Diabelskie szczęście - Kimberly Van Meter - ebook

Diabelskie szczęście ebook

Kimberly Van Meter

3,9
11,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rudowłosa kobieta z ustami stworzonymi do pocałunków, z grubym plikiem banknotów w dłoni? I żądaniem, by natychmiast lecieć do Ameryki Południowej? J.T. nie potrafi oprzeć się pokusie. Jego firma czarterowa stoi na skraju bankructwa, taki lot to zrządzenie losu. Dawny pilot wojskowy nie pyta o nic więcej i startuje, zwłaszcza że na pas wjeżdża samochód, z którego padają strzały. Wtedy J.T. uświadamia sobie, że mogą nie wyjść z tej opresji cało i że pożąda tej kobiety jak żadnej dotąd...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 156

Rok wydania: 2025

Oceny
3,9 (14 ocen)
4
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kimberly Van Meter

Diabelskie szczęście

Tłumaczenie:

Krystyna Rabińska

Tytuł oryginału: The Flyboy’s Temptation

Pierwsze wydanie: Harlequin Blaze, 2016

Redaktor serii: Ewa Godycka

© 2016 by Kimberly Sheetz

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o. o., Warszawa 2017, 2025

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

[email protected]

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-291-2005-0

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Halo? Eee… Halo? Jest tam ktoś?

James Carmichael, dla znajomych J.T. Carmichael albo po prostu J.T., ocknął się z letargu, uderzył głową o kadłub turbośmigłowca Beechcraft i puścił niezłą wiązankę. Kac rozsadzał mu mózg, a ostre promienie południowokalifornijskiego słońca raziły niemiłosiernie. Zmrużył oczy.

– Kto pyta? Jeśli wierzyciel, to mnie nie ma.

Rudowłosa długonoga młoda kobieta w wąskiej spódnicy i szpilkach, z twarzą chińskiej lalki, spojrzała na niego znad okularów w ciemnej oprawie.

– Nie jestem wierzycielem, panie… – Zawiesiła głos.

J.T. wyprostował się, wyjął z kieszeni brudną szmatę, wytarł ręce i taksującym spojrzeniem zmierzył intruza. Doszedł do wniosku, że nieznajoma nie kłamie, bo wierzyciele zazwyczaj nie zjawiają się osobiście odebrać dług, a poza tym raczej nie wyglądają tak jak ona. Przynajmniej miał taką nadzieję.

– J.T. Carmichael, współwłaściciel Błękitnych Przestworzy – przedstawił się. – Drugim właścicielem jest mój brat, Teagan. Czym mogę służyć?

Nieznajoma odgarnęła pasma włosów z twarzy i poprawiła okulary.

– Chcę dostać się do Ameryki Południowej. Może mnie pan zabrać?

Ameryka Południowa? Szmat drogi. Ale i spora kasa. Natychmiast pomyślał o wczorajszej kłótni z bratem. Teagan był gotów się poddać, on jeszcze nie chciał rezygnować z marzeń.

Przez głuche dudnienie w głowie J.T. przebijał się głos Teagana: „Liczby nie kłamią”. Mieszanie whisky z tequilą to jednak nie był dobry pomysł, pomyślał. „Jak tak dalej pójdzie, za dwa miesiące zostaniemy bankrutami”.

– Słyszy mnie pan? – W głosie Rudej, jak zaczął w myślach nazywać kobietę, zabrzmiała nuta zniecierpliwienia. – Da pan radę zrobić taki kurs?

Czy da radę? Jasne. Tylko czy powinien? Coś mu tu śmierdziało. Dlaczego wybrała akurat ich? Sądząc z wyglądu, stać ją na lepszego przewoźnika.

Zaraz, zaraz… Czy Teagan nie mówił, że potrzeba cudu, aby utrzymali się na powierzchni? Może właśnie to jest ten cud. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

– Dam radę, oczywiście – odparł, znużonym wzrokiem patrząc na Rudą. – Ale to będzie sporo kosztowało. Niech pani się nie obrazi, że zapytam, czy… Czy ma pani gotówkę?

Uśmiechnęła się ironicznie, jak gdyby spodziewała się takiego pytania. Otworzyła torebkę i wyjęła plik banknotów.

– Wystarczy?

