Drugie życie Leny - Elżbieta Ceglarek - ebook + książka

Drugie życie Leny ebook

Elżbieta Ceglarek

5,0

Opis

Czy na schodach urzędu miasta można znaleźć miłość życia? Wydawałoby się to niedorzeczne. A jednak.

Gdy nieznajomy mężczyzna ratuje ją przed upadkiem, możliwość spędzenia z nim choćby kilku minut więcej wydaje się Lenie zbyteczna. Powoli jednak ulega urokowi przystojniaka w średnim wieku i daje się zaprosić na kawę, a następnie na spotkanie. Jednak bagaż życiowych doświadczeń skutecznie odstrasza ją przed nowym związkiem. Lena zwyczajnie boi się zaufać.

Czy przystojny doktor zyska zaufanie Leny? Czy zdoła odkryć przyczynę jej zmiennych nastrojów i wymusić na niej walkę o własne zdrowie oraz ich wspólne szczęście?

Historia o miłości, która nadaje życiu sens.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Elżbieta Ceglarek

Warszawa 2023

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcia na okładkę: Zuzanna Nierenberg

Wizerunku na okładkę użyczyła: Faustyna Nowaczek

Zdjęcie autorki na okładkę: Agnieszka Cecot

Zdjęcie na podkład czwartej str. okł.: Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: W. L. Białe Pióro

Korekta wydanie I: Małgorzata Stempowska

Redakcja wydanie II: Agnieszka Kazała

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

Księgarnia i kontakt: www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patronat:

Zakątek Ewy

Czytam dla przyjemności

Górowianka

Czytaninka

ISBN: 978-83-66945-47-0

Nigdy nie wchodzi się dwa razy

do tej samej rzeki…

Pierwsze spotkanie…

Padało. Co ja wygaduję? Lało jak z cebra! Zwyczajne oberwanie chmury! Koszmar jakiś!

Siedziałam w swoim samochodzie, ręce mocno zacisnąwszy na kierownicy. Znajdowałam się w samym sercu stolicy. Warszawę od dawna uważałam za swoje miasto. Znałam ją wystarczająco dobrze, aby nawet w nie najlepszych warunkach atmosferycznych nie wpadać w panikę. Jechałam dość szybko, chociaż wiem, że nie powinnam. Chyba jednak nie wariowałam aż tak, by wytykać mnie palcami i pukać się nimi po czołach.

Co za niereformowalni ludzie! Zero szacunku do drugiego człowieka. I to tylko dlatego, że jadę trochę bardziej dynamicznie od nich, bo zwyczajnie się spieszę. Moją głową szarpnęła myśl usprawiedliwienia się przed światem, a ja szarpnęłam się na siedzeniu ze złości. Miałam ochotę wyładować się na kimkolwiek, niestety nikogo nie miałam pod ręką. W samochodzie byłam sama.

– Cholera jasna – zaklęłam głośno. Uznałam, że przynajmniej tyle mogę. Nikt mnie przecież nie słyszał. Miałam potrzebę rozładowania skumulowanych emocji. Stan, który mnie trawił, złośliwi, o ile pamiętam, nazywają zespołem przedmiesiączkowym. Co ma piernik do wiatraka? Uśmiechnęłam się pod nosem i zwolniłam. Szukałam miejsca do zaparkowania, z niesmakiem myśląc o momencie, gdy będę mogła wysiąść. – Przydałaby się ta cholerna umbrella! – Nie uśmiechał mi się spacer w strugach deszczu. – Zanim dojdę do urzędu, zmoknę niczym kura. Jak ja będę wyglądała? – zapytałam sama siebie. – Normalnie, jak człowiek przemoczony deszczem – odpowiedziałam sobie i westchnęłam. W tym momencie dostrzegłam, że z parkingu bardzo powoli wytacza się żółty citroen. Prowadziła go elegancka pani. – Muszę zdążyć! – Postanowiłam i wtarabaniłam się na jej miejsce. Manewr skręcania wykonałam nieco zbyt gwałtownie, ale udałam, że nic się nie stało i zignorowałam fakt, że kobieta bacznie mi się przygląda. Gdy się upewniłam, że w końcu mam ją z głowy, pospiesznie wysiadłam z samochodu. Nie byłam gotowa na kąśliwe komentarze pod swoim adresem. Nie teraz.

Zajrzałam jeszcze do bagażnika, aby się przekonać, że naprawdę nie ma w nim śladu parasolki, po czym szybkim krokiem ruszyłam przed siebie.

Strome schody w urzędzie miasta, którego próg właśnie przekroczyłam i którego byłam częstym bywalcem, zawsze wydawały mi się niebezpieczne. Ile razy poruszałam się po nich w górę czy w dół (nie wiem, dlaczego nie korzystałam z windy), tyle razy myślałam, jak łatwo można by z nich spaść i zrobić sobie krzywdę. A co dopiero, gdyby tędy wchodziło lub schodziło dziecko? Odezwała się we mnie bujna wyobraźnia i włączyło zboczenie zawodowe. Większość nauczycieli wykazałaby podobną troskę. Nasza belferska świadomość wyposażona jest w ogrom bezwarunkowych przemyśleń i wrodzoną odpowiedzialność za dzieci. Oczywiście w pierwszej kolejności należałoby wziąć pod uwagę nauczycieli pracujących w przedszkolach. A ja należałam do tego grona.

Kiedy moje myśli analizowały katastrofę na schodach, wydarzyłaby się ona faktycznie, gdyby nie ramiona przypadkowego mężczyzny. Zanim się zorientowałam, facet złapał mnie i mocno przytrzymał, nie pozwalając mi spaść ze stopni. Przez chwilę zastygliśmy w bezruchu. Co ja wyprawiam? Szybko się ocknęłam i zaczęłam przepraszać nieznajomego, wyrywając się z jego objęć. W nerwowy sposób zaczęłam strzepywać coś z mojego granatowego płaszcza. Założę się, że nawet pod mikroskopem nie znalazłoby się w tej chwili na mokrej tkaninie najmniejszego pyłku.

– To wszystko przez tę mokrą podłogę. Ludzie nanoszą deszczówki na butach, a inni ślizgają się po niej – tłumaczyłam. – Przepraszam, nie chciałam, nie miałam zamiaru, żeby tak wyszło – jąkałam się.

– Ależ droga pani, ja się nie gniewam! Nie ma pani, za co przepraszać.

– Ach tak, w takim razie proszę zostawić mnie w spokoju. Sama sobie poradzę. Nic mi nie jest. Jeszcze raz najmocniej… Głupio mi. – Wykonałam dziwny gest, jakbym miała zamiar odepchnąć mężczyznę od siebie. Starałam się nie patrzeć mu w twarz. Było mi wstyd, że okazałam się zwykłą niezdarą.

Przeważnie, gdy jest mi niezręcznie, a tak właśnie się czułam, zaczynam się robić czerwona nie tylko na policzkach. Plamy na szyi, po prostu wielkie, czerwone placki, w sytuacjach dla mnie ekstremalnych znali wszyscy moi bliscy.

