie zwracał na budę uwagi. Ot, ruina gospodarcza, jakich w okolicy bez liku, gdzie kiedyś pewnie mieszkały krowy, świnie czy co tam Winnicki hodował. Jeśli hodował.

Dopiero teraz w pełnym słońcu, z nosem wypełnionym zapachami lata i dzikiej łąki dostrzegł budynek tak naprawdę. Z całą jego koślawą niesamowitością. Z sekretem i wakacyjną przygodą zaklętą pomiędzy dechami ścian. Zerknął ku ceglanemu budynkowi mieszkalnemu, ledwie widocznemu z miejsca, w którym stał. Winnickiego nigdzie nie było. Tak samo jak jego samochodu, zwykle stojącego pod wiatą. Nagle do chłopaka dotarło, że w całym swoim życiu widział sąsiada raptem kilka razy. Co innego plotki. Nie potrafił zliczyć, ile zasłyszał o tym człowieku najróżniejszych historii. Nawet jego dziadek przestrzegał, by uważać, co się mówi przy Winnickim.

Oblizał wargi, czując przyśpieszone bicie serca. W nosie zakręcił mu się nęcący, nierealny zapach słodyczy. Raptownie ogarnęło go wrażenie, że się unosi i dryfuje gdzieś ku słońcu. Na ziemię sprowadziło go zabarwione znudzeniem zawołanie:

– Masz?

– Szukam! – skłamał, prostując plecy. Nie spuszczał wzroku z budynku. – Tym razem musiała wpaść dalej! – odkrzyknął. – Daj mi chwilę. Coś sprawdzam.

– Co?!

Zignorował pytanie. Trzymając piłkę pod pachą, wpatrywał się w lekko uchylone frontowe wrota. Przysiągł­by, że gdy patrzył na nie przed chwilą, były zamknięte. Przejście nie było szerokie, ale nie wyglądało, jakby mogło sprawić jakiś problem szczupłemu chłopcu. Jedno kolucho, przez które przewleczono łańcuch, zdawało się obluzowane. Tuż obok zardzewiała tabliczka straszyła TERENEM PRYWATNYM. Pokręcił głową, parskając w głos.

– Nawet dziecko by się prześlizgnęło.

Uśmiechnął się do wizji niesamowitości, które mog­ły na niego czekać. Oczami wyobraźni układał kolejne elementy historyjki, którą sprzeda na orliku. Nagle coś sobie uświadomił. Pośród zapachów łąki, dzikiej roślinności było coś jeszcze. Coś nienaturalnie oszałamiającego.

W nozdrzach rozlewał się słodkawy zapach, którego nie potrafił zidentyfikować. Narkotyczny aromat, przesycony nutami przypominającymi wszystko, co najlepsze, nęcił i kusił. Umysł podsuwał kolejne abstrakcyjne skojarzenia. Jakub ruszył przed siebie wiedziony ciekawością.

Nim się spostrzegł, stał już przed drzwiami, wpatrując się w łańcuch i kłódkę. Wnosząc po pokrywających ją rdzawych liszajach, musiała tu wisieć od lat. Mimo to sprawiała wrażenie solidnej. Natomiast decha, w której tkwiły bolce podtrzymujące skobel, przypominała sito. Jakub zagwizdał, szarpnął raz, drugi, trzeci i poszło łatwiej niż z zębem mlecznym – zardzewiałe bolce ustąpiły prawie natychmiast.

Nie zastanawiając się, szarpnął uchylone drzwi. Łańcuch zachrzęścił i z łoskotem osunął się w piach. Wrota zakołysały się delikatnie. Jakub wiedział, że nie powinien tego robić. I to właśnie dreszczyk emocji nie pozwalał na odwrót. Tuż za drzwiami kryła się kusząca tajemnica. I kto wie, może zaczyn kolejnej historii, którą kiedyś opowie…

– Inspiracja – bąknął pod nosem z przekonaniem, wpatrując się w drzwi szopy. – Inspiracja. – Przyjrzał się wyblakłej tabliczce i pchnął drzwi. – Nie powinienem – upomniał sam siebie. I wślizgnął się do środka.

