Czarny Bałtyk - Maciej Paterczyk - ebook + audiobook + książka

Czarny Bałtyk ebook i audiobook

Maciej Paterczyk

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Rok 1949. Wszystko jest inaczej. W niezniszczonym Kołobrzegu stoi wielki hotel. A wokół morderstwa, strajki i groźba rewolucji…

 

Hotel Czarny Bałtyk podzielny jest na część polską i żydowską. Pewnego dnia w części polskiej zostaje znaleziona martwa Żydówka. Jedyna droga ucieczki dla mordercy mogła prowadzić przez balkon, ale hotel stoi na klifie, a plaża poniżej pilnowana jest przez wojsko i otoczona drutem kolczastym. Podejrzani o dokonanie zbrodni są stara hrabina, kamerdyner, szachista-zegarmistrz i robotnik. Rozpoczynają się przesłuchania. Sprawę prowadzą Polak, aspirant Konstanty Majski, i młodszy aspirant Waleria Singer pochodzenia żydowskiego.

 

W przeludnionym mieście dochodzi do kolejnych strajków, na konflikt polsko-żydowski nakładają się napięcia społeczne. O przyszłości Pomorza ma przesądzić referendum.

 

Jeden hotel. Jedna zamordowana dziewczyna. I dwa śmiertelnie skłócone ze sobą narody…

 

 

Co by było, gdyby historia potoczyła się inaczej? Gdybyśmy pokonali Hitlera, przestraszyli Sowietów, a całe Pomorze mówiłoby w języku jidysz?

 

Czarny Bałtyk” to przewrotna powieść kryminalna osadzona w alternatywnej powojennej rzeczywistości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 4 min

Lektor: Jacek Dragun

Oceny
3,8 (127 ocen)
42
37
35
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Całkiem niezła

,3/5
00
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
aagatsoon01

Całkiem niezła

Interesująca
00
kielcensis

Całkiem niezła

klimat jak z Kafki.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Maciej Paterczyk, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Zioło-Werstler

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Patrick Guenette,

© Engin Korkmaz/123rf.com

Zdjęcie Macieja Paterczyka: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66730-55-7 (EPUB); 978-83-66730-56-4 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dedykuję żonie Hannie

i dzieciom: Melanii i Jerzemu

Dwunastu mężczyzn zebranych w palarni

hotelu Korona sprawiało wrażenie, jak gdyby

spotkali się tu przypadkowo. (...) mogli być

dwunastoma nieznajomymi w wagonie kolejowym,

z których każdy zmierza do innej dzielnicy miasta,

gdzie jest dość mgły i czasu, żeby ich rozdzielić.

Eleanor Catton, Wszystko, co lśni

– Nie znoszę pana budzić, panie śledczy –

mówi Tenenbojm. – Ale zauważyłem,

że właściwie pan nie sypia.

Michael Chabon, Związek żydowskich policjantów

A przecież nie ma Polaków ani Żydów poza tą

współdzieloną przez ludzi zgodą, by kogoś za Polaka

albo Żyda uważać, poza tą ulotną, słabą statystycznie

korelacją genów i zmiennej, nietrwałej wcale kultury.

Szczepan Twardoch, Królestwo

WSTĘP

Nocny recepcjonista Twardowski usłyszał narastający tętent koni, który urwał się nagle na podjeździe hotelu Czarny Bałtyk. Przyjechał nowy gość. Twardowski mógł podejść do okna, żeby wypatrzyć woźnicę i przybysza oświetlonych poświatą pobliskiej latarni. Został jednak za kontuarem. To był ulubiony moment w pracy nocnego recepcjonisty: ktoś nowy przyjeżdża do hotelu, wchodzi przez drzwi obrotowe i zamiera na widok przestronnego holu świadczącego o tym, że Czarny Bałtyk jeszcze nie tak dawno należał do najbardziej luksusowych hoteli na całym wybrzeżu Morza Bałtyckiego.

Ale to, czy przybysz zostanie, będzie zależało od jego papierów i decyzji samego Twardowskiego. Do niedawna na Ziemie Odzyskane mógł przyjechać każdy. Powojenne władze zachęcały do migracji, obiecując domy i ziemię na własność. Wszystkim zależało, by jak najszybciej wypełnić osadnicze pustki. Przez pierwsze lata efekt był, co najwyżej, umiarkowany. Nie można było powiedzieć, że nie przyjechał nikt, ale chłopi na Wileńszczyźnie czy ziemi lwowskiej woleli zostać przy swoich zagrodach, bojąc się, że jeśli wyjadą, ich domy zajmą odpowiednio Litwini i Ukraińcy. Ostatnio jednak, na wiosnę czterdziestego dziewiątego, liczba osób napływowych wyraźnie się zwiększyła. Pojawiły się zezwolenia, wizy wjazdowe, wykazy kontrolne, co rusz wprowadzano nowe ograniczenia. Na dawnych przejściach granicznych między Polską a Niemcami postawiono pierwsze szlabany.

Nikt dokładnie nie wiedział, jaka jest aktualnie prowadzona polityka i jakie zaświadczenia są wymagane, co tylko stanowiło pożywkę dla ludzi takich jak Twardowski. Jeszcze do niedawna był tylko recepcjonistą w niechcianym, opustoszałym hotelu pełnym obdartych kolumn i zakurzonych fikusów. Jego kroki niosły się po pustych korytarzach i pokojach. Od kilku miesięcy wszystko się zmieniało. To Twardowski decydował, czy kolejna zmarznięta i zmęczona podróżą osoba znajdzie schronienie w Czarnym Bałtyku.

„Gość powinien mieć dobre papiery, powód, pieniądze i wygląd, inaczej ten sam klnący woźnica będzie musiał odwieźć go na dworzec kolejowy” – pomyślał Twardowski z satysfakcją. Po raz pierwszy w życiu miał jakąś władzę i – jak to bywa w podobnych przypadkach – czerpał z niej pełnymi garściami.

Twardowski był obojętny na prośby, żądania, błagania dorosłych czy płacz dzieci. Jeśli ktoś po przekroczeniu drzwi obrotowych nie zachwyci się wnętrzem hotelu, jego szanse na spędzenie w nim nocy spadną niemalże do zera.

Wyprostował się. Ponad kontuar wystawały tylko jego łysiejąca głowa i klapy marynarki przybrudzone łupieżem. Recepcjonista uważał się za człowieka nieprzekupnego. Zwracał drobne łapówki, nadłamane monety, które wkładano mu do dłoni, gdy papiery okazywały się niewystarczające. Oburzony, wskazywał drzwi wyjściowe. Przyjmował tylko łapówki duże, kwoty w jego mniemaniu tak zawrotne, że nie były już łapówkami.

Na początku doszedł do wniosku, że nie przyjechały dzieci, bo je zawsze słychać z oddali. To dobrze. Co ciekawe, nie słyszał też przekleństw woźnicy, tylko jego ciche pojękiwania, gdy zdejmował bagaż, a to oznaczało, że przybysz jest raczej majętny. Woźnica najczęściej popędzał podróżnych, teraz milczał.

Twardowski walczył z pokusą, by podejść do okna. W końcu drzwi się obróciły, a do środka wpadły pierwsze płatki śniegu. Za nimi weszła młoda kobieta, piękność, jakiej Twardowski nie widział w swoim życiu. Drżała z zimna, mimo że ubrana była w palto z futrzanym kołnierzem z nutrii. Twarz miała drobną, zaczerwienioną od mrozu, ale oczy wesołe jak dwa węgielki i uśmiech delikatny, choć nieco wyniosły. Twardowski wybiegł zza kontuaru, wyrwał z rąk woźnicy bagaż, niezwykle lekki, nawet jak na krótki pobyt, ale nie zaprzątał sobie tym głowy.

– Drogi panie, ostrzeżono mnie, że może zabraknąć pokoi. Podobno już wszystkie zajęte – odezwała się piękność.

Twardowski się cofnął i zaczął przekładać klucze ukryte za kontuarem. „Hotel jest pełen, nie ma żadnych wolnych miejsc” – tymi słowami odprawił kobietę z dzieckiem ledwo godzinę wcześniej. Miał wyrzuty sumienia, choć niewielkie. Było jeszcze w miarę wcześnie i nowo przybyła mogła poszukać szczęścia gdzie indziej. Do tego wszystkie pokoje były przecież zajęte, co mógł innego zrobić? Dokwaterować komuś matkę z dzieckiem?

Twardowski sięgnął po klucz z numerem 108 na breloczku i uśmiechnął się szeroko.

– Nonsens, droga pani. Dla tak wyjątkowego gościa zawsze znajdzie się miejsce.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale brakło mu słów na komplementy. Nie przywykł do ich prawienia, bo też w hotelu, odkąd zatrudnił się zaraz po wojnie, nie było do kogo ich kierować. W Czarnym Bałtyku mieszkali przeważnie prości robotnicy. Co rusz dochodziło do kłótni i bijatyk powodowanych alkoholem. W ostatnich miesiącach pojawiło się więcej kobiet, ale żadna nie mogła się równać urodą z przybyłą kobietą. Ale kto właściwie przed nim stał? Nie zażądał jeszcze dokumentów, podania powodu przyjazdu i przede wszystkim nie pobrał zaliczki za pierwszy tydzień z góry, co miał w zwyczaju.

– Potrzebowałbym tylko, jeśli można... – zaczął niepewnie.

– Czy wszystkie formalności mogą poczekać do jutra? – westchnęła kobieta. – Tak się cieszę, że udało się panu znaleźć dla mnie pokój, panie...