J.T. otworzył szeroko oczy. Babka trzymała w ręce co najmniej pięć patyków. Wyrwał je i włożył sobie pod pachę.

– Niech pani uważa! Czasy są ciężkie, różni się tu kręcą i mogą zobaczyć!

– Jest pan podejrzliwy. To dla mnie nawet dobrze.

– Dobrze? Dlaczego?

– Moja sprawa. Kiedy możemy ruszać?

– Chwileczkę… Muszę znać więcej szczegółów. Nie mogę wystartować i lecieć do Południowej Ameryki, bo jakaś pani machnęła mi forsą przed nosem.

– Nie może pan? Dlaczego?

– Bo nie mogę. Skąd mam wiedzieć, czy pani nie handluje narkotykami i czy nie wdepnę w gówno? Nie mam zamiaru ściągać sobie na głowę policji federalnej.

– Szkoda, bo gdyby pan szybko, sprawnie i po cichu zawiózł mnie na miejsce, dostałby pan jeszcze więcej forsy.

Nie podobał mu się jej ton, ale propozycja stawała się coraz bardziej kusząca.

– Ile?

– Wystarczająco dużo, żeby się opłaciło.

W głowie J.T. znowu odezwał się głos Teagana, tym razem mówiący, by nie pakował się w kłopoty. Ale z drugiej strony zastrzyk gotówki pozwoliłby pokonać rafy i uratowałby Błękitne Przestworza.

– Kiedy chce pani lecieć?

– Zaraz.

Dopiero teraz zobaczył, że Ruda ma z sobą niewielką walizkę na kółkach.

– Chyba pani żartuje.

– Przeciwnie. – Obejrzała się nerwowo za siebie. – Gdybyśmy mogli wystartować w ciągu najbliższych dziesięciu minut, byłoby cudownie.

Dziesięć minut? A formalności? Poza tym on musi się wysikać i wziąć z lodówki kanapkę z klopsem i keczupem.

– Okej… Może zaczniemy od kilku podstawowych faktów. Pani mi powie, jak się nazywa i dokąd lecimy, potem wyznaczę trasę i załatwię pozwolenie na odbycie lotu.

Ruda zmrużyła zielone oczy. Była coraz bardziej zdenerwowana.

– Nie mamy czasu. Musimy starować już.

– Trudno. W lotnictwie obowiązują sztywne procedury. Mogę stracić licencję…

– Niech pan posłucha… – Dalsze słowa zagłuszył nagły pisk opon. Ruda zaklęła pod nosem. – Nie mamy czasu na dyskusje! Ruszamy!

Czarny samochód mknął prosto na nich. J.T. poczuł się naprawdę nieswojo.

– Co jest, do diabła?

Nie bawiła się w wyjaśnienia, tylko wepchnęła go do kabiny.

– Ruszamy! Już! Oni nie przyjechali wymienić przyjaznego uścisku dłoni! Zaręczam.

Patrząc na samochód, J.T. gotów był jej uwierzyć. Chwycił walizkę, wrzucił ją do kabiny, potem pomógł wsiąść właścicielce.

– Nie znoszę, jak Teagan ma rację – mruknął do siebie. Zapiął pas, zatrzasnął drzwi, uruchomił silnik i ruszył po pasie startowym. Samolot nabierał szybkości, gnany odgłosem wystrzałów. – Strzelają do nas!

– Owszem i jeśli zaraz nie wzniesiemy się w powietrze, zamienią nas w kulę ognistą!

– Kim pani jest? – Wcisnął gaz. – Jeśli uszkodzą mi samolot…

– Przestań pan gadać, tylko skup się na starcie! Jak ujdziemy z życiem, to porozmawiamy.

Przyznał jej rację. Słyszał, jak kule uderzają w kadłub. Oczami wyobraźni widział dziury i dziką furię Teagana.

„Kto go teraz od nas kupi?!”.

Poderwał samolot. Maszyna zaczęła nabierać wysokości. Po chwili, dla niego trwającej wieczność, wznieśli się poza zasięg kul. Dopiero teraz ogarnęła go wściekłość. Gdyby chciał zostać zestrzelony, dalej by służył w siłach powietrznych! Już swoje wylatał nad terenami objętymi wojną!