Pierwsze, co poczuł, to woń stodoły. Starej, zaniedbanej stodoły pełnej brudu oraz gnijących resztek słomy leżącej zbyt długo w wilgoci. Ten pierwszy był wszędzie, manifestując się we wszystkich swoich najbardziej klejących, cuchnących postaciach. W nikłym świetle Jakub widział wirujące w powietrzu drobiny kurzu.

Niespodziewanie wyczuł nuty prażonej kukurydzy, placków oraz czekolady. Zapachy, którym ciężko było się oprzeć. Których zdecydowanie nie powinno się czuć w takim miejscu. Nawet przyjmując, że Winnicki pędził alkohol. Bimbrownictwo nie było mu obce i wiedział doskonale, że zacier tak nie pachnie. Owszem, czasem miał woń tak kwaśną, że wręcz słodką, ale nie w ten sposób. Brzeczka piwna też inaczej woniała. Rozejrzał się krytycznie. Nigdzie nie widział aparatury: nie było kotła osadzonego na paleniskowym tronie ani skraplacza, ani kotła pośredniego. Nic. Nie było widać nawet przewodów. Zadarł głowę. Dach może nie wyglądał na solidną konstrukcję, ale nie miał ani jednego wywietrznika, choćby jednego wyciągu. Coś jednak pachniało intensywnie. Przygryzł wargę, zastanawiając się, co dalej. Jak zawsze wygrała ciekawość. Intruz. To słowo pojawiło się w głowie Jakuba, gdy ruszył w głąb, wiedząc, że pakuje się kłopoty.

Pomieszczenie, choć zaniedbane, było prawie całkowicie puste. Jedynie na samym środku stało coś olbrzy­miego, przykrytego spłowiałym brezentem. Przez szpary w ścianach prześwitywało słońce, ale nie docierały tu żadne dźwięki. Nie słyszał ptaków ani świerszczy. Wszystko pożerała duchota stojącego powietrza. To nie była destylarnia ani fabryka waty cukrowej. Słodycz zaczynała się lepić do jego ciała, osadzając się na języku i ustach. Miał wrażenie, że cały się klei. I nie było to przyjemne uczucie.

Możliwe, że sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie posłuchał głosu rozbrzmiewającego w jego głowie. Niestety. Siedzący bezpiecznie na tylnej kanapie podświadomości Ciekawski Jakub popychał Kubę coraz dalej. „No dawaj”, głos wręcz rozkazywał. „Zedrzyj to”.

Chłopak szarpnął za brezent, ale bez większego efektu. Opięty na czymś masywnym, haczył o jakieś żelastwo. Uniosła się jedynie chmura pyłu, mysich bobków i zasuszonych farfocli, o których pochodzeniu Kuba nie chciał nawet myśleć.

– Nie warto – mruknął sam do siebie, schylając się po futbolówkę.

Znów poczuł słodkawy zapach. Nie potrafił go ziden­tyfikować, ale przywodził mu na myśl najsłodsze, najwspanialsze ciasto czekoladowe, jakie mógł zjeść. Coś, co trafia się na talerzu tylko raz w życiu. Zawahał się. W takim miejscu nie powinno pachnieć łakociami. Poczuł ukłucie niepokoju. Wiedział, co powinien zrobić. Kłopot w tym, że wiedza, co zrobić, nie zawsze wystarcza. Westchnął, czując, że przegrywa z ciekawością.

Pociągnął materiał raz jeszcze.

Tym razem brezent ustąpił bez trudu. Spłoszone gołębie poderwały się z łopotem i usadowiły na belce stropowej, zawiązując prowizoryczny sejmik. Narzuta zsunęła się ciężko na ziemię.

