Biały ląd - Paweł Sajewicz, Łukasz Błaszczyk, Marek Wełna - ebook

Opis

Wycieńczeni upałem i oszalali od wódki górnicy. Wielki szmal, bezwzględni gangsterzy i facet, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty…

Rok 1998: Polska rozpoczyna negocjacje akcesyjne z Unią Europejską, do kin wchodzą Młode wilki ½, a w sercu Afryki zespół fachowców ze Szczecina robi największy biznes w historii III RP. Media rozpisują się o wielomilionowym kontrakcie, o czarnym złocie cenniejszym niż węgiel i o polskim przemyśle wstającym z kolan. Tylko że na miejscu rzeczywistość wygląda inaczej niż w prospekcie dla inwestorów.

Wycieńczeni upałem i oszalali od wódki górnicy, nieprawdopodobna korupcja i kryjący się w buszu rebelianci, a przy telefonach agenci wywiadów… Gdy w kopalni na południu nowo powstałej Demokratycznej Republiki Konga dochodzi do tragicznego w skutkach sabotażu, szef polskiej ochrony obiektu staje przed zadaniem niemożliwym do wykonania. Wyposażony w wątrobę z marmuru i dyskusyjne kompetencje językowe, ma ledwie trzy dni, aby dowieść, że wypadek jest elementem międzynarodowego spisku, a polski sen o Białym Lądzie to co najwyżej klimatyzowany koszmar. Nic już nie będzie takie, jak było…

Biały ląd to pierwszy tytuł z sensacyjnej serii!

Jedź do Konga, mówili. To nie praca, mówili, to egzotyczne wakacje. W rok zarobisz więcej niż w Warszawie zarobiłbyś w dziesięć. Postrzelasz do lwów, poplażujesz i wrócisz. Bar otworzysz, powiesisz na ścianie dzidy, tarcze i rogi antylopy.

Ch**a tam, ku**a ich zdradziecka mać!

AUTORZY

Łukasz Błaszczyk (ur. 1983) jest autorem powieści Pożegnanie z Budapesztem (2019) i okazjonalnie tłumaczem, na co dzień pracuje w reklamie.

Paweł Sajewicz (ur. 1987) literaturą zajmuje się zawodowo jako redaktor, napisał też powieść Republika świecidełek (2017) i otrzymał nagrodę główną na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu.

Marek Wełna (ur. 1986) jest lekarzem i pomysłodawcą fabuły Białego Lądu. To jego literacki debiut.

Autorzy znają się i przyjaźnią od kilkunastu lat. Zawsze chcieli napisać coś razem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Paweł Goźliński, Filip Modrzejewski

Konsultacja antydyskryminacyjna: Kama Buchalska, Olga Wróbel

Korekta: Jolanta Gomółka

Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski

Opracowanie graficzne i skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © Agora SA, 2022

Copyright © by Łukasz Błaszczyk, Paweł Sajewicz, Marek Wełna, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-268-3733-3

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

You look for the person who will benefit and, uh...

you know what I’m trying to say. I am the walrus

Lenin

CZĘŚĆ PIERWSZAPRZESYŁKA
ROZDZIAŁ 1

Warszawa, 12 kwietnia 1998

Instrukcję znała na pamięć: czekaj na sygnał i zachowaj czujność. Ktoś podejrzany kręci się po osiedlu? Dwóch łysych byczków godzinami przesiaduje w aucie zaparkowanym na kopercie? To dzwoń na policję i mów, że widziałaś, jak zaczepiają dziewczynki wracające ze szkoły. Zanim znów przyjadą, uciekaj, zadekuj się na lotnisku i kup bilety na pierwszy lot do Belgii. W teorii była zatem gotowa. A w praktyce? Kiedy Maks zadzwonił, stała przy zlewozmywaku i opłukiwała naczynia przed włożeniem do zmywarki. Sprzedawca w sklepie z AGD powiedział, że trzeba się pozbyć resztek jedzenia, żeby nie zapchać filtra. Wzięła to sobie do serca i dbała o zmywarkę bardziej niż zmywarka o nią, mycie wstępne robiła tak dokładnie, że w zasadzie mogła na tym poprzestać. Nie chodziło jednak o faktyczne udogodnienia, lecz o status. Nowy ustrój, nowe AGD, nowe możliwości.

Stała więc z talerzem w ociekających pianą dłoniach i patrzyła, jak zamocowany na ścianie telefon lekko drży z każdym sygnałem. Odłożyła talerz i sięgnęła po słuchawkę.

– Halo?

W głośniku szumy i trzaski. I znajomy męski głos:

– Agnieszka?

– Maks! – pisnęła z przejęcia, zaraz jednak przybrała pogodny ton: – Dobrze, że dzwonisz, Julka chciała...

– Słuchaj – przerwał jej. – Wariant trzeci. Ta sprawa, o której żeśmy wczoraj rozmawiali. Przyjrzałem się temu i myślę, że jednak powinnaś... – Odchrząknął. – Znaczy: rób, jak mówiłem.

– Maks, ale to brzmi...

– Agnieszka! Nie mamy czasu!

Twarz jej się zmieniła: lalka z porcelany chwilę przed uderzeniem w podłogę. Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, a potem jeszcze raz i znowu, jakby ktoś mógł ją w tej chwili zobaczyć.

Głos po drugiej stronie:

– Agnieszka? Posłuchaj, przepraszam, gdyby dało się inaczej...

– A może się da? Może jednak powinieneś do kogoś z tym pójść? Nie wiem, może do tego kierownika? A-albo na policję? Niech oni się...

– Nie. Zrobimy tak, jak mówiłem. Potwierdź, że rozumiesz.

Cisza.

– Agnieszka?

– Tak. Rozumiem.

– Dobrze. Pamiętaj, kocham was. Czekam na twój telefon za półtorej... nie, za dwie godziny.

– Maks, uważaj na siebie.

– Muszę kończyć.

Nie żegnała się, nie było czasu. W normalnej sytuacji droga na lotnisko zajęłaby im kwadrans, ale Maks mówił, że nie mogą tam jechać bezpośrednio. Co dalej? Co jeszcze mówił? Wczoraj nie chciała go słuchać, a kiedy się wściekł, rzuciła, że jest niepoważny i żeby lepiej przejrzał w końcu te prospekty liceów, które wstępnie wybrała dla Julki i wysłała mu pocztą lotniczą.

– Nie będzie żadnych liceów, jak ci ludzie się do was dobiorą! – wychrypiał.

„Ci ludzie”! Chciała mu powiedzieć, że to jakaś komedia, ale wtedy zaczął jej tłumaczyć, kim tamci naprawdę są, i nie była już taka pewna.

A teraz? Próbowała sobie przypomnieć jego plan: zabrać Julkę i naszykowane bagaże, pojechać samochodem do centrum, upewnić się, że nikt ich nie śledzi, dopiero wtedy porzucić auto niedaleko węzła komunikacyjnego, powiedzmy przy placu Zawiszy, i przesiąść się w autobus na Okęcie. Ale nie sprawdziła tras, tak jak prosił, nie rozrysowała mapy, nie znała godzin odlotów z Warszawy do Brukseli. Dopiero pod wieczór, jakby wbrew sobie, kazała młodej spakować parę rzeczy. Tak na wszelki wypadek.

– Julka! – zawołała z kuchni w stronę pokoju ich czternastoletniej córki.

Zza zamkniętych drzwi dobiegały dźwięki magnetofonu, młoda Kukulska śpiewała, że coś ciągle każe jej biec.

– Julka! Musimy się zbierać!

Zero reakcji. Agnieszka wpadła do pokoju bez pukania.

– Julka! Dzwonił tata. Musimy jechać na lotnisko. – Córka wpatrywała się w nią rozkojarzonym wzrokiem. Agnieszka podniosła głos: – Plecak! Zbieraj się, już!

Z kłębowiska koców na kanapie odpowiedziało jej paniczne ujadanie. Zanim skundlony jamnik pojął, że w drzwiach stoi jego żywicielka, w samoobronie gotów był przegryźć Agnieszce tętnicę.

– Mama, wystraszyłaś Granita!

Powiodła wzrokiem od psa, którego Maks nazwał na cześć nieustraszonego albańskiego przyjaciela z dawnych lat i który skomlał teraz skruszony i odsłaniał brzuch, by go pogłaskać, do ryczącego stereo. Wcisnęła klawisz i muzyka ucichła.

– Mamaaa! Słuchałam tego!

– A teraz posłuchasz mnie – ucięła takim tonem, że w pokoju momentalnie spadła temperatura. – Weź plecak, który naszykowałyśmy wczoraj, i jakąś książkę. Za trzy minuty widzę cię w przedpokoju, w kurtce i butach. Zrozumiano?

Córka popatrzyła na nią przenikliwym wzrokiem swojego ojca. „To nie są ćwiczenia”, powiedziałby Maks, więc Julka przytaknęła i bez ociągania ruszyła do szafy.

Znów telefon. Agnieszka zatrzymała się w pół ruchu. W pierwszej chwili pomyślała, że to Maks, że dzwoni, by jednak wszystko odwołać, „Oj, głupia, robiłem sobie jaja! Że ty w to uwierzyłaś?”. Najgorszy żart świata. Przełknęła ślinę, podeszła do drugiego aparatu w przedpokoju i podniosła słuchawkę.

– Halo?

Usłyszała szum w tle, coś niby dalekie echa głosów, a potem jej rozmówca, kimkolwiek był, rozłączył się bez słowa. Jakby dzwonił tylko po to, żeby sprawdzić, czy jest jeszcze w domu. Zmroziło ją.

Obejrzała się przez ramię, Julka przyglądała się jej zdziwiona, gotowa z plecakiem.

Nie, niemożliwe. To tylko pomyłka albo w tepsie modernizują linię.

Musiała się uspokoić, musiała uspokoić Julkę.

Zbliżyła się do niej z bladym uśmiechem i lekko chwyciła ją za ramiona.

– Córuś – powiedziała łagodnie – może weź jeszcze walkmana, jeśli chcesz.

Sięgnęła za plecami Julki, wyjęła z magnetofonu kasetę Kukulskiej i podała ją dziecku. Na przekór samej sobie.

Trzy minuty, jakby ze stoperem w ręku. Julka stała pod drzwiami w zielonej wiatrówce, z egzemplarzem Smoków zimowej nocy w dłoni i z wypchanym po brzegi turystycznym plecakiem, przerzuconym przez ramię. Na pewno miała ze sto pytań, ale na szczęście rozumiała, że lepiej zadać je później. Agnieszka wściekle się krzątała: kluczyki, dokumenty, pieniądze, kieszeń lewa, prawa. Niech szlag trafi Maksa i jego poczucie obowiązku! Rodzice mieli rację: „Nie wychodź za żołnierza. Twój oficerek przejdzie w końcu w stan spoczynku, ale ciebie, kochana, zatrzyma w służbie do późnej starości. Jeszcze się będziesz chciała przeprosić z asystenturą na uczelni”. Mieli? Pieprzyć ich, wiedziała, co się liczy i co ma robić. Ale teraz potrzebowała ich pomocy.

