Dom z kryształu - Elżbieta Ceglarek - ebook + książka

Dom z kryształu ebook

Elżbieta Ceglarek

0,0

Opis

Daga jest uzależniona od męża. Toksyczny związek wysysa z niej siły i ubezwłasnowolnia. Wyrwanie się z niego wydaje się niemożliwe. A jednak kobieta podejmuje próbę. Czy uda się jej stanąć na nogi i zawalczyć o siebie?

 

Elżbieta Ceglarek w swojej powieści zgłębia niezwykle ważny, a jednocześnie trudny problem jakim jest życie kobiety u boku męża tyrana. Na świecie jest miliony kobiet takich jak nasza bohaterka, Dagmara, które są bite, upokarzane i wykorzystywane, a które mimo wszystko trwają u boku takich partnerów, gdyż boją się odejść, bądź nie wiedzą jak to zrobić. Autorka w dobitny sposób ukazuje nam, że takie życie nie jest przyjemne. Dom z kryształu to historia, która ukazuje z początku kobietę słabą i uległą, ale z każdym kolejnym dniem zbierającą siły na to, aby w końcu powiedzieć temu wszystkiemu dość. Myślę, że to książka, którą powinna przeczytać każda kobieta, może nie tyle z ciekawości, co ku przestrodze. Gorąco polecam!

Grażyna Wróbel, Czytaninka.blogspot.com

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Elżbieta Ceglarek

Projekt okładki: Magdalena Muszyńska

Zdjęcie autorki na okładkę: Agnieszka Pomorska

Skład i łamanie: W. L. Białe Pióro

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła

Redakcja: Agnieszka Kazała

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patroni wydania:

Recenzje Agi – blog

Czytaninka – blog

Książki z szarlotką – blog

ISBN: 978-83-66945-09-8

Serdecznie dziękuję

wszystkim Czytelniczkom, które niezmiennie sięgają po moje książki, sprawiając, że czuję się doceniona.

Agnieszce Kazale, która udzieliła mi wielu świetnych wskazówek i zawsze była z moimi rozterkami i kiedy miałam wątpliwości. Dziękuję za każde dobre słowo, a przede wszystkim za przemiłą współpracę.

Elżbieta Ceglarek.

Czasami kruchość losu

popycha nas w lepsze jutro…

Prolog:

Nazywam się Dagmara Stoczek-Promańska, jestem warszawianką z dziada-pradziada, a otaczający mnie świat, choć wydawać by się mogło, że jest mi bardzo bliski, nigdy mnie nie rozpieszczał. Zawsze się starałam, by wszystko, co znajdowało się na wyciągnięcie ręki, było łatwiejsze, lecz moja życiowa droga była wyboista i krucha.

Teraz siedziałam na wysłużonej, spróchniałej ławce w parku, w szarej scenerii późnego, jesiennego popołudnia i jeszcze wciąż miałam nadzieję, że może mam jakiś chociażby najmniejszy wpływ na to, co się wokół mnie dzieje. Zastanawiam się nad tym, czy mogłabym jakoś zmienić swoje życie? A przynajmniej mieć wpływ na jakąkolwiek zmianę? Czy powinnam żyć inaczej? Kochać inaczej? Tęsknić inaczej? Miliardy tych i podobnych pytań zalewały nieustannie moją głowę. Pytaniom nie było końca. Miały jedynie początek. Zły początek, o którym dobrze wiedziałam, lecz nie byłam przygotowana, by rozpamiętywać to, co bezpowrotnie minęło. Nie było żadnej gotowej odpowiedzi na to, co mnie gnębiło i nurtowało, przeszywając boleśnie serce, aż do utraty tchu. Sama nie byłam na nic gotowa. Nie biegłam, a była zmęczona. Nie wykonywałam żadnych ruchów, a czułam, że boli mnie każdy kawałeczek ciała i dusza. Było mi duszno, ale wciąż pytałam…, pytałam…, pytałam.... Nie wiadomo, komu te pytania zadawałam. Nie wiadomo po co? Ale przecież te cholerne myśli rodziły się w mojej głowie z jakiegoś powodu i zapewne miały jakiś sens. A z drugiej strony, po co się miałam zastanawiać, drążyć? Było, jak było. Klamka dawno już zapadła, czas mijał, a ja byłam jak okładka starej, wysłużonej książki – tak bardzo sfatygowana przez ludzi, a jednocześnie wciąż istniałam. Książki zużywają ludzie, czasem trawi je ząb czasu. A mnie zniszczył własny mąż. Choć przecież istnieję. To może jeszcze nie wszystko stracone? Może się komuś przydam, spodobam…?

Teraz dostrzegałam więcej. Czułam, że od zawsze byłam niczym zmącona woda. Gdzie mnie wlewano, taki kształt przybierałam. Bez wiary w siebie, z niską samooceną, czułam, że życie wciąż oszukuje. Ale czy aby czasem sama nie przyczyniłam się do takiego stanu? Dawno powinnam się pogodzić z niezaprzeczalnymi faktami, powinno mi wystarczyć to, że się uwolniłam, że od dłuższego czasu nareszcie jestem sama, ale nie wystarczyło. Byłam po rozwodzie, po czterdziestce i nie czułam się ani panią Stoczek, ani Promańską. Kim więc byłam? Przy nazwisku panieńskim – Stoczek, chętnie bym teraz pozostała. Jednak w dalszym ciągu ciążyło nade mną to drugie, mężowskie. Zdawało mi się, że noszę jakiś kamień uwiązany u szyi, który okropnie mnie dusił. Od czego wzięło swój początek to tragiczne nazwisko? Od promu? Od promieni słonecznych, które, gdy byłam w związku z Romanem, nigdy mnie nie ogrzały? Ciągle się zastanawiałam, sama nie wiedząc, jaki jest sens? Dlaczego roztrząsam coś, co nigdy nie mogło się udać? Zatem przecież Promańską z niczym innym nie mogło się kojarzyć jak tylko z promem… – odpływającym gdzieś w nieznaną, tajemniczą, siną dal, za którą czeka jedynie nicość. Ja też odpływałam od mało stabilnego brzegu i także oczekiwałam na tę nicość. Nie, żebym była z morzem w jakikolwiek sposób związana. Z bezkresem fal i morską tonią wody nie miałam nic wspólnego. Moja nicość jawiła się tu, na obcym lądzie. Piętno nazwiska, pozostałość po byłym mężu, było najwłaściwszym porównaniem do głębin, otchłani, gdzie dalej czekały na mnie tylko wiry zła i beznadziei. Tyle mi zostało z dwudziestu lat pożycia. Tyle uratowałam, lecz chyba bardziej siebie niż własną tożsamość, za którą po tym, co mnie spotkało, nawet nie wypadało tęsknić. Czy tęskniłam? Może nie byłam gotowa, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie potrafiłam nieść nieszczęścia samotnie. Byłam niczym dryfująca tratwa na rozbujanym niepokojem morzu. Teraz fala życia przywiodła mnie w to dziwne miejsce, gdzie nie wiedziałam, jak dalej egzystować. A do kompletu na moje głębokie cierpienia składała się cała gama złych przeżyć oraz strach, od którego nie potrafiłam się uwolnić. Czy poradzę sobie bez człowieka, który jawił się moją drugą połówką, który obiecywał i zapewniał, jak bardzo mnie kocha – tak bardzo, jak nikogo na świecie. Słowa… Cóż znaczą w morzu pogardy i strachu, w którym przyszło mi tonąć. Jak będę trwała teraz, wolna i niezależna od nikogo? Czy w ogóle dam radę? Cóż, niech czas, który ponoć leczy rany, niczym wykwalifikowany lekarz, pokaże, co dalej.

