Diabelstwò - Maciej Lewandowski - ebook + książka
NOWOŚĆ

Diabelstwò ebook

Maciej Lewandowski

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Lepiej nie rozkopywać płytkich grobów

Czartyże to miasteczko, gdzie przeszłość nie śpi, a zło tylko czeka na odpowiedni moment, by znów wypełznąć z cienia. Czarna wołga stoczyła się do piekła, wakacje się skończyły. To jednak nie koniec wspólnej drogi Mai, Kuby i Sławka.

Nad Bałtyk i do Czartyży dotarła jesień – pora, kiedy mgła spowija lasy, a noc zapada zbyt szybko. Przed trojgiem bohaterów nowy koszmar: nawiedzony dom i żądna zemsty wiedźma, która powróciła, by wyrównać stare rachunki. Ale to dopiero początek...

Czy Czartyże pochłonie ciemność i wiedźmie upiory wychodzące z mgły?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od autora

Czy obawiałem się tej książki? Jasna sprawa. Grzechòt ustrzelił czytelnicze serca w sposób dla mnie zupełnie nieoczekiwany. Choć Diabelstwò pochodzi z tego samego notatnika, a jego zarys powstał w tym samym momencie co część pierwsza, jest… No właśnie, jest kontynuacją. Wiele jednak zmieniło się od czasu pisania szkiców obu książek. Grzechòt jest inny niż w pierwszych notatkach. Człowiek, który spisał te notatki, też się zmienił. Postanowiłem więc iść za ciosem. Część druga przygód Sława, Majki i Kubsona także uległa modyfikacji. Fabularne koło fortuny na nowo zaterkotało.

W każdym mieście, w każdej wsi jest dom stojący na uboczu. Dziwny, opuszczony, o mętnej historii. Często naznaczony piętnem jakiejś tragedii. Nawiedzony dom, do którego trzeba wejść, by udowodnić odwagę lub wygrać zakład. W takich miejscach stropy bywają przegniłe. Czasem zaś wraz z podłogą spod nóg osuwa się też rzeczywistość, a sprawy się komplikują.

Chyba każdy domyśla się, do czego zmierzam.

Należę do pokolenia lat osiemdziesiątych. To znaczy, że zaliczam się do grona ludzi, których dzieciństwo kolorowały takie kinematograficzne cudeńka jak Dom, Wrota (w obu wypadkach część pierwsza i druga to czyste złoto), Duch, Critters, produkcje Johna Carpentera i Scooby Doo. Równolegle oglądałem w kółko Pogromców duchów, Goonies, Indianę Jonesa, Willowa, RoboCopa, Predatora i Terminatora.

Mając powyższe na uwadze, myślę, że wymienienie Kinga, Lovecrafta oraz Barkera nikogo nie zdziwi. Drugi skład: Tolkien, Sapkowski i Gaiman – wszedł do gry nieco później, co nie znaczy, że pozostaje bez znaczenia formacyjnego. Książka, którą, drogi Czytelniku, trzymasz w dłoniach, jest produktem wyobraźni zasiedlonej przez mackowate bóstwa, ludożercze budynie z kosmosu, smoki, upiory, wilkołaki, czarownice, diabły, nekromantów i całą resztę demonicznej rogacizny. Poczwary te uprzykrzają życie równie pulpowym protagonistom: począwszy od pijanych studenciaków, poprzez sympatycznych foliarzy pokroju Foxa Muldera, a na szlachetnych osiłkach skończywszy. I zawsze dostają – te potwory znaczy się – solidnego łupnia, zżymając się w ostatniej linii dialogowej, że wszystko by się udało, gdyby nie te przeklęte dzieciaki. I pies.

Wspominam o tym na początku, aby nie było niedomówień, o czym jest ta historia i z jakich puzzli została poskładana. Jej serducho bije retro rytmem lat dziewięćdziesiątych, moich lat, oraz absurdalnych horrorów, które kocham miłością ślepą.

Skoro to mamy za sobą, chciałbym wyklarować jeszcze jedną rzecz. Czartyże nie istnieją. Tak, umiejscowione są w realnym miejscu, acz szukanie rzeki Chochoły lub Gniewy (przynajmniej na północy Polski) skończy się fiaskiem. Tym samym, jeśli dostrzeżecie podobieństwo do jakiegoś zaułka Pucka, Kartuz lub innego miasta na Pomorzu, jest to przypadek. Co nie znaczy, że nie powinniście odwiedzić Kaszub, spróbować lokalnej kuchni i posłuchać miejscowych opowieści. Jądrem tej książki jest legenda o górze Rowokół, z której szczytu diabeł zsyła gęste mgły i szare opary na leżące u podnóża Smôłdzëno. Zresztą, na Pomorzu niemal każda wieś posiadała swój własny Blocksberg, czyli Łysą Górę. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam: mowa o miejscu, gdzie nocami spotykają się wiedźmy w gościnie u Czarnego Pana i wszyscy się świetnie bawią, tańcząc, swawoląc i zsyłając klątwy na kogo popadnie. W sytuacji gdy w okolicy brakowało bezdrzewnego wzniesienia, starczyła leśna gęstwina, trzęsawisko, skraj pola, a nawet zwykła chata. Byle tylko miejsce było ustronne, pozwalało rozstawić wiedźmi kocioł i urządzić diabelską schadzkę. Przykładowo szesnastowieczna mieszkanka Wielkopolski trafiła na stos za urządzenie Łysej Góry w chacie Bartkowej. Co ciekawe, na diabelskiej potupai nie trzeba było stawić się osobiście, by w razie obławy pożegnać się z życiem (w Rzeczypospolitej za taniec z diabłem do tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego roku płaciło się gardłem). Na stos szło się za uczestnictwo w sabacie w trakcie snu oraz w przypadku połączeń zamiastowych przy użyciu zwierciadeł i innych niematowych powierzchni.

Przy okazji warto przypomnieć pewien aspekt rodzimej demonologii. Otóż diabeł, wędrując pośród ludzi, nie mógł w pełni ukryć swej prawdziwej osoby: a to ogon, a to róg, a to siarczany fetor lub dziwne oczy. Mógł też być kulawy, bo but kopytko uciskał. Tym samym ten, kto z diabłem przestawał, nie mógł zasłaniać się niewiedzą i musiał ponieść pełnię kary. Bardzo mi się podoba ten brak taryfy ulgowej. Ludzka skłonność do intencjonalnego czynienia zła bez względu na konsekwencje stała się podwaliną tej opowieści.

Pisząc, posiłkowałem się wiedzą doktora Dawida Sycha, który podpowiadał mi pewne detale związane ze światem archeologii. Jeśli coś przekręciłem, wynika to tylko i wyłącznie z buty historyka, który zawsze wie lepiej od archeologa. Przy okazji uprzejmie donoszę, że opowieść straciła cały wątek kanibalistyczny właśnie za sprawą Dawida. Chłop w sposób całkowicie niekoleżeński wziął i mi go popsuł swoją rzeczową argumentacją podpartą literaturą przedmiotu. Za co, moim skromnym zdaniem, powinien smażyć się w piekle.

Wybrane rozdziały i partie tekstu opiniował mój dobry druh Tomasz Fenske, który miał niewdzięczne zadanie czytać surówkę książki i punktować wątpliwe elementy. Dzięki, stary!

Książka ta nie powstałaby, gdyby nie moja żona. Stała na straży wejścia do mojej kanciapy, szumnie zwanej gabinetem. Broniła przejścia zaś przed najbardziej bezlitosnym i zaciętym przeciwnikiem, jakiego można sobie wyobrazić: półtoraroczną dziewczynką.

Umówmy się: wymyślanie strasznych rzeczy, będąc zagadywanym przez małą dziewczynkę, która chce poczytać razem wierszyki, nie idzie za dobrze. Nie zliczę, ileż partii tekstu wymagało powtórnego przepisania, bo zamiast „trupi jad wypływał z oczodołu” wychodziło „czekoladowy jednorożec skakał przez obłoki”.

I to właśnie mojej żonie oraz córce zawdzięczam ukończenie tej książki. Gdyby nie one, ta opowieść nie miałaby racji bytu. To Asia zagrzewała mnie do pracy, kibicowała, jednocześnie tytanicznym wysiłkiem zapewniając mi warunki do pracy. Brakuje mi słów, by wyrazić podziw i wdzięczność. Nie mogę przemilczeć także tego, że chyba jedynie nieprzebranym pokładom cierpliwości mej żony zawdzięczam, że prac nad książką nie przerwała zbrodnia w afekcie. Szczerze mówiąc: należało mi się.

A Jutrzenka? Moja córka, wirujący po meblach i regałach huragan nieskrępowanej radości, stała się niezbędnym składnikiem opowieści. Wypełniła ją energią i śmiechem. Słyszę go nieprzerwanie. Nawet teraz, pisząc te słowa, nasłuchuję radosnego trelu, bo pewna mama z pewną córką wałkują ciasto na domową pizzę. Jest dobrze.

I to tyle słowem wstępu. Ruszajmy. Czarownica się przebudziła, pora stawić jej czoła.

