Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1903 osoby interesują się tą książką
Ona – pewna siebie dziewczyna z wielkiego miasta. On – samotny ojciec i szorstki ranczer. Ona wchodzi w jego życie jak tornado. Czy uda mu się złapać jej serce na lasso?
Cassandra to specjalistka od PR, która po skandalu musi zniknąć z życia publicznego i mediów. Zamiast błyszczących wieżowców Nowego Jorku czeka ją… odległe ranczo w Teksasie. Zesłana tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, Cass jest gotowa walczyć z całym światem – a zwłaszcza z irytująco przystojnym gospodarzem, Christianem. On nie ma czasu na romanse, wychowuje dwie córki i prowadzi gospodarstwo. Ona nie lubi dzieci i nie zamierza zamieniać szpilek na kowbojki.
Ich pierwsze spotkanie? Prawdziwa katastrofa. Cass jest uparta, złośliwa i gotowa stoczyć każdą bitwę – a Christian, choć z pozoru twardy jak skała, nie potrafi oderwać od niej wzroku. Ta kobieta doprowadza go do szału, a jednocześnie rozpala w nim uczucia, o których dawno już zapomniał.
Mimo wszystko rodzi się między nimi coś więcej i z każdym dniem przybiera na sile. Cass, choć zarzeka się, że nie lubi dzieci, zaczyna dostrzegać urok córek Christiana i niepostrzeżenie staje się częścią ich życia. A Christian? On widzi w Cass nie tylko zadziorną nowojorską dziewczynę, ale także kobietę, która rozbraja jego serce. Kiedy tragedia uderza w rodzinę, Cass nie waha się ani chwili – zostaje, by walczyć u ich boku.
Czy Cass znajdzie swoje miejsce tam, gdzie nigdy nie chciała być? Czy Christian zaryzykuje wszystko, by zatrzymać kobietę, która odmieniła jego życie?
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:Dust Storm
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Anna Burger Projekt okładki: Melissa Doughty – Mel D. Designs. Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda
Copyright © 2024 Maggie C. Gates. All Rights Reserved Published by arrangement with Bookcase Literary Agency, and Booklab Agency.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Gabriela Iwasyk, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-217-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Moim szwagrom, dla których rozmawianie w czasie kolacji o zszywaniu krowy, której wypadła macica, jest najnormalniejszą rzeczą na świecie (a nie jest!)
Ostrzeżenie
Choć moje powieści mają, ogólnie mówiąc, pozytywne przesłanie, każda zahacza o trudne tematy. Ta książka zawiera wulgarne słownictwo i treści o charakterze seksualnym, w związku z czym jest przeznaczona dla dojrzałych Czytelniczek i Czytelników. Zachęcam do przeczytania ostrzeżenia, dostępnego na stronie:
www.maggie gates.com/content-warnings.
Dbajcie o siebie!Maggie Gates
Prolog
Błyski fleszy oślepiły mnie, kiedy, potykając się, próbowałam uciec za ściankę stanowiącą tło dla czerwonego dywanu. Od strony odgrodzonych dziennikarzy dobiegły mnie krzyki.
– Panno Parker, czy skomentuje pani zarzuty wysunięte przez Lillian Monroe?
Obcas szpilki przyczepił się do sznurka owiniętego taśmą klejącą i poleciałam do przodu. Ktoś przeskoczył przez taśmę i rzucił się na mnie z aparatem fotograficznym.
– To prawda, że przekupiła pani sędziego?
Zacisnęłam palce na kopertówce, jakby była kołem ratunkowym. Czułam się tak, jakbym znajdowała się na tonącym statku.
– Panno Parker! Proszę tu spojrzeć! – Kolejny flesz.
I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Moją uwagę przykuła zaparkowana w zaułku furgonetka firmy cateringowej. Pospiesznie ruszyłam w tę stronę, starając się jednak nie biec.
Paparazzi byli rasowymi drapieżnikami – doskonale potrafili wyczuć ofiarę. Gdybym biegła, dopadliby mnie i zjedli żywcem.
Wślizgnęłam się za furgonetkę i zaczęłam nerwowo grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu. Kelnerzy i kucharze rzucali mi podejrzliwe spojrzenia, krzątając się wśród skrzynek z półproduktami.
Jakby nie mogli po prostu zignorować obecności ubranej w elegancką suknię wieczorową blondynki, przycupniętej za skrzynkami szampana!
Pospiesznie przeglądałam wiadomości, licząc, że Tripp do mnie napisał.
Ale nie napisał.
Ostrożnie wyjrzałam zza otwartych drzwi furgonetki i jednocześnie wybrałam numer.
„Połączyłeś się z numerem Trippa Meyersa. Po sygnale zostaw wiadomość”.
Zaklęłam pod nosem i wrzuciłam telefon z powrotem do kopertówki. Poczułam ścisk w klatce piersiowej, jakby opasywała mnie guma tak napięta, że lada chwila mogła pęknąć.
Pod teatrem stał samochód, ale czekał na Lillian. Nie mogłam z niego skorzystać.
Tripp prawdopodobnie już rzucił się w wir minimalizowania strat.
Co oznaczało, że muszę sobie radzić sama.
Wstrzymując oddech, zawiązałam pasek swojego długiego płaszcza, żeby ukryć suknię.
Siedziba Carrington Group znajdowała się dziesięć przecznic dalej, więc pozostawało mi opuścić głowę i starać się nie przyciągać niczyjej uwagi.
Co nie będzie łatwe, zważywszy na to, że moja twarz właśnie pojawiła się we wszystkich ogólnokrajowych wiadomościach, kiedy ta zdradziecka aktoreczka bez mrugnięcia okiem zniszczyła mi karierę.
Dziesięć przecznic do przejścia w zabójczo wysokich szpilkach, które już niemiłosiernie piły mnie w stopy. Fantastycznie. Jeśli będę szła schylona, może uda mi się ukryć te niepotrzebne łzy.
Ukradkiem dostanę się do budynku, schowam się przed wścibskimi oczami i obmyślę plan.
Potrzebuję tylko chwili, żeby zebrać myśli.
Stado sępów się ożywiło, znowu rozległ się trzask fleszy. Zerknęłam w boczne lusterko furgonetki i zobaczyłam, jak mój narzeczony wyprowadza moją byłą klientkę – która teraz stała się moim wrogiem numer jeden – z budynku zabytkowego teatru.
Przez chwilę hieny będą skupiać się tylko na nich. A ja ucieknę.
1
– Schodźcie, wiewióreczki! Pospieszcie się! – wrzasnąłem w górę schodów.
– Tato! – Jedna wiewióreczka zachichotała radośnie. – Jesteśmy dziewczynkami, nie wiewiórkami!
Z leżącej obok dzbanka na kawę krótkofalówki wydobyło się trzeszczenie, gdy CJ, mój najmłodszy brat, złożył raport na temat przemieszczania się stada.
Na ranczu braci Griffithów mieliśmy dziewięć tysięcy sztuk bydła, więc roboty nigdy nam nie brakowało, a jednak bardziej niż to absorbowały mnie te dwa diabełki, które w tym momencie powinny przygotowywać się do szkoły. Na piętrze nadal panowała cisza, więc odłożyłem łopatkę i wychyliłem się za róg.
– Bree! Gracie! Kończcie się ubierać, rozczeszcie włosy i umyjcie zęby!
– Ja chcę warkocze! – zawołała Bree, szarżując po schodach w dół jak przypuszczający atak zawodnik drużyny futbolowej.
– Ja też! – zawtórowała Gracie z łazienki, którą dzieliła z siostrą.
– Nie! Warkocze są dla mnie. Wybierz coś innego – warknęła Bree.