– Twardowski.

– Śliczne nazwisko. Imię, jeśli można?

– Jerzy – powiedział onieśmielony recepcjonista. Skurczył się, gdy stojąca przed nim piękność powtórzyła jego imię i nazwisko.

Twardowski postanowił w pierwszej kolejności pozbyć się woźnicy. Stał za ich plecami, śmierdział końmi, wilgocią, tanim tytoniem i wciąż czekał na zapłatę. Uroda jego pasażerki nie zrobiła na nim należnego wrażenia. Kobieta włożyła dłonie do kieszeni płaszcza, ale nie znalazła tam pieniędzy. Spojrzała niechętnie na kuferek, którego wyraźnie nie chciała otwierać na oczach pozostałych. Twardowski zapłacił za przejazd z własnych pieniędzy. Woźnica, z którym wypalił niejednego papierosa, z którym spędził długie godziny na bezczynnym czekaniu na gości w czasach, gdy o hotelu Czarny Bałtyk zapomniał cały świat, przyjrzał się monetom w dłoni. Nie zważając na łączącą ich zażyłość, mruknął, że za mało.

Gdy woźnica wyszedł, kobieta się odezwała:

– Za mną długa noc. Przyjechałam pociągiem z Koszalina, a wcześniej... Och, długo by mówić. Ale czy wszystkie formalności możemy przełożyć na jutro? Zależy mi na tym. Teraz potrzebuję odpoczynku. Twardowski kiwnął głową ze zrozumieniem. Znów chwycił bagaż kobiety i po raz pierwszy zastanowił się nad jego wagą. Ludzie przyjeżdżali do Czarnego Bałtyku z dobytkiem całego życia: wypchanymi torbami, plecakami, niedomykającymi się walizkami. Nowo przybyła miała niewielki kuferek, w którym radośnie obijało się o siebie kilka przedmiotów.

– Tylko tyle?

– Reszta... dojedzie jutro – odpowiedziała po chwili wahania.

Weszli po schodach pokrytych brudnym dywanem. Jerzy Twardowski doznał dziwnego uczucia. Po raz pierwszy w życiu wstydził się za hotel Czarny Bałtyk. Mijali ślady po skradzionych obrazach. Ze ścian zwisały obdarte tapety. Na suficie, w półmrokach panujących z powodu wykręconych żarówek, tworzył się grzyb, za który odpowiadał przeklęty nadmorski klimat.

– Hotel ma trzy piętra. Pani pokój znajduje się na pierwszym.

– Jak dobrze, że znalazł się jeszcze jeden! Woźnica wspomniał, że godzinę wcześniej odwiózł stąd zrozpaczoną kobietę z dzieckiem, dla której zabrakło miejsca. Woźnica powiedział to dopiero, gdy podjeżdżaliśmy pod hotel. Jakie szczęście, że w tym czasie zwolnił się pokój.

Twardowski udał, że nie dosłyszał ostatnich słów.

– Teraz na lewo, proszę. Pani pokój znajduje się na końcu lewego skrzydła. Od razu mam prośbę, żeby nie zaglądała pani do prawego skrzydła. Jeśli z jakiegoś powodu opuści pani pokój w nocy, proszę kierować się prosto na dół, w stronę restauracji i recepcji.

Kobieta przybliżyła się do Twardowskiego. Złapała go delikatnie za ramię.

– Dlaczego? Brak prądu? Z zewnątrz widziałam, że zamieszkany jest cały hotel.

Prąd był. Tylko w ramach oszczędności Twardowski wykręcił co drugą żarówkę z lewego skrzydła i wszystkie z prawego. Zapytany o mieszkańców prawego skrzydła na ogół mówił dużo i chętnie. Opowiadał o tym, co sam widział, co wydawało mu się, że widział, a najchętniej o tym, co zasłyszał. Teraz wolał milczeć.

Przyspieszył. Poczucie wstydu powróciło ze wzmożoną siłą. Najpierw minęli szyb starej windy, który przemieniono na zsyp śmieci. Dalej znajdowała się wnęka, w której goście hotelu urządzili sobie palarnię, miejsce do gry w szachy i czytelnię. Było tylko dwóch szachistów, jak zwykle. Polak i Żyd. Naprzeciw siebie siedzieli przedwojenny syjonista i zagorzały nacjonalista. Grali, nie odzywając się do siebie słowem. Twardowski nie widział, by kiedykolwiek umawiali się na następną partię, ale zawsze, gdy pojawiał się jeden, dosiadał się drugi.

Twardowski wstydził się za Żyda. Jego zdaniem porządny hotel nie powinien przyjmować takich gości. Był to Żyd jak najbardziej „wschodni”, szczapowaty, z gęstą rudą brodą, pejsami, pachnący morzem i rybami. (Chociaż akurat rybami śmierdziało wszystko dookoła). Twardowski próbował go zasłonić, bezskutecznie.

Kobieta, księżniczka, obdarzyła szachistów uprzejmym uśmiechem, który zdaniem Twardowskiego potrafił topić lodowce. Na widok takiego uśmiechu należało paść na kolana. Ale oni nie padli. Żyd powoli przeniósł na nią swoje ciężkie spojrzenie, co próbował wykorzystać jego przeciwnik. Chciał przełożyć pionki na szachownicy w sposób niedozwolony, ale się wycofał. Palce tknięte artretyzmem nie były gotowe na tak szybki i dynamiczny ruch. W końcu Polak także podniósł wzrok. W jego spojrzeniu było coś nieprzyjemnego, wulgarnego.

– Hotel wybudowano jeszcze przed wojną – powiedział Twardowski. – Tą pierwszą. Jakoś na początku wieku. Przyjeżdżali tu głównie właściciele fabryk i kopalń ze Śląska, gdzie wydobywa się czarne złoto, czyli węgiel. Stąd wzięła się niemiecka nazwa hotelu. Schwarz Baltic. Nie brakło też arystokracji. Zaraz po wojnie, tej drugiej, naszej, hotel zajęła Armia Czerwona. Zaczęły się kradzieże i dewastacje, na szczęście szybko to ukrócono. Wojsko radzieckie wycofano do pobliskich garnizonów, a opiekę nad budynkiem objęła nowa polska administracja...

Kobieta ziewnęła. Objęła się ramionami, drżała. W hotelu było centralne ogrzewanie, ale od awarii w kotłowni kaloryfery grzały ledwo, ledwo. Na co dzień Twardowski nie przejmował się tym wcale, skarżącym się gościom z lewego skrzydła radził cieplejsze ubrania, tymi z prawego nie przejmował się wcale.

– Mógłby pan... – Księżniczka zaczęła dość stanowczo, ale zaraz zmieniła ton na łagodniejszy. – Mógłbyś, drogi Jurku, otworzyć mi już ten pokój. Historia tego budynku jest ciekawa i chętnie usłyszę ją jutro.

Twardowski przekręcił klucz w zamku. Normalnie przepuściłby gościa przodem, ale wszedł pierwszy. Zapalił światło (szczęśliwie zaświeciły się wszystkie żarówki, zapewne przez niedopatrzenie, za które teraz dziękował losowi). Zajrzał do łazienki. Odkręcił kran, woda kapała, ale była. Ciepła i zimna. Nawet kurki zostały oryginalne, jak Virtuti Militari, które przez cztery lata wojny tak się posypały, że w każdej porządniejszej polskiej rodzinie ktoś dostał. Twardowski nie dostał. Tylko Brązowy Krzyż Zasługi za dwa urwane palce lewej dłoni, którą przezornie nauczył się zawsze chować w kieszeni.

Sprawdzał dalej. Lustro nad umywalką było pęknięte, ale ważne, że było. Sedes miał deskę klozetową, co Twardowski chciał podkreślić, ale ugryzł się w język.

Wrócił do pokoju, sprawdził łóżko. Chciał je podnieść, ale to wymagałoby użycia drugiej ręki, czego wolał nie robić. Wszystko wydawało się w porządku. Nie zauważył żadnych czerwonych pluskiew, robaków, nawet tych niewidocznych gołym okiem dla laika, ale nie dla nocnego recepcjonisty hotelu robotniczego. Na wyposażeniu były jeszcze szafka nocna, lampa z abażurem przypalonym w kilku miejscach, telefon i zegar z budzikiem. Jak na powojenne standardy całkiem sporo. I było dość ciepło. W każdym razie nie zimno.

Wiele pokoi w hotelu Czarny Bałtyk wyglądało znacznie gorzej. Twardowski zastanowił się, dlaczego klucz do 108 wydaje zawsze na końcu. Robił to odruchowo, a przecież musiał być jakiś powód.

– Jak tu ładnie – odezwała się kobieta. W jej głosie przebrzmiewał brak przekonania, ale uśmiech nie znikł z twarzy.

– Muszę coś pani pokazać. – Twardowski podszedł do drzwi balkonowych i je otworzył.

Natychmiast wydęły się pożółkłe firanki, a zimny wiatr wtoczył się do środka. Upadła lampka nocna. Doszedł do nich odgłos morza, które było przed nimi aż po horyzont. Czarne jak wszystko dookoła. Słup światła latarni błądził po powierzchni, ale wydobywał tylko spienione grzbiety niespokojnych fal. Jeżeli w tym morzu pływali jacyś rozbitkowie, powinni natychmiast porzucić nadzieję.

Twardowski z trudem zamknął drzwi.