Część pierwszaSprawy wstępne

Rozdział pierwszy

Czartyże utonęły. Przeciągająca się jesień czarowała urokliwością, pozwalając słońcu lśnić na błękicie nieba, nocami zaś łechcząc orzeźwiającymi mżawkami. Mało kto się dziwił pogodowej anomalii. Czar zieleni i pąków obsypujących drzewa urzekał, odsuwając widmo zimowych nocy. Klimatyczne niepokoje ucinane były przez wszechobecne ptasie trele i zapachy kwitnących krzewów. Wszystko jednak ma swoją cenę.

Meteorolodzy byli w kropce. Eksperci, nadaremno, postulowali gromadzenie worków z piaskiem. Milsze obywatelom były kpiny politycznych oportunistów i języki zwykłych głupców, wychwalających polską złotą jesień. Budowlańcy pod rękę z inwestorami pośpieszali, kogo się dało, byle ruszyć z kolejnym etapem przed śniegami. Pogodowe anomalie cieszyły niemal każdego. Jedynie co starsi wspominali fale Bałyku wdzierające się do domów.

Przeistoczenie się mżawek w deszcze, a tych w ulewy miotane wichurami przeszło niemal niezauważenie. Coraz głośniej porykujące morskie bałwany, trzymające w szachu statki w porcie, także nikogo nie niepokoiły. Aż pewnego dżdżystego dnia pod koniec października przyszła wielka woda. A wraz z nią wichury kładące drzewa niczym łodygi trzcin. Sztormowe fale, rozdzierające wały, biły o nabrzeże, pompując wodę rzekami w głąb lądu. Chochoła wystąpiła z koryta, topiąc okoliczne pola. Gniewa, zwykle leniwie meandrująca wokół miasteczka, wezbrała, odpowiadając na ryk Bałtyku. Torfowiska i jeziora dystroficzne okalające Czartyże najpierw napuchły niczym gąbka, by po niespełna dobie rozlać się jak atrament. Uwięzione w kleszczach wód miasto utonęło. A kipiel morza przy wtórze huku nieba zamknęła się nad nim.

Po czterech dniach i nocach nawałnic, burz i piorunów ołowiane sklepienie przeszyły promienie słońca. Ludzie wyszli oceniać straty i łamać ręce nad zniszczeniami. Ci, którzy nie mieli co robić, spierali się z wojskiem, policją oraz strażą pożarną. Nas jednak wrzawa żywych nie interesuje, mkniemy ku południowej kwarcie miasteczka. Unosimy się na wysokości lotu krogulca. Ulicę Gdańską pokrywają zamulone kałuże i brunatne smugi ściekowych osadów.

Kołujemy między domami jednorodzinnymi i przysiadamy na szczycie jednego z nich. Mamy stąd dogodny widok na grupę ludzi krzątających się na ściernisku. Pole oddziela osiedle domów jednorodzinnych od lasu porastającego pas techniczny. Dalej zaś zaczynają się plaże i rozlewa Bałtyk.

Mundurowi stojący przy samochodzie spoglądają na asesora Mariusza Maćkowskiego. Ten korpulentny dżentelmen zaś, nic sobie nie robiąc z błocka pochłaniającego jego buty, patrzy na ciało młodego mężczyzny. A przynajmniej to, co z niego zostało. Maćkowski raz po raz spogląda na telefon, oczekując wiadomości od przełożonej, prokurator Katarzyny Leśnej. Leśna jest po przeciwnej stronie miasta, w parku, gdzie znaleziono to, co zostało z kobiety w średnim wieku. Nie będziemy się jednak tam udawać. Zerknijmy za to przez krągłe ramię pana asesora. Zdaje się, że coś dostrzegł w brunatnym błocku oblepiającym ciało.

– Jezuuu… Czy to…

– Na to wygląda.

Asesor Maćkowski, wstrzymując powietrze, patrzy się na odsłoniętą ranę na karku denata. Jak na dłoni widać ślady ugryzienia, wyglądające jak ludzkie szczęki odciśnięte w masie alginatowej. Przyszły prokurator przytyka do ust chusteczkę, modląc się, by żółć nie podeszła mu do gardła.

– Muszę zadzwonić do Kaśki.

Ruszajmy dalej. Treść rozmowy prawników jest nieistotna i co do zasady nużąca. Zresztą, na tę chwilę nie ma pewności, że kiedykolwiek uda się im odnaleźć powiązanie między obiema ofiarami. Zobaczyliśmy dostatecznie dużo. Nie ma potrzeby zagłębiać się w okropieństwa szarpanych ran, śladów ugryzień oraz głębokich zadrapań pokrywających ciała. A przynajmniej tego, co z nich zostało. Mężczyźnie brakuje, nie licząc dziury w piersi, nogi, jednego ramienia oraz kawałka drugiego. Kobiecie w parku zaś ktoś ujął, nie licząc życia, przedramię oraz kawałek tułowia. I głowę. Aż dziw, że jeszcze nikt się nie zorientował, iż w obu wypadkach brakuje też serca.

Na nas już pora, musimy odwiedzić jeszcze kilka miejsc. Szczęśliwie nie są przesadnie daleko. W Czartyżach nic nie jest przesadnie daleko.

Zawirujemy pośród chmur, nad dachami i ulicami, wykorzystując słony wiatr idący od morza. Niesieni podmuchami docieramy do turystycznej igraszki, do wrót parku krajobrazowego. Nad tym miejscem góruje wzniesienie zwane przez miejscowych Grzëpa lub Łysa. Wedle legend harcują tu diabły oraz czarownice. Jeśli tak, to musiała przepędzić je aura. O tej porze roku mało kto zjawia się w tym miejscu. Trafiliśmy na umowne bezludzie. Czasem ktoś tylko przemknie pobliską drogą, często nawet nie zwalniając na łukowatym wirażu.

Szarówka zaczyna z wolna gęstnieć, niebawem zapadnie zmrok. Nieliczne ptaki dnia z wolna zasypiają, ustępując pohukującym nocnym myśliwym. W tym momencie przejścia między dniem a nocą musimy być czujni i wypatrywać znaków.

Zapuszczony parking u stóp wzgórza mającego lekko ponad sto metrów wysokości trudno uznać za atrakcję wartą fatygi. O tej porze roku zjawiają się tu jedynie miłośnicy późnojesiennych wędrówek lub nastolatki szukające ustronia.

Dlatego dwa samochody zaparkowane przy drewnianej barierce wzbudzają pewne zainteresowanie. UAZ z symbolem Polski Walczącej na tylnej szybie i czarny Mercedes stoją niemal drzwi w drzwi.

Spóźniliśmy się, aby poznać szczegóły, wypchana koperta przeszła z ręki do ręki. Człowiek w marynarce kiwa głową w zdawkowym pożegnaniu. Drzwi kierowcy samochodu terenowego trzaskają. Spotkanie dobiegło końca w raczej nieprzyjaznej atmosferze. Elegancik, patrząc za oddalającym się rzęchem, wbija ręce w kieszenie spodni. Bezwiednie zamyka dłoń na papierosach. Rzucił palenie lata temu, ale ostatnia nieotwarta paczka Marlboro służy za talizman. Drętwieje, z trudem cofając rękę. Czegokolwiek dotyczyła właśnie zawarta umowa, obudziła uśpiony głód nikotyny.

Jerzy Palczewski nie palił od kilku lat. Mimo to, sądząc po jego bladej twarzy, wygląda, jakby miał ochotę porządnie zakurzyć. Kolejny znak, na jaki musimy być wyczuleni. Palczewski to człowiek zjadający stres do porannej kawy. Potrafi znosić ciśnienie, które mniej wyrachowanych zgniotłoby niczym puszkę po coli. Hartował się w najtrudniejszych warunkach szarej strefy. Kasyno w starym dworcu kolejowym zamknęła prokuratura, luksusowy hotel nad Bałtykiem spłonął, a park rozrywki upadł przed otwarciem. Wszystko to i wiele innych: jak krew w piach. Mimo to, choć topił przy okazji innych, zawsze kończył z imponującym zyskiem.

Dlatego jego stres i nerwowe tiki są tak interesujące. Tak samo jak i to, że pozostał sam na parkingu, mimo że zlecenie – bo instynktownie wiemy, że to było zlecenie – zostało wydane oraz opłacone z góry. W takim miejscu, o takiej porze, pieniędzmi wepchniętymi do koperty nie płaci się za dostawę mleka. Nie. Komuś stanie się krzywda.

– Ufasz mu?

Niski mężczyzna wyłania się z cieni pośród drzewami. Musiał być tam od dawna, obserwując z ukrycia. Porusza się sprężyście niczym kot. Sterczące po bokach podgolonej wysoko głowy uszy drgają nieznacznie.

Kimkolwiek jest obcy, to zapewne na niego czekał Jerzy. I to zapewne przez niego jest tak podenerwowany. Palczewski wzdycha ciężko, ściągając łopatki.