Wykręciła numer na Muranowie.

– Słucham? – odezwał się w słuchawce śpiewny głos.

Agnieszka od razu przeszła do rzeczy:

– Mamo, wpadłabyś do nas zająć się Granitem?

– No cześć, córeczko! Granit? Ale dzisiaj?

– Tak, dzisiaj. Mówiłam ci, że może być czasem taka potrzeba.

Matka milczała. Cenne sekundy szły na zmarnowanie. Wreszcie zaczęła, powoli składając słowa:

– To znaczy... Cóż... Powinnaś była zadzwonić z wyprzedzeniem, córciu. My z tatusiem właśnie pakujemy walizki na konferencję w Landsbergu, nie będzie nas do środy. A pani Stasia ma dzisiaj wolne. Nie dostałam od ciebie żadnego sygnału, więc puściłam ją wcześniej do domu i... Oj, Agniesiu, kiedy wy się nauczycie, żeby takich rzeczy pilnować?

– Jezu, mamo! Tłumaczyłam ci, że może chodzić o nagłą sytuację.

– Czyli jest tak, jak mówiłam. Maks powinien zadbać...

– Co: zadbać? Z Afryki wrócić, żeby psa przypilnować?!

– Powinien pomyśleć, zanim... A tak właściwie, czy ty zdajesz sobie sprawę, w jakim towarzystwie Maksymilian obraca się tam, w Kongu? Czytałaś artykuł w „Powszechnej”, który ci przyniosłam? – Głos matki spoważniał. Już nie pouczała, wydawała się autentycznie zaniepokojona. – To wszystko wygląda bardzo podejrzanie, była mowa o korupcji i oszustwie, a twój mąż jest w samym środku tej afery. Nie byłaby to zresztą pierwsza afera, w jaką się wplątał, czyż nie? Moim zdaniem powinnaś...

Agnieszka nie chciała wiedzieć, co powinna. Rozłączyła się. Powinna to była się domyślić, że matka wykorzysta sytuację, by odnieść kolejne małe zwycięstwo.

– Babcia nie przyjdzie do Granita? – zapytała Julka, która jeszcze chwilę temu była gotowa do wyjścia, teraz jednak stała z powrotem w drzwiach pokoju, zasłaniając sobą skulonego za nią psa. – Nie możemy zostawić Granita samego. Może zadzwoń do babci jeszcze raz i powiedz, że ja...

– Nie będziemy dzwonić do babci – odparła. – Nie teraz. Później... Granitowi przez parę godzin nic się nie stanie.

Dzieciak: nieruchomy, nieprzekonany, podejrzliwy.

– Julka, rany boskie!

– Możesz sobie jechać sama. Albo ze mną i z Granitem.

– Nie zabierzesz Granita do samolotu.

– Przecież małe psy mogą latać. Trzeba tylko wziąć transporter, widziałam w...

– A jak nie mogą, to co? Zostawimy go na lotnisku?

– Wtedy...

Nie miała na to czasu ani cierpliwości.

– Granit zostanie w domu, a ja poproszę panią Marysię spod szóstki, żeby tu do niego zajrzała. Jak wylądujemy, zadzwonię znów do babci. Odbiorą go, gdy wrócą z dziadkiem ze swojego wyjazdu.

Otworzyła drzwi i wymaszerowała na korytarz. Nie oglądając się na Julkę, zapukała do młodziutkiej sąsiadki z przeciwka. Powinna być u siebie, jej mąż całymi dniami pracował w domu maklerskim, a ona czekała, aż wspólnota mieszkaniowa rozpatrzy jej podanie o wynajem lokalu na parterze, gdzie chciała urządzić... Butik? Klubik? Coś w tym guście, Agnieszka nie pamiętała, mimo że była przewodniczącą wspólnoty. Ta cała Marysia nie zrobiła na niej dobrego wrażenia: kredowa cera, ostry makijaż bez powodu, włosy farbowane, jakby je wsadziła do wiadra ze smołą, więc codziennie przesuwała jej podanie na spód sterty papierów.

Zapukała jeszcze raz. Ze środka dochodziły jakieś pomruki i podniesione głosy. Nacisnęła klamkę, szpara w drzwiach: ciemny przedpokój, plamy chybotliwego światła gdzieś z głębi; gdy weszła do środka, w nosie zakręcił ją słodki zapach cynamonu i... mari... marihuany? Światło, które kładło się na ścianach, pochodziło z telewizora grającego w salonie. Żaluzje w oknach były zaciągnięte, znad framug zwisały poprzyklejane taśmą szarfy, chusty. Im bliżej salonu, tym zapach kadzidełka się wzmagał. Agnieszka szła przez ciemny przedpokój, głośno tupiąc, ale dźwięk telewizora zagłuszał kroki.

– A teraz weź mnie, a twój członek pokryje się krwią! – zawołał lektor ponad głosem jakiejś aktorki.

Dźwięk spuszczanej wody. Po prawej otworzyły się drzwi.

– Strzała! – Wysoki chłopak w lnianej koszuli i z wielkim afro wyszedł z łazienki. – Sorka. – Dopiął rozporek i z przepraszającym uśmiechem prześliznął się obok Agnieszki.

Chciała coś odpowiedzieć, ale nim zniknął w salonie, zdążyła jedynie rozchylić usta do niemego „hę?”. Co było robić? Poszła za nim. Tam, na kanapie, podłodze i rozstawionych w półokręgu krzesłach, siedziało kilkanaście osób. Niektórzy palili, i nie były to papierosy, kadzidełko tłumiło zapach trawy. Nic nie tłumiło rzężeń typa, który na ekranie telewizora, cały we krwi, plując krwią i krztusząc się nią, z okrwawionym penisem na wierzchu rzucał się w konwulsjach w jakiejś bynajmniej nie wigilijnej szopce, golusieńka kobieta, też umazana juchą, miotała się nad nim w histerii, miała sterczące, szpiczaste piersi, dziwne dziecko w koronie pokazywało coś palcem, bydlęta klękały. Sodoma i gomora.

– Ja pierdolę... – wymknęło się Agnieszce. Najpierw alarm u Maksa, teraz orgia u sąsiadki, co za dzień. A nie minęła jeszcze pora obiadu.

– Siemka! Znaczy, dzień dobry, pani Wagner.

Blada dziewczyna, która siedziała w kucki razem z resztą tych dzieciaków, zerwała się z poduchy i ocierając dłonie o dżinsy, w dwóch krokach stanęła przed Agnieszką. Kilkanaście par oczu zwróciło się w ich stronę, spocone twarze, w spojrzeniach uczestników maratonu filmowego obłęd.

– Dźwięk się za bardzo niesie po klatce? – spytała, pokazując na telewizor. – To nie ma problemu, ściszymy.

Nie wyglądała na zakłopotaną.

– Ej, Grzesiek, daj pauzę.

Chłopak z afro pstryknął przycisk na pilocie i taśma się zatrzymała, a na ekranie zastygł obraz wygiętego w łuk aktora z zakrwawionym kroczem i wylewającymi się z brzucha jelitami.

– Greenaway – wyjaśniła sąsiadka.

Agnieszka odchrząknęła.

– Pani Marysiu, dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam pani i... kolegom. – Odchrząknęła jeszcze raz. – Mam prośbę, trochę niezręczna sytuacja. No więc wyjeżdżamy z córką i moja mama miała się zająć psem, tylko że wie pani, jak to jest, coś jej akurat wypadło. Będzie tu, ale dopiero wieczorem. I pomyślałam, że może by pani... gdyby oczywiście była pani tak uprzejma... to znaczy, wyprowadzić do tego czasu Granita?

Żeby ją zachęcić, odwróciła się w stronę przedpokoju, otwartych drzwi, po drugiej stronie Julka wciąż stała nieprzejednana, i zrobiła zapraszający gest. Ale Granit, gdy tylko dostrzegł sąsiadkę z przeciwka, zaczął powarkiwać.

Marysia mimo to przyjaźnie mu pomachała i zwróciła się do Agnieszki:

– Normalnie nie byłoby problemu, tylko że widzi pani, my tu mamy właśnie DKF, przyszli znajomi z filmoznawstwa i jakby, no, ten... Tak że nie wiem, jak to się...

DKF, jasne. Agnieszce przypomniała się treść podania.

Nie było wyjścia, musiała się uciec do ostateczności:

– Oczywiście, w porządku. – Odchrząknęła po raz trzeci. – A skoro już rozmawiamy... Oficjalnie wspólnota nie podjęła jeszcze decyzji, ale nieoficjalnie, jako przewodnicząca, mogę pani powiedzieć, że się nie zgodzimy na tę wypożyczalnię wideo. Bardziej przemawia do nas pomysł pana Markowskiego. Chce tam otworzyć sklep spożywczy.

Dziewczyna zamrugała z niedowierzaniem.

– Ale pani Wagner, przecież w okolicy są już trzy spożywcze i jeden warzywniak...

– Tak, tak. Pani wybaczy, pani Marysiu, ale musimy iść. Inaczej spóźnimy się na samolot – dodała Agnieszka. Zrobiła krok w tył, lecz tamta złapała ją za przedramię i zaraz, jakby sama sobą zdziwiona, puściła, mówiąc:

– Niech pani zaczeka. Bo my się chyba nie zrozumiałyśmy, pani Agnieszko. Greenaway Greenawayem, ale ja się pieskiem oczywiście zajmę. Ja bym tylko prosiła, żeby wspólnota mnie nie skreślała. Przecież pani wie, że nie potrzeba kolejnego spożywczaka, więc czy... – Marysia zawiesiła głos, Agnieszka się uśmiechnęła. – No, to czadowo! Zobaczy pani, wszyscy na tym skorzystają, będziemy robić pokazy i w ogóle, no, może nie w tym klimacie, więcej takie typu wczesny Wajda i Zanussi, zresztą, to się jeszcze ustali... – Urwała, gdy jej koledzy wznowili projekcję. Rzuciła im spojrzenie w stylu „Ej, co jest?”, a kiedy się odwróciła z powrotem ku klatce schodowej, Agnieszki już przy niej nie było.

Nawet się nie zorientowała, że klucze do mieszkania Wagnerów znajdują się w jej dłoni. Tylko Granit wciąż warczał.