I tu zaczyna się moja prawdziwa historia. Historia Dagmary Stoczek-Promańskiej. Niesie mnie wicher nadziei i wiary. Muszę pokonać wszystkie trudy własnego życia. Jeśli moja historia okaże się nudna, nie musicie jej wcale kończyć, ale jeśli Was zaciekawi…

Rozdział 1.Moja Warszawa

Był środek tygodnia. Obudziłam się zbyt wcześnie, znacznie wcześniej niż Roman. Gdy on jeszcze smacznie pochrapywał, ja rozmyślałam o wspólnej przyszłości w nieznanym, obcym świecie. Delikatne promyki słońca przebijały się do naszej sypialni i niczym laser oślepiały cieniutkimi nitkami wszystko, co napotkały na swej drodze. Patrzyłam na to cudo natury, które tańczyło po naszej kołdrze i na bocznej ścianie. Tak niedawno uwiliśmy sobie tu gniazdko. Niedawno? Przecież to szmat czasu. Tak nam tu było dobrze – analizowałam, coraz bardziej kręcąc się na łóżku. W końcu swym niepokojem zbudziłam Romana.

– Daguś, co ty, już nie śpisz? – jeszcze w półśnie zadał pytanie, a ja zadrżałam tak, jak przed chwilą zrobił to jeden z promyków słońca na naszej pościeli.

– Nie śpię. Jakoś nie mogę.

– Która godzina? I co się dzieje? – spytał łagodnie.

– Nic, śpij. Wstanę zrobić nam kawę. Dochodzi szósta.

– Zaczekaj, przecież mamy jeszcze dużo czasu. Pobudzisz dzieci.

– Romku, ja mam tyle wątpliwości. – Wygramoliłam się z satynowej pościeli i przysiadłam na brzegu łóżka. Przez długą chwilę przyglądałam się mężowi, a w zasadzie jego wczorajszemu zarostowi. Był taki przystojny, a wąsik dodawał mu jeszcze większej urody.

– Jak zwykłe czarny scenariusz! Daga, tyle razy to przerabialiśmy – podsumował, jakby od razu wiedział, o czym mówię. – Nie mam do ciebie siły. – Uśmiechnął się łagodnie i na dobre otworzył jeszcze przed chwilą przymknięte powieki.

– Wiesz przecież. Chodzi mi o to, że nie chcę stąd wyjeżdżać. Nie chcę się wyprowadzać! Nie chcę opuszczać przyjaciół, rodziny, tego miejsca. Przecież mieszkamy tu już dziesięć lat. To mieszkanie jest naszym najwspanialszym skrawkiem na Ziemi. I choć nie jest zbyt duże, nie chcę go zostawiać. Dopiero co się urządzaliśmy po swojemu. A tam?… – zawiesiłam głos.

– A tam czeka na nas nie mieszkanie w bloku, lecz dom. Rozumiesz? Olbrzymi dom. – Roman rozmarzył się nieco. – Cały piękny, piętrowy dom z ogrodem – zachwycał się.

– Co to ma do rzeczy?

– W Polsce wciąż mam pod górkę w pracy, a tam będę lepiej zarabiał i będziemy mieli lepsze warunki. Szybko wynajmiemy tę budę i będzie po kłopocie – snuł plany.

– Jakoś sobie tego nie wyobrażam. – Pokręciłam głową.

– Czego? Co jest takie trudne do wyobrażenia?

– Tego, że ktoś obcy będzie się kręcił po naszym mieszkaniu.

– Ono już nie będzie nasze. Spokojnie. Nie trzeba się przywiązywać do rzeczy materialnych. Sama to niejednokrotnie powtarzasz – zasugerował.

– Ale nie czujesz? To mieszkanie to nie tylko mury, ono ma duszę, a raczej nasz zapach i wspomnienia. Dziwię ci się, że tego nie odczuwasz. Ta twoja obojętność! Nie rozumiem jej.

– Przestań! – Romek uśmiechnął się i usiadł w pościeli. – Ono już nie jest nasze – powtarzał się jak zepsute radio. – Jutro umówiłem nowych lokatorów. Przyjadą wieczorem, by dograć formalności.

– I właśnie z tego powodu jest mi przykro. Pamiętasz, ile serca włożyliśmy w te ściany. – Wzrokiem ogarnęłam sypialnię. – Poza tym ja nigdy nie mieszkałam na wsi. Nie potrafię zadbać o ogród, o duży dom, o tamto, tam – nie potrafiłam nadać właściwej nazwy nowemu miejscu, nie chciałam sobie go wyobrażać.

– Nie będziesz musiała nic robić. Są od tego ludzie – skwitował.

– Myślisz o służbie?

– Tak, biorę to pod uwagę. Przecież będę dobrze zarabiał. – Dotknął mojej dłoni.

– Jakoś tego nie czuję.