– Może mi pani wytłumaczyć, co to było? – zawołał w stronę pasażerki. – Dlaczego oni strzelali? Kim pani jest? W tej walizce są prochy, tak?

– W zasadzie tak. – Jej lakoniczna odpowiedź go zaskoczyła. Spodziewał się raczej wykrętów.

– Jakie? Hera, metamfa, marycha?

– Nic zabronionego. Leki. Rozczaruję pana, ale to, o co im chodzi, jest całkowicie legalne.

– Mam w to uwierzyć? – zadrwił. – Zmyliła panią moja dziecinna buzia. Widziałem w życiu niejedno i wiem, że aspiryna nie jest warta kulki w łeb. Co jest grane?

– Niech pan posłucha. W dalszym ciągu jestem gotowa zapłacić kupę forsy za dowiezienie mnie do Ameryki Południowej. Tamci zostali na ziemi, więc trzymajmy się kursu.

– Kpi sobie pani? Jakiego kursu? Strzelali do mnie. Ja się w takie rzeczy nie bawię. Słyszy pani? Nie i już. Ląduję na najbliższym lotnisku, zrozumiano? Może pani znajdzie innego frajera. Mnie to już nie interesuje.

– Doprawdy? Z tego, co wiem, Błękitne Przestworza są w poważnych tarapatach. Ten kurs pozwoli wam uniknąć bankructwa.

– Skąd pani ma takie informacje?

Wkurzyło go, że naruszono jego prywatność. Co z tajemnicą bankową?

– Nie żyjemy w próżni. Wystarczy Google i dobrze sformułowane pytanie. Czyżby moje informacje były błędne?

– Nie, ale wtyka pani nos w moje prywatne sprawy.

– Nie mam wrogich zamiarów. Jestem naukowcem i potrzebuję pańskiej pomocy w dostaniu się do Ameryki Południowej. Może mnie pan tam dowieźć?

– Mogę, ale tego nie zrobię – odparł, wciąż myśląc o dziurach w kadłubie i o tym, skąd weźmie forsę na ich załatanie.

Musiała wyczuć jego wahanie, gdyż drążyła dalej.

– Nie mogę powiedzieć, jak ważna jest moja misja. Proszę podać sumę. Zapłacę każde pieniądze. To znaczy moja firma zapłaci. Zależy im na tym, co wiozę.

– Co pani wiezie?

– Żadnych pytań, to część umowy. Bezpieczniej dla pana, jeśli pan nie wie.

– Albo mi pani powie, albo zawracam.

– Pańska firma nie dotrwa do końca miesiąca – odparowała. – Co wtedy? Ma pan szansę odwrócić los, a może nawet rozwinąć skrzydła. Jeśli mnie pan zostawi, firma padnie, bo nie sądzę, żeby znalazł się klient z taką forsą, jaką ja proponuję.

Czy mu się to podobało, czy nie, musiał przyznać, że Ruda ma rację. Czy wczoraj Teagan nie wbijał mu do głowy tego samego?

– O jakich pieniądzach mówimy? – zapytał z ciekawości.

W końcu już znajdują się w powietrzu. Nie taka to fatyga zawieźć ją na miejsce.

– Wystarczy, aby kilka miesięcy, może nawet pół roku, utrzymać się na powierzchni. Moja firma ma bardzo głębokie kieszenie.

Psiakrew. Mocny argument.

– Czyli mam panią tam zawieźć i nie zadawać pytań. To wszystko? Nigdy więcej o pani nie usłyszę i nikt nie będzie mnie ścigał ze spluwą w ręce?

– Właśnie tak.

Nieźle. Może się udać.

Na podjęcie decyzji zostały mu mniej więcej dwie minuty. Na szali leżało być albo nie być Błękitnych Przestworzy. Minęli ostatnie czynne lotnisko.

Klamka zapadła.

– Zgoda. Ale muszę znać przynajmniej pani imię i nazwisko. Chyba że woli pani, żebym się do niej zwracał per paniusiu.

– W porządku. Doktor Hope Larsen. Miło mi pana poznać, panie Carmichael.

– Małe sprostowanie. Panem Carmichaelem był mój ojciec. Skoro zna pani stan mojego konta w banku, to może mnie pani nazywać J.T.

Hope kiwnęła głową.