Jakub wpatrywał się w lśniącą czernią karoserię. W okrągłe ślepia reflektorów i wyszczerzoną paszczę chłodnicy. Nawet rdza oraz szczerby przy krawędziach nadkoli nie były w stanie zatrzeć piorunującego efektu, jaki wywoływał samochód. Chromowane części nadal lśniły niczym kły bestii wyczekującej okazji, by pożreć ofiarę. Masywne cielsko nie było jednak w stanie się poruszyć. Chłopiec obszedł auto.

Bestia była kaleka. Wsparta na czterech poplamionych smarem pustakach, miała zdjęte koła. Brakowało zresztą nie tylko kół, lecz również części zwrotnic. Ze wszystkich stron sterczały jedynie urżnięte belki osi. Jeden bok pojazdu nosił wyraźne ślady wgniecenia. Rozbitą szybę częściowo przesłaniała uniesiona maska. Silnik bezceremonialnie wyrwano.

Mimo uszkodzeń samochód wyglądał niczym smok. Wielki gad z minionej epoki, wyrżnięty z kawałka metalu. Może i pozbawiony kół i opon, ale nadal z szerokim uśmiechem drapieżnika. Wrak porzucony w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi stodole. Ogromna kierownica. I uchylone drzwi, zapraszające na obitą skórą kanapę z tyłu.

– Nie jesteś porzucony – mruknął. – Ktoś cię tu ukrył.

Poczuł, jak zalewa go fala strachu, zimniejsza i ciemniejsza niż nocna nawałnica. Patrzył na samochód, który stawał się większy i większy, z groźnie wyszczerzoną kratą chłodnicy, czernią lakieru i mętną od brudu szybą. Niczym jaskra na cyklopim ślepiu.

Uniósł się na palcach i zajrzał do wnętrza. Słodkawy aromat naraz ustąpił drażniącej woni starego oleju, spękanej skóry, brudu, mysich resztek i… czegoś, czego chłopak nie potrafił zidentyfikować. Zmarszczył brwi, instynktownie odsuwając się od samochodu. Wtedy dostrzegł lśniący element. Nie był w stanie powiedzieć, czy to moneta, skrawek metalu, czy jakiś porcelanowy śmieć. Cokolwiek jednak to było, lśniło i intrygowało Jakuba na tyle, że opadł na kolana, chcąc sięgnąć po błyskotkę.

Zamarł i oblizał wargi. Klęczał tuż przed wrakiem pojazdu stojącym na czterech chybotliwych bloczkach betonu. Tona, może pół, niech będzie i sto kilogramów – jeśli osunie się z pustaków, sprawi, że jego głowa pęknie jak arbuz. Popatrzył na podpory pociemniałe od wycieków z pociętych przewodów. Grzęzły w piachu, wykoślawione i niepewne.

Ale to coś lśniło. I była to moneta. Bez dwóch zdań. A obok niej leżała stara świeca zapłonowa. Jakub cmoknął, uśmiechając się pod nosem.

– Jesteś moja.

Wyciągnął ramię i sięgnął najdalej, jak tylko mógł. Nim się zorientował, co robi, wpełzł pod podwozie samochodu i wyciągał stawy, by położyć rękę na lśniącym owalu. Moneta zdawała się jednak przed nim uciekać. Im bardziej usiłował ją chwycić, tym dalej od niego toczyła się w kurzu i brudzie, jak przynęta wabiąca rybę.

Coś cuchnącego skapnęło mu na policzek. Uświadomił sobie, że prawie cały wpełzł pod wrak. Betonowe bloczki nagle zdały się znacznie bardziej kruche i liche niż jeszcze przed chwilą. Porżnięte i pogięte ośki ledwie zahaczały o krawędzie pustaków. Wszystko to chwiało się i trzeszczało. Starczyło, aby ktoś tylko lekko pchnął…

Kopnięty jak szczur…

Spanikował. Młócąc ramionami, wstrzymując oddech i zagarniając przy tym całe góry piachu, wyczołgał się spod samochodu. Nagle zapachniało bagnem. I czymś martwym – na tyle długo, by wypaczyć świat wokół. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. W panicznym, irracjonalnym odruchu podciągnął kolana pod brodę, zwijając się w pozycję embrionalną.