– Tu nie mam własnej firmy. Wciąż jestem na czyimś garnuszku. A tam świetlana przyszłość czeka tuż za rogiem. Sama widzisz, że to chyba najlepsza alternatywa dla nas i dla dzieci. Nie pomyślałaś, że mogę mieć rację? Po co te wątpliwości? Chociaż raz mi zaufaj – przekonywał, wciąż trzymając mnie za rękę. Może chciał mi dodać tym gestem otuchy. Tego nie byłam pewna.

– No, niby tak, ale ja tu mam pracę w szpitalu, a tam co? – starałam się wyjaśnić, o co mi tak naprawdę chodzi.

– Tam moja żona nie będzie musiała pracować.

– Romek, ale ja chcę! – oburzyłam się.

– Nie będę przeszkadzał. Zrobisz, co zechcesz, masz wolną rękę. Chcesz pracować, to jak najbardziej. Koniec tematu.

– Ale gdzie?

– Jak to gdzie? Myślisz, że tam jest mało szpitali? Daga, nie rozśmieszaj mnie! Nie panikuj i nie martw się na zapas, bo przełożę cię przez kolano i… – rozładowywał napiętą sytuację.

Zanim dzieci się obudziły mieliśmy jeszcze długie chwile dla siebie. Z igraszek i harców wybił nas niespodziewany radosny głos Jagody, naszej starszej córki.

– Mamo, jesteś tam? – rozległo się za drzwiami sypialni.

– A gdzie mam być? Przecież jest tak wcześnie, jeszcze śpię – odpowiedziałam, wyrywając się z ramion męża.

– Wcześnie? Jest po dziewiątej. Zaraz zaczynają się lekcje, a ty mówisz, że to wcześnie? – wybrzmiało z ust córki, która tkwiła za drzwiami, nie mając odwagi ich uchylić.

Jagoda miała rację. Spojrzałam na budzik, który wyraźnie wskazywał bezlitosną rzeczywistość. Przypominał, że trochę się z Romkiem zapomnieliśmy, a sypialnia faktycznie uśpiła naszą czujność. Trzeba było biegiem wstawać i wyprawić dziewczynki do szkoły. Starsza już dawno dawała sobie radę beze mnie, ale młodszej, Małgosi, musiałam zrobić śniadanie.

Ciekawe, czy już się nie spóźniła? A jeśli nawet, to co? Przecież prawie siedzimy na walizkach. Mogłaby wcale nie iść do szkoły i tak by się nic nie stało – usprawiedliwiałam się w myślach, lecz doskonale wiedziałam, że Małgosia bardzo chciała iść do szkoły. Czułam, że szkoda jej tych ostatnich chwil z koleżankami i nauczycielami, do których była przywiązana i których lubiła znacznie bardziej niż własnego ojca.

– Leć, Dagmara, ja zaraz do was dołączę – zawołał Roman. – Muszę jeszcze gdzieś zadzwonić. No, biegnij, niech dzieciaki zbierają się prędko!

Wyszłam z sypialni, zarzucając na niezbyt stosowną koszulkę szlafrok i szczelnie się nim opatuliłam. Dołączyłam do moich pociech i razem z córkami zasiadłyśmy przy kuchennym stole.

– Mamo, musimy się wyprowadzać? – marudziła Małgosia. Smarowała chleb i obserwowała moją reakcję.

– Tak, to już postanowione – stwierdziłam bez przekonania.

– Zobaczysz, on się nigdy nie zmieni. Znowu cię będzie bił – ciągnęła myśląc, że może coś ugra, że może się zgodzę, byśmy nie wyprowadzali się z Warszawy.

– Małgoś, tata obiecał. Zobaczysz, dotrzyma słowa. Jestem pewna. Wszystko się ułoży. Nie martw się – pogłaskałam ją po ręce. – Zrobię grzanki i kanapki. Szybciutko się zbierajcie, okej?

– Nic się nie ułoży!

– Nie mów tak. Bądź optymistką.

– Tu mam koleżanki, tam będę sama jak palec – ciągnęła Małgosia.

– Nieprawda, poznasz inne, może dużo fajniejsze.

– Mamo, jaka ty jesteś naiwna – starsza córka włączyła się prawie szeptem, ale ja doskonale wiedziałam, co chce mi przekazać. Była już na tyle duża, by rozumieć całą sytuację. Nie dawała sobie wciskać kłamstw i bredni, nie wierzyła w bajeczki o cudownej, sielankowej rodzince, której przecież nigdy jej z Romanem nie stworzyliśmy. To Małgosia mogła uwierzyć w szczere intencje swojego taty i chyba tylko ona. I jeszcze Piotruś, nasza najmłodsza latorośl. On też uważał, że tato się zmienił. Natomiast ja, moja mama i siostra byłyśmy sceptycznie nastawione. Roman sam nam dostarczył powodów byśmy tak właśnie myślały.

– O czym tak rozprawiacie? – Usłyszeliśmy głos Romana.

– A tak sobie gawędzimy. – Nie chciałam, żeby się zorientował. – Pospieszcie się, już późno! Szkoła nie poczeka – ponaglałam dzieci.

– Tato, odwieziesz nas? – spytała Jagoda.

– Tak, z przyjemnością. Dziś nie idę do firmy. Mam wolne.

– To ja po pracy odbiorę Piotrusia z przedszkola. Mama obiecała go zaprowadzić, ja odbiorę. – Moja mama często zabierała Piotrusia do siebie. Dziś też u niej nocował.

– Czemu ty? Ja to zrobię. Pojadę po niego i po drodze wstąpimy na pączki.

– Jak chcesz, Romku.

– A ty spokojnie jedź do szpitala i załatw w końcu to zwolnienie – nakłaniał mnie do czegoś, na co nie miałam ochoty.

– Dobrze. Wszystko dziś załatwię. Obiecuję.

– To co, moje panienki gotowe?

– Tak – dziewczynki potwierdziły i wstały jak na komendę, po czym zostałam sama. Teraz mogłam się spokojnie przygotować do wyjścia. Dziś o jedenastej byłam umówiona z dyrektorem kliniki. Musiałam pozałatwiać formalności przed wyjazdem.

– Nie wiesz, gdzie zostawiłem kluczyki? – Nie zdążyłam jeszcze zamknąć za domownikami drzwi, gdy nagle w przedpokoju rozległ się głos Romana.

– Są na biurku. – Wskazałam głową.

– Masz prawo się na mnie wkurzać i mieć wątpliwości. Rozumiem to. – Romek podszedł do mnie i przytulił do siebie.