– Panienka wybaczy, ale zawsze to robię – powiedział pouczającym tonem. – W każdym pokoju. Teraz trwają jesienne sztormy. Jest tak prawie każdej nocy. Okna proszę nie otwierać. Na balkon lepiej nie wchodzić. Jest tabliczka z zakazem. Wiem, że panienka by się do niego zastosowała, ale...

– Nie będę otwierała drzwi balkonowych – zapewniła go.

– Do recepcji jest numer zero jeden. Można dzwonić między pokojami. Kiedyś można było dzwonić z pokoi na miasto, ale teraz już, niestety, nie. Coś się zepsuło, jeszcze nie wiemy co. Ale to był, znaczy, wciąż jest, porządny hotel.

– Rozumiem. Zero jeden. Będę pamiętała. Gdyby zaszła potrzeba, proszę mnie jutro obudzić. Wtedy przekażę wszystkie dokumenty. Ale jeśli nie będzie pilnej potrzeby, proszę się zlitować i pozwolić mi spać.

Twardowski kiwnął głową. Cóż innego mógł zrobić? Powinien wrócić do ciemnego korytarza, dwóch smętnych szachistów i mrocznej recepcji, gdzie zamierzał spędzić kolejną noc, wsłuchując się w sztorm.

– Proszę zamknąć drzwi na klucz i założyć łańcuch w drzwiach – powiedział jeszcze. – Chociaż...

– Chociaż to wciąż porządny hotel. Rozumiem. Proszę się nie martwić, tak zrobię.

Twardowski wyszedł. Z szachistów został tylko Polak, który w skupieniu zapisywał przebieg partii w brulionowym zeszycie. Po jego minie nie sposób było odgadnąć rezultatu. Mógł wygrać albo przegrać. Minę zawsze miał taką, jakby właśnie zdiagnozowano u niego raka prostaty.

– Do przodu? – zapytał Twardowski.

Szachista nie odpowiedział. Twardowski minął na schodach jedną ze sprzątaczek i wrócił do recepcji. Spojrzał na zegarek, minęła ósma, do Kołobrzegu przyjechały już wszystkie pociągi tego dnia. Zresztą wszystkie pokoje były zajęte. W obu skrzydłach. Wśród bałaganu (sprawka dziennego recepcjonisty) Twardowski znalazł do wywieszenia na drzwiach kartkę z napisem: „Brak wolnych miejsc”. Po polsku, niemiecku, rosyjsku i w jidysz. Zastanowił się, ale ostatecznie postanowił nie wstawać z miejsca. Kobieta z pokoju 108 mogła potrzebować pomocy. Mógłby nie zdążyć odebrać telefonu.

Został za ladą, na fotelu i czytał. Zawsze czytał te same gazety: „ABC – Nowiny Codzienne”, „ABC – Ziemie Odzyskane” czy „Prosto z Mostu”. Przeczytał już tyle numerów, że właściwie wiedział, o czym będzie kolejny artykuł, co go uspokajało i pomagało mu zasnąć. Zwykł zasypiać wcześniej i, o ile noc była spokojna, spać do rana.

Czuł, że tej nocy będzie inaczej. Gazety wyjątkowo go nie uspokoiły. Z „ABC – Ziemi Odzyskanych” wyczytał, że odkąd do Koszalina napłynęła niczym niekontrolowana fala Żydów, znacznie zwiększyła się przestępczość. Co gorsza, w ciągu ostatnich dwóch tygodni zaginęła trójka młodych chrześcijańskich dzieci. Autor artykułu zasugerował, że krew porwanych mogła posłużyć do przyrządzenia żydowskiej macy. Twardowski był gotów w to uwierzyć. Ale ledwo tydzień wcześniej przeczytał artykuł o podobnym wydarzeniu w Słupsku. Tam też w ciągu dwóch tygodni zaginęła trójka dzieci, o takich samych imionach jak te z Koszalina, a nawet, co najdziwniejsze, dzieci mieszkały przy tych samych ulicach: Ironsida, Kutrzeby i Rydza-Śmigłego. To skłoniło do namysłu nawet Twardowskiego, wiernego czytelnika skrajnie prawicowych gazet. Czy przypadkiem jeden artykuł nie był kopią drugiego?

Prawdą było, że Żydzi dotarli także do Kołobrzegu. Oczywiście byli tu już wcześniej, zaczęli się pojawiać zaraz po zakończeniu wojny, głównie chasydzi Chabad i z dynastii Bobow. Przyjeżdżali z wielkimi księgami religijnymi i znacznie mniejszymi książkami o prowadzeniu roli tylko po to, by wsiąść na statki płynące do Palestyny, gdzie miało wkrótce powstać ich państwo. Było wiadomo, że to ich państewko nie pomieści wszystkich Żydów. Dlatego, gdy załamała się obrona Jerozolimy w 1948 roku, pionierzy zaczęli wracać. A gdy Arabowie zepchnęli Żydów niemalże do Morza Śródziemnego, „ABC – Nowiny Codzienne” triumfowały. Refleksja przyszła zbyt późno.

Żydzi doszli do wniosku, że skoro nie udało im się w Ziemi Świętej i tym razem, mogą jeszcze poczekać. I tak czekali długo. Znacznie przychylniejszym wzrokiem spojrzeli na polskie Ziemie Odzyskane. To mogła być ich nowa Erec Israel. Stan prawny tych terenów wciąż był niepewny. Niemcy opuścili je w pośpiechu, ale liczyli na rychły powrót. Polacy nie mieli dość ludzi, by w szybkim czasie wypełnić wszystkie pustki osadnicze. Był jeszcze Związek Radziecki, któremu nie wystarczyły nowe nabytki terytorialne pod postacią krajów bałtyckich i Prusów Wschodnich, ale Rosjanom nigdy nie było dość nowych ziem. A Zachód robił to, co zawsze. Czekał.

Żydzi postanowili to wykorzystać. O ile wiosną czterdziestego dziewiątego roku przyjeżdżali jeszcze nieliczni, o tyle latem na Ziemie Odzyskane, zwłaszcza w ich północne rejony, ściągały już specjalne pociągi pełne Żydów. Przybywali z Polski, Ukrainy, Czech i z Zachodu, niemieccy czy francuscy. Najbiedniejsi, których nie było stać na bilet, otrzymywali pieniądze ze zbiórek organizowanych od Nowego Jorku przez Paryż po Addis Abebę. Dla Jerzego Twardowskiego, jawnego antysemity, był to po prostu koszmar.

Twardowski mógł tylko czytać i czekać. Skoro Żydzi pojawili się w Kołobrzegu, było pewne, że przyjadą do hotelu Czarny Bałtyk. Chciał tego zakazać, ale co mógł zrobić on, weteran wojenny z ośmioma palcami i nogami chudymi od polio? Swoje i tak wywalczył. Przekonał kierownika Walczaka, by podzielił hotel na część dla Polaków i Żydów. Początkowo kierownikowi pomysł się nie spodobał. Walczak przeczuwał, że Żydów z czasem będzie więcej, ale Twardowski się uparł. Pomogły gazety, które podrzucał, gdzie tylko mógł. Prawicowe informujące o zniszczeniach dokonywanych przez żydowskich przybyszy. A może pomogły nagłówki o trojgu zaginionych chrześcijańskich dzieciach w Gdańsku? Trojgu biednych chrześcijańskich dzieciach porwanych z ulic Ironsida, Kutrzeby i Rydza-Śmigłego.

Tyle Twardowski mógł zrobić.

Wrócił do czytania. Pomyślał o pokoju 108. Musiał być powód, dla którego niechętnie wydawał go gościom. Jakieś wydarzenie z przeszłości? Może duchy? W każdym porządnym hotelu straszyły duchy. Tak, musiało chodzić o ducha. Przecież nawet kierownik powiedział, żeby pokój 108 dać na samym końcu. Powiedział to takim tonem, jakby się zastanawiał, czy drzwi do 108 nie zabić deskami.

Twardowski zaczął się martwić o księżniczkę.

Po schodach zeszła sprzątaczka. Trzymała w dłoni brudną szmatę i wiadro z niemal czarną wodą. Życzyła Twardowskiemu dobrej nocy, ale nie odpowiedział. Bakelitowy telefon zadzwonił po raz pierwszy. Twardowski odebrał po drugim sygnale, choć miał w zwyczaju czekać przynajmniej do piątego. – Czarny Bałtyk, recepcja – powiedział.

– Pan Twardowski? – odezwał się kobiecy głos. – Chciałam zgłosić, że kaloryfer przestał zupełnie grzać. Wcześniej wyciekła z niego woda, podłoga jest cała mokra. Woda w kranie też jest ledwo ciepła.

– Trzeba poczekać, pani Kwiatkowska. Wszyscy się teraz kąpią i woda nie może się dobrze nagrzać. Proszę spróbować za pół godziny. Podłogę należy wytrzeć, tylko porządnie. Kiedy nasiąknie wodą, może zgnić. Jutro zaradzimy z kaloryferem. Dzienny recepcjonista do pani zajrzy.

– Czy ktoś mógłby przyjść tej nocy? – zapytała kobieta błagalnym tonem. – Choćby na chwilę.

Twardowski westchnął. Cały personel hotelu składał się z kierownika, palacza, dwóch recepcjonistów i czterech kobiet, które na zmianę kroiły kartofle i brudną szmatą przecierały kafelki ciemnych i wilgotnych łazienek. Razem osiem osób. Twardowski znalazł kiedyś stare zdjęcie z personelem hotelu Schwarz Baltic. Doliczył się czterdziestu głów. A przecież hotel był wtedy nowy, nie wymagał napraw.