Huknęło. Poczuł nieprzyjemny powiew zgniłego powietrza, jakby trup kłapnął zębami tuż za jego uchem. Odruchowo wcisnął głowę w ramiona, zaciskając powieki. Przez chwilę leżał skulony, na przemian ciężko dysząc i dławiąc się w bezdechu. Nozdrza, usta i oczy chłopca zalepiał brudny pył.

Poczuł na dłoni nieprzyjemną wilgoć, jakby rozgniatał balon z wodą. Znał to uczucie aż za dobrze. Wciąż skulony, uniósł nieznacznie rękę. Skrzywił się na widok swojej dłoni.

Skaleczył się.

To nie była pierwszyzna.

– Przemyj ziemią, przyłóż liść pokrzywy i będzie dob­rze – wyrecytował żarcik dziadka Bogdana. Dziadek Bogdan był wiarygodnym źródłem porad medycznych, mimo to nikt nie kwapił się do przeprowadzania takich eksperymentów. Nawet wujaszek Jacenty.

Spojrzał na kawałek metalu. Teraz, myśląc klarownie, nie potrafił powiedzieć, czego szukał pod samochodem. Metal jak metal. Patrząc na rupieć, nie widział w nim niczego niezwykłego, ot, zwykły kawałek żelastwa z porcelanową głownią.

Sapiąc, dźwignął się z kolan.

Samochód leżał, przechylony na bok. Jeden z bloczków nie wytrzymał ciężaru i runął, a wraz z nim cały wrak. Gdyby Jakub się zawahał albo wpełzł nieco głębiej… Przełknął ślinę, patrząc na ostrą krawędź nadwozia wbitą w ziemię, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się jego nogi.

– Cholera.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że w dłoni ściska sfatygowaną świecę zapłonową. Przez chwilę przyglądał się znalezisku, po czym jeszcze raz przeniósł wzrok na obalony wrak. Miał wrażenie, że samochód szczerzy się do niego w upiornym uśmiechu. I wtedy w migo­czącym pyle, w lepkim, dusznym powietrzu lśniąca karoseria drgnęła.

Kuba, czując rozlewający się po ciele lodowaty dreszcz, upuścił piłkę i wybiegł ze stodoły, nie oglądając się za siebie.

*

W cuchnącej benzyną jamie trup uniósł łeb. Żółte ślepia zalśniły żywo. Krew płynęła cienką strużką, przesiąkając przez pergaminowe resztki tkanek, mean­drując wydrenowanymi do cna żyłami.

– Smaczny – szepnął, wydychając kurz z zapadniętych płuc.

Sięgnął ku oblepionemu pajęczynami podwoziu. Oparł wychudzoną łapę o metal i wyczuwając przyjemne pulsowanie, coś, czego nie doświadczał od lat, westchnął niemal z ulgą. Z trudem wytknął zesztywniały język, dotykając zdrewniałych warg.

Z każdą chwilą, z każdą rubinową kroplą rozlewającą się po ciele pojmował coraz więcej. Zaschnięty mózg powoli zalewały kolejne fale płynu, na nowo pobudzając go do życia. Czuł przyjemne mrowienie w zesztywniałych palcach, a z dawna porzucone myśli na nowo zaczynały krążyć, łącząc się w wirujące konstelacje. Kłapnął zębami, pozwalając instynktowi robić swoje. Czuł głód. Czuł krew i ofiarę.

Spiął spróchniałe mięśnie, ale martwe ciało nawet nie drgnęło. Nie był w stanie się wydźwignąć z płytkiego grobu. Przesiąknięte smarem samochodowym truchło nie miało siły, nawet poganiane wygłodniałą wolą. Zerknął na pozostałych. Leżeli ściśnięci, zamarli w kłębowisku, w które się zbili, gdy pierzchli z auta. Wyglądali jak sparciałe lalki. „Bezużyteczne ścierwa”, pomyślał, zgrzytając zębami.