– Jedź już proszę. Może faktycznie trochę niepotrzebnie się przed tym wyjazdem nakręciłam. Jedźcie ostrożnie!

– To pa, kochanie. – Pocałował mnie na pożegnanie i wyszedł.

– Pa. – Tylko na tyle było mnie stać.

*

Dość sprawnie się wyszykowałam. Zamknęłam mieszkanie i pobiegłam do auta. Mimo zatłoczonych ulic, szybko podjechałam pod szpital, w którym pracowałam. Zamknęłam samochód i weszłam do budynku. Na korytarzu panował okropny zaduch, pacjentów było co niemiara. Dawało się wyczuć wśród nich nerwową atmosferę. Przecisnęłam się do windy i wjechałam na czwarte piętro, gdzie mieściły się biura kierownictwa, kadr i inne.

– Cześć, Dagmara. – Opuszczałam windę, gdy zaczepiła mnie koleżanka.

– Cześć, kochana – odpowiedziałam z niewielką emocją w głosie.

– Co ty tu robisz?

– Przecież wiesz, Roksana, co się dzieje.

– Czyli odchodzisz? To nieodwołalne? Nie szkoda ci? Daga, przecież ty nie będziesz potrafiła żyć bez tego szpitala, bez ludzi, którzy tyle dla ciebie znaczą.

– Roksi, daj spokój!

– Chyba nie zaprzeczysz?

– Przyjechałam pozałatwiać sprawy związane z moim odejściem. Nie dołuj mnie do reszty. Proszę cię.

– Będzie nam ciebie brakowało.

– Przyzwyczaicie się.

– Nie wyobrażam sobie tego szpitala bez ciebie. Nie wyobrażam…

– Roksana, ludzie przychodzą i odchodzą. Wiesz, jak jest. Nikt nie jest niezastąpiony. To stara prawda.

– Nie o to chodzi. Wiesz, że jesteś moją przyjaciółką i martwię się o ciebie. A jak z Romanem?

– Zależy, o co pytasz?

– Wiesz, o co?

– Ufam mu. Ufam, że dotrzyma słowa i nie podniesie już na mnie ręki. Już ponad dwa miesiące jest dobrze, bez awantur i kłótni – przekonywałam swoją rozmówczynię.

– I niech tak zostanie, chociaż ja osobiście nie wierzę w jego cudowną przemianę.

– Trzeba wierzyć, Roksi, bardzo trzeba. Trzeba – powtórzyłam. – Inaczej ten świat nie miałby sensu. Daję Romanowi szansę. Mamy dzieci. Wiem, że jak nie dla mnie, to chociaż dla nich się zmienił.

– Okej, obyś miała rację. Pamiętaj, że jeśli będzie ci smutno i źle w tej Austrii, możesz zadzwonić. Przyjadę z całą obstawą! – Uśmiechnęła się. – Nie pozwolę, by działa ci się krzywda.

– Kochana jesteś. A co u ciebie?

– Mogę ci się czymś pochwalić.

– No to?

– Na przyszły rok zaplanowaliśmy z Mateuszem ślub. Zaczęliśmy już organizować ceremonię.

– To gratuluję.

– Gratulować będziesz na naszym ślubie, w kościele. Nie może cię na nim zabraknąć. Wyślemy zaproszenie. Nie widzę tej uroczystości bez ciebie.

– Miło mi, przyjadę na pewno. Nie zawiodę, Roksi, możesz być pewna. Przy okazji odwiedzę Warszawę i stare kąty.

– Zatem umowa stoi?

– Masz moje słowo – złożyłam przyrzeczenie. – Roksana, wiesz, nie wyobrażam sobie, żebyś nie odwiedziła mnie przed wyprowadzką. W piątek robimy grilla na działce u mojej mamy. Zapraszam, przyjedź z Mateuszem.

– A co na to Romek? Pamiętasz, jak mnie ostatnio potraktował.

–  Romek? – udałam, że nie wiem, o co pyta. – Nic, zgodzi się. Tamto wtedy, to już przeszłość. On się zmienił. Nie robi mi przykrości. Tobie też już nie zrobi. Obiecuję. To co, będziecie?

– Pogadam z Matim i dam znać. Zadzwonię. Nie wiem, jak on pracuje w piątek.

– W razie czego, przyjedź sama – zaproponowałam.

– Zobaczę.

– Muszę już lecieć. Nie powinnam się spóźnić na rozmowę z szefem. Pa, Roksi. – Cmoknęłam przyjaciółkę w policzek i zniknęłam za zakrętem korytarza.

*

Zapukałam do drzwi. Chwilę przy nich stałam i nasłuchiwałam, co dzieje się w środku gabinetu.

– Proszę – męski głos zapraszał miło do wnętrza, więc weszłam pewnym krokiem. Zza biurka wstał młody, około czterdziestoletni, mężczyzna. Nigdy się nie zastanawiałam, ile może mieć lat mój pracodawca, a pracował tu już trochę.

Dobry człowiek – pomyślałam, zanim się przywitaliśmy i zaprosił mnie na rozmowę do sąsiedniego pokoju. Pomieszczenie było obszerne, ale przyjemne dla oka. Wszystkie ściany zajmowały białe regały, aż po sam sufit. Stały na nich książki, przeważnie naukowe i medyczne. Zauważyłam też trochę kryminałów i innych powieści. Dziwiło mnie tu wszystko, ale nie miałam czasu zastanawiać się nad wystrojem wnętrza pana dyrektora, więc dałam spokój.

– Proszę spocząć. – Pracodawca wskazał mi miejsce, które szybko zajęłam, gdyż stanie trochę mnie krępowało. Przyglądał mi się zbyt długo i milczał. – Zrobić kawę? – spytał w końcu.

– Nie, dziękuję, nie zajmę panu wiele czasu.

– Wiem, po co pani do mnie przyszła – stwierdził pewnie. – Więc może jednak? Rozmowa zapewne trochę potrwa.

– Dobrze, napiję się.

Niedługo dwie filiżanki aromatycznej kawy stały przed nami.

– To co? Chce nas pani opuścić?

– Wyjeżdżam, to znaczy wyprowadzamy się z całą rodziną do Austrii.

– Słyszałem, słyszałem. Ale wie pani, że nie jest mi to na rękę? Mam mało pielęgniarek, a z tak dobrą opinią, jak pani, to ze świecą szukać… – zawiesił głos.