– Jutro – powtórzył dobitnie.

– Mógłby pan chociaż zajrzeć, proszę.

Nie zamierzał zaglądać do starej Kwiatkowskiej pod 110. Doszedł do wniosku, że jedyne, co rozlało się w jej pokoju, to tani likier. Jeśli pójdzie, kobieta zanudzi go rozmową o utraconym dworku gdzieś na Wschodzie. Odłożył słuchawkę, ale telefon znów zaczął dzwonić. Kolejna kobieta, przedstawiła się i podała numer pokoju. Dzwoniła z prawego skrzydła na trzecim piętrze. Zaczęła się żalić na przeciekający dach. Pojedyncze płatki śniegu, które towarzyszyły przybyciu księżniczki, przemieniły się w deszcz. Twardowski odłożył słuchawkę bez odpowiedzi i pożegnania. Nie interesowały go problemy lokatorów prawego skrzydła. Jeśli dzienny recepcjonista zechce się tym zająć, jego sprawa.

Zanim ponownie chwycił gazetę, telefon zadzwonił po raz trzeci. Dwa telefony z rzędu to było duże wydarzenie, ale trzy nie zdarzyły się jeszcze nigdy.

– Recepcja – powiedział rozdrażniony.

Pomyślał, że to pomyłka. Po drugiej stronie usłyszał tylko niewyraźne trzaski. Nie odezwała się telefonistka, więc dzwonił ktoś z hotelu, a nie z miasta. Twardowski chciał już odłożyć słuchawkę, gdy do trzasków doszło sapanie. A może to był tylko wiatr?

– Halo, hotel Czarny Bałtyk, kto dzwoni? – zapytał.

– Przyjechała już? Widziałem, że tak. Słychać mnie? Młoda kobieta. Do którego poszła pokoju? Powiedzcie. I tak ją znajdę.

Głos dochodził jakby z daleka. Twardowski nie słyszał go nigdy wcześniej. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Pracował na nocnej zmianie i większości porządnych mieszkańców Czarnego Bałtyku nawet nie widział na oczy.

– Słychać mnie? – padło pytanie po drugiej stronie słuchawki.

– Słychać pana. Jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć, proszę powiedzieć, z którego pokoju pan dzwoni. Z którego skrzydła?

– Właśnie, do którego skrzydła trafiła? – nieznany głos zignorował jego pytanie i zadał swoje.

Twardowski miał dość tej rozmowy. Popatrzył na nagłówek którejś ze swoich gazet i przeczytał, że Żydzi planują otwarcie gazety „Koszalin Togblat”. Tego było już za wiele.

– Tylko to chcę wiedzieć – ciągnął głos. Był teraz bardziej przytomny i wyraźniejszy. – W którym skrzydle ją umieściliście?

– Jak to w którym?! – Twardowski się oburzył. – W polskim, a w którym mieliśmy?! Kim pan jest?...

Połączenie zostało przerwane. Twardowski nie od razu zrozumiał, co się stało. To on zwykł pierwszy kończyć rozmowy z hotelowymi gośćmi. Czekał, aż telefon zadzwoni ponownie, ale aparat ucichł na dobre.

Dalej działo się to co zwykle w życiu nocnego recepcjonisty, czyli nic. Twardowski, zatrudniając się w hotelu, zrozumiał, że będzie miał do dyspozycji wiele pustych godzin, które mógł jakoś wypełnić treścią. Myślał o czytaniu i pisaniu książek. Szybko stwierdził, że pisanie jest bardziej wartościowe i lepiej być znanym pisarzem niż czytelnikiem. Pisanie nie szło mu jednak najlepiej, ale próbowałby dłużej, gdyby nie rada, jakiej udzielił mu drugi nocny recepcjonista, z którym zaraz po wojnie dzielił hotelową recepcję. Rada była krótka i prosta: nocny recepcjonista powinien spać przy każdej nadarzającej się okazji. Nie pisać, nie czytać, nie chodzić na bezsensowne obchody, nie rozwiązywać problemów gości hotelowych, które zawsze mogą poczekać do rana. Tylko spać.

Jerzy Twardowski zasnął jeszcze przed dziewiątą.

Zbudził go telefon. Wyjrzał przez okno, ale dostrzegł tylko nieprzeniknione ciemności. Spojrzał na zegar ścienny, dochodziła północ. Zaklął. Telefony o północy zwiastowały wszystko, co najgorsze. O północy nikt nie dzwonił z małymi awariami czy głupimi skargami. Telefon o północy oznaczał kłopoty. Chwytając słuchawkę, pomyślał, że w hotelu Czarny Bałtyk jeszcze nikt nie umarł. Nie było ani morderstwa, ani zwykłej śmierci na skutek zawału czy przepicia. Ludzie szukający cudów powinni się tym zainteresować. Pozostawało pytanie, czy zdążą.

– Hotel Czarny Bałtyk, recepcja. – Twardowski odezwał się głosem, z którego szybko uleciała senność.

– Proszę tu natychmiast przyjść – powiedziała Kwiatkowska spod 110. – Strasznie wieje, chyba gdzieś pękła szyba w oknie.

Twardowski się uspokoił. Pęknięta szyba. Tyle co nic. Do tego dzwoniła Kwiatkowska. Mieszkała w Czarnym Bałtyku praktycznie od początku, choć wszystkim mówiła, że jest tu tylko na chwilę i zaraz się wyprowadzi. Chciała, by zwracano się do niej „hrabino”. Zdaniem Twardowskiego mogła być teraz tylko Hrabiną Taniej Wódki, Likieru i Śliwowicy. Sam wymyślił to przezwisko i bardzo go bawiło. Dziennemu recepcjoniście nawet nie drgnęła powieka, gdy je usłyszał. Twardowski nie lubił dziennego recepcjonisty.

– Na korytarzu? Może ktoś zapomniał zamknąć klapę zsypu? Wtedy tworzy się przeciąg.

– Włożyłam szlafrok i wyjrzałam. Z okien na korytarzu wieje, ale nie bardziej niż zwykle. Klapa tego pańskiego zsypu jest zamknięta. Proszę mi o tym miejscu nawet nie przypominać! Przeciąg pochodzi spod sto osiem. Ktoś tam dzisiaj zamieszkał, prawda? Słyszałam, jak przechodziliście obok. Widziałam przez wizjer. Czy przystoi dawać pokój samotnym młodym kobietom? To szybko sprowadzi hotel na złą drogę. Jeszcze gorszą.

– Zobaczę, co się stało. – Niepokój w głosie Twardowskiego powrócił.

– Proszę ją należycie pouczyć!

Twardowski odłożył słuchawkę. Wziął pęk z zapasowymi kluczami, latarkę i wyszedł zza kontuaru. Na parterze ze ścian, schodów i holu sączyła się jednolita cisza. Wyżej było głośniej, ale bez przesady. Kwiatkowska czekała na końcu korytarza. Trzymała w dłoni stary kandelabr, którym zamierzała się bronić. Powiedziała, że zimny i porywisty wiatr dochodził spod drzwi 108, ale nagle ustał.

– Nie powiedział jej pan, żeby nie otwierała okna? – zapytała Kwiatkowska. Czuć było od niej alkohol.

– Mogła zapomnieć – odpowiedział Twardowski. Gotów był zawrócić.

– Moim zdaniem powinien pan zajrzeć. Kobieta nie powinna spraszać do siebie gości o tak później porze.

– Ma gościa?

– Nie jestem wścibska, ale gdy wiało, podeszłam do drzwi. Usłyszałam rozmowę. Drugi głos należał do mężczyzny.

– Jest pani pewna? Może to tylko wiatr?

– Pukasz pan czy nie?

Zapukał. Zawstydzony, zły, niepewny. Kwiatkowska natychmiast schowała się w swoim pokoju. Całą scenę postanowiła obserwować zza przymkniętych drzwi. Przez kilka sekund nie działo się nic. Potem uchyliły się drzwi pokoju 108 i napiął się zawieszony od środka łańcuch.

– Tak? Coś się stało? – zapytała księżniczka.

Twardowski zobaczył fragment jej twarzy i rozpuszczone czarne włosy. W pokoju panowała ciemność. Przez okna przetaczało się tylko światło pobliskiej latarni.

– Dostałem sygnały od zaniepokojonych sąsiadów. Podobno otworzyła pani drzwi balkonowe. Mówiłem, żeby tego nie robić. Chciałem się upewnić, czy wszystko w porządku.

– Przepraszam, zapomniałam. Nie mogłam zasnąć i chciałam zobaczyć morze. To się nie powtórzy.

– To pewnie przez latarnię. Ja już nie zwracam na nią uwagi. Wystarczy zasłonić szczelniej okna.

– Dziękuję, tak zrobię.

Łańcuch przestał się napinać. Twardowski stracił księżniczkę z oczu. Włożył but między drzwi a framugę.

– Coś jeszcze? – Kobieta się zaniepokoiła. – Przepraszam, ale pora jest naprawdę późna. Już leżałam w łóżku.

– Najmocniej przepraszam, oczywiście nic się nie stało. – Twardowski poczuł na plecach uderzenie czymś twardym, zapewne kandelabrem. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy jest pani sama? Chodzi mi o to, że zaniepokojeni sąsiedzi słyszeli kogoś jeszcze.

– Nie mogę do siebie zapraszać gości? – Głos księżniczki stał się bardziej zdecydowany. Po raz pierwszy pobrzmiewała w nim wrogość.