– Hej! Nie kłóćcie się tak wcześnie rano – huknąłem na tyle głośno, żeby usłyszały mnie z kuchni.
– Ale ja pierwsza zaklepałam sobie warkocze! – Bree sapnęła gniewnie, wpadając do kuchni i chwytając naleśnika ze świeżo nasmażonego stosiku.
Opłukałem ręce i szybko je wytarłem.
– Obie możecie mieć warkocze.
– Ale ona odgapia ode mnie.
Trzynastoletnia Bree pragnęła tylko jednego – żeby jedenastoletnia Gracie przestała chodzić za nią krok w krok, jak szczeniak z szeroko otwartymi oczami.
Zaśmiałem się na myśl o tym, jak lata temu uważaliśmy z Gretchen, że mamy urwanie głowy z dwoma maluchami. Teraz byłem zupełnie sam z dwoma gimnazjalistkami.
– W takim razie może zrobię każdej inne warkocze? – zaproponowałem, odwracając się z powrotem w stronę kuchenki, żeby usmażyć resztę naleśników. – Podajcie pudełko.
Bree przytachała ogromne pudło na przybory, w którym trzymałem wszystkie akcesoria do włosów, umieściła je na stole, a sama klapnęła ciężko na krześle. Postawiłem przed nią talerz z jajkami na bekonie, a ona dołożyła podkradzionego naleśnika. Wcinała aż miło, podczas gdy ja grzebałem w małych przegródkach pełnych gumek, spinek, grzebyczków, szczotek i milionów innych drobiazgów, które dziewczynki uważały za absolutnie niezbędne.
– Jakie warkocze robimy dzisiaj? – zapytałem, tłumiąc ziewnięcie. Przeczesałem jej ciemnoblond włosy, rozplątując kilka przegapionych kołtunów.
– Kłosy – odpowiedziała z buzią pełną jajecznicy.
– Ciasne czy luźne?
– Luźne. Te puszyste. Ze spinkami.
Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Prowadzenie rancza. Obowiązki rodzicielskie. Znalezienie w tym wszystkim chwili dla siebie graniczyło z cudem.
Robienie tego wszystkiego samemu było do dupy, ale nie chciałem, żeby dziewczynki czuły, że są dla mnie ciężarem. Nie wszystko szło mi świetnie. Na przykład rozmowa z Bree na temat okresu kilka miesięcy temu, podczas której jąkałem się i zacinałem.
Ale się starałem.
Cholera, naprawdę się starałem.
Bree siedziała nieruchomo, kiedy rozdzielałem jej włosy na pasma, które następnie zacząłem przeplatać, tworząc płaskie warkocze.
Warkocze to łatwizna. Co innego pieprzona lokówka, to dopiero jest wyzwanie!
Czego dowodem były poparzenia na moich palcach.
Bree skończyła śniadanie, a ja właśnie rozciągałem sploty w ciasnych warkoczach, żeby stały się lekkie i puszyste.
Wyglądało na to, że ciasno splecione warkocze nie były już cool.
– Moja kolej! – powiedziała Gracie, przepychając się do pudełka na przybory. – Chcę…
– Byle nie kłosy – wtrąciła się Bree.
Miałem ochotę wywrócić oczami, ale się powstrzymałem.
Marzyłem tylko o jednym poranku, podczas którego nie będą sobie o wszystko skakać do oczu. Czy to tak wiele?
Powinienem już zaczynać pracę.
– Chcę koronę z warkocza.
Bree wydawała się udobruchana takim wyborem.
Gracie zrobiła sobie taco z naleśnika, napełniając go jajecznicą i chrupiącym bekonem, po czym dołączyła do mnie na kanapie. Położyła się na boku i oparła głowę na mojej nodze, a ja zacząłem pleść koronę.
Właśnie schowałem końcówkę pod warkocz i podpiąłem wsuwką, kiedy Bree wrzasnęła:
– Babcia już jest!
Gracie wystrzeliła z kanapy jak rakieta.
– Drugie śniadanie macie w lodówce – powiedziałem, zbierając z kanapy akcesoria do włosów.
Założyły plecaki i wskoczyły w buty. Drzwi lodówki trzasnęły, kiedy każda chwyciła swoje pudełko z lunchem.
Błagały, żebym im pozwolił kupować lunch w szkole, ale dla mnie własnoręczne przygotowanie drugiego śniadania znaczyło, że mi zależy. Że włożyłem w to czas i wysiłek.
A może po prostu powinienem pozwolić im jeść szkolny lunch?
Przesunąłem ręką po brodzie, patrząc, jak wybiegają z domu obładowane jak muły.
Mama czekała w terkoczącym na jałowym biegu minivanie, aż dziewczynki wskoczą na tył i zapną pasy.
– Dzięki – zwróciłem się do mamy, zaglądając przez okno od strony pasażera.
Starałem się dawać z siebie wszystko. Szczególnie w stosunku do bliskich mi ludzi. A córki były mi najbliższe.
Gdy Gretchen umarła, pogrążyłem się w żałobie. Przez krótki czas skupiłem się wyłącznie na sobie. A potem wziąłem się w garść, bo od tego momentu musiałem być nie tylko ojcem, ale również matką dla moich dziewczynek.
Niestety, doba nadal miała tylko dwadzieścia cztery godziny. Dlatego po pewnym czasie złamałem się i zacząłem przyjmować pomoc w takich sprawach, jak zawiezienie dzieci do szkoły i odebranie ich po lekcjach.
– Nie ma sprawy – odparła mama, popijając kawę z termosu. – Nie zapomnij, że dziś przyjeżdża ta konsultantka.
Parsknąłem drwiąco, choć klikanie pasów bezpieczeństwa pewnie zagłuszyło ten dźwięk.
– O ile dobrze pamiętam, to powiedziałem jasno, że to wasz problem. To nie ja ją zatrudniłem.
Mama zachichotała.
– Ja też nie. To Becks ją poleciła, a ty dobrze wiesz, że z twoją bratową lepiej nie zadzierać.
Zaśmiałem się pod nosem, myśląc o obdarzonej ostrym językiem korespondentce wojennej, w której mój brat zakochał się na misji.
Taaa, dobrze wiedziałem, że lepiej nie wchodzić jej w paradę.
– Twój tata uważa, że to dobry pomysł. Ja też. Bądź grzeczny i do zobaczenia na kolacji!
Przesunąłem się do otwartych bocznych drzwi i pochyliłem, żeby pocałować Bree i Gracie w czółka.
– Miłego dnia. Kocham was.
– Kocham cię, tato – odpowiedziały jednocześnie.
Zasunąłem drzwi i przyglądałem się, jak van powoli toczy się po ścieżce w stronę drogi dojazdowej wiodącej do miasteczka.
Zerknąłem na zegarek. Jeszcze nawet nie było siódmej piętnaście.
Wbiegłem z powrotem po schodach na werandę i wróciłem do środka, po drodze zgarniając naleśnika. Chwyciłem go między zęby, podkradłem fioletową szczotkę do włosów Gracie i rozczesałem włosy. Pozbyłem się kołtunów, po czym związałem sięgające poniżej ramion włosy w męski koczek.
– Jesteś tam, szefie?
Podniosłem radio.
– Mów.
Głos CJ trzeszczał na linii.
– Ogrodzenie po zachodniej stronie jest uszkodzone.
– Potrzebujesz mnie tam?
– Nieee – powiedział. – Tylko daję znać.
– Przez większość dnia będę w biurze, muszę się zająć dokumentacją dotyczącą szczepień. Dawaj znać, gdybyś czegoś chciał.
– Zrozumiałem.