– Miło mi to słyszeć, jednak nic nie poradzę. Muszę.

– Musi pani? A kto panią zmusza? Zresztą przejdźmy może na ty. Będzie łatwiej rozmawiać – zaproponował. – Sebastian. – Wstał i nim zdążyłam cokolwiek z siebie wydobyć, podał mi dłoń.

– Dagmara – wydukałam zaskoczona.

– To od kiedy ta rezygnacja?

– Od zaraz – wypaliłam.

– A nie mogłabyś poczekać, aż znajdę kogoś na twoje miejsce? Twoje odejście kompletnie dezorganizuje mi grafik. Ludzie niechętnie biorą nadgodziny.

– Wiem, że możesz mieć kłopot, ale mąż już wszystko załatwił i zorganizował. Bardzo nalega na wyjazd. Za kilka dni już mnie tu nie będzie.

– Szkoda! Myślałem…

– Rozumiem, że tak byłoby najlepiej, ale nie mogę czekać. Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Wiem, że to nie twoja wina. Dagmaro, ściany mają uszy. Wiem co nieco o twojej sytuacji.

– To nie zgłębiajmy tego tematu. Zatrzymaj te informacje dla siebie.

– Dobrze, więc do rzeczy. Podpisz papiery. – Podsunął mi niebieską teczkę z moim nazwiskiem. – I wiedz o tym, że zawsze możesz do nas wrócić, no chyba, żeby mnie wyrzucili – zażartował, uśmiechając się szczerze.

– Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy.

Machnął ręką.

– Jeśli w przyszłości potrzebowałabyś pomocy, dzwoń! Przyrzeknij, że zadzwonisz! – Podał mi swoją wizytówkę, którą schowałam do kieszeni, a po piętnastu minutach wypełniania dokumentów, uwolnił mnie od siebie. Nie, żeby był jakoś nachalny, ale miałam już trochę dosyć tego spotkania i byłam zmęczona rozmową. Pożegnaliśmy się jak kumple, po czym udałam się do windy. Nie chciałam wstępować na swój oddział. Bałam się reakcji koleżanek.

*

– I co? Udało ci się pozałatwiać wszystko w robocie? – spytał Romek, gdy kończyliśmy wspólną kolację. Dzieci zdążyły porozchodzić się do swoich pokojów, więc nie słyszały naszej rozmowy.

– Tak, jestem już wolna – zażartowałam, choć wcale nie było mi wesoło.

– To dobrze, to bardzo dobrze. Kocham cię. Wiesz przecież, że pragnę twojego, naszego dobra.

– Nie jestem pewna Romku, czy dobrze zrobiłam? Jakoś tak nieswojo się czuję.

– To przejdzie. Zobaczysz. Wszystko się ułoży. Nie może być inaczej. – Przysunął bliżej siebie stosik ze świeżą prasą i telewizyjnego pilota.

– Byliście na tych pączkach po przedszkolu? – Zmieniłam temat.

– Myślisz, że mógłbym nie dotrzymać słowa? Piotrek zjadł aż dwa. Bardzo mu smakowały.

– Mały łasuch! Kochany jest. I to chyba dobrze, że ma apetyt? – Zdobyłam się na niewielki komentarz.

Roman od czasu do czasu przerywał przeglądanie gazety, by przełączać kanały telewizji. Nie patrzył na mnie. Dobrze wiedziałam, że zmusza się do słuchania o domowych problemach. Tak naprawdę wcale go nie interesowały, ale świetnie grał.

– Dzieci już prawie śpią, to i my może? – Spojrzał na zegarek, a potem w stronę barku.

– Jutro będziemy drinkowali. – Wyprzedziłam jego myśli – Robimy grilla, nie pamiętasz?

– Dobrze, niech będzie. Daga, nie będę się sprzeciwiał. Postanowiłem się zmienić. Twoje zdanie od dawna jest dla mnie świętością. Mam nadzieję, że to zauważyłaś? – Wymuszał na mnie, bym mu przytaknęła. – Zaczekaj, muszę odebrać. – Usłyszeliśmy komórkę Romana. On skupił się na rozmowie, szybko zapominając, że jestem tuż obok. A ja poczuwszy się niczym zbędny przedmiot, który zawadza, poszłam wykąpać Piotrusia i siebie. Nie miałam chęci przemyśliwać wywodów męża. Nie wierzyłam, że mogą być szczere. Kiedy nareszcie dzieci zniknęły w swoich pokojach, zrobiło się cicho. Byłam zmęczona, więc wykręcając się bólem głowy, przekonałam Romana, żebyśmy poszli spać. O dziwo, zgodził się i był miły.

*

Nazajutrz obudziła mnie niecodzienna kłótnia dziewczynek. Nie miałam pojęcia, o co chodzi moim córkom, więc postanowiłam jak najszybciej się dowiedzieć. Prędko zorientowałam się, że Romka nie ma w sypialni. Nie zdążyłam się zastanowić, dokąd wybył, gdy zauważyłam przyklejoną na lusterku wiadomość.

Dagusiu, nie bądź na mnie zła. Musiałem udać się do firmy. Nie chciałem Cię budzić. Smacznie spałaś. Nie miałem sumienia. Wiślak mnie wezwał. Później ci powiem, czego chciał. Nie martw się. Na grilla do mamy zdążę. Jedź z dziećmi, a ja dotrę, jak tylko pozałatwiam kilka spraw. Zapomniałem Ci wczoraj powiedzieć, że mamy w firmie małe zamieszanie. I jeszcze ta nasza przeprowadzka do Austrii. Chyba mnie rozumiesz? Całuję. Twój Romek.

Niczego nie rozumiałam, ale cóż, pewnie nie musiałam. W pośpiechu zarzuciłam szlafrok i opuściłam sypialnię, chcąc poznać przyczynę kłótni moich panienek.

– Dzień dobry, kochane.

– Cześć mamo – odpowiedziała mi tylko Jagoda.

– Co tam u was? – spytałam, widząc nie najlepsze nastroje obu dam.

– Mamo, Jagoda mówi, że wszystko będzie dobrze, a ja nie chcę wyprowadzki z Warszawy. Zostaję w domu, nie dam się wyciągnąć w jakieś nieznane mi miejsce!

– Małgosiu!

– Mamo, zamieszkam u babci i nigdzie się stąd nie ruszam!