ROZDZIAŁ 2

Lubumbashi, Demokratyczna Republika Konga

Zaparkował na ostatnim wolnym miejscu. Kiedy otworzył drzwi, okazało się, że wcale nie jest wolne. Zastawił dojście do straganu z liśćmi kassawy, którego właściciel już do niego doskakiwał i tłumacząc coś po francusku, pokazywał na wysłużonego peugeota kenijskiej produkcji i machał ręką, jakby chciał go siłą woli przesunąć. Maks pogrzebał w wewnętrznej kieszeni kurtki, wysupłał górniczy identyfikator i błysnął nim facetowi przed nosem.

– Ręce, wujek, trzymaj przy sobie – rzucił po polsku, ale nawet na straganiarza nie spojrzał.

Miał gdzieś, czy blef podziała. Mógł wymachiwać kartą dań z pierwszej lepszej restauracji, byłoby w tym równie wiele sensu. Sięgnął do kieszeni jeszcze raz i wyjął zgniecioną paczkę fajek. Wcisnął ją facetowi w dłoń, poczuł, że się opiera, przyciągnął go do siebie i poklepał po ramieniu.

– Nalegam, przyjacielu.

Minął straganiarza i po chwili dotarł na ruchliwe skrzyżowanie w samym środku Lubumbashi, półtoramilionowego miasta, o którego istnieniu jeszcze rok temu nawet nie wiedział. Spojrzał na zegarek.

– Szlag!

Był już minutę spóźniony.

Wydawało mu się, że przez ostatnie pół roku dość dobrze poznał siatkę ulic centrum, ale dziś w pośpiechu odbił w niewłaściwą przecznicę, wpakował się na wojskową blokadę i kilka minut błądził, szukając objazdu. W końcu obrał kierunek na stumetrową hałdę górniczego odpadu, która wyrosła na obrzeżu miasta. Jej czarna piramida co rusz wyłaniała się spomiędzy czupryn palm i niskich budynków o arkadowych podcieniach. Ponury drogowskaz. I takich tu było najwięcej. Jeśli prowadziły cię do celu, nie zadawałeś pytań. A celem Maksa był tym razem lokalny urząd pocztowy.

Nagle poczuł lekkie pacnięcie na odsłoniętym karku. Coś go trafiło i upadło mu pod nogi. Zbite w kulę papierosy. Odwrócił się do straganiarza, który pokazywał mu środkowy palec. Maks wystawił wskazujący i lekko nim pogroził. Na więcej nie miał czasu.

Ruszył truchtem w stronę dwupiętrowego gmachu poczty, który zamykał przelotowy plac od południa. Dawno temu urząd musiał uchodzić za przykład kolonialnego modernizmu, ale po dekadach zaniedbań przypominał zapuszczoną stację kolejową na polskiej prowincji. U wejścia pomimo mżawki koczowała i najwyraźniej czegoś się domagała grupa hałaśliwych mężczyzn. Antyrwandyjska manifestacja. Miejscowi żądali usunięcia z kraju wojsk sąsiedniego państwa, stacjonujących od czasu niedawnej wojny. „Mordercy, wracajcie do siebie!”, „Zabierzcie ze sobą swoich Tutsi!”, tyle zdołał przeczytać z namokniętych transparentów, gdy przebijał się na drugą stronę skweru. W ruch poszły łokcie i barki. Dopiero drewniana zapora na jego drodze i stojący za nią czterej żołnierze narodowych sił zbrojnych, rozlokowani tu najwyraźniej dla obrony strategicznego obiektu, sprawili, że zwolnił kroku. Podniósł otwarte dłonie na wysokość klatki piersiowej w międzynarodowym geście dobrych intencji. Między palcem środkowym i wskazującym prawej ręki trzymał złożony banknot.

– Chciałbym skorzystać z telefonu. – Wskazał głową na wejście do budynku. – Spieszy mi się.

– Nom et prénom.

– Maksymilian Wagner.

Żołnierz, ten, który z nim rozmawiał, miał na nosie ciemne pilotki. W zroszonych deszczem szkłach odbijała się wykrzywiona twarz Maksa, ale spojrzenie po drugiej stronie – czuł to – mierzyło go z uwagą.

– I co pan tu robi, monsieur Maximilien?

– Tak jak mówiłem, telefon...

Żołnierz mu przerwał.

– Co pan robi w Kongu? Interesy?

– Jestem ochroniarzem.

– W kopalni?

– Tak.

– Ale nie belgijskiej?

– Belgijskiej, polskiej, co za różnica? Koncesjonowanej.

Żołnierz pokiwał głową, a jemu chłodna strużka spłynęła po szyi za kołnierz i w dół pleców – nie wiedział tylko, czy to wciąż mżawka, czy już zimne poty.

Idiota! To nie czas, żeby się stawiać ani pyskować. Musi natychmiast wejść do tej cholernej poczty!

– Przepraszam – rzucił ugodowo. – Jestem szefem ochrony w polskiej kopalni kobaltu. Złoże pod Inakilubą. Współpracujemy blisko z waszym rządem. Wszystko jest legalne i...

Żołnierz z niezmąconym spokojem wszedł mu w słowo:

– Już niedługo.

– Co?

– Mówię, że niedługo będziecie tu kopać. Kończy się czas białych kopalni. Mzee Kabila odda je w ręce narodu. Nie słyszał pan?

Mógłby mu powiedzieć, jak jest naprawdę: że prezydent Kabila odda kopalnie i w ogóle cały kraj temu, kto więcej zapłaci, i że narodowość nie ma tu nic do rzeczy. Ale odpuścił. Chłopak, dwudziestoparoletni, pewnie student, który zaciągnął się do wojsk demokratycznych, gdy wybuchła rewolucja, wyglądał na ofiarę jakiegoś kursu ideologicznego: mieszanka marksizmu, nacjonalizmu i militaryzmu w wydaniu wodzowskim. Maks, kiedy tu przyjechał, nie wiedział wiele więcej niż on. Sądził, że trafi w znajomą scenografię: kilka namiotów połączonych transzejami w zapomnianej przez Boga strefie wojny. Czytał przecież, że dopiero co koalicja rebeliantów i zagranicznych wojsk obaliła rządzącego tym krajem od trzydziestu lat satrapę, a na horyzoncie rysował się już nowy konflikt. Niestabilna sytuacja polityczna, bandy wyrostków, które miały więcej naboi w magazynku niż wąsów pod nosem, etniczna nienawiść. W zasadzie wszystko, co już przeżył w dziewięćdziesiątym trzecim na misji w Kambodży albo wcześniej w Afganistanie. Wiedziałby przynajmniej, gdzie jest. Ale zamiast ufortyfikowanej wioski w wykarczowanym buszu czekała na niego górnicza metropolia. Może i podupadła, może i rządzona twardą ręką, jednak metropolia. Zamiast kopać transzeje i zabezpieczać posłanie workami z piaskiem, zaczął więc studiować roczniki „U.S. Geological Survey” i wahania cen na światowych giełdach minerałów. Intuicja podpowiadała, że powinien najpierw poznać przeciwnika. A nigdy wcześniej nie miał do czynienia z biznesmenami.

Dlatego teraz wysunął tylko rękę ze złożonym banknotem i powiedział:

– Z wyrazami uznania dla narodowych sił zbrojnych.

Żołnierz wziął pieniądze, włożył do kieszeni na piersi i kiwnął głową w stronę poczty.

Gdy Maks wpadł na schodki prowadzące do przeszklonego skrzydłowego wejścia, spóźnienie wynosiło już cztery minuty.

– Jestem! – zawołał po francusku w pustawym holu.

Brudne, pociągnięte niebieską lamperią ściany, kilka pustych stanowisk pocztowych, kilka osób czekających nie wiadomo na co i nie wiadomo jak długo. Otworzyły się boczne drzwi z napisem PERSONEL i mężczyzna o znajomej twarzy przywołał go nagląco.

– Już dzwoni – rzucił do Maksa, gdy biegli korytarzem do pomieszczenia, w którym mieściła się centrala telefoniczna. – Musiałem przekonać parę osób, żeby zostawili ten telefon w spokoju, rozumie pan?

– Rozumiem, rozumiem – odpowiedział, wręczając urzędnikowi bonus do wcześniejszej łapówki. Wątpił, czy byli jacyś inni pracownicy, ale wiadomość o dzwoniącym telefonie ucieszyła go tak bardzo, że mógłby oddać facetowi cały portfel.

– Dotarłyście? – wysapał do słuchawki chwilę później, zanim się upewnił, z kim rozmawia.

Odległy i zniekształcony głos Agnieszki po drugiej stronie:

– Maks! Już się bałam, że coś ci się stało.

– Wszystko dobrze, była kontrola drogowa. Nieważne. Jesteście na Okęciu?

Zakłócenie. Nie zrozumiał odpowiedzi.

– Pytam, czy jesteście z Julką na lotnisku!

– Tak! Udało się, samolot jest...

Zniekształcenie.

– Agnieszka, posłuchaj – mówił powoli i wyraźnie, starając się wyrównać oddech. Dopiero teraz poczuł, jak jest zdenerwowany. – Gdy tylko wylądujecie w Brukseli, zadzwoń na ten numer...

– Samolot dopiero za cztery godziny – przerwała mu.

– To nic, na lotnisku jesteście bezpieczne. Ale posłuchaj: gdy tylko wylądujecie, dzwoń do belgijskiego konsulatu w Lubumbashi, ten numer, który ci wczoraj podałem, proś o rozmowę z Emmą...

– Maks, zaczekaj. Coś...

Zakłócenie.

– Mam powtórzyć? – spytał, lecz nie było już odpowiedzi.

Połączenie się urwało.

Pierdolona kongijska centrala! Być może Agnieszce skończyły się impulsy na karcie – rozmowa przez kontynent musiała kosztować majątek, a ona, tak jak się umówili, dzwoniła z automatu. Albo... Ktoś przerwał ich rozmowę?

Nie, niemożliwe. Na lotnisku naprawdę były bezpieczne, za dużo celników, policji, świadków. Tamci mogli zatrzymać je w mieszkaniu, po drodze, ale nie na lotnisku! Nie mieli takich wpływów, nie byli przecież desperatami.

Odczekał pół minuty, licząc, że telefon znów zadzwoni. Nie dzwonił. A Maks nie znał numeru tej budki. Znał numer komórki Agnieszki, ale ustalili, że dopóki ona nie wyjedzie z Polski, a on z Konga, dla bezpieczeństwa będą się kontaktować tylko z aparatów publicznych. Pocztowa centrala, numer Emmy Hendrikx, lotnisko, żadnych telefonów osobistych. Coś mu jednak mówiło, że tym razem powinien zrobić wyjątek.

Zawołał opłaconego urzędnika i kazał się połączyć z Polską. Kolejny dolar czy dwa, tutaj majątek. I głucha cisza w słuchawce. A potem nieczytelny dla Maksa sygnał. Przekazał telefon urzędnikowi.

– Nie odpowiada – zawyrokował tamten, rozkładając ręce w geście tyleż bezradnym, co obojętnym. Oddał słuchawkę, a Maks cisnął ją na widełki i ruszył do wyjścia.