– Niech będzie J.T. Mów do mnie Hope.

– Doktor? To znaczy, że jesteś lekarką?

– Nie. Naukowcem. Mam doktorat z biologii molekularnej.

A niech to! Pamiętał, że zabroniła mu zadawać pytania, ale kto, do diabła, strzela do naukowca? I w co ta ślicznotka się wplątała?

Zgarnij forsę i morda w kubeł, odezwał się wewnętrzny głos. Dobra rada, jeśli chce wyjść z tej przygody cało.

Spojrzał na wysokościomierz i zaklął.

– Co się dzieje? – Milczał. – J.T.? Coś nie tak?

– Można to tak ująć – odparł i postukał w zegar w nadziei, że to tylko krótkotrwałe zakłócenie. Nie. Igła ciągle opadała. Omiótł wzrokiem pozostałe zegary.

– O co chodzi?

– Zapnij pas – polecił przez zęby. – Paliwo się kończy.

– Co?! – Hope szybko zapięła pas. – Gdzie jesteśmy?

– Gdzieś nad Meksykiem.

I daleko od jakiegokolwiek lotniska.

Uśmiechnął się do siebie ironicznie. Po strzelaninie mu się wydawało, że nic gorszego im się nie przytrafi.

Przypomniała mu się złota zasada Murphy’ego: Jeśli coś może się nie udać – nie uda się na pewno.

– Zaczekaj! Chyba żartujesz. Paliwo się kończy? – Hope nie zdołała opanować paniki. – Zrób coś! – zawołała.

– Jestem otwarty na sugestie, laleczko, ale jeśli nie wymyślisz sposobu, jak załatać dziurę w zbiorniku paliwa, sprawa jest przesądzona.

Krople potu wystąpiły jej na czoło. Palce zacisnęła na siedzeniu fotela.

– Jakie mamy szanse przeżycia katastrofy?

– Nie odpowiem.

Hope zamknęła oczy. Żałowała, że jest ateistką. Pomyślała o swoim bagażu i jego zawartości i wpadła w jeszcze większą panikę. Samolot w szybkim tempie zbliżał się do ziemi.

– Obiecaj, że jeśli zginę, zawieziesz walizkę do Tessara Pharmaceuticals. Nie pozwól jej sobie odebrać. Obiecaj!

– Co ty wygadujesz, kobieto! – wrzasnął. – Usiłuję bezpiecznie wylądować, a ty dyktujesz mi ostatnią wolę? Wiesz, że w samolocie, który zaraz może stanąć w płomieniach, rozmowa o śmierci przynosi nieszczęście? Zamknij się i nie przeszkadzaj mi nas ratować!

Hope nie należała do osób, które łatwo przestraszyć, lecz siedząc w metalowej trumnie spadającej na ziemię, trudno było zachować spokój! Błękitne Przestworza wybrała świadomie i liczyła się z ryzykiem.

Dlaczego nie zdecydowała się na pierwszą klasę?

– Nie chcę umierać, nie chcę umierać… O Boże! Błagam, zrób coś…

– Przygotuj się. Będzie nieprzyjemnie!

Wierzchołki drzew drapały podbrzusze kadłuba. Metal giął się i trzeszczał, gałęzie pękały, liście fruwały, przerażone ptaki wzbijały się w powietrze.

Samolot przechylił się, skrzydłem skosił jedno drzewo, nosem rozbił pień innego w drzazgi i zarył w ziemię.

Potem zapadła ciemność.

Hope poruszyła się, podniosła rękę i dotknęła głowy. Pod palcami poczuła kleistą lepkość, zaraz potem w nozdrza uderzył ją miedziany zapach krwi.

Żyję, pomyślała. To cud.

Odpięła pas i spojrzała na J.T. Leżał na sterach nieruchomo. Ostrożnie przyłożyła mu dłoń do szyi. Jęknął, lecz się nie ocknął. Delikatnie podniosła mu głowę i poklepała po twarzy. Wiedziała, że nie powinna go ruszać, lecz nie było chwili do stracenia. Kabinę wypełniały opary paliwa. Zaraz maszyna stanie w płomieniach.

Hope odpięła pas J.T.

– Musimy wydostać się z wraku. Zbiornik paliwa przecieka. Musimy uciekać. Ocknij się!