– A babcia wie o twoich planach?

– Jeszcze nie, uprzedzę ją. Dziś na grillu zamierzam jej powiedzieć.

– Mamo, tłumaczę tej furiatce, że nie da rady, że tak nie można, że babcia się nie zgodzi, a ona swoje – oznajmiła Jagoda.

– I o to się pokłóciłyście? A gdzie Piotruś? Chcecie go obudzić? – Nie odpowiedziałam Jagodzie, gdyż uznałam, że to nie nadawało się do komentowania.

– To jej na tym zależy! Ogarnęła ją całkowita znieczulica! – Małgosia spojrzała na siostrę. – Ja wolę, żeby się wyspał, bo będzie marudził przez cały dzień.

– Oj, Gośka, Gośka, mała jesteś i niczego nie rozumiesz – oznajmiła Jagoda, kręcąc głową.

– Sama jesteś mała.

– Dziewczynki, uspokójcie się! Zapewniam, że będzie dobrze. Czy możecie choć raz mi zaufać?

– A ty, mamo, czy możesz być trochę mądrzejsza?! Przecież chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz? – Jagoda wydawała się zawiedziona.

– Trochę wierzę – stwierdziłam. – Przecież teraz jest dobrze. Jagoda, myślałam, że mogę na ciebie liczyć, a ty zachowujesz się jak rozkapryszony malec.

– Teraz, teraz! To takie łatwe! A co potem?

– Potem też będzie.

– Ta rozmowa nie ma sensu. Ojciec udaje, nigdy się nie zmieni. Obie wiemy doskonale, że to niezły aktor. Po co chcesz to ciągnąć dalej? Nie szkoda ci nas? – nie dawała za wygraną.

– Skończmy tę głupią gadkę. Wrócimy do tematu, kiedy zajdzie taka potrzeba, a teraz, jeśli mi pomożecie, zrobimy pyszne śniadanko. Taka uczta. Co wy na to?

– Okej – zgodziła się starsza córka.

– A ty Małgoś, przyłączysz się? Postaramy się o niespodziankę dla Piotrusia.

– Niech będzie – przytaknęła. – To naleśniki?

– Jak wy mnie dobrze znacie. – Uśmiechnęłam się do moich latorośli, po czym zabrałyśmy się do roboty.

– Mamo, o której masz zamiar zabrać nas na grilla? – Dopytywała Jagoda.

– A o której chcecie?

– Może o osiemnastej byłoby dobrze? – zaproponowała.

– O osiemnastej będzie w sam raz. Zdążymy przed innymi gośćmi. Tata pojedzie tam prosto z firmy.

– Dla mnie wcale może go dziś nie być. Nie lubię takich głupich imprez! – oceniła sytuację Małgosia.

– Jesteśmy rodziną i tylko tam możemy się spotkać z dalszą jej częścią i to tuż przed naszą przeprowadzką – upomniałam.

Nie zauważyłyśmy Piotrusia, który stał w piżamie w progu kuchni i przysłuchiwał się nam z zaciekawieniem.

Nakarmiłyśmy malucha, ubrałyśmy i w pełni gotowe zeszłyśmy z Piotrusiem do samochodu.

*

Dochodziła siedemnasta. Romana wciąż jeszcze nie było.

Znając jego zwyczaje, zapewne zjawi się co najmniej z godzinnym opóźnieniem – dywagowałam. Nie dzwonił. Ja też nie miałam ochoty. – Pewnie coś go bardzo zajęło – przemyśliwałam, szykując się do drogi.

Zapakowałam dzieci do samochodu i wyruszyliśmy na umówiony wieczór do mamy.

– Witam wszystkich – od samej furtki usłyszeliśmy radosny głos gospodyni.

– Cześć, babciu – zawtórował Piotruś, po czym wszyscy zostaliśmy otuleni promiennymi pocałunkami i serdecznymi uściskami.

– Dziewczynki, dosyć tych czułości! Zabieramy się do przygotowań! Za godzinę będą goście – stwierdziłam przytomnie. Otworzyłam bagażnik i po kolei wypakowywałam pękate torby z żywnością i potrzebnymi akcesoriami, bez których trudno byłoby urządzić grilla.

– Kto będzie ? – Mama nie lubiła być zaskakiwana.

– Jak zwykle: Janka z mężem, Roksana z Mateuszem, wujek Kazik, Natasza z dzieciakami i Michałem, ty, ja, Romek i nasze pociechy. Nikogo więcej się nie spodziewam.

– To dobrze. Bo już myślałam, że zabraknie nam jedzenia.

– Nie ma takiej opcji, przeważnie ci, co tu będą, się odchudzają. Oczywiście z wyjątkiem panów – sprostowałam, puszczając do mamy oko.

– Kiedy wyjeżdżacie na stałe? – spytała, zmieniając temat i ton głosu.

– Nie wiem. Czekamy na Romka, żeby wszystko pozałatwiał. Ja już złożyłam wypowiedzenie w szpitalu. Jestem gotowa na tę przeprowadzkę.

– Ale czy aby na pewno?

– Zapewniam. Podjęłam decyzję i wyruszamy w daleki świat.

– Jak cygańska rodzina! Jakby tu nie można było żyć! – sugerowała mama.

– Ja nie podjęłam takiej decyzji – wtrąciła Małgosia. – Babciu, chcę zostać z tobą. Przyjmiesz mnie? Chcę u ciebie zamieszkać.

– Kochanie, zobaczymy – odpowiedziała zaskoczona Danuta.

– Mamo, nie obiecuj jej, bo przecież wiadomo, że u ciebie nie zostanie, a tylko będzie ci w brzuchu dziurę wiercić! – Zdenerwowałam się. – To niczego nie załatwi! Gośka i tak będzie musiała z nami wyjechać!

– Nie bądź taka surowa! – skarciła mnie rodzicielka. – A Roman, zmienił się? Wcale tu nie przyjeżdża. Tak dawno go nie widziałam.

– Nie ma czasu – broniłam męża. – Zresztą sama będziesz miała okazję to dzisiaj ocenić. Wpadnie trochę później.

– To dobrze, córeczko. A teraz, ponieważ nie ma tu innego mężczyzny, Piotruś mi pomoże – mama skończyła rozmowę, która stawała się coraz bardziej drażliwa i rozpoczęliśmy przygotowania w ogrodzie.