– Na tyle, na ile muszę – odpowiada w końcu, nie oglądając się na niskiego mężczyznę opierającego się o drewnianą barierkę. – To prymityw, ale skuteczny. Już wcześniej dla mnie pracował.

– Nie o to pytałem.

W głosie niskiego mężczyzny chrzęści żwir i tłuczone szkło. Palczewski przymyka oczy, rozcierając skronie. Lewą rękę zwija w pięść, by ukryć jej drżenie.

– Dostarczy – chrząka, krzywiąc się przy tym, jakby jadł cytrynę – szczątki. Dostał też detaliczny opis manuskryptu…

– Jejku, jej, detaliczny opis… To bardzo dobrze, że detalicznie mu opisałeś. Jestem od razu spokojniejszy.

– Dostarczy. To on zdjął pieczęć, myśląc, że trafiła mu w łapska cenna błyskotka. To on mi o wszystkim powiedział… Możesz być spokojny.

– Ja jestem. A czy ty jesteś, Jerzyku? Powinieneś, skoro wszystko tak detalicznie opisałeś i jak mniemam, ten tego, zaplanowałeś, ja?Alles klar.

– To jedyny sposób? Nie można inaczej?

– Nie. Żertwa musi się dokonać. Tak jednak ocalisz siebie i tych, co weźmiesz pod swój dach. Mamy układ? – Wyciąga dłoń przyozdobioną pierścieniami. Brud pod paznokciami widać nawet stąd, gdzie my siedzimy.

– Jeśli obudzę trupa… I oddam manuskrypt…

– Cały. Każdą jedną stroniczkę. Każdusieńką.

– Cały manuskrypt. I obudzę trupa, który… który zamiast ciebie…

– Zajmie się problemem powetowania strat żywotnych, zostaniesz oszczędzony. Oraz nagrodzony. – W jego lewej dłoni nie wiedzieć skąd pojawia się wymięta książka o pożółkłych stronach i w rozpadającej się okładce. Niewiele większa od kieszonkowej Biblii. – To nagroda. Da ci to, czego tak bardzo pragniesz. I więcej. – Uśmiecha się szeroko. Złote oczy lśnią.

– Jak mam go ożywić?

Karzeł otwiera książeczkę i wydziera z niej kilka stronic. Układa je równo na drewnianej poręczy. Jerzy Palczewski, chcąc nie chcąc, podchodzi i schyla się po papierzydła.

– Tu masz instrukcję. Krok po kroku. Mamy umowę?

– Tak, do diabła.

Karzeł rechocze ubawiony, chwytając wyciągniętą dłoń. Gdy człowiek podaje rękę diabłu, trzeba się mieć na baczności. Ruszajmy, nim te złote oczy spostrzegą naszą obecność. Wracajmy do miasta. Jeszcze trafimy w te okolice, ale teraz pewien człowiek staje nad wykopem.

Gdy przyszła wielka woda, zmarli – zakopani w zapomnianych mogiłach – dokonali samowolki rezurekcyjnej, nie bacząc na eschatologiczny savoir-vivre. Pierwsi pojawili się ewangelicy ze starego cmentarza przy placu Wojska Polskiego. Blisko centrum. Tuż za nimi o swym nieistnieniu przypomnieli Żydzi, wynurzając się z kirkutu przerobionego na park miejski. Prawosławna mniejszość poszła w rozsypkę po posesjach okalających dawną cerkiew zdmuchniętą wojenną zawieruchą i przerobioną na altanę wieńczącą zielony skwer. Plemię innowierców, heretyków, złodziei i samobójców, zagrzebane w średniowiecznej nekropolii ulokowanej na bałtyckim klifie, zupełnie nie zainteresowało się poruszeniem umarłych. Podobnie katolicy, zakwaterowani na cmentarzu poza centrum miasteczka, w zdecydowanej większości trzymali się swoich nagrobków. Dlatego też pewnym echem odbiło się znalezienie nieoznakowanej mogiły na skrzyżowaniu ulic Klonowej i Ogrodowej. Spod powalonego nurtem starego drzewa, spośród jego wyciągniętych na powierzchnię korzeni, szczerzyły się ludzkie czaszki.

Tym samym dotarliśmy do przedostatniego punktu wędrówki. Trudno powiedzieć, czy tu wszystko się zaczęło, ale na pewno znacznie przyśpieszyło kurs kolizyjny ze światem. Dawno temu dopuszczono się brutalnej egzekucji na ludziach posądzonych o straszne czyny. W cieniu samotnego drzewa rosnącego na rozstajach dróg dokonano aktu zemsty. Podziurawione kulami, połamane kijami ciała przywalono kamieniem. Niestety. Umarli pogrzebani zbyt szybko i niezbyt głęboko mają tendencję do powrotów.

Jacek Sychta wpatruje się w mętną wodę zbierającą się na dnie wykopu. Zbiorowa mogiła była płytka. Zerka na głaz leżący nieopodal. Wyciągnęli go za pomocą niewielkiej koparki, oddelegowanej tutaj przez prokuraturę. W tamtym czasie jeszcze myślano, że to sprawa polityczna. Szybko okazało się, że mogiła nie ma nic wspólnego z PRL-em, a pani prokurator ma inne powody do zmartwień w zalanych wodą Czartyżach. Sychta zaś z konsultanta zamienił się w nadzorcę prac archeologicznych.

Odkryte z ciałami artefakty wskazywały na międzywojnie. Kłopot w tym, że nie mieli zbyt wiele. Materiały organiczne uległy niemal całkowitemu rozkładowi. Uchowały się jedynie fragmenty skórzanego wyposażenia i metale: kilka monet, nóż sprężynowy oraz pistolet.

Jacek Sychta kręci głową. Raz wygrzebywali radzieckich żołnierzy z jakiegoś na wpół osuszonego bagniska. Tam odkryli nawet zachowane papierowe nieśmiertelniki. W tym dole zdawało się, że i kamienie są trawione. Mimo to na najbardziej umartwionym szkielecie znaleźli pozostałość nieśmiertelnika. Prostokątna kapala miała wymiary trzy na pięć centymetrów. Widział wiele takich kawałków blachy cynkowej, bitej na potrzeby Wojska Polskiego. Ukryta pomiędzy dwoma blaszkami karta tożsamości przepadła, ale ostała się wyryta inskrypcja. Ocalał numer ewidencyjny, oddział macierzysty i trzy pierwsze litery nazwiska. Razem ze skorodowanym pistoletem Steyr wz. 1907 tworzyło to pewien obraz ofiary morderstwa.

Bo o morderstwo tu chodziło. Co do tego doktor Jacek Sychta nie miał najmniejszych wątpliwości. Kimkolwiek był mężczyzna z wykopu, przed śmiercią został postrzelony i pobity na tyle dotkliwie, że połamano mu kości. Najpewniej służącym do głuszenia ryb trampkiem kaszubskim, który również znaleźli w dziurze. A na koniec żywego lub martwego wepchnięto głową w dół do wykopu, wcześniej nabijając na twarz, niczym maskę, krzyż. I przyszpilono do gruntu ościeniem, którego resztki nadal sterczały z pleców nieboszczyka, gdy go znaleziono. Czterej pozostali mężczyźni, sądząc po otworach w czaszkach, mieli nieco więcej szczęścia: zginęli szybciej. Żołnierza, nim wrzucono do płytkiego grobu, najpierw zakatowano na śmierć. A następnie przywalono trupami kamratów i ciężkim głazem.

Sychta wzdryga się, stawiając kołnierz kurtki. W dole pracuje dwóch ludzi. Na pace wojskowego transportera, pod plandeką, dwie archeolożki biedzą się nad dokumentacją. Sychta, podobnie jak cała grupa, ma ochotę wrócić do biblioteki miejskiej. Tam, na miarę możliwości, stworzono bazę archeologiczną. Suchą, ciepłą, z jedzeniem i poupychanym w lodówce alkoholem. Co ważniejsze, tam też przechowywano niecodzienny artefakt. Pomiędzy ciałami, w plątaninie korzeni i kości znaleziono zalutowaną skrzynię. A w niej odręcznie zapisane strony wyrwane z jakiegoś dziennika.

Doktor Sychta stoi zapatrzony w szumiącą ścianę drzew rosnących na skraju pola. Lasy otaczające Czartyże są gęste i niezmiennie dzikie pomimo stuleci wycinki pod pola i przeprawy. Możliwe, że w nagrodę za tę wytrwałość nadano im status parku krajobrazowego, obejmując prawomocną ochroną. Widać liściaste korony dębów, przetykane pojedynczo rosnącymi sosnami i brzozami. Starczy spojrzeć na dębowe starodrzewie, by wiedzieć, że patrzymy na niedobitki puszczy, która onegdaj porastała te tereny.

Myśli archeologa idą jednak dalej. W głąb matecznika, tam, gdzie niegdyś paliły się ognie, gdzie w świetle księżyca odprawiano rytuały, których echa wciąż jednak słychać. Polowania na ludzi zakończyły się dawno temu, stosy ugaszono przed wiekami, a mimo to stał nad mogiłą czarownika. Nad grobem, w którym znaleźli zabezpieczoną skrzynkę, a w niej odręcznie spisany manuskrypt. Strony pełne zapisek dziwacznych praktyk, alchemicznych eksperymentów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Na myśl o zawartości stronic i tym, czym mogły być, Sychta mimowolnie drży.