Trochę mocniej uderzyła go w policzek. J.T. jęknął i uniósł powieki.

– Co, do diabła…

– Rozbiliśmy się. Żyjemy, ale musimy się stąd ewakuować! – Wyminęła go i szarpnięciem otworzyła drzwi. Osaczyła ją tropikalna wilgoć i tajemnicze odgłosy dżungli.

Z walizką w ręce skoczyła na poszycie. Wysoki obcas jednego z pantofli złamał się i omal nie skręciła nogi.

– To jednak był głupi pomysł – mruknęła pod nosem. Szybko wyjęła z walizki buty do biegania, które zawsze woziła z sobą. Sama walizka zaś na szczęście miała szelki, które zmieniały ją w plecak.

Tymczasem J.T. zdołał wydostać się z fotela, doczołgać do drzwi i zeskoczyć. Z jękiem padł u stóp Hope.

– Chyba złamałem sobie żebro – jęknął.

Usiłował wstać, lecz zachwiał się na nogach. Błyskawicznie wsunęła się mu pod pachę i go objęła.

– Tylko mi nie zemdlej – ostrzegła, lecz J.T. zawisł na niej jak worek ziemniaków. Nie zdołała go utrzymać.

Otarła pot i krew z czoła, chwyciła go za ręce i zaczęła ciągnąć. Byle jak najdalej od wraku. Gdy uznała, że znajdują się w bezpiecznej odległości, puściła go i ciężko dysząc, usiadła na ziemi.

W porządku, co teraz?

Znajdowała się w środku meksykańskiej dżungli z nieprzytomnym pilotem i nie miała pojęcia, jak się stąd wydostać i jak dotrzeć na miejsce przeznaczenia.

Ogarnęło ją dojmujące poczucie bezradności i chociaż nie należała do kobiet, które płaczą, uznała, że kilka łez dobrze jej zrobi, bo nie oszukujmy się…

Sytuacja wygląda na beznadziejną.

ROZDZIAŁ DRUGI

Obudził się z bólem głowy gorszym od najgorszego kaca. Gdybym miał pod ręką młotek, chyba rozbiłbym sobie łeb, byle tylko skrócić te męki, pomyślał i nagle przypomniał sobie, że przecież miał niewiarygodne szczęście – żyje.

Z trudem otworzył oczy. Zamazane kontury powoli nabierały ostrości. Długonoga pani naukowiec leżała skulona obok niego na posłaniu z liści, które na pewno nie on nazgarniał.

Ostrożnie dotknął czoła i wymacał guz wielkości gęsiego jaja. Widocznie walnął głową w tablicę sterowniczą. W najlepszym wypadku to wstrząśnienie mózgu. To dlatego film mu się urwał?

Hope również się obudziła. Usiadła, przetarła oczy i ziewnęła.

– Bogu dzięki – szepnęła i przyłożyła dłoń do piersi. Jej szykowna beżowa bluzka była poszarpana i podarta. – Bałam się, że umrzesz.

– Och, kobieto małej wiary… – mruknął. Gdy spróbował usiąść, świat zawirował mu przed oczami. – Złego diabli tak łatwo nie wezmą. Wierz mi, już próbowali.

– Cóż, twardzielu, nie ulega wątpliwości, że doznałeś wstrząsu mózgu i gdyby doszło do obrzęku, nic nie mogłabym zrobić.

– Ale na szczęście się obudziłem. – Rozejrzał się, chcąc ocenić sytuację. Ze wszystkich stron otaczał ich zielony gąszcz. Cudownie, pomyślał. Są gdzieś w środku meksykańskiej dżungli. Wstał, krzywiąc się z bólu. – Dawno nie lądowałem w taki zasrany sposób.

– Zdarzały ci się podobne przygody? – Hope również wstała. Otrzepała i wygładziła tył spódnicy, jak gdyby w tych okolicznościach to miało znaczenie. – Trzeba mnie było uprzedzić, zanim cię wynajęłam.

– Spokojnie. To było dawno temu. W innym życiu. – Znowu się rozejrzał, szukając jakiejś wskazówki, która pomogłaby mu określić położenie. Na horyzoncie zaczęły się gromadzić burzowe chmury, które zasłoniły słońce. – Rozumiem, że samolot nie wybuchł.