Nie, nie ma powodu do obaw, Agnieszka jest rozsądna, po prostu woli nie ryzykować. Musiała wyłączyć komórkę, a może nawet zostawiła ją w domu. Przekona się o wszystkim za kilkanaście godzin, kiedy sam przekroczy granicę. Najpierw jednak musi dopilnować planu.

Przez kolejne dwie godziny krążył po mieście, póki się nie upewnił, czy go śledzą. Najwyraźniej nie śledzili. Co było pouczające, bo nie chodziło o to, żeby ich zgubić, tylko sprowokować i ujawnić. A skoro przez ten czas zwrócił na siebie uwagę jedynie żandarmów i panoszących się w kolonialnym centrum żołnierzy, być może nie łaził za nim żaden z Polaków.

W końcu nie wytrzymał i znów poszedł na pocztę z kolejną porcją „wziątek”. Zamówił rozmowę zagraniczną. Komórkowy numer jego żony wciąż milczał.

Kursował więc od knajpy do knajpy, coraz bardziej targany złymi przeczuciami, czasem niczego nawet nie zamawiał. Patrol trepów w zdekompletowanych uniformach, które nie ułatwiały identyfikacji, do jakich właściwie sił należą funkcjonariusze tej bandy, zatrzymał go na głównej ulicy i dla zasady trochę poszarpał. Nic, czego nie należy się spodziewać po lokalnych mundurowych. I nic, do czego nie nawykł w swoim rodzinnym kraju przed piętnastu laty.

Przed wieczorem wrócił do zapyziałego hotelu na obrzeżach starówki. Rok temu, gdy rebelianci pociągnęli na południe kraju, w stronę Lubumbashi, firma zamiast ewakuować górników do Polski, przeniosła ich z blaszanych baraków w buszu do miasta. Ewakuacja byłaby kosztowna, fakt, ale przede wszystkim wymagała środków operacyjnych i logistycznych, którymi szczeciński ZBIGZŁOM nie dysponował. Tyle w temacie mocarstwowych planów. „Globalny lider wydobycia kobaltu” jak jasna cholera. Maksowi chciałoby się śmiać, gdyby jego obecna sytuacja nie była poważniejsza niż przed rokiem. Bo wtedy, paradoksalnie, niewiele im groziło: siły rebelianckiej koalicji odwiedziły Lubumbashi w tryumfalnej pielgrzymce po kraju, owacyjnie witane nawet przez wierny reżimowi garnizon, na którym wojska dyktatora nasprejowały wielki napis: NIE CHCEMY KŁOPOTÓW.

Dlatego teraz, zanim Maks zgasił silnik samochodu i poszedł w stronę hotelu, jeszcze przez chwilę lustrował okolicę. Queen of Shaba, ich zawilgocony górniczy pensjonat, stał przy pętli na końcu bocznej ulicy, która wiodła wzdłuż miejskiego jeziora. Po drugiej stronie wody rozciągały się rozległe pola golfowe i tereny zielone, zbudowane i wciąż utrzymywane przede wszystkim na potrzeby białych.

Wyłączył silnik i otworzył drzwi. Mżawka ustała, lecz ulice wciąż pokrywało rudawe błoto. Coś przykuło spojrzenie Maksa: okazała terenówka zaparkowana za bramą wjazdową hotelu. W pierwszej chwili tylko prześliznął się po niej wzrokiem, wyobraźnia podsuwała mu wciąż czarne scenariusze wydarzeń na Okęciu i na tym się koncentrował. Ale zaraz. Przecież żaden z polskich górników nie dysponował tu własnym samochodem, na teren kopalni woziły ich dwa przykurzone busiki. Służbowe auto miał Maks, był jeszcze van do dyspozycji kilku jego podwładnych z ochrony obiektu. Oczywiście do hotelu mógł przyjechać ktokolwiek, tym bardziej że w Queen of Shaba mieszkali nie tylko Polacy, ale też pracownicy innych kopalni: paru górniczych najemników z Belgii, obecnie na usługach południowoafrykańskiego inwestora, Hindus, jacyś Ukraińcy. Każdego mógł tu odwiedzić właściciel terenówki tak drogiej i zadbanej, że wydawała się w afrykańskim deszczu wodo- i błotoodporna. Jasne, to możliwe. Tyle tylko, że nieszczególnie prawdopodobne, a w aktualnej sytuacji kurewsko podejrzane.

Rozejrzał się jeszcze raz. Szutrowa ulica była pusta, jednak co działo się pośród zarośli, nie umiał stwierdzić. Niby znajdował się w półtoramilionowym mieście, ale ziemia niczyja zaczynała się tuż za centrum.

W ostatnich latach kraj w zasadzie się zawalił, nic już nie działało. Mundurowi trudnili się rozbojem i wymuszeniami, kontrakty anulowano z dnia na dzień, ludzie znów rozliczali się w kozach i kurczakach. Nawet w najbogatszym, górniczym regionie Demokratycznej Republiki Konga ten, kto wierzył, że na cokolwiek może mieć gwarancję, w najlepszym wypadku przesiewał popioły i zaczynał od nowa. W najlepszym.

Więc co, jeśli pozwolili mu sądzić, że się im wymknął, tylko po to, żeby pułapkę zastawić tutaj – kto miałby im przeszkodzić? Na końcu tej dziurawej drogi?

Ruszył przed siebie, czujny i gotowy do odwrotu. Terenówka miała przyciemniane szyby, ale widział w środku czyjś profil. Przy hotelowej bramie stary Kongijczyk, strażnik na wieczornej zmianie. Nie przejmował się nim. Uniósł lekko koszulę, pokazując pistolet wetknięty w kaburę. Szedł w stronę hotelu i rękę trzymał na odsłoniętym chwycie, by wszyscy widzieli: ludzie w terenówce, strażnik, wszyscy potencjalnie zainteresowani.

– Monsieur! Monsieur Polonais! – zawołał stary mężczyzna z głębi stróżówki.

– Oui? – odkrzyknął Maks.

– Ktoś chce z panem porozmawiać.

– Kto?

– Biały, z Europy. Kazał powiedzieć... Ale niech pan weźmie rękę z pistoletu, po co on?

– Jeśli chce ze mną rozmawiać, to chyba wie, gdzie mnie znaleźć.

– On nie potrzebuje kłopotów. Rozumie pan? Kazał powiedzieć: „bez nerwów”.

– Dobra, staruszku, jak tu przyjdzie, podaj mu numer mojego pokoju: czternaście.

Twarz faceta z wolna ukazała się w okienku.

Coś w jej wyrazie: ulga? Nie. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Strażnik potrząsnął głową.

– Nie, nie! On nie przyjdzie, panie Maks. On już czeka.

ROZDZIAŁ 3

Pora obiadokolacji. Przy stolikach komplet. Twarze znajome i obce; ale te obce też jakby znajome: napuchnięte od wilgoci i alkoholu, pory na skórze jak odkrywkowe kratery, włosy na czaszkach posklejane i rzadkie, gęste wszędzie indziej. Górnicza międzynarodówka w toku zajęć integracyjnych. Maks potoczył wzrokiem. Głośny i nieznośny był przede wszystkim polski kontyngent, dzienna zmiana po szychcie w kopalni. Posiłek: lokalne piwo z importowaną whisky, kawałki kury w gęstym mwambe. Na zaścielonych obrusem stolikach puste butelki, których barman i kelner w jednym nie nadążał zabierać, przepełniające się popielniczki, gazety sprzed tygodni w niezrozumiałym języku dawnego kolonizatora. Nad stolikami nachylone sylwetki, wytłuszczone karty, które dostali w kolejnym rozdaniu, i gwar: to, co zwykle, narzekania i wspominki, nietrafione analizy, chybione diagnozy. Polska do NATO nie wejdzie choćby i za dziesięć lat, już prędzej Ukraina i Białoruś, a może nawet Rosja. Nie, bzdura, jeszcze wróci komuna, zobaczycie. A w ogóle to najlepiej by było skumać się z niemiaszkami, zbudować europejskie siły zbrojne i rozjechać ruskich, póki są słabi. Zaprowadzić nowy, proszę ja was, porządek światowy.

Wystarczyło, że dostali paszporty III RP, zmienili Zawiercie czy Bełchatów na Lubumbashi, i już się czuli kosmopolitami. Po raz pierwszy i z pewnością ostatni.

Maksa aż swędziało, żeby ich wszystkich pogonić do jakiejś roboty, a przynajmniej tych paru chłopaczków z ochrony, nad którymi miał realną zwierzchność. Ale stłumił w sobie to pragnienie i skupił się na tym, co istotne. Ruszył ku schodom.

– Panie Wagner, chodź pan tu na sekundę, mam taką kwestię – usłyszał.

Zbliżył się do największego stołu pośrodku wymalowanej wściekłą czerwienią sali.

– Siadaj pan – nakazał majster, facet grubo po pięćdziesiątce.

Kanciasty łeb, dłonie jak bochny. Cwaniak, co się przefarbował z Solidarności na OPZZ, a teraz samozwańczy lider górniczej załogi. Maks nachylił się do niego, zamiast usiąść. Postawiłby go do pionu jednym słowem lub gestem, tak że majster w sekundę straciłby ochotę na komenderowanie, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi. Spytał go więc po prostu:

– No, czego tam, panie majster?

– Te ubytki w zapasach paliwa, co to zgłaszałem...

– Aha?

– Teraz to już ginie i paliwo, i sprzęt, a kto wie, czy rudy gdzieś nie wynoszą. Coś z tym robicie?

– Przyjdź pan do mnie jutro, w godzinach pracy, to pogadamy – starał się go zbyć, bacznie śledząc ruch na sali. Ale majster nie odpuszczał:

– Jutro i jutro, ciągle to słyszę. Żeby tylko się potem nie okazało, że ktoś naszym chłopakom będzie zarzuty robił. Wie pan, ja ostrzegłem szefostwo. Jak Murzynów wpuszczą na zakład, to się zacznie – mówił, obracając w dłoni ciężką, rżniętą szklanicę. Kolonialną.

– Co się zacznie, panie majster?

– Coś pan? Na słońcu za długo siedział? No skontrolujcie jednego z drugim, zamiast popierdywać na wiwat i oczy przymykać. Tu kanister, tam kanister, a potem nie mamy czym agregatów tankować.

Koledzy majstra przerwali rozmowę przy pokerze i przypatrywali się im zza wachlarzy kart. Nikt wcześniej nie odważył się mówić w ten sposób do Maksa. A Maks wiedział, że powinien pokazać, kto przewodzi w stadzie, nawet jeśli to nie do końca było jego stado. Wybrał jednak doraźne półśrodki. Ktokolwiek zostawił dla niego wiadomość u strażnika, na pewno nie miał nic wspólnego z tym przepitym idiotą, który sam handlował paliwem na lewo, na co Maks rzeczywiście przymykał oko.