– Może pani, oczywiście... – Twardowski poczuł na plecach kolejne uderzenie, tym razem mocniejsze. – Tylko należy zgłaszać dodatkowe osoby w recepcji. Takie są procedury.

Jeżeli w hotelu Czarny Bałtyk obowiązywały jakiekolwiek procedury i regulaminy, zostały już dawno zrzucone do zsypu na śmieci wprost do morza.

– Rozumiem. Proszę się nie martwić. Tej nocy w tym pokoju będzie spała tylko jedna osoba – odpowiedziała księżniczka pojednawczo. – I dziękuję panu za troskę. Dziękuję, że przyszedł pan się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Teraz wiem, że mogę spać spokojnie. Wiem, że ktoś mnie pilnuje.

– Jejku... – jęknęła stara hrabina.

– Słucham? Ktoś jest za panem?

– Nieważne. – Twardowski poczuł, że się czerwieni. – Nie będę już pani niepokoił. Proszę spać spokojnie i niczym się nie martwić.

– Nie zamierzam.

Zamknęła drzwi trochę zbyt gwałtownie. Twardowski się odwrócił, ale Kwiatkowska zrobiła to samo z drzwiami do swojego pokoju.

Na dole w pękniętym i zaśniedziałym lustrze recepcjonista dostrzegł swoją zaczerwienioną twarz. Rumieńce zwiększały się, gdy tylko pomyślał o ostatnich zdaniach księżniczki. „Teraz wiem, że mogę spać spokojnie. Wiem, że ktoś mnie pilnuje”. Twardowski się zakochał. Nie miał żony, narzeczonej czy kochanki. Nie odwiedzał nawet kurew zamieszkujących hotel, choć przecież tu były, o czym wiedzieli wszyscy, może z wyjątkiem hrabiny Kwiatkowskiej. Jedyną miłością Twardowskiego były prawicowe gazety i hotel. A teraz dołączyła do nich księżniczka spod numeru 108.

Wiatr na zewnątrz się nasilił. Ale na to Twardowski nie zwracał uwagi. Od wczesnej jesieni do wiosny wiatr był nieodmiennym elementem życia w Czarnym Bałtyku. Wdzierał się przez nieszczelne okna, hulał w starych rurach i uciekał przez wywietrzniki i szyby wentylacyjne. Zrywał czapki, kapelusze i przesuwał obrazy. Słowem, był wszędzie. Tej nocy udało mu się poruszyć obrotowymi drzwiami, a nawet ciężkimi od wilgoci i kurzu kotarami, których przelotki powoli zsuwały się z pękniętych karniszy.

Wreszcie Twardowski przypomniał sobie, co wydarzyło się w pokoju 108. Pomógł mu jeden ze złowieszczych podmuchów. Jak mógł zapomnieć? To z tego powodu drugi nocny recepcjonista spakował się i wyprowadził. Wcale nie chodziło o straszącego ducha. A szkoda, duch byłby lepszym wytłumaczeniem. Czarny Bałtyk skrywał bolesną tajemnicę. Była niczym niegojąca się rana, która będzie się jątrzyć, dopóki w hotelu pozostanie ktokolwiek pamiętający tamto straszne wydarzenie z przeszłości. Kto jeszcze został, zastanowił się Twardowski. On, kierownik Walczak, hrabina Kwiatkowska. Ktoś jeszcze? Twardowski rozważał, czy nie pobiec na górę i nie zabrać stamtąd księżniczki. Ale odsunął od siebie tę myśl. To byłoby śmieszne. W pokoju 108 nic jej nie groziło. To był zwykły pokój bez robactwa, z ciepłą wodą i łóżkiem. W tych trudnych czasach w Kołobrzegu za większe pieniądze dawano znacznie gorsze klitki.

O trzeciej w nocy poszedł raz jeszcze pod jej drzwi. Miał przecież jej pilnować. Wyobraził sobie, że księżniczka leży za drzwiami, w łóżku, w koszuli nocnej i oddycha miarowo przez sen.

Prawda była inna. Kobieta leżała martwa w kałuży własnej krwi.

W nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku w hotelu Czarny Bałtyk doszło do pierwszego morderstwa. Choć dla połowy mieszkańców hotelu był to nie listopad, ale kislew, miesiąc Chanuki. Trzeci miesiąc według liczenia rabinackiego i dziewiąty według obliczeń Tory. Rok pięć tysięcy siedemset dziesiąty od stworzenia świata.

ROZDZIAŁ PIERWSZYI

Nie wiedział, kim jest.

Znał swoje imię i nazwisko, zawód i stopień. Aspirant Konstanty Majski z wydziału śledczego przy komendzie miejskiej w Kołobrzegu w województwie stanisławowskim. To ostatnie powinno być żartem, ale nie było. Wiek: trzydzieści dwa lata. Nie wiedział, czy to dużo, czy mało. Zdaniem ojca to najlepszy wiek dla mundurowego. Policjant jest już doświadczony, wciąż sprawny fizycznie, a głowy nie zajmują mu jeszcze myśli o emeryturze. Dla matki wiek nigdy nie miał większego znaczenia, choć z tego, co Konstanty się orientował, większość jej kochanków była znacznie młodsza. Więc raczej dużo.

Wciąż nie wiedział, kim jest.

Jeszcze mniej wiedział o kobiecie, która stała ukryta w ciemnościach. Musiała skądś zdobyć klucze do jego mieszkania. Może sam jej dał? Nawet tego nie pamiętał.

– Jeszcze tylko kilka dni. Przygotuj się – powiedziała. Od kilku spotkań mówiła tylko o tym.

Majski przekręcił się na drugi bok. Cierpiał na bezsenność, a to oznaczało, że tej nocy zaśnie albo nie. Loteria.

– Słyszałeś o hotelu Czarny Bałtyk? – zapytała.

Nie odpowiedział. Nie od razu. Kobieta nie zadawała niepotrzebnych pytań.

– Słyszałem – rzekł w końcu. – Każdy w tym mieście o nim słyszał.

– Byłeś w środku?

– Nie przypominam sobie. Dlaczego pytasz?

Nie odpowiedziała.

Hotel Czarny Bałtyk przywołał niechciane wspomnienia. Majski nie był w hotelu, choć gdyby w pewnym czasie to zrobił, pewne wydarzenia mogły potoczyć się inaczej, lepiej. Gdyby...

Zaczął się zastanawiać, ile minut próbuje zasnąć, a to był pierwszy krok do tego, by nie zasnąć wcale. Mógł wstać, pójść do kuchni i z buczącej lodówki Domelre wyjąć alkohol. Miał ochotę na piwo, ale to oznaczało wizytę w łazience za kolejne pół godziny, co tylko opóźniłoby sen. Musiał więc wziąć wódkę. Nie widział innego wyjścia. Ale jeśli weźmie wódkę, poczuje na sobie krytyczne spojrzenie kobiety w ciemnościach. Może nawet czekała, kiedy on to zrobi. Nie chciał dać jej tej satysfakcji.

Fluorescencyjne wskazówki budzika wskazały kwadrans do północy. Próbował zasnąć od czterdziestu pięciu minut. Będzie tak liczył czas do trzeciej, a potem zacznie odliczanie wsteczne. Trzy godziny, dwie, jedna... I tak do szóstej rano. Miał to już przećwiczone. Ostatnie minuty będą pędziły jak sekundy. Niczym odliczanie do startu rakiety na Księżyc w tych śmiesznych książkach fantastycznych, które czytał. Człowiek nigdy nie stanie na Księżycu, tego jednego Majski był pewien.

– Jutro pojawi się nowy śledczy. Policjantka. Podobno ma pracować z tobą.

– Skąd wiesz? – Majski nie potrafił ukryć zdziwienia.

Zaśmiała się. Lubiła go zaskakiwać.

– Wiem bardzo dużo. Przepraszam, my wiemy bardzo dużo. Chyba w to nie wątpisz? Musisz się jej pozbyć. Ona nie może się o niczym dowiedzieć.

– Niczego się nie domyśli.

– Jeśli zacznie coś podejrzewać, możesz mieć kłopoty. Gdy będziemy cię potrzebować, musisz być sam.

– Będę sam. To tylko nowa policjantka.

Chciał zasnąć. Kłopoty ze snem znajdowały się daleko na długiej liście jego problemów, dotychczas wcale nie były najważniejsze, ale pięły się w górę niemal z każdą mijającą nocą. Wstał i rozsunął kotary. Nie potrafił zasnąć w zupełnych ciemnościach. Do środka sączyło się teraz światło neonu z sąsiedniego hotelu. Migało wkurzająco. Hotel był oczywiście przepełniony, jak wszystko w tym mieście. Co cztery sekundy do mieszkania wpadało też światło morskiej latarni z pobliskiego portu. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Podobno można się do tego przyzwyczaić. Podobno można przyzwyczaić się do sąsiada pijaka, trzeźwości i psa wariata, który wyje do księżyca. Majski nie potrafił. Przeprowadzka nic by nie zmieniła. W mieście były dwie latarnie morskie. Jedna w porcie, druga przy hotelu Czarny Bałtyk. Człowiek zawsze znajdzie się w zasięgu którejś z nich. Majski wolał być bliżej latarni w porcie. Zdecydowanie.

– Masz kłopoty ze snem? – zapytała kobieta. Usunęła się w głębszy cień. Unikała wszelkich źródeł światła jak wampir słońca. – Boisz się tego, co nas czeka?

– Nie boję się. Nie mogę zasnąć przez światło latarni.