Do środka wpadła Sadie, z entuzjazmem waląc na prawo i lewo puszystym ogonem i spoglądając mi błagalnie w oczy.
– Przykro mi, mała. Nie odwiedzisz dziś krów. Muszę posiedzieć nad papierami.
Parsknęła i pobiegła w stronę drzwi, podczas gdy ja włożyłem buty i przymocowałem krótkofalówkę do paska.
Wlałem zawartość dzbanka na kawę do kubka podróżnego i zbiegłem ze schodów. Nie przejmowałem się zamykaniem drzwi na klucz. Życie na należącym od pokoleń do rodziny ranczu miało swoje plusy. Mogłem zostawiać otwarte drzwi dla dziewczynek, kiedy wrócą ze szkoły. Mogłem zostawiać kluczyki w ciężarówce. Poza tym Bree i Gracie miały mnóstwo miejsca, żeby swobodnie sobie hasać, choć nie pozwalałem im za bardzo oddalać się od domu.
Nate, mój brat, odnalazł spokój w strefie wojennej. Ale ja?
Wyszedłem na zewnątrz i powiodłem wzrokiem po naszej ziemi, gdy lutowe słońce wyłaniało się zza horyzontu.
Moje królestwo było tutaj.
Pieprzyć moje królestwo.
Ścisnąłem palcami grzbiet nosa, żeby odpędzić migrenę, i zacząłem się zastanawiać, którego z Griffithów mam obwiniać za zrzucenie na moje barki odpowiedzialności za hodowlę bydła na rodzinnym ranczu.
Pieprzone zwierzaki próbują same się pozabijać.
Klimatyzator okienny zabulgotał, a skroplona para skapywała do stojącego pod nim wiadra. Przynajmniej woda nie rozlewała się po podłodze.
Dokładnie przejrzałem dokumentację związaną ze szczepieniami, żeby przypadkiem czegoś nie przeoczyć. Rachunki zostały opłacone. Karteczka przypominająca o wymianie oleju hydraulicznego wylądowała w koszu na śmieci, bo złożyłem już zamówienie. Czekałem na telefon od pani weterynarz, z którą współpracowaliśmy, ale to było jak czekanie, aż farba wyschnie, bo to bardzo zajęta kobieta.
Szczerze mówiąc, brakowało mi tego, czym CJ zajmował się teraz każdego dnia. Tęskniłem za poczuciem braterstwa, kiedy z resztą chłopaków przez cały dzień pracowaliśmy w terenie. Za siodłaniem konia przed świtem i wracaniem do stajni po zachodzie słońca.
Wyglądało na to, że Sadie też za tym tęskni.
Jednak zgodziłem się przejąć po ojcu obowiązki związane z zarządzaniem ranczem, żeby staruszek przeszedł na emeryturę. Ja z kolei miałem teraz stałe godziny pracy i mogłem się skupić na dziewczynkach. Mnie zastąpił CJ, który świetnie sobie radził w nowej roli.
Wszystkim oprócz mnie te zmiany wyszły na dobre.
Zerknąłem na zegarek. Dziewczynki miały teraz lekcję tańca, a skoro weterynarz do tej pory nie zadzwoniła…
Podniosłem się z fotela obrotowego, który lata świetności miał już dawno za sobą, i gwizdnąłem na Sadie, sięgając po kapelusz.
– Chodźmy, mała.
Posłusznie potruchtała w kierunku stodoły.
Libby, czystej krwi klacz rasy american quarter horse, na której jeździłem od prawie dwudziestu lat, radośnie zarżała, kiedy ją osiodłałem.
Sadie niespokojnie krążyła po stajni, kiedy dosiadłem Libby i chwyciłem za wodze, żeby wyprowadzić ją na zewnątrz.
Gdy skręciliśmy za róg i zaczęliśmy się oddalać od stajni i zabudowań, Libby puściła się cwałem. Potrząsnęła głową, stukając kopytami w ubitą ziemię.
Kompleks budynków gospodarczych powoli niknął w oddali, a ja poczułem, że napięcie wreszcie puszcza. Miałem wokół siebie czyste powietrze i światło słoneczne. Sadie, emerytowany pies pasterski, pędziła obok jak strzała.
Może nam wszystkim odrobinę już odbijało?
Postanowiłem skorzystać z tej spontanicznej przejażdżki, żeby sprawdzić okolicę i się upewnić, że wszystko jest jak trzeba.
Po kilku kilometrach Sadie wyglądała na wyczerpaną. Ściągnąłem cugle, żeby Libby zwolniła do galopu. Akurat zajechaliśmy przed dom Nate’a.
Nikogo w nim nie było.
Że jak? To więcej niż dziwne. Nate’owi i Becks wczoraj pękła rura i właśnie byli w trakcie ogarniania mokrego bałaganu. Becks, zagraniczna korespondentka, wkrótce miała rodzić i w związku z tym zrobiła sobie przerwę w pracy. Gdzie oni, u licha, się podziewali?
Na ekranach monitoringu nie widziałem, żeby jakiś pojazd – poza samochodem mamy – opuszczał nasz teren.
Cholera.
Libby musiała wyczuć, że sprawa jest pilna, więc znowu ruszyła cwałem. Pies miał dosyć i potruchtał z powrotem do domu, a ja skierowałem się w stronę głównej bramy.
Becks siedziała na werandzie u moich rodziców. Ręce położyła na ciążowym brzuszku i wpatrywała się w chmurę kurzu wzbijającą się spod kół zmierzającego w naszą stronę sedana.
Rude włosy upięła w koczek na czubku głowy, w ręce trzymała szklankę herbaty. Nie wyobrażałem sobie lepszej bratowej. Na szczęście w niczym nie przypominała Vanessy, pierwszej żony Nate’a.
Lata temu przykro mi było oglądać go tak rozbitego emocjonalnie tą całą sytuacją, a jednak nikt z nas specjalnie się nie zdziwił, kiedy się rozwiedli. Wszyscy natomiast byliśmy cholernie zaskoczeni, gdy pewnego dnia zobaczyliśmy w wiadomościach, jak ratuje spod gruzów reporterkę.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bree i Gracie były w siódmym niebie, że zyskają kuzynkę lub kuzyna.
W bezpiecznej odległości od domu dałem Libby znak, żeby zwolniła, bo chciałem przypatrzeć się przybyszom. Sedan się zatrzymał, drzwi od strony kierowcy się otwarły i z samochodu wyskoczył mężczyzna.
Zmarszczył nos i z pogardą rozejrzał się po okolicy.
Świetnie.
Becks sprowadziła nam tu jakiegoś sztywnego mieszczucha.
Obstawiałem, że nowo przybyły nie zostanie ciepło przyjęty.
Nawet Libby parsknęła z niezadowoleniem.
Wtedy otworzyły się drzwi od strony pasażera.
Jasne włosy zatańczyły na wietrze jak promienie słońca. Kobieta wyprostowała się i odwróciła, uważnie studiując otoczenie zza dodających jej tajemniczości, ogromnych okularów przeciwsłonecznych.
Libby z wahaniem ruszyła naprzód, dając mi okazję przyjrzeć się stojącej do mnie tyłem nieznajomej, która miała długie aż do nieba nogi i cholernie seksowny tyłek.
Podniosła rękę, żeby zatrzasnąć za sobą drzwi sedana. Na jej palcu coś błysnęło w promieniach słońca.
Cholera. Pierścionek zaręczynowy.
2
Na wygnaniu. Musiałam uciekać z Manhattanu gdzie pieprz rośnie, jak wyjęta spod prawa. W efekcie wylądowałam prawie trzy tysiące kilometrów od życia, na które tak ciężko pracowałam.