– Nie. Ale bałam się tego, więc cię odciągnęłam.

Aha, jakiś ludzki odruch.

– Dzięki. Jestem twoim dłużnikiem.

– Nasza umowa nadal obowiązuje – przypomniała mu. – Muszę się dostać do Ameryki Południowej i pan mnie tam dowiezie, panie Carmichael.

– Ciekawe jak. Na plecach, machając rękami? Po pierwsze musimy wydostać się z tej dżungli, a to wcale nie będzie takie proste. Dopiero potem może uda nam się znaleźć samolot, który dowiezie szanowną panią do Timbuktu. Aha, już mówiłem, pan Carmichael to mój ojciec. Ja jestem J.T. Zrozumiano?

– Owszem, J.T. Posłuchaj, ja widzę to tak: potrzebujemy siebie, żeby się stąd wydostać, więc proponuję, abyśmy zaczęli współpracować, zamiast się kłócić. – Wyprostowała ramiona i poprawiła poszarpane rękawy bluzki. – Orientujesz się w przybliżeniu, gdzie jesteśmy?

– Pewnie to Dżungla Lakandońska, południe Jukatanu. – Zaciął usta, zmrużył oczy i popatrzył w niebo. – Jeśli moje domysły się sprawdzą, to będzie najgorszy pech z możliwych.

– Dlaczego?

– Bo są tylko dwa scenariusze: albo wpadniemy w ręce meksykańskich rebeliantów, którzy w dżungli nielegalnie uprawiają tytoń, kokę i co tam jeszcze, albo natkniemy się na lakandońskich Majów, którzy żyją w izolacji od świata i nie lubią obcych. Osobiście posądzam ich o kanibalizm, ale nikomu tego nie powtarzaj.

– Nie brzmi to zachęcająco – mruknęła posępnie Hope.

A ponieważ J.T. nie uznawał lukrowania rzeczywistości, ciągnął:

– Nie wspomniałem jeszcze o insektach, wężach i drapieżnikach, które są gospodarzami na tym terenie.

Hope zbladła.

– Nie lubię węży.

– Ja też nie, ale tak się złożyło, że wylądowaliśmy w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, czyli w meksykańskich lasach deszczowych. Niektórzy nazywają te okolice szatańskim miejscem.

– Dobre. Więc co robimy?

– Spróbujemy przeżyć.

– Jasne. Są tu drogi? Musi być przecież jakiś sposób dotarcia do cywilizacji. Nie wylądowaliśmy na niezamieszkanej planecie. Pójdziemy wzdłuż rzeki i w końcu gdzieś nas ona zaprowadzi.

– Tak, na skraj urwiska – prychnął z sarkazmem. – Samolot nie eksplodował, więc pójdę tam, znajdę race, kompas i mapy i jakoś ogarniemy sytuację.

– Idę z tobą.

– Nie. Zostaniesz tutaj, paniusiu.

– Przestań mnie tak nazywać – zirytowała się. – Jeszcze raz, a zacznę zwracać się do ciebie per panie Carmichael, bo tego nie lubisz. Radzę więc uważać, co mówisz.

– Twarda sztuka z ciebie, ee… Hope. I lubisz dyrygować.

– Dziękuję za komplement.

– Idziemy.

– Powiedz, dlaczego nie lubisz, kiedy nazywa się ciebie panem Carmichaelem? – zapytała po drodze. – Miałeś nie najlepsze stosunki z ojcem?

J.T. odsunął grubą gałąź i przytrzymał.

– Można to tak określić. Mieliśmy różne zdanie w bardzo wielu kwestiach. Uważał mnie za wyszczekanego smarkacza i chuligana, który nie ma szacunku dla starszych, a ja jego za despotę.

– Byłeś wyszczekanym smarkaczem i chuliganem?

– Bywałem.

– Może on nie tyle był despotą, ale odpowiedzialnym ojcem starającym się zawrócić syna ze złej drogi?

– A może był cichym alkoholikiem wykorzystującym kobiety, które w sobie rozkochał? Nieważne. Dla mnie umarł i nie będę dłużej się nad tym rozwodził.

– Przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć.

Dotknąć? Raczej nadepnąć.