Pora na nas, zobaczyliśmy i usłyszeliśmy wystarczająco. Zostawmy archeologa i jego ponure myśli. Jest miejsce, w które musimy się niezwłocznie udać. To pobliskie wzgórza morenowe, ledwie kilka minut rowerem od rozdroży i obalonego dębu. Po naszej lewej majaczy zalesiony szczyt Blocksbergu. My odbijamy w prawo, szybując ku bliźniaczemu wzniesieniu.

Można by odnieść wrażenie, że Czartyże i cała okolica wstrzymały oddech. Nie słychać syren, nie słychać głosów w megafonach nawołujących do ewakuacji. Nie słychać absolutnie nic ponad cichy szum morza. Suniemy ku południu, opłotkami wzdłuż wycinki, w dole której lśni torowisko należące do PKP SKM w Trójmieście. Mijamy złomowisko i odbijając od wezbranej Gniewy, kierujemy się na zachód. Suniemy nad zalanymi błotem drogami i lśniącymi deszczem dachami domów przy ulicy Jaśminowej. Za komórkami nieistniejącej kamienicy docieramy do skrzyżowania z Solidarności. Rozsiadły się tutaj małomiasteczkowe architektoniczne gargulce ze szkła i aluminium. Anonimowe biurowce oraz parkingi tylko dla klientów ciągną się jak okiem sięgnąć. Tu też usadzono hotel Orzeł, chełpiący się trzema gwiazdkami, salą konferencyjną oraz spa. Jest też minigolf, zamieniony w ministaw, do którego kiepują skoszarowani w hotelu żołnierze WOT.

W miejscu, w którym ulica Solidarności wznosi się ponad linię powodzi, stoi obelisk z szarego piaskowca. Kolumna sczerniała od ognia, a cokół został obłupany przez czas, wandali i pijanych kierowców. Mimo to na szczycie stoi wsparty na mieczu Swiãtopôłk II Bëlny, spoglądając na swe władztwo. Za niemal zatartą figurą Sobiesławica rysuje się stara, brukowana droga znana jako Kręta. Pnąca się po morenie, mimo dekad zaniedbań nadal oferuje wspaniały widok na Bałtyk. Niegdyś stały tu wille majętnych Gdańszczan szukających wytchnienia na prowincji. Dzisiaj straszą tu puste parcele. Jedynie na samym końcu ostał się jeden dom. Dom wiedźmy.

I tam właśnie zmierzamy. Musimy się pośpieszyć, wszyscy już są na miejscu, gotowi podjąć brzemienne w skutki decyzje.

*

– Nie wejdziesz.

– Wejdę.

– Nie wejdziesz, gruby. Jesteś baba.

– To gruby czy baba? – Sławek potarł policzek, rozciągając usta w złośliwym uśmiechu.

– A co za różnica?

Jakub poczuł zimny dreszcz. Otworzył usta, chcąc przebić sprzeczkę, ale nie zdążył zareagować. Jego przyjaciel prychnął wesoło. Sławek wyszczerzył zęby, wypychając podbródek, jakby był kolejnym wcieleniem Ben Hura. Maja wstrzymała powietrze, spodziewając się najgorszego.

– A to już dopytaj ojca.

Zapadła pełna napięcia cisza. Wszyscy patrzyli na olbrzyma w kangurce miejscowej drużyny siatkarskiej Jastrzębie Czartyże. Wypełniający bluzę Michał Marcelski, kapitan szkolnej drużyny Myszołowów, miał lada moment zostać powołany do Jastrzębi. A Jastrzębie, jak się mówiło, czekał w nadchodzącym sezonie awans do pierwszej ligi polskiej. A dalej już tylko Polska Liga Siatkówki i kolejny szklany sufit do rozbicia.

Chwilowo jednak zapowiadało się na to, że rozbije nos pyskatemu szczeniakowi. Chłopak zamiast tego zmarszczył brwi, nie kryjąc rozbawienia. Swobodnym, niewymuszonym ruchem pstryknął czubek nosa Sławka.

– Nie wiesz, kiedy się zamknąć, co? Nikt nie lubi cwaniaczków.

– Michu, daj spokój… – zaczęła Ewa.

– Spokojnie – odparł. – Tylko sobie gadamy. Podbijam stawkę, bo widzę, że grubas to twardziel. Kwadrans. I masz przynieść fant z domu. Z piwnicy, tam, gdzie się wszyscy powiesili.

– Nie taka była umowa. – Kuba w końcu przypomniał sobie, do czego służy język. – Zakład był, że jedno z nas wchodzi i na dowód odpala latarkę w oknie na piętrze. Taki był układ, bo ta buda grozi zawaleniem.

– Zawaleniem sreniem – warknął Chudy. Stanowił całkowite przeciwieństwo Michała Marcelskiego. Był niezbyt bystrym knypkiem, chowającym kompleksy za agresją. Miał też starszego brata, który z kolei miał kartotekę. Co sprawiało, że wszyscy woleli mieć sztamę z Chudym. – Trzeba było, okularniku, nie palić głupa w budzie. Peniacie?

Michał uciszył chłopaka spojrzeniem. Był królem boiska, a wywalczona pozycja kapitana drużyny przekładała się na pozycję w hierarchii.

– Zakład to zakład – powiedział spokojnie, jakby tłumaczył zasady odbicia piłki. – Gruby wchodzi, odwala tam kwadransik, pali światło na piętrze, schodzi do piwnicy i przynosi fant. Jako dowód, że taki z niego kozak, jak udajecie, nerdziarze. Zrobi to, oddam konsolę i na dokładkę macie spokój do końca roku. Powiem reszcie nawet, że jesteście pod moją opieką. Drechy przestaną wiewiórę zaczepiać. Pasi, kozaki?

Wyciągnął dłoń. Sławek bez namysłu chciał dobić targu, ale nie zdążył. Blondwłosa dziewczyna do tej pory stojąca obok sportowca nakryła dłoń Marcelskiego.

– Skąd będziesz wiedział, że to, co przyniesie, jest z piwnicy? To bez sensu, Michu – rzuciła znudzonym tonem. – Daj spokój, oddaj im tę głupią gierkę i spadajmy gdzieś, gdzie jest sucho. Serio, będziesz teraz gnębić smarkaczy?

– Ewka…

Cokolwiek chciał powiedzieć, utonęło to w teatralnym szepcie i śmiechu grupki za jego plecami. Dwóch kumpli z dziewczynami. Do tego tych troje smarków, którym płazem uszłaby zniewaga. Za dużo świadków. Jego towarzyska pozycja była silna, ale nie mógł zaryzykować najmniejszej rysy. Nie teraz. Chwycił pulchną dłoń młodego Necla. Tak naprawdę nie miał nic do tego dzieciaka, ale on i reszta bandy ośmieszyli go publicznie, a zasady są proste.

– To idź z nim, jak takaś matka Teresa. Upewnisz się, że szczyl zejdzie do cholernej piwnicy.

– A jak nie pójdę?

Marcelski oblizał wargi. Wyglądało na to, że tego wieczoru będzie musiał pokazać każdemu, kto jest królem dżungli. Nie był z tego zadowolony, ale jak mus to mus, nie mógł stracić pozycji kapitana grajdoła. Nienawidził się za bycie swoim ojcem.

„Nie musisz być, chłopaku”, pomyślał, przymykając oczy.

– To wrócisz z buta sama. I później, jak to całe błoto przestanie padać ludziom na łby, też będziesz sama. Jak twoja matka. I skończysz jak ona.

Ścisnęło go w gardle, ale zachował kamienną twarz. Chciał przeprosić, odwołać własne słowa i ją przytulić. Zamiast tego wepchnął dłonie w kieszenie. Dziewczyna zacisnęła usta. Rzuciła mu pełne urazy spojrzenie. Marcelski wykrzywił usta, dławiąc się tanim zwycięstwem. Był królem, a wszyscy musieli się go słuchać. Tak jak uczył go ojciec: albo wszystkich trzymasz żelazną łapą, albo cię nikt nie szanuje.

„Nienawidzę”, westchnął w duchu, patrząc na swoją dziewczynę. W jej oczach lśnił lód.

– Jak sobie życzysz, kochanie.

Ostatnie słowo rzuciła przez zaciśnięte zęby, kiwając na Sławka Necla. Nie miała ochoty przeciągać tego w nieskończoność. Tak samo jak nie chciała skończyć jak własna matka. Dla wszystkich zebranych było też jasne, że właśnie skończyła z Marcelskim. Tylko on jeden tego nie zarejestrował, napompowany samozadowoleniem.

Sławek z latarką w dłoni ruszył za dziewczyną.

Omiótł snopem światła fasadę budynku. Stara, piętrowa posiadłość obłaziła liszajami tynku. Balkon nad wejściem podpierały ukruszone kolumny oraz dostawione drewniane pale. Wielki znak pomalowany odblaskową farbą ostrzegał przed zawaleniem.

W podcieniach walały się śmieci. Pod ścianą wystawiono krzesło, do którego dołożono stół ze skrzynki i drugie siedzisko z opon i przegniłej dykty. Pokruszona cegła miała kolor smoły od wielokrotnego opalania ogniskiem. Przypalony gar o stopionych rączkach leżał wciśnięty w zagłębienie muru. Kątem oka złowił kształt wystający tuż przed pierwszym stopniem wiodącym na werandę.

– Uważaj. – Złapał dziewczynę za rękę. Niemal natychmist tego pożałował. – To przynosi pecha.

Ewa fuknęła poirytowna, ale przystanęła, spoglądając pod nogi. Kilkanaście muchomorów sterczało z trawy, tworząc niewielki krąg. We wnętrzu leżała martwa mysz. Dziewczyna skrzywiła się z obrzydzeniem.

– Ej! Co tam robicie?!

– Nic! – odkrzyknęła Ewa, nie spuszczając oczu ze Sławka. – Też kiedyś wierzyłam w czarownice i duchy – syknęła, oswabadzając się z uścisku.

– Tak? I co się stało?

– Poszłam do przedszkola. – Kopnięciem zdarła kapelusz pierwszego grzyba, po czym rozdeptała kolejnego. – Zagęszczaj ruchy.

Minęli wejście, niegdyś blokowane dwuskrzydłowymi drzwiami, nad którymi musiał znajdować się świetlik. Teraz po tych pierwszych zostały tylko resztki stolarki i zardzewiałe zawiasy, po tym drugim – ogryzki barwionego szkła trzymające się resztek ramy okiennej.

Za wykopanymi z futryny drzwiami pełno było puszek po piwie i butelek po winie. Ktoś w progu chyba chciał kiedyś urządzić ognisko. Na osmolonych ścianach porytych śladami wyrwanych przewodów straszyły koślawe graffiti. Cuchnęło zjełczałym moczem.

Przedsionek stanowił odcinek przejściowy między światem zewnętrznym a wnętrzem domu. Tu zdejmowano palta i płaszcze, zostawiano parasole i kapelusze, nim można było wejść w głąb domostwa. Ku zaskoczeniu Sławka ta zasada nadal działała. Choć rozbite i częściowo wyrwane z zawiasów, szklone lekkie drzwi nadal trwały na swym posterunku. Starczyło pokonać hałdę śmieci znaczącą próg, a wkraczało się do holu. Ta część jakimś cudem pozostała nietknięta rękoma szabrowników i wandali. Miedziane przewody niczym wyprute żyły sterczały ze ścian. Resztki mebli nadal stały tam, gdzie stać powinny.

Sławek mimowolnie poczuł dreszcz. Stary dom, ostatni po lewej stronie na ulicy Krętej, był niemal nietknięty. Dom, gdzie, jak mówiono, wampiry przesypiały dnie, sataniści wyprawiali orgie, a duchy snuły się po korytarzach. Dom wiedźmy pełen przekleństw i sekretów. Dom diabła i jego przeklętej konkubiny Czarnej Mamki.

Skierował oko latarki w głąb budynku, omiatając światłem pomieszczenie. Hol ciągnął się w głąb i niknął w ciemnościach. Na lewo otwierało się pomieszczenie oświetlone księżycowym blaskiem wlewającym się przez okna. Pokój po przeciwnej stronie niknął w ciemności. Zupełnie jakby światło księżyca go omijało. Nie mogąc się zdecydować, chłopak kopnął wybebeszoną puszkę po konserwie turystycznej. Śmieć zatoczył koło, przetaczając się ku lewej izbie.

– Czemu mu nie powiedziałaś, żeby spieprzał?

– Zamknij się – syknęła. – Nikt nie lubi cwaniaków.

– Wporzo, laska – odparł. – Od razu było widać, że sama chciałaś tu wejść, tylko nie wiedziałaś, jak to ogarnąć bez przypału.

Świecąc pod nogi, ruszył przed siebie. Dom przyprawiał o dreszcze. Sławek nie potrafił stwierdzić, czego się dokładnie spodziewał, ale oczekiwał brudu i nieładu. Dziesięcioleci zaniedbań. Nic z tego.

Wysokie stropy, pomieszczenia, w których hulało echo każdego kroku, każdego oddechu i stuknięcia. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem dom stał niemal nienaruszony przez te wszystkie lata. Jasne, daleko mu było do w opuszczonego dworu z jakiegoś filmu, gdzie starczyło ściągnąć białe płachty i voilà. Niczym też nie przypominał wypatroszonych architektonicznych trupów, jakich wszędzie pełno. Nie licząc zdewastowanego przedsionka, wyglądał, jakby można było w nim zamieszkać po remoncie. Necel obrócił się na pięcie. W lepkim kożuchu kurzu zostawiał ślady stóp. Ewa wodziła dłonią po tapecie, oświetlając ją swoją latarką.

– To materiał – powiedziała, nie mogąc oderwać dłoni od ściany. – To pleciona, materiałowa tapeta. Jezu… Musi być warta majątek. I ten kwiatowy wzór. Po tylu latach…

– Zapewne.

Ruszył dalej, pchany ciekawością. Obszerny pokój z kominkiem, nad którym powinien wisieć obraz. W rogu stał spękany, stary fotel. Przez chwilę zdawało mu się, że ktoś w nim siedzi. Mało nie krzyknął.

– Wyluzuj, balerina – prychnęła rozbawiona Ewa, oświetlając plamę na obiciu.

Sławek nie odpowiedział. Spoglądał na cienie mnożące się pomiędzy meblami porzuconymi w przypadkowych miejscach.

Coś poruszyło się za okrągłym stołem pod ścianą. Krzesło porzucone na środku pokoju zdawało się przesuwać. Skrzypnęła podłoga. Coś, co było kiedyś komodą, leżało obalone po przeciwległej stronie pokoju. I inne coś na nie wlazło. Tyle że ilekroć skierował gdzieś oko latarki, wszystko okazywało się jedynie meblem.

Ten pozorny ład i porządek przyprawiały go o dreszcze. Spodziewał się ruiny zasłanej śmieciami, z poplamionymi materacami i śladami po ogniu. Sławek pokręcił głową. Czułby się znacznie lepiej, gdyby ktoś wypruł miedziane kable, świsnął oblepione pajęczynami żyrandole i wybił wszystkie okna. Na dokładkę ta wszechobecna woń rozkładu przetykana słodyczą. Fakt, że nie potrafił określić źródła zapachu, irytował go niepomiernie. Butwiejące drewno? Dziurawy dach i zawilgocone krokwie? Albo jakieś zwierzę dostało się tu i zdechło?

– Też to czujesz? Ten zapach?

– Jaki?

– Bo ja wiem… – Nagle go olśniło. – Babki drożdżowej. I tych, no, jabłek…

– Pieczonych z cynamonem. Tak, Jezu! Czemu tu tym czuć, a nie, sama nie wiem, kiblem miejskim?

Sławek popatrzył na Ewkę niepewnie. Skoro oboje wyłapali ten sam aromat i nazwali go podobnie, nie mogły to być omamy. Z drugiej strony… „Co z drugiej strony, mistrzu?”, zapytał sam siebie. „Może zdechł tu pies. Może przywlekł keks z jakiegoś śmietnika. Weź się w garść”.

– Pojęcia nie mam. Śmieci różnie capią.

Spojrzał pod nogi. W kurzu było kilka niewyraźnych śladów łap kota albo małego psa. Przez chwilę szedł za nimi, ale trop urywał się nagle na środku kolejnej izby.

Sławek potarł czoło, przymykając oczy. Był śmiałym chłopcem, skłonnym do wyciągania pochopnych wniosków. Rozejrzał się uważniej, wodząc wzorkiem po podłodze i ścianach. Dostrzegł odciski butów swoich i Ewki idącej tuż za nim. Ślady łap wyprzedzały ich o krok lub dwa, ginąc niespodziewanie. Dziewczyna musiała zauważyć to samo, bo stała, wpatrując się we wgłębienia w tłustym kurzu.

Coś na piętrze skrzypnęło przeciągle. I raz jeszcze, tym razem w akompaniamencie łoskotu szklanej butelki toczącej się po podłodze.

– Halo? Jest tam ktoś?

– Pewnie przeciąg. Stare budynki skrzypią z byle powodu. – Nie brzmiał przekonywająco nawet dla samego siebie. Poczuł zimny dreszcz na karku. Nie wierzył w duchy, a historie o wampirach drzemiących na stryszku, nim słońce nie zajdzie, uważał za naiwne.

Widział wampira, a przynajmniej coś, co zachowywało się jak wampir i zdecydowanie nie miało problemu ze słońcem. Wspomnienie upiorzycy w białej sukni stojącej w pełnym słońcu ścisnęło mu żołądek. Poczuł, jak potnieją mu dłonie. Odetchnął głęboko, licząc w pamięci od dziesięciu do jednego.

– Podobno miasto chciało tu kiedyś ogarnąć. – Głos Ewki wyrwał go z nerwowego otępienia. – Przysłali ekipę do posprzątania. I jeden z tych facetów został pocięty w pustym pokoju. Prawie umarł, bo mu twarz niemal odcięło.

Spojrzał na dziewczynę, czując, jak ucisk w skroniach maleje. Koniec końców wysłali Piękjuszę tam, skąd przybyła. Wygrali. Spróbował się uśmiechnąć.

– Chyba nie był z Czartyży. Bo tu nikt nie nosi takich blizn.

– To był pracownik sezonowy.

– Wiadomo. – Skierował snop światła pod brodę, robiąc możliwie głupią minę. – Tak naprawdę wpadł w pułapkę satanistów z rozpiętych żyłek wędkarskich.

– Mówię serio!

– Ja też! Sataniści lubią takie klimaty!

– I się dziwisz, że w budzie nikt cię nie lubi?

Wzruszył ramionami, zerkając na zegarek. Byli w środku ledwie kilka minut. A starczyło trzymać język za zębami, gdy był ku temu czas. To nie. Zebrało im się na głupie żarty i naigrywanie z najpopularniejszego chłopaka w szkole. „Wysoki jak brzoza, durny jak koza” świetnie brzmiało skandowane z wysokości ławki. Teraz, w cuchnącym pleśnią domu, straciło powab finezyjnej kpiny. Westchnął, oceniając skalę beznadziei.

– Jedna pietrucha. Dwie pietruchy.

– Co?

– Co co?

– Jakie pietruchy? Bredzisz ze strachu?

Sławek przymknął oczy. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Z Kubą i Mają od przedszkola liczyli czas, odległość i wszystko, co się dało, pietruchami. Głupi, dziecinny żart. Ale ich, w ich własnym języku. Co nie oznaczało, że chciał, by ktoś wiedział, że oblicza upływ czasu, dodając nacie, bo gdy miał dziesięć lat, śmieszyło ich słowo „pietruszka”. „Mały, tyci, tyci Sławuś nie liczy na paluszkach, tylko na listkach”. Boki zrywać.

– Głupie powiedzonko. Idę na górę. Zaświecę i może będzie gdzie usiąść i elo. Odpeniane.

– Usiąść?

– A co, zamierzasz zwiedzać tę budę przez kolejne dziesięć minut?

Sławek wiedział, że wszystko zależy od dwóch rzeczy: wyczucia czasu i daru przekonywania. Zamierzał zagrać jedną ze swoich kart, mając nadzieję, że tym razem ugra choćby przelotny uśmiech. Podryw na nawiedzony dom był tak niesztampowy, że mógł się udać.

– Zawsze go tak słuchasz?

Ewa wbiła dłonie w kieszenie. Przekrzywiła głowę, mierząc Sławka od stóp do głów.

– Cena polowania – rzekła spokojnie. – Jeszcze tylko rok…

– Co? – Zamrugał zbity z tropu.

– Cena polowania. Mój ojciec tak mówił, nim… No, nim poszedł w diabły. Chodzi o to, że nic nie jest za darmoszkę. Jeszcze rok i spadam z tego wygwizdowa.

– Kumam.

Sławek ruszył ku schodom. Nawet on wiedział, że jeśli był jakiś moment, to właśnie przepadł bezpowrotnie. Stopnie skrzypnęły nieprzyjemnie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie słyszy nic poza bębnieniem deszczu. Musiało rozpadać się na nowo ledwie przed momentem, bo prognoza mówiła jasno: zero deszczu. Koniec, kran zakręcony. Przez chwilę wsłuchiwał się w szum wody chłoszczącej leciwą elewację. Nagła ulewa i wszechobecny zapach pieczonych jabłek drażniły jego zmysły. Coś w tym miejscu było nie tak, jak powinno. Wydobył walkie-talkie z plecaka i wdusił guzik. NS-881 zaszumiało.

– Tu Sław. Odbiór.

W głośniku odbił się jedynie szum fal krótkich. W monotonnym trzasku próżno było szukać głosów.

– Odezwijcie się, odbiór!

Po chwili namysłu uderzył miarowo w miękki gumowy przycisk, wystukując prostą wiadomość kodem Morse’a. Eter milczał.

– Badziewstwo – sarknął, wrzucając odbiornik do plecaka.

– Pewnie się zmyli. A my jak te łosie łazimy po tej ruderze.

– Nie wiem jak ty, ale ja chcę odzyskać moją konsolę. Idziesz?

– Nie ma mowy.

Ewa usiadła na pierwszym stopniu schodów, plecami do ściany, i wycelowała snop latarki przed siebie. Sławek westchnął. Zamierzał odbębnić swoje, odebrać Vitę, udowodnić, że nie jest tchórzem, i wrócić do swojego pokoju nad warsztatem ojca. I wychodzić z niego tylko w sytuacjach absolutnie kryzysowych. I do budy. I tak aż do matury, a następnie spakować się, wyjechać z Czartyży i nigdy, przenigdy nie wrócić.

Westchnął. Najpierw musiał dowieść swego w trzech krokach: zapalić światło, przynieść fant i wytrzymać kwadrans w domu wiedźmy.

„Bo dowodów głupoty dałeś dostatecznie wiele”, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Wcisnął guzik z literą G. Cyfrowy wyświetlacz G-Shocka rozjarzył się ciepłym zielonym blaskiem. Pozostało osiem minut. Plus minus.

– Idealmente.

Ruszył po schodach, przysuwając się możliwie blisko ściany. Nie pamiętał gdzie, ale słyszał poradę, by wspinając się niepewnymi stopniami, unikać środka. Przystanął na platformie wyznaczającej półpiętro i omiótł światłem ściany. Odłażąca strzępami tapeta wyglądała jak wyszczerzona trupia twarz. Wiedział, że to tylko psikus umysłu, ale i tak poczuł się nieswojo.

– Ewka…?

– Co?

– Nic, tylko sprawdzam.

Pokonał pozostałe stopnie, wyciągając nogi tak, aby omijać co drugi schodek. Bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale miał tu coś do załatwienia. Wyzwanie polegało na udowodnieniu odwagi, a nie zejściu na zawał. A ten dom przyprawiał go o ciarki.

Skąpane w ciemności piętro wyglądało upiornie. Pachniało tu kurzem i zastałym powietrzem.

Postąpił kilka kroków, czując uginające się dechy Zapach butwiejącego drewna kręcił w nosie, rodząc chmarę skojarzeń o nadgniłych podkładach i zapadających się stropach.

– Ewka…?

– Co?

– Nic… Ciemno tu.

– Zagęszczaj ruchy.

Sławek wybrał pokój, który, jak mu się zdawało, powinien wychodzić na frontową stronę domu, i wmaszerował do środka. Stalowy szkielet łóżka wyglądał jak narzędzie tortur. Całą jednak uwagę chłopaka pochłaniał ciemny masyw szafy. Starej, przysadzistej dwudrzwiowej szafy.

Sławek poczuł nagle silną potrzebę rozwarcia jej na oścież. I niemal natychmiast skarcił sam siebie. „Pamiętasz, czym ostatnio skończyło się pchanie łap, gdzie nie trzeba?”.

Coś skrzypnęło w ciemności w głębi domu.

– Ewka…?

Ponowne skrzypnięcie. Tym razem był absolutnie pewien, że dźwięk dochodzi gdzieś z tego piętra. Gdzieś z niezbyt odległego miejsca. Oświetlił szafę. Drzwi były zamknięte, nie wyglądało na to, aby któreś mogło być poruszone przeciągiem. Klucz nadal tkwił w zamku, trzymając oba skrzydła w swym zapewne skorodowanym uścisku.

– Ewa…?

Jednym susem dopadł okna i zamrugał latarką, mając nadzieję, że sygnał jest widoczny dla wszystkich. Połowa zadania. Zostało zejść do piwnicy, podnieść pierwszy lepszy śmieć i… Zerknął na G-Shocka na nadgarstku i mruknął pod nosem. Obrócił się na pięcie, miotając światłem latarki po ścianach. W domu jakimś cudem uchowały się meble, przetrzebione, ale jednak. Tu fotel, tam krzesło, kredens, na ścianach zaś widać było przebarwienia znaczące miejsca, gdzie wisiały niegdyś obrazy. Nie widział jednak ani jednego zegara. Najmniejszego śladu choćby rozbitego pudła po zegarze podłogowym. Na podłodze nie dostrzegł niczego, co by wyglądało na pozostałość jakiegokolwiek czasomierza. Ani klepsydry. Niczego, czym można by odliczyć mijające minuty. Wcisnął guzik z literą G. Cyfrowy wyświetlacz rozjarzył się ciepłym zielonym blaskiem. Zamiast godziny wskazywał kod błędu.

Coś stuknęło głucho.

Za jego plecami, lekko z boku, metr, może dwa, nie dalej. Wstrzymał powietrze.

Coś skrzypnęło.

Nie miał pewności, ale dźwięk dochodził z szafy, bo i skąd? Tyle że drzwi były zamknięte, widział klucz tkwiący w zamku.