„Poczekajmy, aż sprawa przycichnie”.
„Sytuacja rozwija się dynamicznie”.
„Wrócisz, kiedy wybuchnie nowy skandal i ludzie zapomną”.
Już nienawidziłam tego całego Teksasu. Powietrze było tak świeże, że aż mnie mdliło. Łagodny wietrzyk przyprawiał mnie o ból głowy.
Tripp zerknął na mnie zza kierownicy wynajętego samochodu, który prowadził po nierównej drodze dojazdowej.
– Nie wydaje mi się, żeby blackout medialny dopuszczał sprawdzanie nagłówków…
– Muszę sprawdzić, jak sobie z tym radzą.
Tripp szybkim ruchem wyjął mi telefon z ręki.
– Lillian już nie jest twoim problemem.
– Tym niemniej nadal jest problemem.
– Hmmm, po prostu zostaw to mnie – stwierdził, co zabrzmiało zarówno lekceważąco, jak i stanowczo. Dziwne połączenie.
Czasem niełatwo być narzeczoną kolegi z pracy. Choć właściwie, z formalnego punktu widzenia, Tripp był moim szefem.
Ale to tylko semantyka.
Spojrzałam na lśniący diament na palcu, żałując, że nie jest gwiazdką spełniającą życzenia.
Zażyczyłabym sobie wehikułu czasu, który przeniósłby mnie na początek tego tygodnia. Bo wtedy nadal miałam pracę. Byłam szanowana. Nie zostałam zesłana do stanu Samotnej Gwiazdy przez szefa, który był również moim narzeczonym.
Oparłam się wygodnie, zamknęłam oczy i policzyłam do trzech.
– Nie do końca rozumiem, dlaczego uważasz, że to dobry pomysł, by mnie ukryć na jakimś ranczu. I przestań mi wmawiać, że to projekt rozwoju biznesu. Oboje wiemy, że jestem tu za karę.
Tripp wziął mnie za rękę, ale mu się wyrwałam. W tym momencie nie byłam w nastroju na czułości.
„Przełknij dumę i weź zlecenie od Rebekki Davis – teraz Rebekki Griffith – albo szukaj sobie innej pracy”.
Tripp nazwał to „zarządzaniem kryzysowym”. Dla mnie to było zwykłe ultimatum.
– To dla twojego własnego dobra. Sto procent ludzi czyta nagłówek, pięćdziesiąt procent czyta artykuł, ale nikt nie czyta sprostowania. Nie wychylaj się i daj ludziom czas, żeby zapomnieli o wszystkim. To lepsze niż domaganie się przeprosin i przebranżowienie – powiedział, zdecydowanie odwracając kota ogonem.
Stek cholernych bzdur.
W najbliższym czasie mogłam się spodziewać, że zostanę zalana potopem różnego rodzaju bzdur i bredni.
– Nie jestem tchórzem. Mogę się tym zająć, naprawić to.
– Owszem, możesz, ale to jeszcze nie znaczy, że akurat ty powinnaś się tym zajmować. – Skręcił w drogę gruntową po lewej. – Muszę myśleć o firmie. A gdyby zależało ci na mnie i na swojej pracy, to też byś się zastanowiła, co jest najlepsze dla firmy. Chcesz mieć rację czy wygrać?
– Jak mam wygrać, skoro wylądowałam na ławce rezerwowych?
Tripp prychnął drwiąco.
– Projekt rozwoju biznesu trudno nazwać ławką rezerwowych, Cassandro.
– Wysyłasz mnie do Teksasu.
– Czyli stanu o najpotężniejszej gospodarce w całym kraju.
– A to dzięki hodowli bydła – syknęłam, po czym zerknęłam na swoje szpilki od Manolo Blahnika. Nie zostały stworzone do chodzenia po ubitej ziemi. Ja też nie.
Powinnam siedzieć teraz w swoim gabinecie i pracować nad oświadczeniem dla prasy, które skutecznie stłumi plotki na temat publicznego załamania się Lillian Monroe. Powinnam odbierać telefony i umawiać spotkania, żeby wbić publice do głowy swoją wersję wydarzeń i wycisnąć z niej trochę współczucia.
Tymczasem Lillian wygrzewała się na jachcie w Hiszpanii, a ja miałam wylądować na jakimś cholernym zadupiu.
Twarz Trippa pozostała niewzruszona.
– Wiem, że sytuacja nie jest idealna, ale tak będzie najlepiej dla wszystkich.
Znakomicie. Teraz zwracał się do mnie jak menadżer do zbuntowanej gwiazdki.
Wbiłam wzrok w porośnięte trawą równiny przesuwające się za oknem.
– A co z nami? W jaki sposób ta sytuacja miałaby być najlepsza dla nas? Co z naszym ślubem? – Gardło mi się ścisnęło, ale nie pokazałam tego po sobie. – Kiedy będę mogła wrócić? – zapytałam, zachowując pokerową twarz.
Tripp uśmiechnął się uspokajająco. W ogóle mnie nie słuchał od początku tej rozmowy.
– Kiedy sprawa ucichnie, porozmawiamy o ustaleniu daty. Wizerunek jest…
– …ważniejszy od naszych uczuć.
Dobrze znałam te słowa. To było oficjalne stanowisko Trippa, o którym przypominał mi za każdym razem, kiedy przedkładał firmę albo jednego ze swoich klientów nad nasz związek.
Stłumić uczucia. Zmusić się do uśmiechu. Nawet nie drgnąć. Nie pozwolić im zobaczyć, że pękasz.
Zastanawiałam się, jak to się stało, że w ogóle dał mi ten pierścionek. Czy też chodziło o wizerunek?
Wiele razy słyszałam, jak Tripp radził nowo zatrudnionym przez siebie kobietom, żeby sprawiły sobie fałszywy pierścionek zaręczynowy. Dzięki temu tabloidy nie spekulują, czy nasze ekspertki od PR-u umawiają się z klientami, których reprezentują.
Przekręciłam pierścionek na palcu.
Nie… nie był tylko na pokaz.
Tripp mi się oświadczył. Mieliśmy przyjęcie zaręczynowe. Ale…
Nie ustaliliśmy daty.
Nie kupiłam sukni.
Nie mieliśmy druhen i drużbów.
Nic.
– Pokerowa twarz – upomniał mnie, kiedy w polu widzenia pojawiła się farma.
W oddali przetoczyła się chmura pyłu. Włożyłam okulary przeciwsłoneczne i chłonęłam wzrokiem swoje więzienie.
Tripp zaparkował i podał mi mój telefon. Nie było tu zasięgu. Ani jednej kreski. To naprawdę koniec świata.
Tripp bez słowa wyskoczył z samochodu.
Nie ma sensu zwlekać z tym, co nieuniknione. Pokerowa twarz. Kiedy wysiadłam, moje szpilki zagłębiły się w ziemi, więc przeniosłam ciężar ciała na palce. Przynajmniej pogoda w Teksasie w lutym była lepsza niż w Nowym Jorku.
Po prawej zamajaczył jakiś cień.
Cholera jasna, słońce padało od tyłu, więc widziałam tylko zarys.
Za to, niech mnie, co to była za sylwetka…
Koń wydał mi się nieco przerażający. Czy wszystkie są o tyle większe od człowieka? Zawsze myślałam, że są bardziej przystępne.
A ten był ogromny jak czołg.
Zwierzę się poruszyło, dzięki czemu promienie słońca padły na mężczyznę.
Rondo kowbojskiego kapelusza nadal zasłaniało mu prawie całą twarz, ale dostrzegłam gęstą brodę i długie włosy związane w węzeł na karku.