– Proszę mnie nie przepraszać, niczego nie wymagam. To żaden kłopot, droga pani. Przyrzekam, że nic a nic się nie stało, chociaż, jak przypuszczam, mogło… – Ręką wskazał schody. Spojrzałam na mojego anioła stróża, który nie miał zamiaru przerywać sobie własnych pochlebstw. – Dzięki Bogu, w porę udało mi się zapanować nad sytuacją i przytrzymać panią w ramionach, i…

– I? – Uniosłam brwi ze zdziwienia.

– Nie potrafię sobie wyobrazić, co mogłoby się stać w przeciwnym razie.

Wydawało się, że mój rozmówca jest nieco speszony. Niestety były to tylko moje pochopne domysły, szybko okazało się, że jest wręcz przeciwnie.

– Jeśli pan ocenia to w ten sposób… wobec tego dziękuję. Bardzo wielkie dzięki – powtórzyłam, nie patrząc na wybawcę, lecz w okno, po którego szybach spływały stróżki padającego wciąż deszczu.

Pragnęłam jak najszybciej oddalić się z miejsca tej krępującej sytuacji, lecz nieznajomy się nie zgodził. Przytrzymał mnie za rękę i jak harmonijka rozwinął się w słowach.

– Jestem do pani usług. Pomogę w kłopotach. Zrobię wszystko, o co pani poprosi. – Wykonał ukłon w moim kierunku.

– Przyrzeka pan? – Postanowiłam skorzystać z okazji.

– Jak najbardziej.

– A więc najlepiej by było, gdyby zostawił mnie pan w spokoju. Może mnie pan wreszcie wypuścić? – Ręką wskazałam drzwi.

– A jeśli nie?

– Nie wiem. – Tego doprawdy nie przewidziałam. – Zresztą to już nie moja sprawa – wzruszyłam ramionami.

– Ale moja owszem. Nie zostawię pani. Tego akurat nie zrobię. Nie potrafiłbym wyzbyć się pani towarzystwa ot tak. Dla mnie to wielkie wydarzenie. Cieszę się, że dziś właśnie zdarzył się ów… incydent, wypadek, przypadek? – Pytał nie wiadomo kogo.

– Nie mam pojęcia, co pan ma na myśli – udawałam, że niczego nie rozumiem.

– Nieważne, jak to nazwiemy. Ważne, że przypadkowe zrządzenie losu, i chyba niezłe dla mnie szczęście, pozwoliło mi panią spotkać. Poza tym akurat dziś mam urodziny i zrobiłem dobry uczynek. Proszę nie czuć się zakłopotaną. Cała ta sytuacja przecież nie jest pani winą. Przynajmniej nie całkowicie.

Gadał i gadał, jakby go ktoś nakręcił. Cały czas był wesoły i podekscytowany. Najwyraźniej nieźle się bawił.

Rozkoszne! Ja obchodziłam urodziny wczoraj. Ale czy obnosiłam się z tym faktem po całym świecie? Bynajmniej! Nie miałam zamiaru ogłaszać prywatnego święta wszystkim nieznajomym, a już na pewno w urzędzie miasta.

A tak w ogóle, co za łaskawca z tego mojego wybawcy. W zasadzie bardziej cwaniaczek. Dobrze, że się ocknął i pomyślał logicznie, uznając, że to nie moja wina z tym lądowaniem w jego ramionach. Szkoda tylko, że zatrzymałam się na jego torsie. Bardzo żałowałam.

– Powiedział pan, że nie powinnam czuć się winna za sytuację, która miała miejsce przed chwilą. Czyż nie tak pan się wyraził?

– Tak właśnie myślę.

Przyznałam mu rację. Przecież każdy w życiu może się potknąć, i to niekoniecznie na schodach. Czy to coś niezwykłego? Byłam coraz mniej pewna swoich przemyśleń, ponieważ przeróżnych potknięć życiowych miałam całkiem sporo. Było ich nawet trochę za dużo.

Najwyraźniej nieznajomy cały czas fantastycznie się bawił. Natomiast mnie było nie do śmiechu. Pełno ludzi w urzędzie, a jemu zebrało się na przemówienia. Przecież życzeń urodzinowych nie będę mu składała. Nie znam faceta.

– Dziękuję panu za fatygę, dziękuję, że w dalszym ciągu żyję. Mam nadzieję, że mogę już odejść? Żegnam pana, aniele stróżu – tym razem ja zażartowałam.

Nie czekając na jego zgodę, ruszyłam przed siebie. Swoją drogą to bardzo ciekawe. Oprócz daty urodzin mojej córki nie znałam prawie żadnej. Ledwie pamiętałam o urodzinach rodziców. Długo musiałabym się zastanawiać nad datą urodzin przyszłego zięcia, bratowej, brata, a tu jaki łaskawy los. Chcę czy nie, wiem, kiedy urodził się facet, którego tylko dzięki przypadkowi poznałam, i któremu podobno zawdzięczam uratowanie życia. Nowa znajomość, a wraz z nią informacja urodzinowa. Jak w reklamie. Weźmiesz jedno, dorzucą ci drugie. Co za czasy! Wszędzie jesteśmy produktem marketingowym. Uśmiechnęłam się.

Nadzieja na szybkie pożegnanie świeżo napotkanego pana okazała się złudna. Uwolnienie się od jego towarzystwa stawało się coraz mniej realne. Marzyłam o jak najszybszym zejściu z pechowych stopni, lecz nieznajomy mi nie pozwolił. Zagadywał. Zachowywał się jak natrętna mucha i naprawdę był dobry w tym, co wyprawiał.

A może on jest dziennikarzem? Rany! Nie daj Boże, żeby okazało się to prawdą! Może ma gdzieś ukrytą kamerę? To dopiero byłaby kompromitacja. Zamartwiałam się na zapas, co zresztą było w moim stylu.

– Zapewne zaskoczę panią, muszę się przyznać, że widzę panią w tym miejscu nie po raz pierwszy. I zastanawiam się, czy ten okazały budynek nie jest pani miejscem pracy. Wydaje mi się, że mam rację – z wielką łatwością ciągnął konwersację i nie miał zamiaru przestać, choć w moim mniemaniu stawało się to niesmaczne.

– Zmartwię pana, nie pracuję tu. – Ucięłam trochę niegrzecznie. Podejrzewałam, że facet z lekka blefuje. – Przepraszam, ale muszę już kończyć. Bardzo się spieszę – dodałam, schodząc o stopień niżej. Nie chciałam robić sensacji. W końcu tyle osób mnie tu znało.

– Ja też nie chcę narażać pani na sensację i obmowę. – Chyba czytał w moich myślach. – Chodźmy więc. Chodźmy stąd razem. Po prostu gdzieś się ulotnijmy.

– Jak to? Pan nie powinien… – Moje zdziwienie nie miało granic.