Powoli goście zaczęli się schodzić. Jako pierwsi przyjechali Natasza i Michał. Dobrze, że właśnie oni, gdyż dzieci czekały już na swoje cioteczne rodzeństwo. Wreszcie było trochę spokoju. Następnie zjawili się Roksana z Mateuszem, a zaraz po nich Janka z Jarkiem. Przybył również wujek Kazik. Tuż za nim pojawił się Romek. Trochę się martwiłam tym ponad godzinnym spóźnieniem, ale wyjaśnił mi całą sytuację. Uwierzyłam mu we wszystko. Cieszyłam się, że już jest, zapominając, że tak długo kazał na siebie czekać.

Od początku grillowania nie podobało mi się zachowanie Janki.

Być może nawet starałabym się niczego nie roztrząsać, nawet nie widzieć, gdyby nie złośliwe aluzje Roksany i Nataszy. Dziewczyny były nieco zaniepokojone.

– Gdzie ten twój Roman tak ciągle wychodzi? Najpierw sam, a teraz nawet Janka zniknęła.

– No i cóż, że na chwilę gdzieś się razem ulotnili? Przecież zaraz wrócą.

– A te ich dziwne spojrzenia na siebie? Nie zauważyłaś?

– Dajcie spokój!

Wiedziałam, że tego było już za wiele. Ale teraz nie zamierzałam robić wymówek mężowi. Postanowiłam powiedzieć mu w domu, co myślę o jego zachowaniu. Co prawda sporo wypiliśmy, ale to nie upoważniało go do zalecania się do Janki. A może mi się tylko tak zdawało? Już sama nie byłam niczego pewna. Czułam się ciągle rozbitkiem na ocalałym skrawku nadziei. Nadziei, którą był mój mąż i moja rodzina.

*

Nowy dzień budził się leniwie, otulony blaskiem słonecznych promieni. Początkowo nie mieliśmy ochoty na wychodzenie z łóżka, tym bardziej, że była sobota, a my byliśmy lekko sfatygowani po piątkowej imprezie. Do domu przywiozła nas taksówka, a ja uświadomiłam sobie, że będę dziś musiała przyprowadzić samochód od mamy, a tak bardzo nie chciało mi się ruszać z domu. Mąż przeciągał się niczym leniwy kocur i ciągle miał przymknięte oczy, jakby nie zależało mu na niczym.

– Romek, co to było? Dobrze się bawiłeś?

– Serce, śpię.

– To się obudź!

– O co ci chodzi?

– Nie udawaj!

– Nie mam pojęcia, więc pytam.

– O Jankę mi chodzi!

– Co masz do Janki? Przecież to twoja przyjaciółka. Jesteś zazdrosna? Co ci chodzi po głowie?

– Wychodziłeś gdzieś z nią i myślisz, że to było w porządku?

– Zabawiałem gości, tak jak chciałaś. Nie mogłem być sztywniakiem, bo tego nie lubisz.

– Ale nie lubię też takiego luzactwa.

– O czym, na litość boską, mówisz? O co ten cały hałas? – Uśmiechnął się do mnie, puszczając oko. – Daj spokój! Daga, chyba nie myślisz…

– Myślę!

– To przestań! To niepotrzebne!

– Romku, boję się, żeby nie wróciła przeszłość, tam, na obczyźnie, chcę, żeby było dobrze. Jak w każdej szanującej się rodzinie. W obcym miejscu nie dałabym rady.

– Nie musisz się bać. To się nie powtórzy, przeprosiłem cię. Jest mi głupio, że źle cię traktowałem. To było kiedyś i już nie będzie miało miejsca. Obiecuję.

– Nie dasz mi gwiazdki z nieba. – Popatrzyłam z rezygnacją na błyszczące szyby okna, które doskonale odbijały słoneczne promienie porannego słońca.

– Nie, bo ty jesteś moją gwiazdką. – Objął mnie ramieniem i powoli obcałowywał wybrane przez siebie części mojego ciała, a wraz z nimi mojej duszy, którą starał się przekupić i przerobić na swoją modłę.

Wciąż myślałam i myślałam – do zwariowania. Można przecież zmierzyć się z wieloma rzeczami, ale z oceanem bólu i kłamstw, którym zalewa cię najbliższa osoba, jest bardzo trudno.

– Proszę, coś dla ciebie. Odpakuj.

– Co to jest? Nie potrzebuję prezentów! Zabierz to!

– Zobacz. – Romek powtórzył prośbę w taki sposób, że nie miałam wyjścia. Musiałam spojrzeć na białe pudełko i rozpakować niespodziankę.

– To dla mnie?

– A dla kogo? Nie widzę tu innej kobiety.

– Dziękuję.

– Tylko tyle?

– A czego się spodziewałeś? Że dasz mi ten naszyjnik, a ja o wszystkim zapomnę? Zawsze masz mnie za idiotkę!

– Przepraszam. Rzeczywiście za dużo wypiłem. Idiotycznie się zachowałem. Nie powinienem wychodzić z Janką. To alkohol. To wszystko przez ten cholerny alkohol! Przepraszam. Wiesz, że cię kocham.

– Daruj sobie te uprzejmości.

– Z Janką to tylko głupi żart. Chyba nie myślisz, że mogło do czegoś dojść. Jest przecież twoją przyjaciółką.

– A zachowała się jak ostatnia…

– Nie oceniaj jej w ten sposób. Wyszliśmy tylko porozmawiać. Nic więcej. Zresztą możesz spytać. – Podał mi swój telefon.

– Nie będę o nic pytała! Jak by to wyglądało?

– Że nie wierzysz własnemu mężowi. A tak przecież nie jest, prawda? – spytał wiedząc, że potwierdzę jego niepodważalną tezę.

– Tak, masz rację.

– Myślę, że ten temat mamy już z głowy? Jestem głodny.

– Okej. – Nie miałam siły na dalszą konwersację, która pewnie i tak nic nowego by nie wniosła. Ale będę miała na oku tę Jankę. Co ja plotę. Przecież my za kilka dni wyprowadzamy się z tego miasta. Nie zagrozi mi więcej. To dobrze. Odkryłam pierwszą zaletę przeprowadzki do Austrii.