Jeździec trzymał ciężkie buty w strzemionach. Przesunęłam wzrokiem po długich, masywnych udach i swobodnie spoczywających na siodle rękach. Pierś miał szeroką, łagodnie przechodzącą w miękki brzuch. Kraciastą koszulę wsunął za pasek, co podkreślało krągłość sylwetki. Wydawał się jednocześnie ułożony i trochę dziki.
Nie chciałam, by zauważył, że się gapię, więc szybko odwróciłam spojrzenie i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Łydki mnie bolały, kiedy na palcach okrążałam samochód.
– Jednak dotarłaś. – Rebecca Griffith niezgrabnie zeszła po prowadzących na werandę schodach, opierając rękę na ciążowym brzuszku.
Trzeba przyznać, że minęło sporo czasu, odkąd się ostatnio widziałyśmy. Ona opuściła Nowy Jork w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk, a ja pięłam się po szczeblach kariery, aż do dnia, kiedy ta zdradziecka zdzira wbiła mi nóż w plecy i znalazłam się na samym dnie.
– Proszę, proszę! – powiedziałam, zmuszając się do uśmiechu.
Becks jęknęła.
– Nawet mi nie przypominaj! Czuję się tak, jakbym zaraz miała eksplodować. W naszym domu pękła rura, więc na razie mieszkamy z rodzicami Nathana. Zaczęłam sypiać na kanapie, ponieważ nie mam siły wspinać się po schodach do sypialni. – Roześmiała się. – Przepraszam. Trochę mnie poniosło. Jak minął lot?
Tripp otworzył usta – prawdopodobnie, by się poskarżyć, że samolot był pełen ludzi – ale ja okazałam się szybsza.
– Było w porządku. Dziękuję.
Starszy mężczyzna dołączył do Becks. Wyglądał wypisz wymaluj jak ten kowboj, tylko nieco schludniej.
Jego broda, pewnie jeszcze niedawno tylko przyprószona siwizną, teraz była całkiem biała. Miał na sobie flanelową koszulę wsuniętą w dżinsy, a na nogach parę butów, które swoje najlepsze lata miały już dawno za sobą.
– Szanowna pani… – powiedział i uniósł kapelusz, chwytając go za denko, po czym wyciągnął w moją stronę rękę. – Miło, że zawitała pani w nasze skromne progi. – Zerknął na Trippa. – A ten tu, to kto? Przywiozła pani ze sobą szofera?
Tripp spojrzał na niego z pogardą.
– Tripp Meyers. Wiceprezes do spraw marketingu w Carrington Group.
Starszy dżentelmen przyglądał mu się bez mrugnięcia okiem.
– Ta wasza, yyy, grupa… Zawsze przysyłają wiceprezesów w charakterze przyzwoitki?
Usłyszałam za sobą chrzęst żwiru. Zawisnął nade mną jakiś cień, jakby chmury gradowej.
– Nie wzbudza wielkiego zaufania, jeśli potrzebuje niańki. – Zadrżałam na dźwięk wibrującego basu za plecami.
– Tripp to mój narzeczony – wyjaśniłam oschle, przejmując kontrolę nad sytuacją. Nie byłam zachwycona wizją pobytu tutaj, jednak im szybciej odbębnię tę karę, tym szybciej odzyskam własne życie.
Ktoś prychnął, ale nie byłam pewna, czy był to kowboj, czy jego koń. Zrobiłam profesjonalną minę i położyłam dłoń na ramieniu Trippa.
– Pomimo napiętego grafiku znalazł chwilę, żeby mnie odwieźć, zanim się uda do Europy.
Cień za mną milczał. Starszy mężczyzna złagodniał. Becks wyglądała tak, jakby chciała zwymiotować.
Szczerze? Też mnie mdliło, ale dzisiaj nie miałam czasu na torsje.
– No cóż… – odezwał się starszy mężczyzna. – Miło mi poznać was oboje. Jestem Silas Griffith. – Wskazał palcem na tajemniczą postać za mną. – I jestem ojcem tego tutaj, a wkrótce będę dziadkiem maleństwa. – Tym razem wskazał na brzuch Becks.
Trippowi aż powieka drgnęła z irytacji.
– Może by tak sobie darować tę wieśniacką wymianę uprzejmości? – syknął mi szyderczo do ucha przez zaciśnięte zęby.
– Panie Griffith, chciałabym się z panem jak najszybciej spotkać, żeby omówić aktualną sytuację finansową rancza oraz ustalić, jakich konkretnie efektów pan oczekuje, zatrudniając mnie.
Mężczyzna z rozbawieniem poruszył wąsem, po czym podniósł pomarszczony palec i wskazał za mnie.
– W takim razie proponuję pani spotkanie z tamtym panem Griffithem.
Odwróciłam się i prawie wpadłam na ścianę. Tymczasem kowboj zeskoczył z konia. Skrzyżował potężne ramiona na klatce piersiowej. Stopy miał szeroko rozstawione, jakby się przygotowywał na przyjęcie uderzenia.
– Z tego, co pamiętam, powiedziałem, że nie mam nic przeciwko, aby tu była, pod warunkiem, że nie będę jej miał na głowie.
Bardzo miłe przyjęcie. Najwyraźniej południowa gościnność była mocno przereklamowana.
Silas parsknął śmiechem.
– Synu, skoro przejąłeś po mnie gospodarstwo, to teraz wszystko jest na twojej głowie! Moje gratulacje! Idę się zdrzemnąć.
– Mam swoją robotę – nie odpuszczał kowboj.
Jednak Silas już się wspinał z powrotem po schodach prowadzących na werandę.
– Jackson miał przygotować dla niej chatę. Mama mu kazała ją wysprzątać. Do zobaczenia na kolacji!
Becks – moja krajanka z Manhattanu – z jękiem odwróciła się w stronę domu.
– Przepraszam, ale muszę siusiu. Nie zachodź w ciążę. To okropne.
– Ale… – Nie zdążyłam skończyć, bo Becks zniknęła we wnętrzu domu tak szybko, jak jej na to pozwalał pokaźny brzuszek.
Tripp zerknął na zegarek. Nie rozumiałam, dlaczego jest taki niespokojny. Jego samolot odlatywał dopiero następnego dnia.
Tymczasem moją szyję owiał gorący oddech.
Czyżby ten drugi pan Griffith już mnie obwąchiwał? Nie zamierzałam mu na to pozwolić.
Właśnie się odwracałam, żeby mu powiedzieć, że ma iść do diabła, gdy owłosiony pysk musnął moje ramię. Wrzasnęłam, prawie wyskakując ze skóry.
Ze zdziwieniem dostrzegłam błysk białych zębów, kiedy kowboj – syn Silasa – uśmiechnął się szeroko.
– Ona nie gryzie.
A on…?
– Ten koń jest wielkości traktora z przyczepą. Bardziej się bałam, że mnie stratuje.
Zwierzę, ewidentnie urażone moją opinią, uderzyło kopytem w ziemię.
Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam, że Tripp bezsensownie krąży wokół samochodu, próbując złapać choć jedną kreskę zasięgu.
Nie miałam ani cierpliwości, ani ochoty, żeby teraz się nim zajmować.
– Cassandra Parker – przedstawiłam się, żebyśmy mogli wreszcie przejść do konkretów.
Nie podał mi ręki. Przez dłuższą chwilę swoje potężne ramiona nadal miał skrzyżowane, a następnie powtórzył gest swojego ojca i uniósł kapelusz za denko.
– Christian Griffith.
Podniósł wzrok, jakby zobaczył za mną coś interesującego, więc się odwróciłam i podążyłam za jego spojrzeniem.
Tripp, który odszedł się jeszcze kawałek dalej w pogoni za wiecznie wymykającym się zasięgiem, raz za razem zwracał się do osoby, którą miał na linii. Powtarzane w kółko: „Halo? Halo? Słychać mnie teraz?” robiło się irytujące.
– Czy twojego chłopaczka nie trzeba przypadkiem wziąć na smycz? – zapytał Christian.
Bywały dni, kiedy myślałam, że przydałby mu się kaganiec.
– Nic mu nie będzie.
Tripp zupełnie nie zwracał uwagi, gdzie idzie. W efekcie wszedł prosto w tył pikapa i uderzył kolanem w hak holowniczy.
– Kurwa mać…!
Zgiął się wpół, chwytając się za nogę, a jednocześnie sprawdzając na ekranie komórki, czy osoba na drugim końcu linii go usłyszała. Zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, aż spod obcasa jego mokasyna rozległ się niewróżący nic dobrego, mokry dźwięk.
Tripp zastygł w bezruchu. Powoli spojrzał w dół, żeby sprawdzić, w co właśnie wdepnął.
Christian przesunął się w moją stronę, staliśmy teraz obok siebie. Brodacz uśmiechnął się z rozbawieniem.
– Skąd tu się wzięło błoto? – Tripp prychnął gniewnie, wyciągając stopę z brązowego kopczyka, aż rozległo się obrzydliwe mlaśnięcie.
Christian się zaśmiał.
– Przykro mi, że muszę przekazać złe wieści, ale to nie jest błoto.
Smród dotarł do nas natychmiast. Wszystko wskazywało na to, że Tripp też zrozumiał.
– Co za gówno… – zawołał z obrzydzeniem.
– Dokładnie tak, koleżko. Sam bym tego lepiej nie ujął – powiedział Christian uspokajającym tonem.
Tripp zrobił krok do tyłu, żeby wytrzeć but o trawę, ale się poślizgnął.
Z przerażeniem zasłoniłam usta ręką. Mój narzeczony wykonał rozpaczliwy skręt, chcąc uniknąć kolejnego uderzenia o hak, i w rezultacie wylądował w bydlęcym placku.
– Kto by pomyślał… – zauważył refleksyjnie Christian. – Ten Tripp to niezły trep.
Następnie odwrócił się i wskoczył z powrotem na konia.
– Zapraszam do chaty.
3
Libby była niezadowolona, kiedy minęliśmy dom i skierowaliśmy się w stronę chat, w których od dobrych dziesięciu lat nikt nie mieszkał.
Doskonale ją rozumiałem. Sam byłem wkurzony.
Zerknąłem przez ramię. Cassandra jechała za mną wypożyczonym samochodem, a Tripp – nadal wrzeszcząc do telefonu, jakby liczył, że jakimś magicznym sposobem nagle pojawi się tu nadajnik sieci komórkowej, wlókł się obok, cały w gównie.
Nic dziwnego, że dziewczyna nie chciała tkwić w aucie z tym krowim plackiem w ludzkiej postaci, choć wyglądał na faceta, którego stać na poniesienie nieprzewidzianych kosztów za zapaskudzenie samochodu z wypożyczalni. Na pewno wolałby to niż drałować prawie dwa kilometry. Był czerwony jak pomidor i aż gotował się ze złości.
Tripp.
Co to właściwie za imię? Jakieś, kurwa, zdrobnienie?
Od Trippworth?
Trippington?
Tak czy siak, niezły z niego trep.
Libby parsknęła z niezadowoleniem, kiedy z niej zeskoczyłem. Przywiązałem ją do słupa przed chatą na te kilka minut, których będę potrzebował, żeby oprowadzić Cassandrę po jej nowej kwaterze.
Potem wrócę do niekończącej się listy rzeczy do zrobienia, która wydawała się wydłużać każdego dnia. Odstawię Libby i wrócę za to pieprzone biurko na kolejną godzinę, a później lecę do domu dopilnować, żeby dziewczynki odrobiły zadanie domowe.
Następnie będzie czas na wieczorną kąpiel i zapędzenie ich do łóżek, a jutro rano wszystko zacznie się od nowa.
Dzięki Bogu, w szkole jest świetlica i zajęcia dodatkowe, a mama pomaga z odwożeniem dziewczynek i ich odbieraniem.
Doba zdecydowanie powinna mieć więcej godzin.
Cassandra zatrzymała się przed chatami i energicznie wysiadła z samochodu. Wyczuwałem bijącą z niej niechęć.
Zanim wybudowaliśmy nowe kwatery dla pracowników – tuż po narodzinach Gracie – nasi kowboje mieszkali w tych chatach.
To było…
Cholera.
Gracie ma już jedenaście lat.
Jak to się stało, że nowe kwatery mają już dziesięć lat?
– W domu najlepiej – powiedziałem, odwracając się w stronę Cassandry.
Nie byłem w stanie stwierdzić, co jej chodzi po głowie, bo ukryła się za tymi wielkimi okularami przeciwsłonecznymi, ale jej twarz wyrażała całkowitą obojętność.
Tripp zatrzymał się kilka metrów wcześniej i ryczał do telefonu, jakby myślał, że w ten sposób usłyszą go na drugim końcu świata.
Na pewno go nie słyszeli.
Cassandra otwarła bagażnik i właśnie próbowała z niego wytaszczyć walizkę wielkości małej sypialni. Nawet się nie zachwiała na tych szpikulcach do lodu, które miała na nogach.
Spojrzałem w stronę dupka, którego najwyraźniej nie obchodziły zmagania narzeczonej z ciężką walizą.
– On ci nie pomoże?
Nawet nie spojrzała w tamtą stronę.
– Jest zajęty.
– Ja to wezmę, Cass – mruknąłem, podchodząc do niej.
Odrzuciła głowę do tyłu z takim impetem, że nie zdziwiłbym się, gdyby uszkodziła sobie kręgi szyjne.
– Mam na imię Cassandra.
Zaśmiałem się, wyjmując z bagażnika pozostałe pięć walizek.
– Jak tam sobie chcesz, księżniczko.
Zacisnęła usta w cienką linię.
Wskazałem podbródkiem w stronę chaty.
– Możesz już iść. Powinno być otwarte.
– Mogę wziąć swoje bagaże – upierała się.
Podszedłem jeszcze bliżej.
– To, że możesz, nie oznacza, że powinnaś. – Zrobiłem ruch głową w stronę drzwi. – Do środka. Mam w cholerę roboty.
Cassandra ustąpiła i dumnym krokiem ruszyła w stronę chaty. Mogłem iść o zakład, że w jej oczach chata z elektrycznością i bieżącą wodą stanowiła przykład spartańskich warunków.
Ale nie powiedziałem tego na głos.
Celowo zwlekałem, żeby jeszcze chwilę pogapić się na jej tyłek. Te jej eleganckie białe spodnie zupełnie nie nadawały się na ranczo, ale nie narzekałem. Podobało mi się, że miała w nich nogi do nieba. Skoro ten dupek, który włożył jej na palec pierścionek zaręczynowy, miał ją gdzieś, to co to komu szkodzi, że sobie popatrzę?
Oderwałem od niej wzrok, kiedy poczułem charakterystyczny zapach zbliżającego się Trippa.
Cassandra kilka razy próbowała przekręcić gałkę, zanim udało jej się otworzyć drzwi.
– Włącznik światła jest na ścianie po prawej – powiedziałem, kiedy obładowany jak muł zmierzałem w stronę chaty.
Sięgnęła do wewnątrz, przez chwilę błądząc ręką po ścianie, zanim znalazła włącznik. Ledwo jej blond główka zniknęła w środku, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk.