– Majster – powiedział pół tonu ciszej, ale tak, żeby przy stoliku wszyscy słyszeli – ty się zatroszcz, żebym ja w twoim kantorku kontroli nie zrobił.

– Zaraz... Co ty...?

Majster odsunął się razem z krzesłem. Maks się przeliczył, sądził, że cwaniak jest mniej pijany i mniej odważny. Trudno, będzie musiał mu przypierdolić. Ale zanim majster wstał, ktoś się na nich zatoczył; piwo zachlupotało w butelce, Maks: zwrot przez ramię, ręką zatrzymał opadającą na niego górę mięcha. Miękkie i lepkie ciało, tak samo lepki wódczany oddech. Tadzik Zborowski. Objął Maksa i przycisnął sobie do piersi, do rąk wepchnął mu obciekłą butelkę i zagaił z pijackim entuzjazmem:

– Ale koledzy, o co te nerwy? Nie ma co się żołądkować, kiedy wódka stygnie. Zwłaszcza po robocie. No, dogadajcie się, jak Polak z Polakiem!

Czy był to wyjątkowy idiota, czy raczej pozorant, Maks wciąż nie potrafił ocenić. Ale że Tadzik jest podstawiony, nie miał wątpliwości. Zastępca, którego mu narzucili, niby poczciwy nieudacznik i moczymorda, a tak naprawdę dawna esbecka swołocz. Tylko co on tu robi? Tak niewiele, jak się da, rzecz jasna. To po co go podstawiali? Żeby Maksowi patrzył na ręce? A co ten Zborowski mógł dostrzec zza oparów wódy?

Maks go zignorował, wyplątał się powoli z jego objęć i wzrok przeniósł na majstra.

Było jasne, że dupek się zabezpiecza: kongijska inwestycja trwała już dwa lata i mimo marzenia o podboju światowego rynku kobaltu na razie przyniosła szczecińskiemu ZBIGZŁOMOWI kilkadziesiąt milionów dolarów strat. Jeśli nie więcej. Chłopaki nie mieli może wglądu w księgi rachunkowe, ale dobrze wiedzieli, jak pachnie plajta. Widzieli te same cięcia wydatków i nerwowe restrukturyzacje w Wałbrzychu, w Sosnowcu. Tymi kokosami, co to ich tutaj nimi zwabiono, można było najwyżej dostać w łeb, więc w załodze zapanowała atmosfera jak w PGR-ze na pięć minut przed likwidacją. Kto mógł, kręcił z miejscowymi lewy biznes, a uczynny majster szykował wygodne alibi: złych Kongijczyków.

Maks stłumił pokusę, by mu to wszystko wygarnąć i spuścić pokazowy wpierdol. Miał już obrócić kłótnię w żart, ale znowuż w paradę wszedł mu Zborowski:

– A widzieliście moją fotografię z papieżem?

– Tadzik... – Maks powoli przekrzywił głowę w stronę swojego zastępcy. – Co ty pierdolisz?

Zborowski strzelił oczami na Maksa, potem na majstra i widząc, że jego fortel się powiódł, że odwrócił ich uwagę i zapobiegł wiszącym w powietrzu rękoczynom, rozpromienił się pod wąsem. Sięgnął do kieszeni po portfel i wyjął z niego złożoną starannie fotografię. Podał ją przełożonemu.

Maks rozgiął zdjęcie i spojrzał na nie poirytowany.

– Tadzik, co ty mi tu jakichś kleryków pokazujesz? Do kurwy nędzy, ja nie mam...

– Bo to ja przecież jestem! Tu obok Wojtyły, o, tu! Tylko bez wąsów, bo ten, incognito, no i młodszy! – Zborowski zrobił pauzę dla efektu i mylnie sądząc, że milczenie Maksa oznacza podziw, kontynuował: – A widzisz, Maks, nie doceniałeś mnie. Kto by...

– Panie Wagner – włączył się majster spokojniejszym już tonem, zupełnie lekceważąc Tadzika i jego zdjęcie – pan mnie nie zbywaj. Nie wiem, jakie wy macie ważniejsze sprawy niż ochrona zakładu, ale tu się przecież bezpieczniej nie robi. Zakwaterowali nas w hotelu, bo sytuacja w mieście ponoć stabilna, tak? A byłeś pan ostatnio w mieście? Tłuką się jeden z drugim, nie wiesz nigdy, który z jakiej jest frakcji. Tutsi, Hutsi, srutsi, oni sami dojść nie mogą, kto przyjaciel, kto wróg, to jak my się mamy w tym połapać? A jak kradną z zakładu, gdzieś pan postawił wartowników, to co im broni przyjść w końcu tutaj. Wy wódeczkę ciągniecie, kiedy oni się robią coraz bardziej bezczelni.

– I czego pan chce ode mnie? – odwarknął Maks, panując nad sobą z najwyższym trudem. – Że z Tadzikiem pójdziemy porządek na ulicach robić?

Ale tu akurat facet miał rację: nawet jeśli rok temu rebelianci wchodzili do Lubumbashi przy wtórze wiwatujących studentów, a generał Kabila właśnie tutaj ogłosił się nowym prezydentem, przy okazji zmieniając nazwę kraju z Zairu na Demokratyczną Republikę Konga, to w tym samym czasie w Kasumbalesie, pięćdziesiąt kilometrów na południowy wschód, żołnierze zmasakrowali oddział lokalnych secesjonistów. Miejscowym marzyła się niepodległość, w której zysk z potężnych złóż miedzi i kobaltu zostanie w ich kieszeni, a że nie były to marzenia zgodne z kongijską racją stanu, jednego z secesjonistów, rannego, ludzie Kabili dla przykładu oparli o słupek graniczny, żeby się wykrwawił, pod odręcznie sporządzonym napisem: WITAMY W KONGU.

Taka to była demokracja i taka republika. Każdy miał tu swój interes do wygrania – stado białych inwestorów, którzy opadli dwór prezydenta jak pijane malarią komary, a także ci przybyli wcześniej, jeszcze za poprzedniej dyktatury, wśród nich Polacy, wszyscy równo nagrzani, by rozdrapać zasoby kraju; dalej: zagraniczni żołnierze udający przyjaciół kongijskiej niezawisłości, skłócone grupy etniczne, kryjący się w buszu secesjoniści oraz dysydenci, upatrujący w Kabili zdrajcę kongijskiej sprawy. Powstawało graniczące z pewnością przypuszczenie, że Polacy prędzej czy później narażą się jednym, drugim lub trzecim.

– Ochroniarz jeździ z wami do kopalni i z powrotem – oświadczył majstrowi Maks, przełknąwszy ślinę. – Na dwie zmiany pilnujemy zakładu, od łażenia wzdłuż płotu chłopakom zrobiły się odciski. W pięciu więcej się nie da. Jak pan przyjdziesz jutro, to spis brakującego sprzętu sporządzę i się do dyrektora Rapackiego przekaże. Nikt się nie będzie chłopaków czepiał. Tylko niech żaden cwaniaka nie zgrywa, krzywo na miejscowych nie patrzy. I po mieście się nie szwenda. – Klepnął majstra w ramię. – No! Obiecuję panu.

Tamten nic nie powiedział, pokręcił tylko głową i odwrócił się do swoich.

– Rozdawaj – rzucił do jednego z chłopaków.

Maks tymczasem nachylił się do Tadzika, który niepocieszony wcześniejszym potraktowaniem, mruczał coś pod nosem i chował swoje wymięte zdjęcie do portfela.

– Tadzik, ktoś tu pytał o mnie?

– Co?

– Czy ktoś przyszedł tu dziś i pytał o mnie?

– A, nie, nie. Nic nie słyszałem. Myśmy, szefie, małe przyjęcie zorganizowali, bo Arek imieniny świętuje.

– A to nie było w zeszłym miesiącu? – spytał Maks i od razu tego pożałował.

– Fakt, obchody nam się troszkę przedłużyły, ale to dlatego, że dwie pieczenie na jednym ogniu tu z chłopakami smażymy, że tak powiem, bo Tadeusza już niedługo i... No, niech szef klapnie i z nami toast wzniesie. Za Areczka, za mnie, za siebie.

Maks potrząsnął głową.

– Słuchaj, Tadzik, jakby ktoś przyszedł do mnie, to poślij mi na górę informację. Tylko dyskretnie. Rozumiesz?

– Aaaa – mruknął Tadzik porozumiewawczo.

– Co: „aaaa”?

Jego zastępca wskazał głową w stronę baru, gdzie siedziała ubrana we flanelową koszulę i dżinsy niska Kongijka, przed czterdziestką. Elodie.

– Dziewczynki? – zapytał, błogo się przy tym uśmiechnąwszy.

Maks znów nie umiał się zdecydować, czy Tadzik robi z niego idiotę, czy naprawdę odniósł błędne wrażenie co do Elodie. Nie miał czasu tego roztrząsać.

– Nie... Jakiś facet, najpewniej biały.

– Facet?

– Chryste, Tadzik, w zawodowej sprawie! Nie było nikogo takiego?

– Nie, nie. Tylko Zachwast wpadł na imieninową wódeczkę.

– Zachwast?

– No Zachwast, z tego tam PROPOL-u.

Maks doskonale wiedział, kim jest Zachwast, przedstawiciel szemranego pośrednika, który załatwił Polakom koncesję wydobywczą.

Wiedział też, że Zachwast lubi przesiadywać w hotelowej restauracji, więc niby nic w tym dziwnego, ale dzisiaj? Właśnie teraz? Jeśli to on szukał Maksa, to by znaczyło, że... Zaraz! Maks rozejrzał się po sali. Wśród górników i ochroniarzy Zachwasta nie było.

– Może już go gdzieś poniosło? – Tadzik jakby czytał Maksowi w myślach. – Ten to ciągle pojawia się i znika. Za to wódę zawsze zdąży postawić.

– Dobra, Tadzik. Pamiętaj: informuj mnie.

– Mhm, mhm.

Widać było jednak, że Zborowski odpływa. Wzrokiem lepkim jak on cały przywierał do pleców Elodie, chrząkał, usta pod dawno nieprzycinanym wąsem wydymał i zaraz zaciskał.

Idiota, jednak po prostu idiota.

Maks zostawił go i zbliżył się do baru. Kobieta dostrzegła Wagnera kątem oka i wykonała ruch w jego stronę, ale zatrzymał ją dyskretnym gestem. To nie był odpowiedni moment na ich sprawy. Kiwnął na pana Kalalę, siwego, na oko sześćdziesięcioletniego barmana kelnera, który robił jeszcze za recepcjonistę. Poprosił o klucz do swojego pokoju i czekając, aż tamten się uwinie i go obsłuży, popatrywał, jak Zborowski zbiera się na odwagę i podąża rozkołysanym krokiem ku Elodie. Tyle w nim było seksualnego drapieżnika, ile profesjonalisty, lecz Maks ani myślał ratować go przed kompromitacją. Bo przecież nie Elodie; był pewny, że dziewczyna sobie poradzi.