Kobieta powiedziała, że niczego nie widzi, a Majski nie zamierzał się kłócić. Co cztery sekundy neon pobliskiego hotelu wydawał się nieco przybierać na sile, a w pustych butelkach po piwie z browaru Sedelmayera przybywało kilka dodatkowych bladych ogników. Tyle co nic, łatwo przeoczyć. W tym mieście zrozumiałoby Majskiego tylko kilku policjantów. Może też nie mogli zasnąć jak on.

Zaciągnął ponownie kotary. Wybrał ciemność. Kobieta wreszcie wyszła z sypialni.

Majski zaczął myśleć o czymś przyjemnym. Był samotnym trzydziestodwuletnim kawalerem, więc najprzyjemniej mu się zasypiało, gdy wspominał kobiety i kochanki z przeszłości. Przed wojną był mężczyzną przystojnym i kochliwym. Kochał się w kilku Polkach, trzech Żydówkach, dwóch Rosjankach i jednej Niemce. Nieraz uciekał w pośpiechu z cudzych mieszkań. Przez okna wdrapywał się po gzymsach na dach, raz cały nagusieńki ku uciesze gapiów. Jego goły tyłek siał zgorszenie. Zemdlała dama na ulicy. Zdziwił się warszawski kamienny gargulec stojący obok, choć wkrótce miał ujrzeć rzeczy znacznie gorsze i tragiczniejsze.

Tak więc Majski leżał i wyliczał. Lukrecja, Miriam, Mirosława, Gucia... kobiety przeskakiwały przez płot niczym stadko owieczek w dziecięcej wyliczance rodem z Ameryki, którą widział na okładce „New York Timesa”. Gazeta leżała na stole kuchennym, jego matka uczyła się z niej angielskiego z marnym skutkiem. Nawet grając w Hollywood, nie pozbyła się mocnego słowiańskiego akcentu. Konstanty pilnował się, by nie myśleć teraz o matce, jej ucieczkach i skandalach. Myślał o swoich kochankach. Przeskakiwały nagusieńkie z twarzami rozmarzonymi od rozkoszy, jakie im zapewniał. Przynajmniej próbował to sobie wyobrazić...

Po wojnie było gorzej. Przez wiosenną łąkę pełną bzyczących bąków i kolorowych motyli zaczęły przeskakiwać prostytutki. Choć spotykał się z nimi jeszcze całkiem niedawno, nie mógł przypomnieć sobie ich twarzy. Wyraźnie zapamiętał tylko Adrię.

W końcu przeskoczyły wszystkie. Ale zanim to się stało, Majski zasnął.

Obudził się. Minęła trzecia w nocy. Zaczęło się odliczanie wsteczne. Do dźwięku budzika zostało mu mniej niż trzy godziny.

Nie wiedział, kim jest.

Znał swoje imię i nazwisko. Zawód i stopień. Aspirant Konstanty Majski z wydziału śledczego przy komendzie miejskiej w Kołobrzegu w województwie stanisławowskim. To ostatnie nie było żartem. X – symbol okręgu, gdzie służył, widniał na naramienniku jego munduru i był wbity do jego legitymacji policyjnej. Miał trzydzieści dwa lata. Nie wiedział, czy to dużo, czy mało. Zdaniem ojca to najlepszy wiek na założenie rodziny. Należało pójść do gazety i wykupić za odłożone pieniądze ogłoszenie matrymonialne. Małe, krótkie, na samym dole. Kto będzie szukał i tak znajdzie. Zwięzłość tego ogłoszenia będzie przemawiała na korzyść umieszczającego. „Samotny policjant, lat trzydzieści dwa, katolik ze stałą pensją, bez nałogów, z małą umeblowaną kawalerką, poślubi kobietę bez nałogów, katoliczkę, może być wdowa”. Ogłoszenie tak odarte z romantyzmu jak to tylko możliwe. Takie ogłoszenie wysłał ojciec Majskiego wiele lat temu i na takie ogłoszenie odpowiedziała, dla zabawy, młoda i piękna aktorka, skandalistka, o której plotkowała cała ówczesna carska Warszawa.

Co ciekawe, ojciec Majskiego zwlekał z zawarciem małżeństwa. Aktorka przyznała mu się do nałogów (do papierosów, o pozostałych zapomniała wspomnieć). Kochała się w niej połowa nadwiślańskiego kraju, a on, zwykły posterunkowy z komisariatu na warszawskiej Ochocie, wahał się. Kiedy zapytał, czy jest katoliczką, aktorka przytaknęła. Uważała się za osobę uduchowioną i wyznawczynię każdej religii, cokolwiek to oznaczało. Posterunkowy Bonawentura Majski szczęśliwie nie dopytywał. Zgodził się na ślub.

Jęknęły sprężyny i materac Konstantego obniżył się o kilka centymetrów.

– O czym myślisz? – zapytała kobieta w ciemnościach. Chciała, by nazywał ją Liderką. Nie robił tego nawet w myślach.

– O sprawie.

– Kłamiesz. Ale to bez znaczenia. Ważne, żebyś był gotów. Zaczynamy za kilka dni. Źle sypiasz, chyba nie dopadły cię wątpliwości?

– Będę gotów.

– Za kilka dni zaczynamy.

– Wiem, mówiłaś.

Kobieta w ciemnościach nabrała powietrza w płuca.

– W mieście jest wiele hoteli, ale wyróżniają się dwa. Są największe i bliźniaczo do siebie podobne – powiedziała spokojnie, jakby wróciła do przerwanej rozmowy. – Pierwszy hotel to Zamek Plażowy, przedwojenny Strandschloss. Znajduje się w centrum miasta przy molu. Umieszcza się go na wszystkich widokówkach z Kołobrzegu. Pokoje w nim były horrendalnie drogie, jeszcze zanim Żydzi zaczęli przyjeżdżać do miasta. Ale hotel to tylko jedno piętro. Na pozostałych mieszczą się kancelarie prawnicze, urzędy, redakcja lokalnej gazety i drukarnia. Drugi hotel to robotniczy Czarny Bałtyk, dawniej Schwarz Baltic. Podobno niegdyś był bardziej bogaty i luksusowy niż Strandschloss. Przynajmniej tak opowiadają tamtejsze pająki. Hotel stoi w lesie, na uboczu. Nie ma go na żadnej widokówce.

– Mam notować? – Majski zdziwił się tą przemową. – Jeśli tak, muszę wziąć pióro i kartkę. I mów wolniej. Najlepiej jeszcze raz od początku.

– Nie jesteś zabawny. Po prostu mnie słuchaj. W obu hotelach jest taki sam układ pokoi i schodów. Korytarze mają taką samą długość i szerokość. Jest tyle samo stopni między piętrami. Znając jeden hotel, w drugim można poruszać się po ciemku. Najpierw wybudowano Strandschloss. Hotel tak bardzo spodobał się pewnemu bogaczowi ze Śląska, że zapragnął takiego samego dla siebie. Do jego wybudowania ściągnął tych samych architektów i inżynierów. Nowy hotel powstał kilka kilometrów dalej. Zapamiętaj to.

Majski nie wiedział, co odpowiedzieć. To, co usłyszał, brzmiało jak nieistotna ciekawostka. A przecież kobieta w ciemnościach nie wypowiadała zbędnych słów. Jedno niepotrzebne zdanie mogło o niej powiedzieć więcej, niżby chciała. Majski nie znał nawet jej imienia, zawodu, wieku.

– Po co mi to mówisz? – zapytał szczerze.

– Zapamiętaj, co powiedziałam. Na razie to wszystko. Zaczynamy za kilka dni.

Koniec łóżka został uwolniony od dodatkowego ciężaru. Majski przekręcił się na drugi bok. Znów przeniósł się na łąkę ze swoich marzeń. O wyliczance, w której owieczki przeskakują przez płot, opowiedziała mu matka w jednym ze swoich listów z Ameryki. Oczywiście udoskonalił ją, ale tym razem niewiele to pomogło. Tej nocy nie zmrużył już oka. Leżał i zastanawiał się, kim jest.

Zdrajcą czy bohaterem?

II

O poranku dwudziestego szóstego listopada Majski poszedł do naczelnika Brzozowskiego i poprosił, by ten zmienił decyzję i nie przydzielał mu do współpracy nowego śledczego. Gabinet komisarza był niewielki, pełen dymu papierosowego i z panoramą Stanisławowa na pożółkłej ścianie. Obok wisiały dwa zdjęcia w ramce: Piłsudskiego i Rydza-Śmigłego. Fotografia drugiego była nieco większa. Był też krzyż katolicki i dwa herby. Pierwszy z białym orłem w koronie i drugi przedstawiający czarną kawkę z trzema złotymi lwami. Na ścianie było więc tłoczno. Ale zdaniem Majskiego jedyną ciekawą ozdobą biura były zdjęcia dzieci komisarza w małej ramce na biurku.

– Rozmawialiście ze sobą? – spytał komisarz. Siedział na krześle z łokciami na oparciach.

Majski stał.

– Nie było okazji. Nie widziałem jej nawet.

– Stoi przed tablicą z nierozwiązanymi sprawami. Pomrukuje zdziwiona i niezadowolona. W pokoju śledczych jest czterech mężczyzn i jedna kobieta. Poszukaj, znajdziesz ją.

– Właśnie, oprócz mnie jest jeszcze czterech śledczych. Niech ktoś inny pokaże jej miasto.

– Waleria Singer będzie pracowała z tobą. Przeszkadza ci to, kim jest?