– Wiesz, w tym krótkim czasie, jaki upłynął, odkąd cię znam, strzelano do mnie, mój samolot się rozbił, a teraz zacząłem mówić o facecie, którego ostatni raz widziałem osiem lat temu. Można powiedzieć, że przynosisz pecha.

Hope wydęła usta z pogardą.

– Nie wierzę w takie zabobony jak pech czy fart.

– I tu się mylisz. Żyję, bo miałem farta. I teraz też nam się udało, bo się urodziłem pod szczęśliwą gwiazdą. Normalnie z samolotu zostałaby kupa żelastwa, a z nas mokra plama.

Gdy dotarli do małej polanki, na której rozbił się samolot, i zobaczyli, co z niego zostało, J.T. jęknął.

– Kupię ci nowy – szybko obiecała Hope.

J.T. spojrzał na nią z powątpiewaniem.

– Mówiłam, że moja firma ma głębokie kieszenie. Dowieź mnie do Ameryki Południowej, a będziesz mógł dopisać do rachunku cenę nowej maszyny.

– Co to za firma? Pracujesz dla Pentagonu?

Hope uśmiechnęła się tajemniczo, lecz nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła.

– Race – przypomniała.

J.T. pomyślał, że im dłużej z nią przebywa, tym mniej o niej wie. Miał przeczucie, że już tak pozostanie.

Daj spokój, skup się na obiecanej nagrodzie, odezwał się głos rozsądku. Na razie pragnął tylko jednego – wyjść z tej dżungli żywy.

Podczas gdy on zbierał swoje rzeczy, Hope otworzyła plecak i wyjęła batony proteinowe, które zabrała jako suchy prowiant. Przy okazji znalazła też komórkę, lecz, jak należało się spodziewać, w dżungli brakowało zasięgu. Miała jednak nadzieję, że gdy nie zjawi się w wyznaczonym czasie w wyznaczonym miejscu, koledzy namierzą jej lokalizację za pomocą GPS-a.

J.T. wyskoczył z kabiny z wojskowym plecakiem.

– Nie spodziewałem się, że mi się kiedykolwiek przyda, ale Bóg Teagan wymógł na mnie, żebym go z sobą woził. Tabletki do uzdatniania wody pitnej nas uratują. Nawet nie masz pojęcia, jakie bakterie pływają w tutejszej wodzie.

– Jestem biologiem molekularnym. Niewykluczone, że wiem więcej o mikrobach i bakteriach od ciebie – odparowała z enigmatycznym uśmieszkiem, który zaczynał działać J.T. na nerwy, ale jednocześnie wydawał mu się pociągający. Hope była najładniejszą z panien przemądrzalskich, jakie spotkał. – Co jeszcze tam masz? Ja mam batony proteinowe, więc na razie możemy oszukać głód.

– Niech będą batony. – Przed oczami stanęła mu kanapka z klopsem i keczupem, której nie zdążył wziąć z lodówki. – Mam tu plandekę i sznur, który się przyda, jeśli… – Urwał, gdyż z nieba lunął deszcz. Zanim zdążyli schować się w kabinie samolotu, przemokli do nitki. J.T. spojrzał na minę Hope i wybuchnął śmiechem. – Wyglądasz jak zmokła kura.

Hope zdjęła okulary i ręką otarła twarz.

– Nazwałeś to miejsce szatańskim.

– Uhm.

– Pasuje.

Krople deszczu bębniły o blachę niczym grad kul, niebo przecięła błyskawica, dżunglą wstrząsnął grzmot. Hope wyjęła batony, jeden wręczyła J.T., drugi zostawiła sobie. J.T. przełamał swój na pół.

– Powinniśmy oszczędzać, żeby na dłużej starczyło. Nie wiemy, jak długo będziemy tkwić w dżungli.

– Słusznie. – Hope wzięła od niego połówkę batonu, a swój włożyła do plecaka. Tymczasem J.T. prawie położył się jej na brzuchu i sięgnął po coś schowanego za jej plecami. – Hej! Co ty wyprawiasz? – zaprotestowała.

Nie lubiła, gdy naruszano jej prywatną przestrzeń.

– Warto skorzystać z tej pompy i złapać trochę deszczówki – wyjaśnił.