– Wydaje mi się, że jest pani zaskoczona. Na szczęście jest mi pani winna przysługę. W końcu uratowałem pani życie, ocaliłem przed nieszczęściem. Nie może pani zaprzeczyć. Zwyczajnie odejść, jakby nigdy nic. Mam nadzieję, że doczekam się, w ramach podziękowania, czegoś miłego z pani strony. Chyba mnie pani teraz nie zostawi? –Nieznajomy na wpół serio starał się kontynuować rozmowę, pomimo że widział moje zakłopotanie. Nie wiedziałam, co o nim sądzić?

– Czy pan nie przesadza? – Uśmiechnęłam się wciąż zdziwiona. Odpowiedzi niestety się nie doczekałam. Za to propozycji tak.

– Może napijemy się czegoś? Mocna kawa? Ciepła herbata? Rozgrzejemy się, dziś taki fatalny dzień. Herbatka dobrze nam zrobi. Zapraszam panią gdzieś, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Alkoholu nie proponuję, bo jak rozumiem, jest pani w pracy. Przyrzekam, że nie zajmę pani dużo czasu. – Najwyraźniej nie chciał się odczepić.

– Nie dam rady. I niczego pan nie rozumie. Czas mnie goni! Muszę… – zaczęłam niepewnie, potem pociągnęłam całkowicie poważnym i stanowczym tonem. Czułam, że jestem tak przeraźliwie zimna, że pan za moment zamieni się w sopel lodu i do żadnej kawiarni nie będzie mu dane dojść ani ze mną, ani tym bardziej beze mnie.

– Ja jednak nalegam. Niech mi pani nie odmawia. – Wkradał się w moje łaski, składając dłonie jak do modlitwy. – Pokręciłam głową na znak odmowy. – Więc dobrze, spróbuję inaczej… Nie będę kłamał. Przyznam się… – Nastała chwila ciszy. – Zauroczyła mnie pani. To nie może być zwykły przypadek, że panią spotkałem. I to w nie byle jakich okolicznościach. Nie wierzę w takie przypadki – dodał z entuzjazmem i tym razem odrobiną powagi w głosie.

– Proszę przestać! Dosyć tego! Ta rozmowa staje się dla mnie zbyt kłopotliwa. Nie zamierzam dłużej słuchać, co jeszcze ma mi pan do powiedzenia! Żegnam!

– Niech pani zaczeka! Nie mam zamiaru pani onieśmielać ani zamęczać moją skromną osobą, ale to przecież pani, pierwsza mnie zaczepiła… jakkolwiek to zabrzmi. – Złapał moją dłoń.

– Nie powinien pan – skarciłam go, spoglądając na nasze złączone dłonie. Byłam speszona.

– Czyżbym kłamał? Przysięgam, bardzo się cieszę, że mogłem pomóc. To wszystko było nadzwyczaj miłe. Chciałbym… mógłbym ciągle panią ratować z opresji – rozmarzył się.

– Z opresji? To raczej ja powinnam ratować pana z obsesji… Czyżby życzył mi pan, bym ponownie potknęła się na schodach? Czy pan się słyszy? Ratowanie mojej osoby sprawiałoby panu radość? To niedorzeczne – wyznałam. Nie spodobała mi się jego bezpośredniość, zupełnie nieadekwatna do sytuacji, w której oboje się znaleźliśmy.

– Źle mnie pani zrozumiała. Ratowanie ludzi to moja specjalność. Jestem przyzwyczajony. Robię to codziennie. Dla mnie to nie żadna nowość, rutyna raczej.

Co on sobie myśli – zastanawiałam się. Przecież nie znam tego człowieka i mam iść z nim do kawiarni tylko dlatego, że zabiłabym się niechcący? Ale zabawny jest i żartować potrafi. Nie mogłam zaprzeczyć. Chyba odwykłam od płci męskiej! I to do tego stopnia, że w ogóle nie wiedziałam, jak mam się zachować. Czy powinnam spełnić prośbę nieznajomego, skoro tak bardzo prosił, czy może lepiej odprawić gościa z kwitkiem? – Panie Boże, dopomóż! – W moich dywagacjach zwróciłam się do sił nadprzyrodzonych. Miałam nadzieję, że jeśli nie Bóg, to może chociaż jakiś dobry anioł zlituje się nade mną i pomoże mi wybrnąć z tej sytuacji. Na szczęście prosiłam w myślach. Trwało to chwilę i musiało dziwacznie wyglądać, gdyż nieznajomy przyglądał mi się ze zdziwieniem.

– Czy już? Zrobiła pani rachunek sumienia? Zastanowiła się? Chodźmy! Szkoda czasu! – ponaglił, wciąż się uśmiechając.

– To niesamowite i nie może być prawdziwe. Wierzy pan w to, co mówi? – odezwałam się z przekorą.

– W prawdziwość zaproszenia na kawę? Jak najbardziej.

– Przecież ja pana w ogóle nie znam. Widzę pana pierwszy raz w życiu. Musi pan zrozumieć, że ja tak nie mogę…

Nieznajomy nie dał się przekonać i wręczył mi parasolkę.

– Idziemy – zakomenderował.

– Poza tym jestem w pracy, więc niczego się nie napijemy. W dodatku jestem w dość poważnym wieku. Nie zadaję się z nieznajomymi jak jakaś nastolatka, a już na pewno z nikim obcym nie pijam przypadkowej kawy. Nic z tego nie będzie. Przykro mi, ale nie będę częścią pańskiego planu – wypaliłam jednym tchem.

Głupio zabrzmiały moje argumenty. Nieznajomy wybuchnął śmiechem. Nie dał się zbyć i za żadne skarby świata nie miał zamiaru zrezygnować z mojego towarzystwa. A czas nieubłaganie biegł i działał na moją niekorzyść.

– Proszę jeszcze raz posłuchać. Po pierwsze nie wygląda mi pani na staruszkę. Po drugie, nawet gdyby pani nią była, i tak nie dałbym pani spokoju. Bardzo mi się pani podoba. W starszym wieku pewnie też zauważyłbym wyjątkowość pani urody

– Nie powinien się pan…

– Przepraszam. Nie przedstawiłem się. Dawno należało to uczynić. Naprawdę, dawno powinienem… – zaczął z innej beczki. Zauważyłam, że powtarzał wybrane zdania, czasami wyrazy, dwukrotnie. Może zaznaczał w ten sposób kwestie, które były dla niego znaczące? – Marcin Prajs, do pani usług. – W przyjaznym geście wyciągnął do mnie ciepłą dłoń. Moją arktycznie lodowatą sam wyjął z kieszeni płaszcza i szarmancko ucałował. Ukłonił się przy tym grzecznie jak przedwojenny chłopiec. – To dziecinnie proste. Już mnie pani zna. Nie musi się pani niczego obawiać – oznajmił.