Rozdział 2.Tu, gdzie tak obco

Zewsząd przebijała się lekka szarość, a ja snułam się niczym mgła o poranku. W tej tajemniczej scenerii leciałam jak ptak, szybując byle do przodu, byle dalej, byle gdzie. Nie oglądałam się za siebie… Mocno zmachana, nie chciałam zwijać skrzydeł. Przestrzeń wokół mnie dawała mi niepowtarzalną wolność, której pragnęłam jak niczego na świecie. Po co mi była ta podróż? Jaki był cel ostateczny tego wyścigu ze sobą? O co walczyłam? O co chodziło mi tak naprawdę? Odpowiedzi nie znałam. I nagle poczułam zupełną pustkę. To był kres. Tylko nie wiedziałam, czego.

Wyraźne szuranie w przedpokoju nie pozwoliło mi niczego zapamiętać, przyćmiewając sen i nie dając możliwości udzielenia odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Obudziłam się z letargu. Porządnie skrzypiało. Podłoga w naszym nowym domu owszem, była ładna, lecz niestety drewniana. I trzeba było nie lada wysiłku, by sprostać bezszelestnemu przechadzaniu się po niej. Nam, domownikom, nigdy się to nie udawało, a tym bardziej psom, które z nami mieszkały. Chwilę nasłuchiwałam, co się dzieje, i zastanawiałam się, gdzie przed chwilą wirowałam w jakimś szaleńczym opętaniu, niczym samotny liść targany podmuchem wiatru. Z czym to powiązać? I kto mnie gonił? Senne, iluzjonistyczne myśli przeplatały się z tymi z realnego świata. Trwało to zaledwie kilkanaście sekund, gdyż nieoczekiwanie przed oczami ujrzałam szykowną Dreni i równie dostojnego Mozarta. Tak wabiły się nasze nowe austriackie psy. Traktowaliśmy psiaki jak członków rodziny, a życie bez nich na obczyźnie – przynajmniej dla mnie – opływałoby straszną pustką. Być może nieco przesadzałam, ale to było moje subiektywne odczucie i nikt nie mógł mieć na nie wpływu. Teraz obydwa były zajęte. Tarmosiły coś pomiędzy sobą i przy okazji robiły taki hałas, że Boże drogi! Gdy nieco się uspokoiły, odetchnęłam.

– Dobrze, że mnie obudziły! – stwierdziłam na głos. Spojrzałam na zegarek wiszący nad naszym małżeńskim łóżkiem i doszłam do wniosku, że najwyższa pora, by zostawić senne niedomówienia i powitać nowy dzień. – Zostawcie ten ręcznik do cholery! – zwróciłam zwierzakom uwagę, mimowolnie spoglądając na nadgarstek i sine plamy po nie tak dawnej awanturze.– To nic, już się goi. – Uspokajałam samą siebie. – Już tak nie będzie, przecież mi to obiecał. – Starałam się kolejny raz uwierzyć w coś bardzo nierealnego, a w zasadzie robiłam to bez przekonania. – Ostatnio awantury w domu nie były aż tak częste. I to przecież sama je prowokowałam – mimowolnie usprawiedliwiałam zachowanie męża.

Zapięty na nadgarstku zegarek uświadamiał mi, że zamiast rozmyślać, powinnam zasiadać do śniadania, bo potem muszę zacząć szykować obiad. Za kilka godzin dziewczynki przyjdą ze szkoły, a Roman też nie lubił, gdy spóźniałam się z posiłkami. Piotrusia sama dziś miałam odebrać ze szkoły. Tak szybko awansował z przedszkolaka na ucznia. Dzieciaki w Austrii zaczynały edukację szkolną nieco wcześniej niż te w Polsce. Tu wszystko wyglądało inaczej.

Odkąd dałam się namówić mężowi i zamieszkaliśmy w tym ogromnym domu na peryferiach Wiednia, moje życie przewróciło się do góry nogami. Zresztą, nie tylko moje. Dzieci też nieźle na tym ucierpiały. Jako matka najlepiej zdawałam sobie z tego sprawę. Romka w zasadzie dzieci nie obchodziły, no może czasami miał jakieś pozytywne przebłyski rodzicielskie, ale był to bardzo rzadki obrazek. Jagoda, starsza z córek, kończyła w tym roku liceum. Biegle władała niemieckim i angielskim, więc nie miała trudności w nowej szkole. Małgosia miała dwanaście lat i duże problemy z przystosowaniem się w środowisku, a Piotruś zaledwie sześć i zdawać się mogło, że mu wszystko jedno. I mimo tak znacznej rozpiętości wiekowej, miałam ciągle wrażenie, a w zasadzie pewność, że każde z moich dzieci na swój własny sposób nie radzi sobie z nowym trybem życia i nową sytuacją, w jakiej dane im było funkcjonować.

Do przeprowadzki nakłonił nas przecież Roman i to on zapewniał, że będzie okej. Wtedy mu zaufałam. Chciałam wierzyć, że tak będzie najrozsądniej, najlepiej dla całej naszej piątki. Wierzyłam, że w końcu może nam się poukładać. Było odwrotnie. Mój ślubny zawodził na każdym kroku. Od samego początku naszego nowego życia w obcym kraju dawał wiele powodów do zmartwień. W Wiedniu pracował tylko on, a nie taka była przecież umowa. Ja, mimo wykształcenia, siedziałam w domu, gdyż nie znałam biegle języka. Zresztą nie tylko dlatego. Powodów znalazłoby się dużo więcej. To przecież Roman nie chciał słyszeć, bym podjęła pracę, choć w Warszawie zapewniał, że będzie inaczej. Dzieci, nie mając, wyjścia powoli uczyły się życia na obczyźnie, a ja – wręcz przeciwnie – coraz bardziej chowałam się w pustce. Tęskniłam za stolicą i naszym, pozostawionym zupełnie obcym ludziom, mieszkaniem. Będąc myślami poza rzeczywistością, niespodziewanie usłyszałam dźwięk melodii dochodzącej z telefonu. Zawahałam się, w końcu zdecydowałam się odebrać. Zwyciężyła chęć porozmawiania z kimś normalnym i zarazem bliskim mojemu sercu.

– Słucham – zaczęłam niepewnie.

– To ja, Natasza. Daga, nie poznajesz mnie?

– Poznaję, pewnie, że poznaję.

– Słyszę jakby coś innego. I twój głos! Co z nim zrobiłaś?

– Ciągle mam jednakowy – stwierdziłam. – Przypomniałaś sobie wreszcie o mnie?