Przymknął oczy i ponownie zanurzył się w mroku. Wiedział, że znów wygrał ze śmiercią. Wystarczyło poczekać, jak zawsze. A w czekaniu nie miał sobie równych. Zawsze czyhał, dybał i obserwował. Rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. Jego wybawca zabrał coś, co nie należało do niego.

– Ukradł – wychrypiał zaschniętą na wiór krtanią.

Zgodnie z wszelkimi zasadami okradziony miał prawo odzyskać swoją własność. I ukarać winowajcę. Ukarać krnąbrnego, ciekawskiego dzieciaka.

W umyśle obudziły się wrzące gniewem wspomnienia. Przed zasnutymi bielmem ślepiami zamigotała twarz człowieka, który odpowiadał za jego obecny stan. Oblicze głupca, który sądził, że jest w stanie powstrzymać upiora. Nagle kalejdoskop myśli obrócił się, przywołując inny obraz. Zacisnął szczęki, wspominając moment upokorzenia. Przypomniał sobie palący ból i przerażenie, gdy rył ziemię, starając się skryć przed oprawcą patroszącym jego ciało.

Furia wypełniła zaschnięte żyły. Chciał rwać i rozgryzać. Z trudem zacisnął dłoń, wywołując kolejną falę bólu i wspomnień.

Był głodny. Był wściekły. Ponownie spróbował się podnieść, szarpnąć i wyrwać z więzienia. Zasuszone, od dawna martwe ciało nie nadawało się do prowadzenia pościgu. Musiał poczekać. I coś zjeść.

*

Czekał, aż wszyscy udadzą się do łóżek. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale miał potrzebę, żeby pobyć sam ze sobą, a jedyną szansę na to dawała ciemna noc, gdy pozostali domownicy w końcu pogrążyli się w głębokim śnie. Tym razem trwało to dłużej niż zwyk­le, jakby wszyscy wkoło byli zbyt podekscytowani, by zasnąć.

– Podenerwowani – mruknął do siebie, wpatrując się w kadr komiksu, którego nawet nie czytał. Zeszyt po prostu leżał otwarty przy lampce, na wypadek gdyby ktoś niespodziewanie wszedł do pokoju Jakuba.

Słuchał ściszonego gdakania telewizora, któremu co rusz wtórował śmiech matki. Zbyt piskliwy, zbyt donośny, jak ocenił Jakub. Pewnie znów postanowili z ojcem umilić sobie życie butelką wina.

Dziesiąta zamieniła się w jedenastą, by wreszcie przemienić się w północ. Kiedy księżyc stał dostatecznie wysoko, by mógł zajrzeć do sypialni, dom zaczął się uspokajać. Kolejne głosy i dźwięki milkły. Jeszcze tylko rodzice o czymś rozmawiali przyciszonymi głosami. Tata kręcił się po salonie, chłopak słyszał szmer…

…Ocknął się, gdy jedynym dźwiękiem w domu było tykanie zegara w holu. Ktoś zgasił lampkę nocną i odłożył komiks. Spojrzał na budzik: było po trzeciej, sam środek godziny wiedźm. Już miał się owinąć kołdrą, gdy usłyszał szuranie.

I drapanie.

I żucie.

Serce chłopaka zamarło. W ustach pojawiła się suchość, a ciało przeszył dreszcz podnoszący włosy na głowie. Cienie rzucane przez księżycową poświatę nawet nie drgnęły, mimo to miał wrażenie, że coś czai się na granicy mroku. Coś, co podchodziło coraz bliżej.

Trybiki w głowie miast się zazębiać, obracały się bezładnie, raz po raz wciągając w wir nieporadne myśli i zamieniając je w koszmarne wizje. Skaleczenie na ręce mrowiło. Nie widział, ale był pewny, że krew plami pościel.