Z niedowierzania pokręciłam głową. Czułam, że zostałam pokonana własną bronią. Zrobiło mi się gorąco. Bardzo lubię, gdy mężczyzna całuje moje dłonie. Takie sytuacje wręcz mnie podniecają. Lecz, ma się rozumieć, nie odczuwałam takiego stanu teraz, nie sprzyjały temu okoliczności.

– Uhm… – tyle zdołałam z siebie wydusić.

– Znam wiele kobiet, mnóstwo pań – ciągnął Marcin pewnym siebie głosem – ale tak uroczej jak pani jeszcze nigdy nie spotkałem. Gdzie się pani ukrywała do tej pory? – Milczałam, wciąż marząc, by się odczepił. – Warszawa jest taka duża, że z pewnością tu leży przyczyna – stwierdził, nie czekając na moją odpowiedź.– Myślę, że dobrze odgadłem. Pani pracuje w urzędzie, prawda?

Czy już raz mnie o to nie pytał?

– Niestety źle pan dedukuje. Skończmy te zgadywanki. Nie pracuję w tym miejscu – zaprzeczyłam po raz kolejny niezbyt grzecznie. Nie miałam zamiaru pod żadnym pozorem zwracać się do człowieka po imieniu. A swoją drogą niezły z niego podrywacz, ale powoli miałam go po dziurki w nosie.

– W takim razie nie rozumiem. Ktoś tu oszukuje. Przecież raczej się nie przesłyszałem, że jest pani teraz w pracy.

– Nie przesłyszał się pan – przytaknęłam jak uczennica. – Ale czy muszę być pracownikiem urzędu? Nie przyszło panu do głowy, że są jeszcze inne miejsca do robienia kariery zawodowej? Nie zamierzam się zwierzać. Proszę to uszanować.

– Czy to jakaś tajemnica?

Co za człowiek?! On mnie stąd nie wypuści. Nie wiem nawet, kiedy stanęliśmy przy drzwiach wyjściowych. W końcu wylądowaliśmy w małej kawiarence niedaleko urzędu. Zaznaczam, że stało się tak wyłącznie dla świętego spokoju. Mojego świętego spokoju. Byłam wtedy o tym święcie przekonana.

W kawiarni

Wnętrze kawiarni było równie zadbane i gustownie wykończone jak elewacja budynku. Szare ściany sprawiały wrażenie niepowtarzalnej harmonii i spokoju. Znajdowało się tu mnóstwo stolików. Małych, białych, okrągłych… Miałam wrażenie, że jest ich zbyt wiele. Każdy lekko oświetlała miniaturowa lampka w pastelowych kolorach. Ustawione na białych serwetkach tworzyły przyjazny klimat, choć nieco komunijny nastrój.

Nigdy wcześniej tu nie gościłam. Jakoś nie było mi po drodze. Lokal mieścił się na tyłach urzędu, ale nigdy nie miałam potrzeby do niego zaglądać. Zresztą nie lubiłam biegać po kawiarniach. Samotne kobiety w moim wieku rzadko je odwiedzają, przynajmniej taka była moja prywatna teoria, której do dzisiejszego poranka kurczowo się trzymałam.

Marcin odebrał z moich rąk ociekającą parasolkę, którą pożyczył mi na siłę. Szybkim ruchem rozłożył ją na podłodze, tuż przy oknie. Następnie pomógł mi wydostać się z równie mokrego płaszcza i powiesił go na wieszaku. Sam pospiesznie ściągnął własny i ręką wskazał miejsce, gdzie powinniśmy usiąść. Posłusznie wykonałam polecenie, wygodnie usadawiając się w białym miękkim fotelu. Poczułam przyjemne ciepełko, które nie pozbawiło mnie zdrowego rozsądku. Starałam się czuwać nad wszystkim, zwłaszcza nad emocjami.

– Niech pan sobie nie obiecuje za wiele – zwróciłam się do Marcina, który zajęty był zamawianiem kawy. Zupełnie swobodnie mogłam pozwolić sobie na taką dygresję, gdyż siedziałam bardzo blisko bufetu. Cały czas wolałam nie zwracać się do niego po imieniu.

– Słowo, że nie będę sobie niczego obiecywał – żartował dalej. Był mistrzem w gadaniu i miał przy tym spore poczucie humoru. – Ja się przedstawiłem, teraz kolej na panią. – Postawił tacę z zamówieniem na stoliku, usiadł po jego drugiej stronie i przyglądał mi się z uwagą. Żądał natychmiastowej reakcji, a raczej zdawało mi się, że żąda. Czułam, że moje policzki robią się coraz bardziej pąsowe. – Czy poznam pani imię, piękna nieznajoma? Opowie mi pani coś o sobie? – Tym razem powiedział to z takim ciepłem w głosie, że skapitulowałam. Nie opierając się już, zaczęłam mówić cicho i poważnie. Starałam się nie patrzeć w jego oczy. On przeciwnie, nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Lena Zawrocka – wycedziłam. – Tak się nazywam. Pracuję w przedszkolu. Jestem… – Zatrzymałam się na chwilę. – Jestem dyrektorem. Chyba nie powinnam czymś takim się chwalić… Pana to nie powinno interesować. Nie mam pojęcia, w jakim celu opowiadam panu takie szczegóły. Przepraszam… tobie. – Poprawiłam się, gdyż nieznajomy zmarszczył czoło, co mogło oznaczać, że dziwi się, że wciąż zwracam się do niego per pan.

– Lena, słucham cię z przyjemnością. Naprawdę. Proszę, mów dalej. – Zamyślił się na chwilę, po czym wzrokiem poszukał mojej dłoni. Powoli wziął ją we własne ręce i przyciągnął do ust. Pocałował, delikatnie pogłaskał i odłożył na miejsce, w którym przed chwilą się znajdowała. Mówiąc w skrócie, oddał mi ją. Wykonywał swój manewr powoli, a mnie zamurowało. Uznałam ten gest za zuchwalstwo, ale nic z tym nie wypadało mi zrobić. – Lena, Lenka… Piękne imię – powtórzył, słodząc kawę, wlewając śmietankę i podając ciastka.

Wszystkie te czynności wykonywał prawie jednocześnie. Zachowywał się tak, jakby zwariował pod wpływem sensacyjnej wiadomości, którą właśnie usłyszał i jeszcze dostatecznie się z nią nie oswoił.

– Przecież Lena to najbardziej zwyczajne imię na świecie, w dodatku wielu uważa, że rosyjskie, bo bardzo popularne w tym kraju. Osobiście wolę etymologię wywodzącą je od samodzielnie funkcjonującego zdrobnienia od imion greckich, jak na przykład Helena. Ponoć w wolnym tłumaczeniu oznacza pochodnię. Kiedyś mi się nie podobało, zwłaszcza, gdy byłam jeszcze w szkole, ale nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze najpiękniejsze jest to, co niedoścignione, niemożliwe. Właśnie to chcemy mieć.

– Pięknie powiedziane – zachwycił się Marcin.

Przez jakiś czas milczeliśmy wpatrzeni w filigranowe filiżanki z czarnym naparem, udając, że słuchamy cichej muzyki. Bo co można mówić do kogoś, kogo przed chwilą się poznało i kto za cholerę nie zna ani jednego twojego problemu? Wtem z kieszeni marynarki Marcina dobiegł dźwięk telefonu. Dobrze, że tak się stało, gdyż ta niezręczna cisza między nami była bardzo uciążliwa. Myślę, że dla obydwu stron.

– Słucham cię, Kazimierzu. Czy to coś ważnego? Nie, nie będziesz mi dzisiaj potrzebny, jedź. Jedź spokojnie. Jedź i pozdrów Agatę. Ode mnie ją pozdrów. No trzymaj się. – Przepraszam, musiałem odebrać. Przyjaciel, to konieczność. – Przytaknęłam, chociaż niczego nie rozumiałam. – Lubisz swoją pracę, prawda? – Sprytnie zmienił temat, upijając łyczek kawy.

– Owszem. – Wzięłam głęboki oddech, jakby brakowało mi powietrza. – Marcin obserwował mnie z zaciekawieniem, a ja z trudem próbowałam kontynuować wypowiedź. – Uwielbiam pracę z dziećmi. Całe moje życie kręci się wokół tej właśnie. Jestem w niej zadurzona… Cóż, jednak z racji obecnie pełnionej funkcji znacznie więcej czasu spędzam z dorosłymi, mam na myśli nauczycieli i pozostały personel. Praca z ludźmi jest trudna, ale daje wiele satysfakcji. Moja dostarcza mi ogromu adrenaliny. Bóg najwyraźniej wyznaczył mi tę rolę i jestem tu, gdzie jestem, głęboko w to wierzę… – Zaczerpnęłam powietrza. Marcin nie spuszczał mnie z oczu. Nie przerywał. – Mierzę się co dzień z trudnymi sprawami. Czuję się jak himalaistka. Ciągle pokonuję góry, zdobywam szczyty. Staram się jak najlepiej wypełniać swą misję. Co prawda z dziećmi jest dużo łatwiej. W tym, co robią, są bardzo prawdziwe. Później dość szybko z tej szczerości wyrastamy.

– Ciekawi mnie wszystko, o czym mówisz. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. To bardzo ciekawe. – Uśmiechnął się przyjaźnie.

Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy specjalnie najpierw coś mówili, mówili, a następnie celowo zawieszali się, by móc przetworzyć dane, które od siebie usłyszeliśmy. Chłonęliśmy siebie nawzajem, uważając, by nie popełnić nawet najmniejszej gafy. Coś nas przyciągało, choć wówczas wcale nie byłam tego świadoma. Poczułam cudowne uczucie, przed którym ciągle zamierzałam się bronić.

– Poza tym praca znieczula. Pochłonięci nią mamy możliwość uciec od rzeczywistych problemów, od zawiści ludzi, bezwzględności i mściwości tych, których do tej pory uważaliśmy za przyjaciół – wypaliłam niespodziewanie. Bałam się krytyki ze strony Marcina, ale powiedziałam to, co od dawna leżało mi na sercu. Sama nie wierzyłam, że potrafię.

– Pewnie tak. – Zgodził się ze mną. Wcale nie miał zamiaru mnie krytykować, co podniosło mnie na duchu i pozwoliło kontynuować przemyślenia.

– Staram się trzymać prawdy…

– Jaka ona jest?

– Kiedyś Jan Englert, będąc już dyrektorem jednego z warszawskich teatrów, powiedział: „Należy odróżnić konformizm od kompromisu”. Mam do tego człowieka ogromny szacunek. Myślę, że te słowa to prawdziwa mądrość. Trzeba się trzymać pewnych norm, ale także często trzeba umieć ustąpić… Ale jest jeszcze powiedzenie: jak się nie będą ciebie bali, to się będą z ciebie śmiali. To pewnie znasz? I bądź tu dobrym dyrektorem.

– Lena, intrygujesz mnie. Jesteś ciekawą osobą. Dotarło do mnie, co miałaś na myśli, mówiąc, że praca znieczula. To pojęcie mnie również nie jest obce.

– Co ty możesz mieć wspólnego z potrzebą znieczulania? Nie wyglądasz na faceta z problemami.

– Trochę wspólnego mam, może więcej niż trochę. Bardzo, bardzo trochę… – Marcin wszystko obracał w żarty.

– Powiesz mi, o co chodzi?

– Tak ślicznie się uśmiechasz.

– A więc mi nie powiesz? Za bardzo się rozgadałam. W ogóle za dużo mówię. – Czułam, że się rumienię i było mi gorąco. – Chciałam tylko dodać, że bez pracy nie dałabym sobie rady. Mogłabym wpaść w depresję. Zwłaszcza trudno było zaraz po rozwodzie… – Nie wiem, w jakim celu to powiedziałam. Jak mogłam zachowywać się tak nieodpowiedzialnie przy obcej osobie?

Marcin szybko zauważył, że dotykam trudnego tematu.

– Nie musisz, Lena, może innym razem… Odpocznijmy od przykrych spraw. – Nie był zdziwiony moim wyznaniem. Przynajmniej nie okazywał, że jest. Sprytnie zmienił temat na taki, który nie bolał. – Człowiek powinien robić w życiu to, co lubi najbardziej, wówczas tak naprawdę nie musi wcale pracować. Słyszałaś o takim fenomenie życia?

– To dość zabawne i nieco filozoficzne. – Popatrzyłam na niego i westchnęłam.

– Zwłaszcza filozoficzne – przytaknął.

Chciał coś zamawiać, kiedy przypomniałam sobie, że muszę wracać do pracy. Tym bardziej, że na mojej wyciszonej komórce widniały aż cztery nieodebrane połączenia od moich pracowników. Telefon Marcina również szalał. Ktoś dzwonił i dzwonił, usiłując połączyć się z nim na gwałt.

– Muszę odebrać. Lena, przepraszam, że to już po raz drugi – rzekł nieco zakłopotany.

Skinęłam głową. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby odbierał te swoje telefony, nawet gdyby były ich tysiące. Zwyczajnie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie miało?

– Magdaleno, nie dam rady. To niemożliwe… W tej chwili nie mogę z tobą rozmawiać. Teraz niestety nie. Jestem zajęty. Proszę, odłóżmy tę rozmowę, pomówimy wieczorem. Odezwę się do ciebie, na pewno. Magda, obiecuję… Tak, zajmę się wszystkim. Zostaw to na mojej głowie. Będę dzwonił, na sto procent. Nie martw się. Pa.

Usłyszałam tylko tyle, lub aż tyle, spośród zagłuszanych niezbyt głośną muzyką słów Marcina.

– Posłuchaj – odezwałam się niepewnie, gdy zakończył rozmowę. – Muszę wracać. Zasiedziałam się, a jest późno. Dzięki za kawę. Była pyszna. – Chyba nie byłam oryginalna, jednak na nic innego nie było mnie stać.

– Lena, naprawdę? Musisz?

– Koniecznie.

– Wielka szkoda, że musimy się rozstać. Kiedy w takim razie znów się zobaczymy?

– A my się w ogóle zobaczymy jeszcze kiedyś? – zdziwiłam się.

– Nie ukrywam, że mam wielką nadzieję na kolejne spotkanie.

– Niby dlaczego mielibyśmy się spotykać? – dopytywałam.

– A czemu nie? Ja o niczym innym nie marzę, poza tym już tęsknię… – zadeklarował serdecznie.

– I to ma być argument? Nie wyśmiewaj się ze mnie! Nie znamy się. To niedorzeczne. – Pokręciłam głową.

– Chyba się mnie nie boisz?

– Nie. Nic z tych rzeczy. Po prostu najzwyczajniej myślałam, że to, co się teraz dzieje, jest tylko jednorazowym, niezobowiązującym spotkaniem. Jeśli w ogóle można ten incydent właśnie tak nazwać. Nic więcej… Zgodziłam się na wspólne wypicie kawy, bo wierzyłam, że dasz mi spokój. Nie możesz tęsknić za kimś, z kim nic cię nie łączy. – Chciałam wstać. Przytrzymał moją dłoń. – Marcin, nie powinieneś! Pozwól mi odejść. – Podniosłam głos. W tym momencie wypowiedzenie jego imienia przyszło mi z łatwością.

– Przepraszam, jeśli cię uraziłem… Oczywiście masz rację, ale niezupełnie się z tobą zgodzę. Po dzisiejszym zapoznaniu przecież pojawiła się między nami mała iskierka. Zapaliło się światełko nadziei. Otoczyła nas aureola ciepła i serdeczności. Nie poczułaś tego?

– Nie wierzę! Czarujesz mnie? – Potrząsnęłam głową. Byłam bezradna. Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Lena, błagam… Mam nadzieję, że staliśmy się przynajmniej przyjaciółmi. Marzę, byś mnie tak traktowała.

– Tak szybko? Przyjaciółmi? Nie, tego już za wiele! Ludzie znają się bardzo długo, zanim zostają przyjaciółmi. Mijają lata świetlne, zanim zaczynają tak o sobie myśleć. Proszę cię, nie jestem małą dziewczynką! Jeśli myślisz, że tak szybko zdobywa się przyjaźń, to jesteś w błędzie. Ja na ten temat mam zupełnie odwrotną teorię. Poza tym nie wierzę w przyjaźń między kobietą, a mężczyzną. A innej relacji z tobą sobie nie wyobrażam. – Uniosłam się znowu.

– Więc uważasz, że jeśli chodzi o przyjaźń, decydującą rolę odgrywa wstęga czasu, a facet z kobietą to zazwyczaj istoty sobie wrogie?

Skąd on zna takie slogany? Wstęga czasu? Dlaczego? – zastanowiłam się.

– Lena, naprawdę wierzysz, że tylko upływający czas może zbudować dobre relacje między dwojgiem ludzi? Jesteś pedagogiem, dyrektorem… Tak sądzisz? Naprawdę? Według ciebie jedynie kobieta z kobietą może się zaprzyjaźnić?

– Moje wykształcenie nie ma tu nic do rzeczy. – Wstałam.

– Porozmawiajmy. Proszę, usiądź jeszcze na chwilę.

– Ty siebie w ogóle słyszysz? Jaki czas? Jacy ludzie? Nie znam cię. Nic kompletnie o tobie nie wiem. Ty o mnie raczej też niewiele – powtórzyłam zdenerwowana. Moje palce uderzały o blat stolika.

– Zgoda, nie znasz mnie, ale możemy to szybko nadrobić. Jestem otwarty. Przysięgam, że nie mam nieuczciwych zamiarów. Nie bój się mnie. Ja po prostu nie jestem w stanie przestać myśleć o tobie. Nie mogę dać ci spokoju, nie potrafię, nie wyobrażam sobie rozstania się z tobą na dłużej… Pozwól mi się ze sobą umówić. Jeśli się zgodzisz, będę najszczęśliwszym facetem na ziemi. Proszę, nie mów, że się nie zobaczymy… Ranisz mi serce – powiedział to w taki sposób i z taką miną, jakby był pieskiem, który prosi o wyjście na dwór, bo w przeciwnym razie zrobi coś niestosownego na dywan. Jestem pewna, że gdyby miał ogon, to z pewnością zamerdałby nim w tej chwili.

Co za bezpośredniość. I jaka odwaga. Po niecałej godzinie rozmowy! Wariat! – Pomyślałam i uśmiechnęłam się, gdyż muszę przyznać, że zaskoczył mnie swoją stanowczością.

– Nie chcę cię urazić, obrazić, narazić. Nic z tych rzeczy. Jedynie proszę o spotkanie…Nie chcę, abyś przeze mnie dokonywała trudnych wyborów. Domyślam się, że masz ich w swoim bagażu życiowych doświadczeń aż nadto.

Marcin zaczął coraz bardziej nalegać i przekonywać, argumentować, błagać, i poczynać sobie… Nie widziałam innego wyjścia, jak się zgodzić. Czułam, że nie mam szans, by wymigać się od następnego spotkania, nie znajdowałam argumentów. W końcu ugięłam się jak stara polna grusza pod ciężarem swoich owoców. I złamałam się tak, jak łamią się gałęzie starych drzew. Ja też jestem stara. Niech mu będzie. Co mi tam! Westchnęłam i zakomunikowałam z pełną otwartością:

– Poddaję się, wygrałeś… Gdzie i kiedy chciałbyś się spotkać?

Wykonałam gest przyjaźni tylko i wyłącznie dla świętego spokoju, widząc, że facet nie odpuści.

– Tam, gdzie sobie zażyczysz. Przyjmę każdą propozycję. Kotku, każde twoje słowo jest dla mnie rozkazem – odparł emocjonalnie. – Czyli zgadzasz się. – Cieszył się jak małe dziecko, które otrzymało od rodziców wymarzoną zabawkę. Był podekscytowany i szczęśliwy, ale trochę mi chyba nie dowierzał.

– Może być Cygańska. Wiesz na pewno, która to restauracja – wybąkałam niezbyt głośno. – Poza tym nie lubię, gdy ktoś mi kotkuje, tym bardziej, gdy mnie w ogóle nie zna – dałam mu do zrozumienia, że złapał kolejnego minusa.

Nazwa zaproponowanego przeze mnie lokalu jest dość kiczowata, ale to nie moja sprawa, właściciel niech się wstydzi. Poza tym robią tam pyszną pizzę.

– Dobrze. O której?