Majski zastanowił się nad odpowiedzią. Nie przeszkadzało mu, że nowym śledczym jest kobieta. Wszystkie uczennice Stanisławy Paleolog, z którymi miał do czynienia, były zawsze dobrze przygotowane do pracy w policji. Nie przeszkadzało mu, że policjantka jest Żydówką. Mogła być Ukrainką, Ślązaczką czy Kaszubką. Chrześcijanką, unitką czy wyznania mojżeszowego. Choć, szczerze mówiąc, na wieść o tym, że polska policja do wydziału śledczego dopuściła młodą Żydówkę, wielu przedwojennych policjantów mogło ze zdziwienia powstać z grobów. Ale to tylko takie gadanie. Ziemia się nie poruszyła.

– Przeszkadza – powiedział w końcu.

– Kłamiesz. Znam cię. Będziesz jej przewodnikiem. Jesteś w Kołobrzegu niemal od początku. Do tego trafiło się morderstwo. Pozostałych policjantów muszę oddelegować do pilnowania marszów i protestów. Ciebie nie oddam.

– Czuję się wyróżniony.

– Niesłusznie. Robię to tylko na wyraźne polecenie żony.

Brzozowski uśmiechnął się po raz pierwszy. Twarz miał zbolałą i zmęczoną. Wyglądała, jakby jeszcze przed chwilą była przyklejona do papierzysk, które leżały na biurku. Majski przysiągłby, że na czole komisarza dostrzegł ślad spinacza. A przecież Brzozowski miał do kogo wracać na noc. Majski znał jego żonę i trójkę dzieci. W spokojniejszych czasach odwiedzał ich w domu. Ale spokojniejsze czasy w Kołobrzegu minęły bezpowrotnie. Nawet w trakcie ich rozmowy zadzwonił telefon. Komisarz podniósł słuchawkę i zaraz odłożył ją na widełki. Dzwoniły wszystkie telefony na komendzie. Policjanci mówili zmęczeni i zrezygnowani. Po drugiej stronie połączeń nawet przez ściany słychać było podniesione głosy pełne oburzenia i wrogości.

– Waleria to mało żydowskie imię – powiedział Majski. Nic innego nie przyszło mu do głowy.

– Więc masz już temat do rozmowy. Dlaczego tu jeszcze stoisz?

– Dlaczego ja?

Brzozowski sięgnął po papierosa i zapalił. W tym gabinecie mógł palić tylko on. Wszyscy śledczy na komendzie byli nałogowymi palaczami. Wystarczyło któregoś z nich przetrzymać w gabinecie dłużej niż kwadrans, by zrozumiał, czym jest władza. Brzozowski odłożył paczkę papierosów na biurko obok małej makiety rynku otoczonego kolorowymi kamieniczkami. Majski domyślał się, z jakiego miasteczka pochodziły budynki.

– Zapalisz? – zaproponował Brzozowski.

– Znam tutejsze zasady.

– Zrobię wyjątek. Ze względu na naszą znajomość. Tylko zasłoń żaluzje do sekretariatu. – Brzozowski znów się uśmiechnął. Tym razem krócej. – Martwię się o ciebie, Konstanty. Zmieniłeś się. Po pracy cały czas siedzisz w domu. Z nikim się nie spotykasz. Towarzystwo policjantki dobrze ci zrobi. Pora, żebyś wrócił do świata żywych.

Wielka kula ognia pojawiła się nad kolorowymi kamieniczkami Stanisławowa. Chwilę później spłynęły na nie kłęby dymu. Majski zapalił.

– Mówi to człowiek, który sypia cztery godziny na dobę – zripostował.

Brzozowski sprawiał wrażenie dotkniętego tymi słowami. Wstał od biurka, podszedł do okna i je otworzył. Świeże morskie powietrze wtargnęło do środka. Majski nie pamiętał, kiedy jego szef ostatnio wietrzył gabinet. Gdyby samotny kaktus stojący na parapecie miał serce, właśnie dostałby zawału. Podobnie zareagowałby, gdyby ktoś postanowił go wreszcie podlać.

– Masz nowego partnera, Kostek. Czy ci się to podoba, czy nie. Zostaw tę makietę!

– Miałem już partnera.

To prawda. Konstanty Majski od początku pobytu w Kołobrzegu miał jednego partnera w wydziale śledczym. Franciszek Gawron był przez ponad trzydzieści lat policjantem ze Stanisławowa. Na ostatnie lata służby przeniósł się do Kołobrzegu, gdzie zamierzał spędzić emeryturę. Gawron był małomówny, zgorzkniały, z zadatkami na alkoholika. Majskiemu przypominał jego ojca. Ale na anonse matrymonialne Gawrona nie odpowiedziała żadna kobieta. Może dlatego dzień przed przejściem na emeryturę Gawron przystawił sobie rewolwer do głowy i pociągnął za spust. Choć powód mógł być inny. W najkrótszym liście pożegnalnym, jaki Majski widział w życiu, Gawron prosił, by jego ciało przetransportowano na wschód, do Stanisławowa. Nie chciał być pochowany w Kołobrzegu, na Ziemiach Odzyskanych. Przez cztery lata wspólnej służby Gawron ani razu nie wspomniał, że tęskni za Kresami.

– Przykro mi, że tak to się skończyło – powiedział Brzozowski. Zawsze mówił to samo, choć, o dziwo, za każdym razem w jego głosie pobrzmiewał autentyczny smutek. Po chwili jego głos stał się szorstki i nieprzyjemny. – Masz nowego partnera, to rozkaz. Nazywa się Waleria Singer. Kobieta. Mówię to, gdybyś zajęty łapaniem przestępców nie zdążył zwrócić na to uwagi. Ładna. Pewna siebie. Wygadana. Bierz ją i jedźcie do tego przeklętego hotelu.

Majski dalej chciał się kłócić. Tymczasem ponownie zadzwonił telefon, komisarz Brzozowski ryknął coś do słuchawki i rzucił ją na widełki. Majski zmienił zdanie, dał za wygraną.

– Dobra. Co to za sprawa?

– Niewiele wiem. Dzwonił tamtejszy kierownik. Był wyraźnie przestraszony. W jednym z pokoi znaleziono ciało młodej kobiety. Hotel nazywa się Czarny Bałtyk. Znajduje się...

– Wiem, gdzie się znajduje. To obok latarni.

Brzozowski poruszył się nieswojo. Spuścił wzrok. Złagodniał.

– To kolejny powód, dla którego chcę, żebyś tam pojechał. Ty, nikt inny. Zapewne od tego nieszczęśliwego wypadku nie byłeś w tych rejonach, mam rację?

– Chyba nie – odpowiedział Majski, siląc się na obojętny ton.

– Chcę, żebyś tam pojechał. Przecież nie musisz iść do tej przeklętej latarni. Zobaczysz, że to najzwyklejsze miejsce na ziemi. Jeszcze tu stoisz?

Brzozowski wypalił papierosa. Włożył do ust kolejnego. Przyjrzał się niedopałkom w popielniczce i wyrzucił je do kosza. Nalał do popielniczki wody i podlał nią kaktusa. Majski był pewien, że widzi roślinę po raz ostatni. Zmartwiło go co innego. Mały zlew był pełen brudnych szklanek, talerzy i sztućców. Brzozowski zaczął przekładać jakieś papierzyska. Sprzątał, choć zwykle to, co leżało na parapecie czy podłodze, wcale go nie interesowało. Czyżby komisarz zamieszkał w swoim gabinecie?

Majski był trzydziestodwuletnim kawalerem, więc o życiu w małżeństwie z trójką małych dzieci wiedział tyle, co nic. Ale nie mógł tak po prostu wstać i wyjść.

– Jak żona? – zapytał.

– Sofia, dobrze.

– Dzieci?

– Świetnie. Zdrowe. Tereska mówi pierwsze słowa.

Tereska miała już pewnie z osiem lat. Majski wstał i założył kapelusz. W sekretariacie na dole podpisał odbiór kluczyków do policyjnego fiata 508. Spieszył się, nie odwracał. Zaklął, gdy na parkingu przed policyjnym autem zobaczył młodą kobietę.

– Młodszy aspirant Waleria Singer – przywitała się. Uścisnęła jego dłoń. – Jedziemy?

Ruszyli w milczeniu. Kołobrzeg nie został zniszczony w wyniku wojennych działań. Koła podskakiwały na starych kamienistych ulicach. Chodniki pełne były ludzi zmierzających we wszystkich kierunkach. Przeważali Żydzi w chałatach i jarmułkach. Kwitł handel. Mijali wielkie secesyjne kamienice postawione na początku wieku. Ściany budynków zdobiły liczne napisy: „Żydzi won”, „Kołobrzeg ma być polski”, „Co zdobyliśmy krwią, krwią będziemy bronić”. Były też znacznie bardziej wulgarne. Zupełnie niedawno, zaledwie przed kilkoma tygodniami, zaczęły się pojawiać odpowiedzi w jidysz. Tylko jedna spośród mijanych kamienic nie była zamazana, ta, w której mieszkał Majski. Śledczy zagroził dozorcy bronią, że jeśli zobaczy jakiś napis na ścianie, to go postrzeli. Na razie wystarczyło.

Na wyjeździe z miasta były trzy cmentarze. Pierwszy, żydowski, został zniszczony jeszcze podczas wojny. Dalej znajdował się niemiecki, z którego rozmontowano żelazne ogrodzenie. Na trzecim, nowym, chowano Polaków. Ten cmentarz otoczono żelaznym ogrodzeniem pokrytym zerwanym bluszczem. To tu pochowano Gawrona. Przeniesienie ciała na Wschód okazało się niemożliwe. Radzieccy urzędnicy nie wyrazili na to zgody. Majski się zastanowił, ilu zmarłych z kołobrzeskiego cmentarza chciało być pochowanych gdzie indziej.