Rzuciłem walizki i pognałem w jej stronę, podczas gdy Tripp schronił się za samochodem.
Kiedy zobaczyłem, co tak wystraszyło Cassandrę, odetchnąłem z ulgą.
– A niech cię, Mickey…!
Ulubieniec Gracie leżał na kanapie, która swoje najlepsze dni miała już dawno za sobą.
Mickey wydał z siebie głośne „muuu”, a Cassandra ponownie krzyknęła.
– Dlaczego w chacie jest krowa?!
– Ma na imię Mickey. Jest bardzo łagodny.
– W moim domu jest krowa!
– Ale oswojona.
Powoli się rozluźniłem i podniosłem okulary przeciwsłoneczne, które upuściła.
Cholera…!
Klęcząc na jednym kolanie, podniosłem na nią wzrok i… zastygłem w bezruchu. Miała najpiękniejsze oczy na świecie – szaroniebieskie i błyszczące.
Cassandra zatopiła palce w swoich gęstych, jasnych włosach i wyrzuciła z siebie, zacinając się:
– A dlaczego ma… – Zamrugała z niedowierzaniem. – …makaron do pływania na rogach?
– Straszna z niego niezdara. Dzięki piance nie niszczy rzeczy, o które się obija.
– O mój Boże… – wymamrotała.
– Już cię tu nie ma, Mickey! – warknąłem.
– Jak on w ogóle się tu dostał? – Maska obojętnej damy z wielkiego miasta zaczęła się zsuwać.
Przebrnąłem przez zakurzoną chatę i zajrzałem do kuchni. Drzwi od podwórka były otwarte. A dokładniej mówiąc – leżały na zewnątrz.
Miało to swoje plusy – w ten sposób do środka wpadał miły wietrzyk, co na pewno dobrze nam robiło, zważywszy na to, że Jackson najwyraźniej nie zjawił się tutaj, żeby doprowadzić to miejsce do porządku. Stół i krzesła w kuchni przykryte były zakurzonymi prześcieradłami.
Lodówka milczała.
Przestrzeń między górną częścią szafek a sufitem wypełniały ptasie gniazda i pajęcze sieci.
Przesunąłem dłońmi po twarzy. Nie miałem czasu na te pierdoły.
Mama była z dziewczynkami. Tata właśnie ucinał sobie drzemkę, a niech go…! Znalazł sobie czas na kształtowanie mojego charakteru, „radź sobie sam” i podobne bzdety…!
To nie ja chciałem sprowadzać konsultantkę biznesową, żeby nam mówiła, jak rozwijać i wzmacniać naszą działalność.
Dlaczego więc to ja mam mieć ją teraz na głowie?
Może uda mi się podrzucić ją na kilka dni do Becks. Jeden problem z głowy. Teraz musiałem się zająć bydlątkiem zalegającym w salonie.
– Miało tu być posprzątane na twój przyjazd – powiedziałem, spychając Mickeya z kanapy.
Niechętnie zszedł, po czym poczłapał w stronę drzwi, wcale się nie spiesząc.
Cassandra odsunęła się, żeby go przepuścić. Uderzyła tyłkiem w spróchniały regał i coś syknęło.
Dziewczyna wrzasnęła tak przeraźliwie, że aż zadzwoniło mi w uszach.
– A tobie co znowu…? – Po sekundzie zauważyłem zwiniętego w kącie węża. – To tylko wąż wielkooki – wyjaśniłem, wyjmując parę rękawic z tylnej kieszeni dżinsów. – Nie jest jadowity.
Cassandra gwałtownie zasłoniła rękami usta.
– Masz zamiar go dotknąć?
Wzruszyłem ramionami.
– Tak. Wyniosę go na zewnątrz, skoro ci przeszkadza.
Zrobiła wielkie oczy.
– Chyba sobie żartujesz!
Udało mi się chwycić węża jedną ręką za ogon, a drugą – w połowie tułowia.
– Nie zrobi ci krzywdy, za to dzięki niemu myszy będą trzymać się z daleka.
Twarz jej skamieniała.
Ruszyłem w stronę drzwi, ale ona ostrzegawczo uniosła dłoń, żeby mnie zatrzymać.
– Nie zbliżaj się do mnie z tym czymś.
Przestraszony jej podniesionym głosem wąż postanowił zaatakować i podjął próbę pozbawienia mnie kawałka ręki.
– O mój Boże! – Gwałtownie zasłoniła usta rękami. – Ugryzł cię!
Złapałem go za głowę, ścisnąłem i oderwałem od swojej skóry. Mała ranka paliła jak diabli.
– Zabij go! – pisnęła.
Potrząsnąłem głową.
– Nie zamierzam robić mu krzywdy. Nie mogę winić węża za to, że zachowuje się jak wąż.
– Mam już dosyć. Wychodzę. – Z tymi słowy gniewnym krokiem opuściła chatę.
Poszedłem za nią i wypuściłem węża w krzaki. Tymczasem spod opon ruszającego samochodu trysnął żwir, którym posypaliśmy drogę gruntową, żeby wyglądała trochę mniej jak droga gruntowa.
– Co ty wyprawiasz? – krzyknęła Cassandra.
Tripp, wygodnie usadowiony za kierownicą w swoich umazanych gównem spodniach, ledwo raczył unieść dłoń, żeby jej pomachać.
– Jadę na lotnisko. Złapałem wcześniejszy lot. Robota czeka.
Twarz Cassandry zrobiła się czerwona jak burak.
– Tripp!
– Odezwę się w przyszłym tygodniu – zawołał i zasunął okno.
– Tripp! – wrzasnęła tak głośno i piskliwie, że prawdopodobnie uszkodziła sobie struny głosowe.
Miałem koparkę, która w mgnieniu oka mogła wykopać dziurę wielkości Trippa, i w tym momencie naszła mnie nieprzeparta chęć, żeby jej użyć.
Co za kutas!
Stanąłem obok Cassandry, zdjąłem rękawice i wepchnąłem z powrotem do tylnej kieszeni dżinsów.
– Serio? Tak po prostu cię zostawił i odjechał?
Palec, na którym nosiła pierścionek zaręczynowy, zadrżał, ale jej twarz pozostała nieruchoma. Znałem tę minę. Kobieta, która zaraz wybuchnie.
Ostatnio, ku swojemu przerażeniu, zacząłem widywać jej zalążki na twarzy Bree.
Wskazałem na ziemię.
– Jeśli cię to pocieszy, to wdepnął w kolonię mrówek ognistych, zanim wsiadł do samochodu. Karma go dopadnie. Zanim dojedzie do bramy, już będą w jego spodniach i bokserkach. – Odpiąłem walkie-talkie z biodra, zmieniłem kanał i podniosłem krótkofalówkę do ust.
– Becks?
Cisza.
Jeszcze raz przycisnąłem guzik.
– Becks, jesteś tam?
Nadal nic.
Dlaczego przez całe życie muszę mieć pod górkę?
Spojrzałem na zabójczo seksowne szpilki, które miała na nogach. Nie byłoby w porządku kazać jej maszerować w nich z powrotem.
– Wrócę po twoje bagaże – oznajmiłem, odwiązując Libby i podchodząc do Cassandry.
Kobieta pisnęła i zrobiła chwiejny krok do tyłu.
– Ma na imię Liberty. Nazywamy ją Libby.
– Niech zgadnę – powiedziała Cassandra ociekającym sarkazmem głosem, co było jej pierwszą linią obrony. – Jest łagodna jak tamta krowa, która powinna odpowiedzieć za włamanie, oraz wąż, który zasłużył na karę śmierci za napaść.