Sławek otworzył usta, ale przez ściśnięte gardło nie był w stanie wydostać się żaden dźwięk. Czując, jak latarka ślizga się w spoconych dłoniach, obrócił się, gotów do walki z dowolną maszkarą, jaka wylazła mu naprzeciw.

Pokój był pusty.

Szafa stała dokładnie tam, gdzie zapamiętał. Jedno skrzydło było lekko uchylone. Mosiężny klucz leżał na podłodze. Sławek nie chciał wiedzieć, jakim sposobem wypadł. Przez rozświetloną światłem latarki chwilę był skłonny przysiąc, że spomiędzy rozwartych drzwi wysącza się smolisty kłąb dymu. Zapach wilgotnej ziemi i pieczonych jabłek był nie do zniesienia. Światło latarki zamigotało, przygasając nieznacznie.

– Nieee…

Zaciskając dłoń na latarce, postąpił krok przed siebie. We wszechobecnej ciszy własny oddech zdawał mu się rzężeniem olbrzyma. „Wdech i wydech, mistrzu, dasz radę. Przed siebie cały czas”. Znajomy głos z tyłu głowy nie pozwalał panice wziąć góry.

Sławek zacisnął zęby. Zerknął na rozwarte na oścież drzwi szafy i puścił się pędem ku wyjściu. Przesadził korytarz i skoczył na schody, nie zważając na to, czy skręci sobie kark czy nogę.

Światło latarki skakało jak świetlny chochlik puszczany przez rozbawione dziecko. Uderzało w sufit i zaraz lądowało na podłodze tylko po to, by odbić się ku ścianie, skoczyć na poręcz, na kurtkę, na sufit i znów na schody. We wszechogarniającym mroku roztrzęsiona plama jasności wyglądała niczym trzcina stawiająca odpór wichurze. Sławek miał wrażenie, że z każdym oddechem schodów przybywa, a on biegnie coraz wolniej, grzęznąc w smolistym budyniu. Poczuł szarpnięcie, zimne palce na twarzy, nieprzyjemny ucisk na ramieniu.

– Ew…ka… rat…

Usta wypełnił mu mdły posmak brudu i szlamu. Tępe uderzenie w skroń pulsowało boleśnie.

– Cholera! Patrz, jak leziesz!

Zamrugał, rozglądając się dokoła. Promień latarki oświetlał brud zalegający na podłodze. Chłopak leżał przy schodach, z jedną nogą na pierwszym stopniu. Druga, lekko ugięta, ciągnęła w nadwyrężonej kostce. Pewnie gdyby założył adidasy, nie trapery, to by się skończyło solidnym skręceniem.

Dopiero po chwili dostrzegł coś jeszcze. Światło. W całym domu jarzyło się światło, jakby ktoś zwierał i rozwierał starą instalację.

– Wołałem cię – wychrypiał, dźwigając się z kolan.

– Ja ciebie też, mośku! Gdy zaczęło migotać, myślałam, że grzebałeś w jakiejś skrzynce z prądem i cię poraziło! – Wymierzyła mu uderzenie w ramię i zapatrzyła się w górę schodów. Światło tlące się na piętrze miało nieprzyjemnie jasny blask. – Co tam się stało? Nie słyszałeś mnie?

Sławek potarł czoło, rozglądając się wokół. Miał ochotę chwycić plecak i zacząć biec, nie oglądając się za siebie. Chromolić Vitę, chromolić wszystko i wszystkich. Westchnął, spoglądając w górę. Wiedział o strachu bardzo dużo, a zwłaszcza to, że miał wielkie oczy lubiące wyolbrzymiać byle cień i zadzior.

„Nie jestem tchórzem”.

– Nie. Było ciemno i sam cię wołałem. Ale nie odpowiadałaś. Myślałem, że ci latarka padła, bo ktoś szedł po schodach.

Prychnęła poirytowana.

– Boże, ale z ciebie pacan. Wkręcasz mnie, a mi było cię prawie szkoda. Jezu…

Cokolwiek chciała powiedzieć, utonęło to w głuchym tąpnięciu na piętrze. Coś masywnego i dużego runęło z łomotem na podłogę. Sławek był gotowy przyjąć zakład o wszystkie komiksy świata, że pewna dębowa szafa w ogołoconym z mebli pokoju runęła na ziemię. Stali przez chwilę w bezruchu, nasłuchując. W domu zapadła cisza.

Sławek sięgnął do kieszeni spodni, wydobywając uczepiony do żółtej linki scyzoryk. Licha to była broń, ale od wakacji nie rozstawał się z nim, traktując składane ostrze niemal jak talizman.

– Zmywajmy się.

– Czekaj. – Sięgnęła ku stopom, podnosząc kawałek żelastwa wyglądający na skorodowaną kopertę zegarka kieszonkowego. Wcisnęła śmieć w kieszeń bluzy chłopaka. – Znalazłeś to na ziemi w piwnicy. Jakieś trzy kroki od schodów.

Potaknął, ale bez przekonania.

Ruszyli szerokim holem, wyznaczającym główną arterię komunikacyjną domu. Arterię, która nie pozwalała dotrzeć do żadnego innego pomieszczenia niż sieni. Po obu stronach ciągnęły się oskrobane ze zdobień, obłażące liszajami przegniłej tapety ściany. Wzdłuż jednej biegła pozioma linia, głęboka i nierówna, wyglądała jak wyżłobiona kilofem. Przecinała ją zaschnięta, poszarpana wstęga brunatnego koloru. Ślad w swej nieregularności wyglądał osobliwie.

Sławek przystanął, przyglądając się nierównym liniom. Dopiero teraz, gdy skupił na nich swoją uwagę, zaczął dostrzegać niepokojące detale. Smuga nie była równa: miejscami ciemniejsza, miejscami jaśniejsza, rozwarstwiająca się na pięć równoległych pociągnięć. Wciągnął nerwowo powietrze.

„To może być wszystko. Mózg podsuwa skojarzenia”, zagrzmiał w myślach, przywołując zdrowy rozsądek na posterunek. Bardzo chciał wierzyć samemu sobie.

Z zamyślenia wyrwał go głos Ewy.

– Dziwne miejsce.

Sławek drgnął, odrywając myśli od smugi zaschniętej krwi. Okręcił się teatralnie, udając, że przygląda się domowi z uwagą i namysłem konesera. Wyszczerzył przy tym zęby w swoim popisowym uśmiechu nonszalanckiego luzaka.

– Pełna zgoda, siostro.

– Nie to… – Machnęła ręką, obejmując bliżej nieokreślone wszystko wokół nich. – To. Te drzwi. W sensie zejście za nimi. Takie planuje się zwykle z tyłu domu, przy kuchni, by łatwiej zejść do spiżarni czy coś.

Przestał się uśmiechać. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Zejście faktycznie umiejscowiono nietypowo: w samym środku korytarza. Zaiste, umiejscowienie bliżej kuchni byłoby poręczniejsze, zwłaszcza jeśli na dole ulokowano spiżarnię. Poczuł narastającą ciekawość. Nienasyconą, szkodliwą ciekawość, która zabiła niejednego kota.

– Zejdźmy tam.

– Przepraszam, co?

– No zejdźmy. Zrobiliśmy praktycznie całe wyzwanie, jak należy, a stoimy przed piwnicą. Ile tam może być? Z dwa metry schodami w dół? Dwa metry w dół, dwa w górę to minuta, dwie i elo.

– Nie ma mowy. Pająki stamtąd pewnie można osiodłać. Nie. Ma. Mowy.

– Zejdę sam. A ty tu czekaj, jak chcesz.

– O co ci chodzi? Mamy wszystko.

Sławek otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Odruchowo zamierzał zastawić się wymijającym wytłumaczeniem. Kłamstwem. Nie chciał tak tego rozegrać. Odetchnął, wyciągając z kieszeni rupieć wyglądający na mały, pojedynczy świecznik. Przyjrzał się mu krytycznie, ważąc w dłoni.

– Chodzi o zasady. Ja nie kantuję – powiedział z zawstydzeniem, choć wiedział, że nie ma się czego wstydzić. – Stoję dwa kroki od miejsca, gdzie miałem wejść. Szkoda zrobić tyle i w finale dać plamę i ściemniać.

– Nikt się nie dowie.

– Ja wiem.

Pchnął drzwi. Te ustąpiły ze skrzypnięciem, kołysząc się na zawiasie. Z dołu zalatywało zatęchłym, nieświeżym powietrzem. Chłopiec skrzywił się, ale nie zamierzał się cofnąć. Skierował światło latarki na schody. Wyglądały na strome, ale solidne.

– Raz kozie itede. Idziesz?

– Nie cierpię cię.

Sławek uśmiechnął się, czując dłoń dziewczyny na ramieniu. Poklepał ją lekko, chłonąc przelotny dotyk jej skóry. Była ciepła i delikatna.

– Wiem. Ja ciebie też.