Dalej jechali drogą wzdłuż wybrzeża. Po jednej stronie mieli opustoszałą plażę, po drugiej – sosnowy las. Na wprost nich rósł hotel Czarny Bałtyk. Kilkadziesiąt metrów dalej stała latarnia morska.

– Dlaczego przyjechałaś tutaj? – zapytał Majski. Panująca między nimi cisza zaczęła go męczyć.

Waleria wzruszyła ramionami.

– Po szkoleniu chciałam pracować w wydziale śledczym. Ukończyłam szkołę policyjną na bardzo dobrym, dziesiątym miejscu. W Warszawie czy Krakowie zostałabym zwykłą posterunkową zajmującą się pouczaniem młodzieży i spisywaniem prostytutek. Nigdy nie dostałabym awansu. Dlatego wybrałam Ziemie Odzyskane.

Majski mógł się tylko z nią zgodzić. Ziemie Odzyskane były nazywane Dzikim Zachodem, choć początkowo mocno na wyrost. Życie w wydziale śledczym nie płynęło leniwie, jednakże pracy nie mieli więcej niż gdzie indziej. Szerzyły się głównie drobna przestępczość i pobicia. Po wojnie w co drugim domu trzymano broń, ale morderstw było niewiele. Tylko z morza wyciągano dużo topielców. Trudno było się temu dziwić. Polska, niegdyś wielki kraj od morza do morza, właściwie do żadnego morza przed wojną nie dochodziła, z wyjątkiem kilkunastu kilometrów w pobliżu Gdańska. Teraz, gdy w skład nowego państwa weszło blisko trzysta kilometrów linii brzegowej, topielców musiało przybyć. Ale wyłowione trupy to były łatwe sprawy. Maszyny do pisania ze szwabską czcionką odzywały się rzadko i pisały nudne, powtarzalne raporty.

Odkąd zaczęła się żydowska migracja, liczba mieszkańców miasta podwoiła się. Wzrosła przestępczość. Wzmogła się wrogość między różnymi narodowościami, a co za tym idzie, niechęć i nieufność do policji. Maszyny do pisania zaczęły się psuć od ciągłego użytkowania. Pisano coraz dłuższe raporty i słano listy do Warszawy z prośbą o dodatkowe wsparcie i etaty.

– Przyjechałaś z rodziną?

– Nie. Sama.

– Masz męża?

Przypatrzyła mu się. Jej spojrzenie było uważne, dość nieprzyjemne. Z małym spiczastym noskiem i czarnymi oczami umieszczonymi nieco zbyt blisko siebie przypominała mu małego, naburmuszonego ptaka, zapewne sikorkę.

– Nie mam. W polskiej Policji Kobiecej nie można wyjść za mąż. Wtedy trzeba odejść ze służby.

– Tak było przed wojną. – Majski był wyraźnie zdziwiony. – Myślałem, że to zmienili.

– Mówili, że zmienią. Mieli zmienić. Nie zmienili.

Hotel Czarny Bałtyk był już dobrze widoczny. Znajdował się na końcu klifu wysokiego na dwadzieścia metrów. Majski jechał tam do morderstwa po raz pierwszy. Pamięć miał wybiórczą, czasem łaskawą, czasem bezwzględną, ale dobrą. Skoro śledczy po pięciu latach pracy w mieście po raz pierwszy jechał do trupa w hotelu robotniczym, znaczyło to, że hotel ten mógł się cieszyć całkiem dobrą opinią. Przynajmniej do niedawna.

– Waleria to mało żydowskie imię.

– Kazali zmienić. Chcieli, żebym zmieniła też nazwisko, ale się uparłam. – Tym razem nawet na niego nie spojrzała. – Co wiemy o sprawie?

Majski postanowił więcej nie pytać Walerii o jej życie prywatne.

– Właściwie nic – odpowiedział. – Martwa kobieta. Przestraszony kierownik hotelu. Ale powinnaś coś wiedzieć o tym miejscu... Dookoła znajduje się poligon. Kilka kilometrów dalej jest jednostka wojskowa. Do niedawna stacjonowała tam Armia Czerwona. Teraz w koszarach siedzą Polacy. Ale tutaj niewiele się zmieniło. Na plażę się nie schodzi. Nie zbiera się grzybów w lesie. Na wielu drzewach znajdziesz dziury po pociskach i przestrzeliny. Można tylko siedzieć w hotelu albo jechać do miasta.

– To kto chce tu przebywać?

– Teraz? Mnóstwo Żydów. Wcześniej dziwacy.

– Jest jeszcze latarnia – zauważyła Waleria.

– Owszem. – Majski robił wszystko, by jego głos brzmiał najnormalniej w świecie. – Jest jeszcze latarnia.

Przywitał ich kierownik hotelu, a za nim jak cienie podążali dwaj recepcjoniści: dzienny i nocny. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, kierownik wskazał na zgarbionego łysiejącego mężczyznę z łupieżem na klapach startej marynarki. Po podkrążonych oczach Majski poznał, że ma do czynienia z nocnym recepcjonistą Twardowskim.

– Kiedy ofiara przyjechała do hotelu? – zapytał.

– Wczoraj wieczorem, panie śledczy. Przywiózł ją woźnica z dworca kolejowego. Miała szczęście, zajęła ostatni wolny pokój w hotelu. – Twardowski skurczył się jeszcze bardziej, zdając sobie sprawę z niewłaściwego doboru słów.

– Jak się przedstawiła?

Niespodziewanie nocny recepcjonista spojrzał skruszony w stronę kierownika. Ten stał za kontuarem i przeglądał księgę meldunkową.

– No właśnie! – krzyknął. – To niedopuszczalne! Przepraszam, to nie do pana, ale do mojego pracownika. Przyjął denatkę, to znaczy, gdy jeszcze żyła, nie biorąc żadnych dokumentów. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, natychmiast kazałem mu pobiec po dokumenty. Recepcjoniści pukali, ale nikt nie odpowiedział. Kazałem im otworzyć drzwi, ale był jeszcze ten przeklęty łańcuch. Zaraz sam pan zobaczy. Pokój sto osiem. Na pierwszym piętrze. Twardowski państwa zaprowadzi.

– Idziemy wszyscy – postanowił Majski.

Weszli po schodach na piętro. Majski zakrył nos, gdy mijali zsyp na śmieci. Doczepiono tam dwie kartki. Na pierwszej napisano tylko słowo „zsyp” w trzech językach: po polsku, niemiecku i w jidysz. Była to informacja dla ludzi pozbawionych węchu. Na drugiej ostrzegano, że wkładanie głowy do zsypu może doprowadzić do nieszczęśliwego wypadku. Tę informację zapisano tylko w języku polskim. Za zsypem minęli wnękę, w której siedziało dwóch szachistów. Byli zupełnie niezainteresowani pojawieniem się policji. Drzwi do pokoju 108 były wyłamane na wysokości łańcucha.

– Nie lepiej było go przeciąć? – zapytał Majski.

– Gdy ją zobaczyliśmy, chcieliśmy jak najszybciej dostać się do środka – wyznał Twardowski.

Majski delikatnie pchnął drzwi. Pomyślał, że hotel Czarny Bałtyk będzie długo pracował nad odzyskaniem przyzwoitej opinii. Pośrodku na małym dywanie leżała młoda kobieta. Pierwotny kolor dywaniku był trudny do odgadnięcia, gdyż cały zdążył nasiąknąć krwią. Przechyloną twarz kobiety ktoś przykrył chustką.

Majski wyjął swój czarny notes. Już wiedział, że będzie mu potrzebny.

– Ruszyliście coś? – zapytał. Wraz z nim do pomieszczenia weszła tylko Waleria. Recepcjoniści i kierownik zostali na zewnątrz. Przecząco kiwali głowami. – Czyli pokój był zamknięty na klucz i łańcuch?

– Tak – po raz pierwszy odezwał się dzienny recepcjonista.

Był młodszy i wyższy od kolegi pracującego nocą. Miał przystojną, inteligencką twarz niepasującą do tego miejsca. I jako jedyny ze zgromadzonych nosił okulary, które co chwilę poprawiał przy nasadzie nosa. Przypominał studenta, który postanowił dorobić się kilku groszy, zatrudniając się na sezon w hotelu. Tyle że sezon minął kilka miesięcy temu. Choć prawdziwe sezony turystyczne skończyły się w Czarnym Bałtyku wiele lat temu.

– Co było dalej? – zapytał Majski.

– Przez uchylone drzwi zobaczyliśmy tylko nogi – ciągnął dzienny recepcjonista. Patrzył mniej na Majskiego, więcej na Singer. – Pomyśleliśmy, że panienka zemdlała. Ale gdy wtargnęliśmy do środka... Uciekliśmy. Zbiegliśmy na dół i powiedzieliśmy kierownikowi, co się stało.

– Kto zasłonił twarz?

– Ja. – Nocny recepcjonista wyprostował się. W każdym razie garbił się trochę mniej. – Musiałem.

– Ile jest wejść do budynku?

– Tylko jedno obok recepcji – powiedział Twardowski. – Są jeszcze schody przeciwpożarowe. Zamknęliśmy je ze względu na złodziei trzy lata temu. Na każdym piętrze jest założona kłódka. Czekając na państwa, sprawdziłem to. Zamknięte.