Tadzik szedł coraz ciężej, aż wreszcie, może metr czy dwa za plecami Kongijki, zatrzymał się całkiem. Nie żeby zwątpił w swój męski urok, Maks wielokrotnie słyszał jego rzewne wspominki o seksualnych podbojach z czasów stanu wojennego. Tadzik panicznie bał się rozmów w językach obcych.

Klucz z przywieszką z korka po winie brzęknął o blat.

– Tadek, pokaż pani tę słynną polską fantazję! – krzyczeli tamci z sali.

Wydawało się, że Zborowski się wycofa, ale...

– Ekskuze... – wydukał wreszcie Tadzik. – Ekskuze, madam. Coś do picia, łi? Znaczy, mogę zamówić...

Elodie spojrzała na niego z odrazą.

Tadzik odchrząknął i sypnął na blat garść monet. Chwilę patrzył na Elodie, po czym dołożył banknot.

– No co, madam? Więcej?!

Elodie odwróciła głowę.

Tadzik spojrzał przez ramię na chichoczących kolegów.

Maks miał za słaby żołądek, żeby się temu przyglądać. Zwinął klucz z kontuaru i ciemnymi schodami pomknął na piętro. Trzymały się go złe przeczucia.

ROZDZIAŁ 4

Kroki na korytarzu usłyszał chwilę po tym, jak zamknął za sobą drzwi. Rzut oka na podwórze przed hotelem: terenówka wciąż stoi. Znów odbezpieczył broń, położył ją na stole naprzeciwko wejścia do pokoju i przykrył gazetą. Sam usiadł na krześle obok, prawą rękę wyciągnął na blacie, by w razie czego szybko sięgnąć po pistolet.

Kroki na schodach: ani ciężkie, ani lekkie. Uważne. Elodie przeskakiwałaby po dwa stopnie; ciągle się gdzieś spieszyła. Tadek? Odbijałby się po korytarzu jak kulka we flipperze. Więc kto?

Stukanie.

– Proszę – zawołał, nie ruszając się z krzesła. Jego dłoń przesunęła się w stronę gazety.

Drzwi skrzypnęły i w progu stanął barczysty biały mężczyzna po trzydziestce. Na nosie rogowe okulary z przezroczystego tworzywa, za nimi oczy wąskie i jakby przymglone, wysokie czoło, a na skroniach przedwcześnie łysiejącej czaszki resztki rzadkiej szczeciny. Twarz nadmuchanego sterydami dziecka. Zachwast.

– Strzała, Maks! – rzucił gość, uśmiechając się kretyńsko. – Mamy do pogadania, nie?

Maks poczuł mrowienie w koniuszkach palców.

– Mamy... – ani spytał, ani stwierdził, kalkulując, czy jego żona i córka mogły już wylądować w Belgii. Ile mówiła Agnieszka? Samolot za cztery godziny. To gdzieś tak...

– Do pogadania o tej koncesji, byku – wyrwał go z rachunków Zachwast. – Ale co? Tak w progu będę stał?

Gdy sięgnął do skórzanego neseseru z wytłoczonym logo PROPOL-u, który niósł pod pachą, Maks cały aż się naprężył. Jednak zamiast broni gość wyjął z walizeczki flaszkę.

– To zaprosisz mnie? Jak kolega kolegę?

Maks kiwnął głową, a Zachwast się wyszczerzył, zamknął drzwi i zrobił kilka szybkich kroków w stronę stołu. Dłoń Maksa przysunęła się jeszcze bliżej do gazety. Zachwast huknął flaszkę na stół, ale nie puścił szyjki. Stał, ściskając butelkę, i wciąż uśmiechnięty gapił się na wybrzuszone wydanie „Gazety Powszechnej” sprzed dwóch tygodni. W końcu przeniósł spojrzenie na Maksa i rzucił:

– A do mnie „Tygodnik Działkowca” nie dochodzi. – Po czym zwolnił chwyt na butelce, odstawił neseser na podłogę i odsunął się pod ścianę. Z daleka od Maksa, z daleka od broni.

Wagnerowi zdawało się, że słyszy huk własnej krwi w aorcie.

– Bo widzisz, Maks... – Zachwast mlasnął i pogrzebał palcem w uchu. – Widzisz... źle żeśmy do tego podeszli. Zamiast siąść przy wódeczce i jak koledzy wyjaśnić sobie wszystko, od razu kosa. A dlaczego? Bo poginęły jakieś kwity? Aj, przykre to, Maks, niekoleżeńskie. Powiem ci szczerze: gryzie mnie, że tak wyszło, mam do siebie pretensję. Ale ciebie nie winię, ty dobry chłop jesteś. Tylko szefa masz... – Wyjął palec z ucha i zapatrzył się na opuszek. – No, sam wiesz jakiego.

Maks starał się rozluźnić mięśnie twarzy, żeby nie było po nim widać konsternacji, która stopniowo brała górę nad nerwami.

Czego ten człowiek chce? Miał tu przyjść, żeby mu grozić i stawiać żądania, w ostateczności go przekupić. Ale mówi coś o... kwitach. Chryste, na początku wspomniał o koncesji! Zgrywa durnia czy naprawdę nie wie, że już od dawna chodzi o co innego?

– To co, napijemy się i wszystko sobie wyjaśnimy? – zapytał Zachwast.

Maks odruchowo przebiegł palcami po blacie. Nie zamierzał dać się podpuścić.

– Słuchaj, Grzegorz, myślę, że nic nie musimy sobie wyjaśniać. To w ogóle nie moja sprawa...

– Ale widzę przecież, że ciebie to męczy, że chciałbyś pogadać... – Zachwast zawiesił głos. – Bo wiesz, interesy interesami, ale my się prawie nie znamy. Ja bym ci opowiedział o swojej rodzinie, ty mi o swojej. O żonie i córce.

Maksowi przemknął przed oczami obraz Agnieszki i Julki na Okęciu.

Przełknął ślinę. To tylko gra, to tylko gra. Nic im nie grozi ze strony Zachwasta. Są już bezpieczne.

– Czemu nie – wybełkotał.

– Świetnie, Maks, świetnie. – Zachwast pokiwał głową, ale nie zajął się flaszką. Nawet nie poprosił o szkło. – To może ja zacznę? Albo nie. Ty zacznij, ty, w końcu to ciebie wysłali, żeby rozpracować złego Zachwasta, Litwina, co ukradł Polakom koncesję, he, he, he.

– Nie, Grzegorz... znaczy... – Maks poczuł mrowienie.

Musiał uważać. Zachwast może i wyglądał i zachowywał się jak półgłówek, ale to tylko poza, żeby go zmiękczyć, uśpić jego uwagę. „Chytry Litwin”, tak sam o sobie mówił, chociaż nikt nie wiedział, skąd naprawdę pochodzi ani komu służy. Oficjalnie pośrednik Polaków w kontaktach z kongijskim przedsiębiorstwem górniczym, prawdopodobnie przedstawiciel mafii, polskiej albo ruskiej. Albo służb, co na jedno wychodzi.

– To jest tak, że ja osobiście nic do ciebie nie mam. Po prostu młody Rapacki kazał mi się wywiedzieć, co z tą koncesją, bo Kongijczycy problemy robią, no to zacząłem pytać i...

– No i czegoś się dowiedział? – Zachwast patrzył mu prosto w oczy, dopiero teraz z powagą. Maks musiał być diablo ostrożny.

– Szczerze?

– Ze mną tylko szczerze, przyjacielu!

Maks znowu przeleciał palcami po blacie. Powinien dać mu coś prawdziwego, coś mocnego, ale jednocześnie dalekiego od istoty sprawy.

– No więc powiedziano mi, jaki był wasz układ z Kongijczykami... – Zrobił wymowną pauzę. Zachwast nie zareagował. – Że napędzicie im inwestora, dość bogatego, ale zielonego w tej branży, takiego jak ZBIGZŁOM ze Szczecina, a potem, gdy już inwestor utopi kupę szmalu, miejscowi zaczną robić problemy. Na przykład z koncesją. Zabronią wywozu wydobytej rudy, kopalnia zacznie przynosić straty, a kiedy zarządowi spółki w Szczecinie zapali się pod tyłkiem, wy ofiarnie zaproponujecie jedyną drogę wyjścia: odkupienie kopalni za bezcen.

Zachwast wydął usta i powiedział:

– No to żeś mi teraz, Maks, zaimponował. Kawał planu, nie powiem. Poczekaj, muszę sobie gdzieś zapisać, zanim zapomnę. – Popukał się w skroń. Poprawił na nosie okulary. – Się, kurde, może jeszcze kiedyś przydać.

– Chciałeś wiedzieć.

– Tak, taaak... – Zachwast westchnął i wlepił swój zamglony wzrok w Maksa, długo nic nie mówił.

Maks wiedział zaś, że chytry Litwin miarkuje, czy to, co usłyszał, wyczerpało tematy do rozmowy.

– Wiesz co, Grzegorz, ja myślę, że myśmy się tu wszyscy niepotrzebnie pchali – zagaił niepewnie, żeby zagłuszyć własne myśli. – Nie uważasz?

Zachwast zignorował jego pytanie i mu przerwał:

– A czy w tym swoim śledztwie...

Maks sięgnął dłonią do brody, jakby się chciał po niej podrapać.

– ...nie zaglądałeś czasem do naszych magazynów?

W ostatniej chwili dłoń skręciła i błyskawicznie zanurkowała pod leżącą obok butelki gazetę. Płachty wygniecionego papieru rozsypały się na podłogę, Maks złapał pistolet i wymierzył w Zachwasta.

Litwin się rozpromienił, jakby cały czas właśnie na to czekał.

ROZDZIAŁ 5

Masz trzy sekundy, żeby mnie przekonać, że to mimo wszystko przyjacielska wizyta – powiedział Maks.

– No dobra, spróbuję. Napijemy się? – rzucił Zachwast bez przekonania, ale zaraz rozłożył ręce. – Nie udało mi się, co? Widzę, że się nie napijemy.

Wagner pokręcił głową.

To było w jego spojrzeniu: natychmiastowe potwierdzenie, z kim ma do czynienia. Nie musieli już przed sobą udawać. Zachwast to wiedział, Maks tak samo. Prowadzona od miesięcy gra kończyła się tu i teraz.

Zachwast przeszedł do rzeczy:

– Masz coś, co do nas należy.

– Miałem, fakt. Już nie mam.

Ani jedna zmarszczka nie drgnęła na rozległej połaci czoła, które podjeżdżało Litwinowi do połowy czaszki.