Ruszyli gęsiego w dół, noga za nogą, po niemal pionowych schodach. Osiem stopni i co najmniej dwa spowodowane potknięciem stany przedzawałowe później byli na dole. Oboje odruchowo odwrócili się, patrząc na przebytą drogę. Z dołu bieg schodów wyglądał niemal jak górska ściana, wymagająca do wspinaczki lin, karabińczyków i haków.

– A weź po tym badziewstwie wnieś teraz, nie wiem, ze dwa słoiki.

– Łatwizna – sapnął Sławek. – Jeden w ręku, by nim balansować, a drugi w zębach, by tłumił krzyk, i dajesz.

Zachichotali, skupiając uwagę na pomieszczeniu. Piwnica nie była tak niska jak drzwi, które do niej prowadziły. Mimo to osoba cierpiąca na klaustrofobię raczej nie czułaby się tu komfortowo. Sklepiony łukowato ceglany sufit falował nad nimi. Sławek nie potrafił ocenić wysokości przez przesłaniające wszystko serpentyny pajęczyn. Do najwyższego punktu krzywizny brakowało im przynajmniej metra. Wsparte na kamiennych podporach belki podtrzymujące ramiona łuków wisiały na wysokości czoła.

– Ale syf. I sztynks.

Sławek potaknął, bo i co tu mówić. Piwnicę, zgodnie z oczekiwaniami, wypełniały śmieci oraz niemal lepkie powietrze. Zerknął na kilka wykoślawionych regałów uginających się pod ciężarem rupieci. Pod ich nogami, na klepisku, walały się rozbite szkła, przeżarty rdzą złom i pozostałości po bliżej nieokreślonych przedmiotach.

– Od samego patrzenia idzie dostać tężca – mruknął, trącając czubkiem buta metalowy śmieć.

Światło latarek parokrotnie odbiło się od jakiejś lśniącej w ciemności powierzchni, nęcąc obietnicą skarbu. Sławek każdorazowo zaciskał mocniej dłoń. Zapewne handlarz starociami miałby w tym miejscu używanie. Wszędzie walały się graty z bodaj każdej dekady, począwszy od rewolucji przemysłowej. Było tam jednak też tyle brudu, pleśni i kożucha lepkiej szarości, że tylko głupiec liczyłby na odratowanie czegokolwiek.

– Zadowolony? Wracajmy.

– Czekaj. – Sławek potarł policzek, patrząc w otaczającą ich z każdej strony ciemność. Piwnica zdawała się rozciągać pod niemal całym domem. Przypomniał sobie dziurę w podłodze, w którą niemal nie wpadł. – Nie ciekawi cię?

– Nie.

– Tylko się rozejrzę. I spadamy, słowo harcerza.

Nie czekał na odpowiedź Ewki. Zamierzał zrobić dokładnie to, co zapowiedział: jedynie się rozejrzeć, a nie szperać w butwiejącym złomowisku. Nie zawartość, tylko rozmiary i konstrukcja piwnicy go fascynowały. Mijał kolejne zapadnięte regały z desek i pustaków, lawirując pomiędzy kamiennymi filarami.

„Gdyby to wszystko wywalić, to zostałaby jedna wielka przestrzeń”, pomyślał, krążąc w labiryncie rupieci. Niezauważalnie, krok po kroku, wchodził w głąb piwnicy.

– Sławek!

– Co?

– Gdzieś ty polazł?

– No przecież jestem…

„Tu” utknęło mu w gardle. Nie miał bladego pojęcia, gdzie „tu” się znajduje. Był pewny, że jeszcze przed chwilą kręcił się przy schodach. Teraz stał w dusznej ciemności, otoczony smrodem kojarzącym się z odstanymi pomyjami. Czuł przeciąg muskający kark. Zimny, nieprzyjemny cug ślizgający się po odsłoniętej skórze. Ruch powietrza przybierał na sile, jakby gdzieś w oddali wzmagał się szkwał, dmący w puste butelki. Latarka Sławka zaczęła migotać.

– Ewa?

Cisza. Postąpił z nogi na nogę, rozglądając się dokoła.

– Ewka?!

Nie mógł dostrzec promienia jej latarki. Coś potoczyło się z łoskotem po podłodze. Coś zachrobotało tuż za kręgiem światła. Nie był pewien, ale przysiągłby, że usłyszał stłumiony śmiech. I kłapnięcie zębów.

– Bu!

Sławek krzyknął, mało nie wyskakując z butów. Błysk ostrego światła oślepił chłopca na moment, wypalając jednak otaczającą go ciemność.

– Żebyś się widział! Łopotałeś jak zaplątana gołębica.

Sławek potrzebował chwili, by odzyskać oddech i uspokoić łomoczące serce.

– Bardzo… – Odetchnął głęboko. – Zabawne. Czemu zgasiłaś latarkę?

– Ja się uśmiałam. – Zaświeciła Sławkowi w oczy. – Nic nie gasiłam. Stałeś jak słup soli i gapiłeś się w stertę śmieci. Wracamy?

Sławek postanowił nie roztrząsać słów Ewy. Nie tu, nie w tej śmierdzącej wszystkim piwnicy. Nie zamierzał także myśleć o pająkach, szczurach oraz grzybie oblepiającym czarną naroślą każdą powierzchnię.

– Tak. Spadajmy.

Cofnęli się po własnych śladach, wytyczonych pomiędzy butwiejącymi śmieciami.

„Co mi strzeliło do łba?”, pomyślał, robiąc krok nad rozbitym kineskopem Unitry. „Co niby chciałem udowodnić i komu?”. Sławek czuł narastającą irytację. To właśnie przez tego rodzaju ciekawość i unoszenie się dumą ładowali się całą paczką w problemy. Raz za razem. Zupełnie jakby problemy do nich lgnęły.

Po raz ostatni obrócił się, spoglądając na piwnicę, na łukowate sklepienia, na kamienne filary dźwigające cały dom. To nie wyglądało na spiżarkę ani miejsce, gdzie posyła się upchnięte w pudła przydasie. To miejsce wyglądało jak loch.

– Aaa! Jezu!

Sławek drgnął, instynktownie uginając nogi, gotując się albo do ataku, albo do ucieczki. Obejrzał się nerwowo, szukając wzrokiem Ewy.

– Boże… Jestem głupia… Myślałam… Boże, myślałam, że ktoś tam jest.

Spojrzał w miejsce wskazane przez Ewę. Obok rozkraczonego regału stało coś faktycznie wielkości dorosłego mężczyzny. Okryte spleśniałym kocem.

– I wygląda jak duch kanapowej narzuty? Dobrze, że przynajmniej jesteś ładna. – Ledwo usłyszał, co powiedział, a spalił buraka, wciągając powietrze.

– Zamilcz z łaski swojej.

Dziewczyna niepewnie zbliżyła się do koca, przygryzając dolną wargę. Wyciągnęła dłoń, myśląc o sinych podbrzuszach kątników i ich kosmatych nogach.

– Zostaw.

Miała ochotę przystać na tę sugestię. Część jej wręcz błagała, aby cofnęła się i czym prędzej wybiegła z tego przeklętego domu.

– Jak tego nie zrobię – mruknęła – to będzie mnie prześladować po nocach.

Koc opadł ciężko, ciągnąc za sobą warkocz kurzu i robactwa rozbiegającego się po kątach. Pryzma światła, w której wirowały drobiny, niknęła w chropowatej powierzchni czarnego lustra.

– Czemu ktoś oblał lustro farbą?

– To nie farba. – Ewa zawahała się na moment – Chyba. Patrz, jak to pozasychało. Farba tak nie lśni i nie odbija.

W drobinach pokruszonej tafli odbijały się refleksy światła. Pomiędzy spękaniami, pośród refleksów migotały ich twarze. Karykaturalne i upiorne, każda zdająca się żyć własnym życiem. Niektóre się śmiały, inne stroiły miny, szczerząc zęby, lub stały zwrócone plecami. Były jednak i takie, które tłukły pięściami w szklaną barierę.

– Jezu…

– Nie dotykaj!

Ewa przejechała palcem po tafli lustra, czując pod opuszką wszystkie nierówności i wybrzuszenia. Wiedziona instynktem, oparła dłoń i zahaczyła paznokciem o jeden z zadziorów.

– To jakiś metal. Taki zardzewiały fes… Au!

Cofnęła rękę, patrząc na rubinowe smugi rozlewające się po lustrze. Płynące zagłębieniami strugi rozchodziły się promieniście, krzyżowały i wytyczały kolistą linię, rysując koncentryczny wzór.

– O cholera.

Tafla lustra zafalowała. Pomiędzy falami lśniącego rdzawymi wybarwieniami metalu kołysał się krwawy odcisk dłoni dziewczyny. Niczym tratwa rzucona na wzburzone morze.

– Spadamy!

Kłęby czarnego, gryzącego dymu wylały się z lustra. Mdlący zapach zawilgotniałych szmat ustąpił aromatowi cynamonu i słodkich, pieczonych jabłek. Potykając się o własne nogi, dopadli schodów. Wokół nich wzbierała ciemność.

Redakcja: Agnieszka Zygmunt

Korekta: Julia Zając, Izabela Smug

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Dawid Boldys

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68608-09-0