– Nie wiem. Doprawdy nie wiem. Nie mam bladego pojęcia. – Skąd mam znać godzinę spotkania? Przecież ja całe wieki nie spotykałam się z żadnym mężczyzną. Chyba że służbowo, ale to zupełnie inna sprawa. Nie znam się na takich szczegółach. – Może o dziewiętnastej. Pojutrze!? – praktycznie wykrzyczałam, stojąc już w progu, nie wiadomo kiedy ubrana. Omal nie przytrzasnęłam sobie drzwiami apaszki przez ten cholerny przeciąg. Wypadłam z kawiarni, jakby mnie z procy wystrzelono.

*

W co ja się wplątałam? Co to za historia? Nie znam gościa kompletnie, a mam się z nim gdzieś wybrać? Obiecywałam sobie po rozwodzie z Witkiem, że żadnych facetów. Po prostu wielkie, okrągłe zero. Nigdy, przenigdy w życiu. A tu proszę, kawałek spodni na kant i od razu taka niekonsekwencja. Żebym go choć troszeczkę znała. Co z tego, że się przedstawił? Takich Marcinów Prajsów, czy jak mu tam było, może istnieć cały pułk, chociażby w samej Warszawie – roztrząsałam. – Ciekawe, gdzie pracuje. Czyżby w urzędzie? Sprawdzę jego dane na stronach internetowych, może gdzieś się na nie natknę. Właściwie, co mnie to obchodzi?! Przecież tylko raz się z nim spotkam, nie licząc dzisiejszego przedpołudnia, i koniec, więcej nie zamierzam! – Ostatnie dwa zdania wypowiedziałam na głos, by dodać im mocy, a sobie animuszu. Jednak słowa to jedno, a myśli coś zupełnie innego. Mój mózg nie dawał za wygraną, powoli przetwarzał wszystko, co wiązało się z nowym znajomym. Myśli nie ustawały. Drążyły każdą komórkę mojej biednej głowy, zalewały natrętnie duszę i nie pozwalały na niczym skupić uwagi. – Na pewno pracuje w urzędzie. Głowę dam sobie uciąć – dywagowałam. – Nie widzę innej opcji. W przeciwnym razie nie skakałby po schodach jak sarenka. Co ja mówię? Jak jakiś jeleń z lasu. – Rozśmieszyło mnie to niefortunne porównanie. Mówił coś o znieczulaniu? O co mu chodziło? Szkoda, że nie zapytałam wprost o jego pracę. Byłoby mi dużo łatwiej. A zresztą nawet jeśli nie wiem, to co z tego? Przecież obiecywałam sobie, że zero facetów i basta! Tak na marginesie ciekawiło mnie też, kim była dla niego tajemnicza Magda, z którą rozmawiał przez telefon. Może to jego córka albo siostra? Może kochanka albo żona? Ta ostatnia myśl dogłębnie mnie przeraziła. Usiłowałam sobie wmówić, że ani trochę mnie ten facet nie obchodzi. Nieprawda, wcale tak nie było. Obchodził mnie. Oszukiwałam sama siebie. Wieczorem też o nim myślałam, chociaż cały czas nie chciałam się do tego przyznać. Moje rozważania co chwilę przerywał telefoniczny sygnał. Akurat teraz komuś zachciało się ze mną rozmawiać. – Do jasnej Anielki, czy ja muszę wszystkim pomagać w ich problemach? A kto pomoże rozwiązać moje?

Obawiałam się, że nikt nie będzie potrafił uwolnić mnie od tego Marcina. A więc klamka zapadła. Wpadłam, ale czy w tarapaty? To się dopiero okaże.

Randka

„Mimozami jesień się zaczyna…” – przypomniałam sobie słowa piosenki. Dla mnie jesień zaczęła się Marcinem. Zwariowałam!

Od rana nie mogłam znaleźć sobie miejsca, po mieście jeździło mi się fatalnie, w pracy na niczym nie mogłam skupić uwagi. Nie dość, że nie potrafiłam, to nawet nie próbowałam. Myśli ulatywały do nadchodzącej randki. Czułam się nieswojo, niespokojnie. Jakbym nagle znalazła się w obcym mieście, w obcym kraju, na obcej planecie.

W związku z tym trochę wcześniej ulotniłam się z własnego gabinetu pod pretekstem zajrzenia do księgarni. No, do kilku. Zazwyczaj pracą zabijałam samotność i to mi odpowiadało. O świetności takiego stylu życia byłam w stu procentach przekonana, ale nie dziś. Po załatwieniu spraw zawodowych, bo na nich skupiało się moje dotychczasowe życie, wreszcie mogłam pomyśleć o wyszykowaniu się na wieczór. No i się zaczęło. Nie miałam pojęcia, w co mam się ubrać. Co wypada założyć na spotkanie z mężczyzną po czterdziestce, którego nawet nie wiem, czy zdołam rozpoznać? Przegląd szafy zabrał dobre dwie godziny.

Po wielkich trudach, wystrojona i pachnąca, podjechałam moim wątpliwej jakości autkiem pod Cygańską. Jechałam bez pośpiechu. Wolałam się spóźnić, niż być przed czasem. Tego wymagała etykieta, o czym byłam święcie przekonana. Zdawałam sobie sprawę, że gdybym pojawiła się za wcześnie, Marcin mógłby to uznać za narzucanie się. Albo gorzej! Jeszcze gotów pomyśleć, że mi bardzo na nim zależy. A mnie przecież wręcz przeciwnie: wcale, ale to wcale… Odbębnię tę randkę i jak mówi porzekadło: „Do widzenia Gienia, świat się ciągle zmienia”.

Wysiadłam z samochodu i… Chryste, Marcin już czekał na ławce! Zauważyłam go z daleka i ogarnęła mnie prawdziwa panika. Tak naprawdę na ławce siedziały kwiaty, ogromny bukiet, a mojego amanta spoza tej roślinności prawie nie było widać. Długie czerwone róże. Niezbyt oryginalnie, ale z rozmachem. Zatrzasnęłam drzwi, schowałam kluczyki do torebki. Powoli podeszłam do randkowicza. Właściwie dopiero teraz dotarła do mnie prawda, najsmutniejsza ze smutnych – przez dwanaście lat nie miałam nikogo na swojej intymnej drodze, zero faceta. W ogóle wszystko, co dotyczyło mojej samotności, było wprost przerażające. Znajomi z uwagą śledzili moje losy. Ci bardziej złośliwi w najmniej stosownej chwili robili sobie ze mnie żarty, mawiając, że w związku z moją sytuacją będzie mnie trzeba wkrótce kanonizować. Uśmiechałam się, słysząc podobne teksty, a oni chyba nie zdawali sobie sprawy, co czuję. Przyzwyczaiłam się do bycia singielką, i osobiście mi to nie przeszkadzało. Ale gdy co rusz ktoś o tym przypominał, to jednak trochę bolało. Starałam się nie przejmować. Cóż, samo życie, ludzie często nie mają skrupułów, nawet ci najbliżsi, a czasami zwłaszcza oni…

Jak ja sobie dzisiaj poradzę? Twardy orzech do zgryzienia! Postaram się. Muszę! Bóg mi świadkiem. – Nieustannie dodawałam sobie otuchy. – Szkoda, że stosownych porad nie udzielają na żadnych szkoleniach. Takie zajęcia powinno się mieć już w podstawówce, wtedy nie byłoby kłopotu. Samych głupot uczą w tych szkołach! – Żartowałam w duchu.

Nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy podeszliśmy do siebie.

– Dobry wieczór Leno. – Dobiegł mnie ciepły, kojący głos. Po chwili przestałam się martwić, co będzie, jak będzie i czy w ogóle coś będzie. Moje wątpliwości zostały definitywnie rozwiane już wówczas, gdy z wielką przesadą zostałam wycałowana po rękach i obdarowana kwiatami, które jako pierwsze dostrzegłam już z daleka.. Wszystko potoczyło się samo. Panta rhei. Czyżby otwierała się nasza filozoficzna rzeka życia? – Cieszę się, że jesteś… Nawet nie wiesz, ile radości mi sprawiłaś. Trochę się obawiałem, że się rozmyślisz. Po prostu miałem wątpliwości. A tu taka niespodzianka. Chcę, żebyś wiedziała… Tęskniłem. Czuję się zaszczycony twoją obecnością. Poza tym ślicznie wyglądasz. – Marcin wystąpił ze swoim pierwszym przemówieniem. Ponownie pocałował moją dłoń, nie wypuszczając jej z własnych. Nie przerywałam mu rytuału powitalnego. To, co robił, było całkiem miłe.

– Staram się wywiązywać z obietnic i dotrzymywać umów, jeśli takowe zawieram. Nie wystawiam też ludzi do wiatru. Słowo, to słowo! Byłam harcerką. Obiecałam, że będę, więc przyszłam – wyłuszczyłam poważnie. Zachowywałam się bardzo oficjalnie. Uważałam, że tak będzie najstosowniej.

– Nie dość, że jesteś piękna, to jeszcze szlachetna. Bardzo cenię osoby prawdomówne i inteligentne. – Z wymuszoną powagą skinął głową i zasalutował, jak prawdziwy żołnierz.

Uśmiechnęłam się i rozluźniłam spięte ciało. Całkiem wygodnie siedzieliśmy przy zarezerwowanym stoliku. Cicha muzyka w tle zapewniała miły nastrój i koiła przemęczony umysł. Zrobiło się przyjemnie.

– Onieśmielasz mnie. Myślę, że jeszcze za wcześnie na obsypywanie mnie komplementami.

– Przepraszam. Jeśli sobie nie życzysz, postaram się być bardziej powściągliwy. Ponownie pocałował moją dłoń.

– Tak, właśnie tak. Trafnie to ująłeś.

Wkrótce przekonałam się, że Marcin nie gryzie, jest miły, oprócz żartowania potrafi ciekawie opowiadać i wcale nie pracuje w urzędzie miasta. W dniu, w którym się poznaliśmy, przyszedł tam załatwić jakieś służbowe sprawy, a na co dzień jest lekarzem. I na nieszczęście lub szczęście dla mnie – ginekologiem. Zagadka o znieczulaniu się rozwiązała.

No, no, nie spodziewałam się. Byłam pod wrażeniem. Kapelusz do ziemi. Zaczęłam spotykać się z lekarzem, jeśli oczywiście to, co mówił o sobie, było prawdą i jeśli to, co się teraz działo, jeszcze kiedyś w ogóle powtórzymy. Obawiałam się tylko, czy czasem mnie nie oszukuje. Gawędziliśmy, a ja bacznie go obserwowałam. Ukradkiem mierzyłam każdy jego ruch, jego maniery i bardzo nienaganne ubranie. Był wyprasowany i miał na sobie fajne ciuchy. Przystojny facet. Co za gość. Poczułam się oczarowana. Wróciłam do swoich wcześniejszych myśli i nagle mnie oświeciło. Kiedy ja w ogóle ostatni raz byłam u ginekologa? Pasowałoby mocno uderzyć się w piersi. Taka ze mnie światła osoba. Cała ja, umiałam wszystkich pouczać, wszystkim doradzać, tylko sama sobą nie potrafiłam się zająć. Nie wystarczało czasu. Doskonała wymówka, zwłaszcza gdy nie lubi się mieć styczności ze służbą zdrowia.

Za oknem zrobiło się całkiem ciemno. W lokalu panował sielankowy nastrój, a my delektowaliśmy się rozmową. Okazało się, że Marcin przyjechał do Warszawy ze Śląska, konkretnie z Katowic. Tam się wychowywał. To jego rodzinne miasto, w którym do dziś mieszkają jego rodzice oraz brat, i gdzie on również ukończył studia. Zrobił tę samą specjalizację co ojciec i brat. Mama zaś nie pracuje nigdzie i gotuje obiadki. Od kilku lat ma dom w Warszawie i dobrą posadę w jednej ze znanych warszawskich klinik położniczo-ginekologicznych. Tam właśnie pomaga kobietom dojść do zdrowia i podobno dobry jest w te klocki, co potwierdza powierzone mu stanowisko ordynatora.

Zastanowiłam się, czy chciałabym się u niego leczyć. Swoją drogą, powinnam się przejść do lekarza, bo coraz częściej odczuwałam jakiś dyskomfort w dole brzucha. Klinika, o której wspomniał, ma ponoć wręcz wzorową opinię, słyszałam o niej już jakiś czas temu. Tak to jest, gdy pracuje się z samymi kobietami. Ale dosyć rozmyślań o babskich sprawach, gdy tu zająć się trzeba mężczyzną na płaszczyźnie kulinarno-kulturalnej. Reszta wieczoru minęła mi na słuchaniu, bo to właśnie Marcin dobierał tematy i nadawał tempo rozmowie. Ode mnie niewiele się mógł dowiedzieć. Jeszcze za wcześnie, żebym się przed nim otworzyła. Wciąż byłam dosyć ostrożna. Zauważył mój dystans i nie naciskał. Czułam, że bije od niego niecodzienne ciepło. Miało swoją wartość. Było w nim coś fascynującego, przyciągającego.

U mnie

Fajny facet. Przystojniak i do tego lekarz – pomyślałam, gdy rozstawaliśmy się pod moim blokiem.

Byłam posiadaczką własnego mieszkania na Mokotowie, na trzecim piętrze, w zwykłym bloku, jakich tysiące w Warszawie. Mieszkałam tam dobrych parę lat. Miało niewiele ponad siedemdziesiąt metrów kwadratowych. Zwyczajny salon, dwa pokoje, kuchnia i dość duża łazienka. Do tego spory balkon, częściowo zabudowany. Może nie najlepiej urządzone, ale za to moje własne. Takie, o jakim wcześniej, będąc żoną Witka, mogłam jedynie pomarzyć. Kochałam te swoje cztery kąty i nigdy nie zamieniłabym się na inne. Tak mi się wówczas wydawało.