– Oj, to kiepściutko, stary. To musisz dla nas ten klamot odzyskać. Dla własnego dobra.

– Nie da rady.

– Dla własnego, Maks. I rodziny. – Zza szkieł rogowych okularów Zachwasta strzelały iskry satysfakcji, której wcale nie próbował ukryć. – Widzisz... W Warszawie zatrzymali twoją żonę i córkę. Jak nie oddasz, nikt nie będzie...

Wagner mu przerwał:

– Chuja zatrzymali.

„Żona i córka”, słowa rozeszły się po jego organizmie jak trucizna.

– Chuja zatrzymali – powtórzył.

– Okej. Ty tak mówisz: chuja. Ale ja ci coś pokażę. Mam tu telefon. Spróbuj mnie nie zastrzelić, jak będę po niego sięgał. Tak?

Maks nie odpowiedział.

Zachwast mimo to kucnął i otworzył neseser. Powoli wyjął ze środka klockowaty telefon komórkowy. Wstał i podszedł do biurka.

– Zadzwonię do Warszawy i podam ci słuchawkę. Porozmawiacie sobie z żonką.

Był najwyraźniej przygotowany, bo wcisnął tylko przycisk „redial”.

– Cuda, nie? – rzucił, czekając na połączenie. – Nie mają tu dróg ani mostów, po lotniskach chodziłyby kozy, gdyby kóz nie wytłukła bida. I co? I se zrobili największą sieć komórkową w Afryce.

Wysunął do Maksa telefon.

Nie było mowy, żeby Zachwast dodzwonił się do Agnieszki. Ona i Julka powinny być gdzieś nad Niemcami, gdzieś...

Uspokój się, uspokój się, uspokój...

Wstrzymała oddech i wsłuchała się w dźwięki dochodzące zza zaryglowanych drzwi. Dwa męskie głosy, strzyknięcie otwieranej puszki i znów męskie głosy. Żadnych kroków. Trwała bez ruchu z palcami zaciśniętymi na naderwanym skrawku samoprzylepnej folii ochronnej, którą zaklejono jedyne okno – niedające się otworzyć, sprawdzała, sprawdzała ze sto razy – w pokoju, gdzie ją przetrzymywano. Trwała w oczekiwaniu na trzaśnięcie drzwiami, na kaszlnięcie, wybuch śmiechu, cokolwiek, co byłoby na tyle głośne...

Telefon. Przy pierwszym sygnale spięła mięśnie. Przy drugim zacisnęła palce na skrawku folii tak mocno, że zbielały jej knykcie. Przy trzecim musiała działać, czwartego mogło nie być.

Gdy telefon rozdzwonił się po raz trzeci, jednym ruchem, łamiąc sobie paznokcie, naddarła folię i odsłoniła większą część brudnej szyby. Ujrzała chaszcze, śmieci walające się między drzewami, bocznicę kolejową, dalej budynki poznaczone wulgarnymi napisami. Zanim zdążyła rozważyć, gdzie ją wywieziono – Targówek? Służewiec? Grochów? Ursus? – ujrzała mężczyznę spacerującego z owczarkiem niemieckim wzdłuż bocznicy...

Zapomniała o ostrożności, zapomniała o mężczyznach za drzwiami. Zadziałał instynkt. Zaczęła walić pięściami w szybę, krzyczeć nieskładnie, szarpać za folię. Ale mężczyzna jej nie słyszał. Ani nie widział. Schylił się po patyk i rzucił go psu.

– Te, dzierlatka, telefon do ciebie.

Zastygła i obróciła się przodem do drzwi. Nawet nie usłyszała, jak je otwierają. Przed nią stał jeden z porywaczy. Miał ze trzydzieści lat, a wygląd i głos dobrotliwego księgowego: metr osiemdziesiąt, kręcone włosy opadające na czoło, okulary, łagodne spojrzenie, dżinsowa koszula. Nie wyglądał jak morderca, wyglądał niegroźnie, wyglądał jak... Nie miała prawa niczego podejrzewać, nie miała, skąd mogła wiedzieć, że...?

– Ej, paniusiu. Mężulek dzwoni. – Uśmiechnął się i wyciągnął ku niej słuchawkę telefonu, trzymając aparat w drugiej dłoni. Wskazał na kabel, który ciągnął się za nim do przedpokoju. – Zostaw już to okno i podejdź, bo przewodu mi nie styka.

Agnieszka spojrzała raz jeszcze za siebie, przez okno, w chaszcze, ale nikogo już tam nie było, po czym ominęła łóżko na środku pokoju, podeszła do mężczyzny i wzięła od niego słuchawkę.

– Maks...?

– Kto mówi?

To był jego głos, to naprawdę był on!

– Maks! Przepraszam, przepraszam! – przyspieszyła, by powiedzieć jak najwięcej, zanim zabiorą jej telefon. – Zrobiłam wszystko tak, jak ustaliliśmy. Nie wiem, jak nas znaleźli. Boże, Maks, trzymają Julkę osobno, nie chcą powiedzieć, co się z nią dzieje. Maks, błagam cię, uratuj ją.

Mężczyzna wyszarpnął jej z dłoni słuchawkę i ją odłożył. Następnie poklepał Agnieszkę po policzku i zamykając za sobą drzwi, rzucił:

– Styknie. Nikt nie lubi przegadanych scen.

Połączenie się urwało, a Maks zastygł z pytaniem w rozdziawionych ustach. Zanim zdążył je zadać, odezwał się Zachwast:

– Lepiej bym tego nie ujął. Posłuchaj małżonki, zrób, co ci każemy.

Wagner poczuł, że jego palec mimowolnie wędruje w stronę spustu. Z trudem pohamował odruch, by zastrzelić Litwina.

– To... – wycharczał. – Jak?

– Sąsiadka. Miała na was oko od dawna.

Maks zbladł.

Ona? Przecież... Ta młoda parka z szajbą na kino, wprowadzili się, zanim wyjechał do Afryki. Jeśli tamci sięgają tak daleko, jeśli działali z takim wyprzedzeniem... Mój Boże.

Z otępienia wyrwał go śmiech.

– Aleś się teraz zesrał, chłopie. – Litwin klepnął go w ramię. – Nie no, Maks, jaja se robię z tą sąsiadką! Po chuj nam sąsiadka, skoro w Warszawie lotnisko jest tylko jedno?

ROZDZIAŁ 6

Nie jej wina – głos Zachwasta dobiegał do niego jak spod ziemi – może nawet nie twoja. Skąd żeś miał wiedzieć, Maks, z kim lecisz w chuja. A my naprawdę nie chcemy kłopotów. Więc teraz grzecznie przeprosisz i po prostu oddasz, co nam zabrałeś. Poniał?

Maks wyjaśnił, dlaczego to niemożliwe. Zachwast nie odpowiedział.

Zapadła cisza.

Maks odłożył telefon na stół i podniósł się z krzesła, ciężko, jakby się spił. Zrobił dwa kroki w stronę Zachwasta, wciąż celując do niego z broni. Wyciągnął przed siebie wolną rękę i nie siląc się na delikatność, obmacał Litwina pod pachami, w pasie, po udach.

– Ale łapy, Maks, to ci latają, jakbyś pierwszy raz dotykał koleżanki. A może kolegi? – Zachwast cmoknął i puścił do niego oko.

– Stul pysk, gnoju jeden! – syknął.

Tylko że głos też mu drżał, a myśli pędziły ku katastrofie. Czy kobieta, z którą rozmawiał, naprawdę była Agnieszką? Czy gdy już zabije Litwina, zdąży powiadomić policję na Okęciu? Czy przesyłka wyszła z belgijskiego konsulatu? Kto jeszcze pracuje z Zachwastem? Jezu, kurwa, Chryste!

Nie miał pojęcia, co robić. Aż do tej chwili wmawiał sobie, że Agnieszka i Julka wyjdą z tego cało. Przecież nie był to jego pierwszy raz na misji. Nie raz, nie dwa pełnił służbę w niebezpiecznym kraju. Wyjeżdżał i nie gwarantowano mu powrotu, ale w wojsku wiedział przynajmniej, że rodzina, której zapewnia w ten sposób byt i status, jest bezpieczna. Ryzyko brał na siebie wyłącznie on. Ot, dola żołnierza.

Teraz jednak nie był żołnierzem, a jedynie kierownikiem ochrony w upadającej firmie. Nie powołano go do służby, ale wyciągnięto z niebytu po tym, jak rzucił wojsko na prośbę żony. „Albo pójdziesz do normalnej pracy, albo nie będziesz miał gdzie wracać z tych swoich misji”, tak to ujęła.

Zachwast jakby czytał mu w myślach.

– Maks, ja wszystko rozumiem, naprawdę – zagaił tonem spowiednika. – Ciebie po prostu za bardzo swędziała dupa! No, jak było? Po dziesięciu latach małżeństwa powiedziałeś małżonce, że za tydzień przechodzisz do cywila. Pani Wagnerowa z radości pewno aż zaniemówiła i nie pytała, czemu żeś papierami rzucił z dnia na dzień. Nie zauważyła nawet, że przestali do was zaglądać koledzy z oddziału, co? Nie domyślała się niczego. A może chuj, może właśnie się domyślała, ale celowo nie pytała, a ty dla jej dobra nie wdawałeś się w szczegóły. Bo zamiast się zadręczać tym, co było, lepiej cieszyć się tym, co jest, rodzinką. Prawda?

Maks: pobladły, usta zacięte jak brzydka, stara blizna.

– Tyle że potem – kontynuował Litwin – zaczęło brakować pieniążków na korepetycje z hiszpańskiego i lekcje w szkółce tenisowej. No to wpadłeś na pomysł, żeby godzić robotę w firmie produkującej pieczątki z nocną fuchą w jakiejś, kurwa, tancbudzie w Żyrardowie. I zaś cię nie było w domu. Tylko zamiast palm, wielbłądów i oficerów oglądałeś zapijaczone mordy, nieletnie panny i nakoksowanych łebków w dresach.

Maksowi to wszystko stanęło przed oczami: nigdy nie chciał się zdradzić przed Agnieszką, tryskał entuzjazmem, snuł cudowne wizje, powtarzał, że to tylko okres przejściowy. Ale ona pierwsza pogodziła się z tym, że życie w cywilu nie jest dla niego. Gdy któregoś razu, po nocce na parkingu, przysypiał w kuchni nad zimną kawą, podsunęła mu pod nos gazetę, a w niej ogłoszenie o rekrutacji na stanowisko szefa ochrony w kopalni. W Afryce. Szukali człowieka z wojskową przeszłością, po zagranicznych misjach. Szukali jego. Maks miał obiekcje, ale Agnieszka twierdziła, że niepotrzebnie, ot kolejny zagraniczny wyjazd. Różnica była taka, że do Konga pojedzie po cywilnemu i na lepszej pensji.