Jej zadziorność wydała mi się zabawna.
Uśmiechnąłem się.
– Możesz mi wierzyć, Libby jest łagodna jak baranek. Niełatwo ją wystraszyć.
Cassandra nie wyglądała na przekonaną.
Stanąłem za nią i sięgnąłem do kieszeni.
– Wyciągnij rękę.
Próbowała zrobić jeszcze jeden krok do tyłu, żeby uciec, ale odbiła się od mojej piersi. Uniosłem jej nadgarstek, dłoń obróciłem wnętrzem do góry i położyłem w niej miętówkę.
– Daj Libby coś słodkiego, a bezwarunkowo cię pokocha.
Cassandra stała nieruchomo jak deska, więc zrobiłem to samo, co robiłem z dziewczynkami, kiedy były małe i należało je zaznajomić ze zwierzętami. Wziąłem jej dłoń w swoją i podniosłem w stronę Libby. Klacz natychmiast poczęstowała się miętówką.
Cassandra drgnęła i wydała z siebie przerażony pisk, kiedy koń dotknął pyskiem jej palców.
– Musisz przestać krzyczeć – wymamrotałem jej do ucha.
Następnie położyłem rękę na jej biodrze, żeby się nie ruszała, kiedy Libby skubała cukierek.
– Widzisz? Nie było tak źle.
Cassandra błyskawicznie odwróciła się w moją stronę.
– Chyba, cholera, postradałeś rozum, jeśli myślisz, że wsiądę na to coś!
– Zdejmuj buty.
– Nie ma mowy – stwierdziła oschle.
– W porządku – powiedziałem, ustawiając Libby w ten sposób, żeby Cassandra mogła jej dosiąść, korzystając ze strzemion. – W takim razie możesz w nich zostać. A teraz hop do góry.
Dziewczyna protestowała, kiedy ją podsadzałem, ale wreszcie udało mi się umieścić ją w siodle.
– Przepraszam, będzie trochę ciasno – uprzedziłem, wskakując na grzbiet Libby i siadając za tylnym łękiem. – Jeżdżenie konno we dwójkę jest do niczego.
Natomiast widok, jaki miałem na jej biodra i uda, na pewno nie był do niczego.
Cholera. Ten tyłek…
Spojrzałem w niebo, modląc się, żeby mój kutas się uspokoił.
Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio z kimś spałem.
No dobra, minęło sporo czasu.
Kiedy Libby zrobiła krok, Cassandra poleciała do przodu i prawie spadła.
– Trzymaj plecy prosto – powiedziałem, otaczając ją ramionami i chwytając cugle.
– Lepiej od razu zabierz mnie na lotnisko.
Mur, który wokół siebie zbudowała, zaczynał się kruszyć. Poczułem dziwne ciepło w sercu.
– A może zabiorę cię w miejsce, gdzie działają komórki i gdzie będziesz mogła skorzystać z internetu?
Cassandra chodziła po moim salonie, kiedy wnosiłem jej walizki do środka. Odprowadziłem Libby do jej boksu, po czym pojechałem ciężarówką do chaty, żeby zabrać bagaże Cassandry do domu.
Wydawała się spięta, kiedy się zatrzymała i patrzyła w ścianę, wsłuchując się w słowa swojego rozmówcy.
Jej biały kostium przecinały brudne smugi. Włosy miała lekko zmierzwione od ciągłego przeczesywania ich palcami.
Ścisnęła nasadę nosa i utkwiła wzrok w miejscu na dywanie, gdzie kilka lat temu Gracie wylała kubek soku. Próbowałem bez końca, ale plama nie schodziła. Parkiet skrzypnął pod moimi butami i Cassandra gwałtownie się odwróciła. Z jej miny nietrudno było odgadnąć, że rozmowa nie przebiega po jej myśli. Brwi miała zmarszczone, a usta zaciśnięte. Kilkakrotnie stuknęła spiczastym czubkiem buta w dywan, po czym przeniosła wzrok na drugą stronę pokoju.
Za każdym razem, gdy patrzyła w moją stronę, jej spojrzenie było ostre i szybkie. Ta kobieta oceniała ludzi i decydowała, na ile są dla niej ważni, szybciej, niż ja łapałem na lasso cielę.
Postawiłem na podłodze jej walizki.
Ona skończyła rozmowę, oschle i krótko komuś dziękując.
– Nie brzmi to dobrze – zauważyłem, gdy po rozłączeniu się wydała z siebie cichy jęk frustracji.
– Można tak powiedzieć – potwierdziła, nadal odwrócona do mnie plecami.
Spojrzałem na zegar. Dziewczynki lada chwila powinny wrócić z lekcji tańca, a wtedy pojedziemy do domu rodziców na kolację, bo mama się uparła, żebyśmy dwa razy na tydzień jedli u nich.
Wiedziałem, że robi to, by trochę mnie odciążyć. Powinienem odmówić, ale szczerze mówiąc, miło było nie przejmować się gotowaniem choć dwa razy na tydzień.
– Wątpię, czy o tej porze załapiesz się na jakiś lot. Lepiej poczekaj do jutra.
Cassandra odetchnęła głęboko, po czym odwróciła się w moją stronę.
– Przyjechałam tu w konkretnym celu – powiedziała, jakby w chacie prawie się nie rozpłakała. – Jutro spotkam się z Silasem, żeby omówić możliwe sposoby wygenerowania nowych źródeł dochodów dla rancza. Będę potrzebowała miejsca do pracy z dostępem do interenetu oraz zasięgiem. A przynajmniej z telefonem stacjonarnym.
Rozejrzałem się po salonie, żeby szybko ocenić sytuację. Na kanapie zalegała sterta prania. Blat biurka z roletą pokrywały ramki ze zdjęciami oraz stosy rachunków. Przy drzwiach leżały rzucone byle jak buty. O ile nie zechciałaby dzielić ze mną mojego biura, które stanowiło – no cóż – moją własność, to było wszystko, co mogłem jej zaoferować.
– To jak? – dopytywała.
Pogodzony z myślą, że życie będzie mi dawać w dupę aż do dnia, w którym umrę, wzruszyłem ramionami.
– Właśnie na nie patrzysz.
Cassandra pytająco uniosła brew.
– Słucham?
– Witaj w swoim nowym biurze.
4
Dostępne w wersji pełnej
5
Dostępne w wersji pełnej
6
Dostępne w wersji pełnej
7
Dostępne w wersji pełnej
8
Dostępne w wersji pełnej
9
Dostępne w wersji pełnej
10
Dostępne w wersji pełnej
11
Dostępne w wersji pełnej
12
Dostępne w wersji pełnej
13
Dostępne w wersji pełnej
14
Dostępne w wersji pełnej
15
Dostępne w wersji pełnej
16
Dostępne w wersji pełnej
17
Dostępne w wersji pełnej
18
Dostępne w wersji pełnej
19
Dostępne w wersji pełnej
20
Dostępne w wersji pełnej
21
Dostępne w wersji pełnej
22
Dostępne w wersji pełnej
23
Dostępne w wersji pełnej
24
Dostępne w wersji pełnej
25
Dostępne w wersji pełnej
26
Dostępne w wersji pełnej
27
Dostępne w wersji pełnej
28
Dostępne w wersji pełnej
29
Dostępne w wersji pełnej
30
Dostępne w wersji pełnej
31
Dostępne w wersji pełnej
32
Dostępne w wersji pełnej
Epilog
Dostępne w wersji pełnej
Dodatkowy epilog
Dostępne w wersji pełnej
Do Czytelniczek
Dostępne w wersji pełnej
Podziękowania
Dostępne w wersji pełnej