Nagle poczuł ukłucie na pięcie. Szybkie, drapieżne uderzenia pazurów. Jakub mało nie krzyknął z przerażenia. Usłyszał jednak znajome mruknięcie.

– Czarna. Cholera – syknął.

Westchnął, wciągając stopę pod pierzynę. I się uśmiechnął. Nie widział kotki. Nie musiał. Słyszał, jak z zadowoleniem mruczy i przechadza się wokół łóżka, szukając najdogodniejszego miejsca do wskoczenia na kołdrę. Lubił towarzystwo tej złośnicy. Był jedyną osobą w rodzinie, którą tolerowała i której pozwalała się dotknąć.

– Coś tam żarła, mhm?

Pogłaskał zwierzaka i zapalił lampkę.

Potrzebował kilku chwil, by w pełni pojąć, na co patrzy. Przedramię, podobnie jak część pościeli, lepiło się od wilgotnej brei. Nie była to jednak krew. Czarna oleista maź miała nieprzyjemnie mechaniczny zapach. Cuchnęła starym garażem, zapuszczoną stacją benzynową i potem. Tłumiąc krzyk, przetarł dłonią ramię. Ani śladu smaru: ramię i dłoń były suche. Zapach jednak nie zniknął. Miał wrażenie, że w całym pokoju czuć warsztatem samochodowym.

Zsunął się z łóżka, jakby chciał się pomodlić przed snem. Zamiast tego zdecydowanym ruchem zadarł pościel. Pod łóżkiem leżały tylko skarpetki i jakieś za­pomniane przez Boga i jego matkę książki. I zmaltretowana szmaciana myszka zabawka Czarnej.

Tyle. Żadnego potwora rozlewającego przepracowany olej silnikowy.

I wtedy ją dostrzegł.

Świeca zapłonowa. Starego typu, na wpół skorodowana i całkowicie bezużyteczna. Na porcelanowym korpusie nadal widniały czerwone znaczki pisma, którego nie poznawał. Wyglądało znajomo. Wiedział, że widział je już dziesiątki razy, ale nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Na pewno nie był to napis po angielsku ani niemiecku.

Najbardziej niepokoił go fakt, że świeca zapłonowa leżała pod łóżkiem. Przysiągłby, że zostawił ją w kieszeni spodni, dokładnie tam, gdzie ją wepchnął, gdy wybiegł ze stodoły Winnickiego.

Dźwignął się z kolan i ruszył ku uchylonemu oknu. Zapatrzył się w noc. Był sam środek lata, powietrze przepełniał przyjemny chłód i zapach morza oraz wilgotnych łąk okalających las. W tej sielskiej woni były jednak fałszywe nuty. Coś, czego nie powinien był czuć.

– Błoto? – mruknął do siebie i mało nie wyzionął ducha z przerażenia. W szybę tuż obok niego uderzyła ogromna ćma. Nocny motyl, łopocząc skrzydłami, opadł na parapet i tam się miotał bezradnie. Nim Jakub zdołał pomyśleć, kolejna ćma huknęła w okno. I jeszcze jedna. Poczuwszy dreszcz przebiegający po grzbiecie, zamknął skrzydło okna. W samą porę. Chmara ciem zleciała się zewsząd i oblepiła okno. Niektóre owady tłukły w szybę, jakby chciały się dostać do środka, inne tylko łaziły po gładkiej tafli, szukając czegoś czułkami.

– Pewnie zwabiło je światło – usłyszał własny głos. – Ćmy lecą do światła. Jak gnojki komary.

Dopiero teraz uświadomił sobie dwie rzeczy.

Cały czas ściskał w dłoni brudną świecę zapłonową z jakiegoś starego silnika, którego nie widział na oczy. I to właśnie musiało być to coś, co tak zaciekle gryz­ła kotka.

Redakcja: Krystian Gaik

Korekta: Justyna Yiğitler, Justyna Żebrowska

 

Projekt okładki i stron tytułowych, grafika

wykorzystana w książce: Dawid Boldys

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-68005-07-3