– Ale to nie przez żonę jesteś teraz w dupie, Maks – dopowiedział za niego Zachwast. – To nie ona ryzykowała życie swoje i córki. To wszystko idzie wyłącznie na twoje konto. Mogłeś siedzieć cicho i zgarniać wypłatę, ale nie, zachciało ci się wrażeń, zachciało ci się zabawy w detektywa.

– Nie, to nie tak – wycedził Maks. – To młody Rapacki zlecił. Myślał, że jak was złapię na machlojach, to będzie miał haka. Że wizerunek... Ale on nie przypuszczał, w jakie gówno...

Zachwast aż prychnął.

– O, ja jebię! A ty taki naiwny? Nie mogłeś mu powiedzieć, że tutaj wizerunek nikogo nie interesuje? Że na haku to se może gacie zawiesić? Ja myślę, Maks, że ty swoje zdanie zachowałeś dla siebie, bo się nudziłeś. Ile można opierdalać przechlanych eksmilicjantów i osiłków z ochrony kopalni? Ile można dupczyć miejscową młodzież? – Maks pobladł, Zachwast to zauważył i się wyszczerzył. – Co, Maks? Myślałeś, że nie wiemy? My wiemy wszystko, Maks, w tym rzecz. W każdym razie lepiej było wziąć zlecenie od Rapackiego i poudawać, że się jest tajnym agentem w modnej kurteczce. Więc mówię ci, Maks, po raz ostatni jak koledze mówię, oddaj, co wziąłeś, a potem idź w pokoju.

Ale Maks czuł już, że nigdzie nie pójdzie, a już na pewno się nie cofnie. Nie żeby nie chciał, po prostu skończyło mu się pole manewru, za plecami miał ścianę, przed sobą Zachwasta z bezczelną miną. Szok i niedowierzanie zaczynały odpuszczać.

– Zrozum, Grzegorz, nie mam już nad tym żadnej kontroli – uderzył w desperacki rejestr. – Wszystko, co znalazłem, przekazałem pocztą dyplomatyczną. Gdybyście zareagowali wcześniej, tobym was przeprosił za kłopot i po dupie wycałował. Ale teraz? Człowieku, teraz to się tylko możesz zemścić. Więc jak chcesz, to mnie tu dyskretnie odstrzel, ale wypuść moje dziewczyny, bo co one wam zawiniły?

Zachwast milczał.

– Słyszysz? Głuchy jesteś?

Nic.

– Jak słyszysz, to się chociaż słowem odezwij!

Ciągle celował w Litwina, to przecież broń, tak go uczyli, stanowiła ostateczny argument.

– Zachwast!

– Cicho, ja tu liczę – odparł wreszcie tamten, przykładając palec do mięsistych ust. Przytaknął, zgodził się ze sobą i przemówił: – Z Konga do Europy jest kawał drogi, nie? No to przecież można przesyłkę zatrzymać.

Maksowi krew zaczęła napływać do oczu, czuł, że zaraz w niej utonie.

– Jak, kurwa, zatrzymać, ty ruski baranie?! Pocztą dyplomatyczną poszło! Nie mam tego i jak zaraz nie zadzwonisz do tej swojej jebanej bandziorni, to cię tu na miejscu dojadę i też nadam w przesyłce do ojczyzny, rozumiesz? W zaplombowanym, kurwa, liście żelaznym o wymiarach dwa na pół metra!

– No już, już, Maks, złość piękności źle robi, czy jak wy tam Polaki mówicie. – Zachwast podniósł dłonie w uspokajającym geście. – Ja się musiałem nie dość jasno wyrazić, skoro ty dalej takie głupoty wygadujesz. Posłuchaj, jeśli mnie tu, jak mówisz, na miejscu dojedziesz, to mój człowiek wykona telefon i jedną z twoich dziewczyn rzeczywiście odjebią. Jedną. Bo gdybyśmy odjebali obie, tobyśmy się pozbyli kluczowego, że tak powiem, argumentu. Więc jedna do piachu, ale drugą wciąż będziesz mógł uratować. I to jest dobra motywacja, żeby zatrzymać tę dyplomatyczną pocztę...

– Czy ty się, kurwa, słyszysz?! – wysyczał Maks i ruszył w kierunku Zachwasta, drżąc na całym ciele i sylabizując: – Za-trzy-mać pocz-tę dyp...

JEB! JEB! Walenie w drzwi wyrwało Maksa z nakręcającej się spirali wkurwu. Ktoś tłukł i pojękiwał z drugiej strony:

– Chłopaki... Chłopaki, no, wpuśćcie...

Wagner schował glocka za plecami i zerkając na Zachwasta, podszedł do drzwi.

Litwin posłał mu zdziwione spojrzenie i rozłożył ręce w bezradnym geście: „To nie do mnie”.

Maks nacisnął klamkę i lekko popchnął drzwi. W szczelinie ukazała się czerwona twarz Tadzika Zborowskiego; gdy tylko zobaczył Maksa, lico mu pojaśniało i począł pchać się walcowatym ciałem do środka. Wagner nie puścił drzwi.

– Ejże, chłopaki, co wy tutaj... – Zborowski obrzucił pokój rozedrganym spojrzeniem. Wagner. Zachwast. Neseser. Obok na stole flaszka. Flaszka! – No, nieładnie! – zawołał uradowany. – Tak się na pięterku z wódeczką kitracie? Z kolegami nie podzielicie? Nieładnie...

Maks powstrzymał się przed przemocą najwyższym wysiłkiem woli, bo o ile Tadzik od samego początku działał mu na nerwy, o tyle teraz, gdy życie jego rodziny zawisło na włosku, Wagner nie mógł sobie pozwolić, by zmarnować choćby sekundę na słuchanie tego błazna. Ale zamiast jednym celnym ciosem złamać debilowi nos i wyrzucić go za drzwi, zastygł w pół kroku, bo przeszło mu przez myśl, aby jakoś z tego zrządzenia losu, z Tadzikowego wścibstwa, skorzystać. Ścisnął go więc za ramię, mocno, porozumiewawczo, by przykuć jego uwagę. Nie wiedział jeszcze, co miałby z tą uwagą zrobić, ale kiedy Tadzik przestał się rozglądać po pokoju i spojrzał na Maksa maślanym wzrokiem, uśmiechając się z pijackim samozadowoleniem, Wagner stracił wszelkie złudzenia.

Ten człowiek nie tylko nie mógł w niczym pomóc, ale mógł go jeszcze pogrążyć.

– Tadzik, wypierdalaj.

Nie było ratunku.

– Ale szefie...

One zginą.

– Szefie.

To koniec. One naprawdę zginą.

– Szefie?

– WYPIERDALAJ NA ROBOTĘ, MÓWIĘ!

– Kiedy ja...

– O której, kurwa, zmianę zaczynasz? Za pół godziny, jełopie. A ile będziesz tam jechał?

– Panie kierowniku, żeśmy z okazji imienin...

– Kto kopalni upilnuje, jak mi tu najebany w progu stoisz? Koniec wakacji! Do kopalni wypierdalaj, zanim ja ciebie z powrotem do pegieeru, z którego żeś wypełzł, wypierdolę! Zrozumiano?

Pchnął Tadzika z całej siły, tak że ten pociągnął do siebie klamkę, by nie runąć na plecy.

Drzwi huknęły. Po chwili: niespieszne, oddalające się kroki na schodach.

Wszystko stracone.

– To o czym żeśmy mówili? – odezwał się Zachwast.

Wagner machnął na niego bronią. Zamiast oddychać, sapał. Był gotów na wszystko.

– Skończyła mi się, chuju, cierpliwość. Dzwoń do Warszawy i każ wypuścić moje dziewczyny, bo cię jak psa zastrzelę. Poważnie. Jestem już bardzo, bardzo do tego przekonany.

– Mówiłem ci... – zaczął Litwin, ale Wagner znalazł się przy nim w dwóch krokach i jebnął go rękojeścią w twarz. Gruchnęły rogowe okulary i polsko-litewskie kości u nasady nosa. Zachwast zatoczył się z jękiem i złapał stołu. Maks, nie czekając, chwycił go za przedramię, rozpłaszczył jego lewą dłoń na blacie i z całej siły uderzył pistoletem w palec wskazujący.

– Dzwoń! – ryknął, zagłuszając skowyt Zachwasta. – Mów, że przesyłka już zatrzymana. Że wygraliście.

Podsunął Litwinowi jego telefon. Zachwast powoli przekręcił zalaną krwią twarz w stronę Wagnera. O dziwo, zamiast bólu malowała się na niej wesołość.

– Maksiu, myślisz, że tego nie przewidzieli? – powiedział łagodnie, jak do dziecka. – Ja ich nie zatrzymam, wiedzą przecież, że mogłeś mnie zmusić. Mój człowiek musi potwierdzić, że wróciłem w jednym kawałku, dopiero wtedy... Poniał?

Maks zamierzył się do kolejnego uderzenia.

Zachwast się uśmiechnął. Pistolet zawisł w powietrzu.

– Maks, słonko, im bardziej nam to utrudnisz, tym gorzej dla nich. Ty już jesteś trupem. Ale one mogą przeżyć. Musisz współpracować, Maks, to jedyna droga.

– Dzwoń...

– Maks, mówię serio. Jeśli teraz zadzwonię, jedna z nich zginie.

– Dzwoń.

Zachwast wymacał leżący przed nim telefon. Odnalazł na klawiaturze przycisk ponownego wybierania numeru i wcisnął go powoli, jakby chciał dać Wagnerowi jeszcze jedną szansę. Przyłożył komórkę do ucha i czekał na połączenie. Patrzył Maksowi prosto w oczy. Po chwili powiedział do słuchawki:

– To ja. Załatwione. Zatrzymaliśmy przesyłkę.

Potem: milczenie gęste jak stygnący asfalt.

I wreszcie:

– Dobrze, już go daję.

Zachwast wyciągnął dłoń z telefonem do Maksa. Wagner wziął aparat.

– Teraz je wypuścicie – rozkazał skurwysynowi po drugiej stronie linii.

Jakość połączenia była koszmarna. W odpowiedzi usłyszał tylko urywany oddech i mamrotanie. Poczuł rozpędzającą się, galopującą panikę.

– Nie, nie, nie, nie, proszę, nie, nie, błagam, nie...

Głos należał do kobiety.

Głos należał do jego żony.

– Agnieszka?! – krzyknął do telefonu. – Agnieszka! Co tam się dzieje? Posłuchaj: powiedz im, że wszystko załatwione. Dostaną, co chcieli. Powiedz...

Przerwały mu zdławione okrzyki i rozpaczliwe rzężenie, krztuszenie, a potem chrzęst, krótki trzask, jakby pod czyimś butem pękła pusta skorupka. Połączenie się urwało.

[...]