Podniósł w górę kanister. Z kawałka drutu znalezionego w skrzynce z narzędziami zrobił haczyk i po kilku minutach w prowizorycznym wiaderku już zbierała się cenna woda.

– Tej wody nie trzeba filtrować – wyjaśnił. – Oszczędzimy tabletki.

– Racja – mruknęła Hope i poprawiła się w fotelu.

Zła była na siebie za swoją reakcję na dotyk J.T. To nie był moment, by się podniecać bliskością faceta o atrakcyjnych rysach twarzy i szczupłych biodrach. Kawałek batonu utknął jej w gardle. Zakaszlała.

– Popij. – Wciągnął do środka kanister z deszczówką i jej podał.

– Dzięki.

Hope wypiła wodę do dna i oddała kanister. J.T. znowu wywiesił go na zewnątrz.

– Wygląda na to, że spędzimy tu trochę czasu – zauważył. – Opowiedz mi, dlaczego do ciebie strzelali.

– Już ci mówiłam, lepiej, żebyś nie wiedział za dużo.

– Zazwyczaj nie kuszę losu dopytywaniem się, co jeszcze gorszego może mi się przytrafić, ale skoro już się przytrafiło cholernie dużo megafantastycznych przygód, to możesz mi zdradzić, przed czym i przed kim uciekasz.

– Przed niczym i przed nikim nie uciekam – odparła. – Już ci mówiłam, pracuję dla firmy farmaceutycznej.

– Kiedy ostatni raz sprawdzałem, firmy farmaceutyczne nie oferowały bajońskich sum za ratowanie pracowników przed kulkami. Opowiedz mi prawdziwą historię.

Prawdziwą historię? W plecaku, w specjalnym pojemniku, wiezie chyba najgroźniejszego znanego wirusa i jeśli nie dotrze na czas na miejsce, do laboratorium, to… No cóż, to może wybuchnąć pandemia apokaliptycznych rozmiarów.

A jeśli wirus dostanie się w niepowołane ręce…

Aż się wzdrygnęła na myśl o tym.

Tak, strzelali do niej ludzie, którzy bardzo by chcieli dysponować bronią biologiczną o takiej sile rażenia.

– Nie chcę o tym mówić. – Jej oczy wypełniły się łzami.

Szefowa Hope, Tanya Fields, nie żyje. Policja uznała jej śmierć za wynik strzelaniny podczas napadu rabunkowego na ulicy. Kobieta się opierała, napastnikowi puściły nerwy. Gdy jednak Hope stwierdziła, że tej samej nocy włamano się do jej mieszkania, wzięła nogi za pas.

Tanya podejrzewała, że ktoś z grona pracowników Tessara Pharmaceuticals sprzedał tajne informacje o wirusie, dlatego kazała Hope zawieźć szczep do laboratorium w Ameryce Południowej i go zniszczyć.

– Hej, odleciałaś? – zapytał J.T.

Pokręciła głową.

– Nie chcę o tym mówić – powtórzyła. – Uszanuj to.

Nie miała pretensji, że się dopytuje, lecz nie chciała, aby kolejna osoba zginęła z powodu wirusa. Szczególnie nie J.T. W innych okolicznościach…

Przestań, nakazała sobie w duchu.

Nie spotykała się z mężczyznami. Rozmowa o niczym podczas pierwszej randki zawsze była dla niej udręką.

– Przepraszam – odezwała się ponownie. – Nie chciałam być nieuprzejma. Po prostu lepiej…

– Żebym nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy, tak? – Hope kiwnęła głowa. – Cóż, zazwyczaj tego nie robię, ale okoliczności są nietypowe. Skoro do mnie strzelają, to chciałbym wiedzieć dlaczego.

Kłopot polegał na tym, że miała coraz większą ochotę opowiedzieć mu wszystko, by wiedział, co mu grozi i o jaką stawkę toczy się gra, lecz czuła, że to by było wobec niego nie fair. Ta sprawa to jej brzemię. Przyczyniła się do stworzenia wirusa, teraz musi go zniszczyć.

Westchnęła i odwróciła głowę do okna. Przez brudną szybę patrzyła na strumienie deszczu.

– Dowieź mnie na miejsce i nie będziesz musiał mnie więcej oglądać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji