Arka - Lynch John - ebook + książka

Arka ebook

Lynch John

4,1

Opis

Sensacyjno-kryminalna opowieść o przestępstwach biznesowych w czasach kryzysu finansowego na początku XXI w. Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z życia autora.

Młody, ambitny, pełen pomysłów amerykański projektant mody Truman Chase przyjeżdża do Polski, by ratować rodzinny interes i postawić na nogi upadającą firmę odzieżową. Tu odnajduje miłość i zaczyna odnosić sukces zawodowy. Sprawy komplikują się, gdy na horyzoncie pojawia się pozbawiony skrupułów i niebezpieczny inwestor – globalny fundusz inwestycyjny Arka, reprezentowany przez nieokrzesanego Latynosa Fernanda. Fernando prowadzi szemrane interesy pomiędzy Europą Wschodnią i Ameryką Łacińską, a na jego drodze stają skorumpowani ukraińscy politycy i FBI. By spłacić dług powstały w wyniku złych inwestycji Fernando postanawia dokonać wrogiego przejęcia i zawłaszczyć dobrze prosperującą polską firmę Trumana. Czy życie Trumana i jego najbliższych jest w niebezpieczeństwie? Czy uda mu się rozwikłać zagadkę i ocalić firmę?

John Lynch, autor książki mieszka w Polsce od 25 lat. Swoją poruszającą historię opowiada podczas występów motywujących, m.in. na TEDx Talks. Otrzymał najwyższe odznaczenie cywilne w Polsce, Złoty Krzyż Zasługi z rąk Prezydenta Bronisława Komorowskiego za wkład w budowanie demokracji wolnorynkowej w Polsce. „Arka” jest jego debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana1011

Nie polecam

Truman Chase jest młodym i ambitnym projektantem, który przeprowadził się do Polski, żeby ratować rodzinną firmę. Aby poradzić sobie finansowo z rozwojem przedsiębiorstwa wchodzi w kontakty z funduszem powierniczym. Nie wie jednak, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi jego firmie. Opis z tyłu książki zachęcił mnie do jej poznania, ponieważ bardzo lubię thrillery, a takiego o tle finansowym w zasadzie jeszcze nie czytałam. Pozytywne opinie dodatkowo zachęciły mnie do sięgnięcia po tę pozycję, niestety bardzo się zawiodłam. Nie znalazłam tutaj w zasadzie zbyt wielu cech thrillera, wszystko było dla mnie mdłe. Bohaterowie wydają się być płascy i bez charakteru. Miałam wrażenie, że akcja wlecze się w nieskończoność i już nigdy nie dobrnę do końca tej historii. Może to ciekawe dla osób lubiących finansowość, jednak ja nie znalazłam tutaj nic godnego uwagi i pochwały. Dla mnie ta książka była stratą czasu i chwile z nią spędzone dłużyły się niesamowicie. Zdecydowanie nie jest to książka dl...
10
paulciaaa92_2

Nie oderwiesz się od lektury

„Arka”. Ten tytuł może wywoływać wiele skojarzeń, ale pomyślelibyście, że będzie się odnosił do nazwy funduszu inwestycyjnego? No właśnie pewnie nie, ale w tej książce to właśnie się pojawia. A o czym ona jest? Otóż, o finansach, o funduszach, również tych inwestycyjnych i w całości można by pomyśleć wielu ludzi by się pogubiło, ale autor na szczęście zadał o to, by tak nie było i choć na początku akcja płynie powolutku, wręcz miałam wrażenie, że się wlecze, to jednak nabiera ona coraz większego tempa i razem z tym wzrostem coraz mocniej wciąga w ten świat. Również fakt, że fabuła oparta jest na pewnych faktach z życia samego autora sprawia, że czyta się w pełnym skupieniu i ciężko się od niej oderwać. Jak na debiut, to świetny thriller i bardzo nietypowy, a co jeszcze dziwne, okładka wcale nie zapowiada tego, co znajduje się w środku. W tym przypadku zdecydowanie przemawia powiedzenie, że nie po okładce ocenia się książkę. Czy polecam? Bardzo! Po pierwsze dlatego, że warto wspierać d...
10
EwaKata

Dobrze spędzony czas

Dobra
00

Popularność




Pro­log

Sala zarządu, San Juan

– Kim, do cho­lery, jest Tru­man Chase?

Fer­nando Tomasi, pre­zes zarządu Arki, prze­glą­dał doku­menty jed­nej z ostat­nich firm w jego nie­gdyś impo­nu­ją­cym pakie­cie inwe­sty­cyj­nym. Patrzył wycze­ku­jąco na krzep­kiego dyrek­tora inwe­sty­cyj­nego Alfreda Mar­ti­neza.

– Tru­man Chase jest zało­ży­cie­lem i dyrek­to­rem zarzą­dza­ją­cym TruCo Appa­rel – wyja­śnił Alfredo. – Uro­dził się i wycho­wał w Bronk­sie. Skoń­czył stu­dia MBA, ale porzu­cił karierę u Ral­pha Lau­rena, by pomóc rodzi­nie pro­wa­dzą­cej firmę odzie­żową w Pol­sce.

– Czyli pie­przony wzór cnót wsze­la­kich… – Fer­nando skrzy­wił się drwiąco. Co za nie­udacz­nik, prze­mknęło mu przez głowę, ale nie powie­dział tego gło­śno. – Cie­kawe.

Alfredo mówił dalej:

– Udało mu się prze­kształ­cić ten mały rodzinny inte­res w TruCo, dostar­cza­jącą na pol­ski rynek odzież wyso­kiej jako­ści w przy­stęp­nych cenach. Na początku zatrud­niali tylko sześć szwa­czek. Taka gara­żowa firma.

– Jak u Steve’a Jobsa – zaśmiał się José Ramon Canut, główny doradca, waze­li­niarz i prawa ręka szefa.

Fer­nando zachi­cho­tał. Żarty José były jedy­nymi, z któ­rych się śmiał.

– Opo­wiedz coś wię­cej o tym TruCo – zażą­dał.

– Odwie­dzi­łeś ich parę lat temu.

– Racja, teraz sobie przy­po­mi­nam. Zna­leź­li­śmy świetny nocny klub w Kra­ko­wie. Nie mia­łem poję­cia, że pol­skie dziew­czyny są takie gorące.

– I tań­sze od Rosja­nek – uśmiech­nął się José.

– Nie przy­po­mi­naj mi… – Fer­nando mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo i ski­nął na Alfreda, by kon­ty­nu­ował.

Alfredo opo­wia­dał, że kilka lat póź­niej, kiedy pol­ska gospo­darka odra­dzała się z popio­łów po latach komu­ni­zmu, Tru­man Chase tra­fił w punkt: wpro­wa­dził na rynek Tru Colors, kolek­cję jasnych, kolo­ro­wych sukie­nek prze­zna­czo­nych dla kobiet z powięk­sza­ją­cej się klasy śred­niej znu­żo­nych pięć­dzie­się­cioma latami smęt­nych, burych ubrań z epoki socja­li­zmu. Na początku firma zara­biała nie­złe pie­nią­dze. Wygrała też masę nagród za design. Potem sprawy przy­jęły zły obrót i TruCo zaczęło się wykrwa­wiać, wła­ści­wie zaraz po domknię­ciu umowy z Arką.

– Dla­czego zawsze dzieje się coś takiego? – zapy­tał Fer­nando, nie zwra­ca­jąc się z tym pyta­niem do nikogo kon­kret­nego.

– Nie pamię­tasz, FT? Mie­li­śmy wtedy taką „nie­wielką” rece­sję – odparł José. Po czym się­gnął po cukie­rek do krysz­ta­ło­wej misy sto­ją­cej na stole. Drobny praw­nik uwiel­biał sło­dy­cze.

– Bar­dzo śmieszne. Jak mógł­bym zapo­mnieć? – burk­nął Fer­nando.

Więk­sza część jego wyma­rzo­nego port­fo­lio została prze­orana przez la gran rece­sión.

– Tru­man i wspól­nicy tyrali jak woły przez całą rece­sję – pod­jął Alfredo. – Udało im się ura­to­wać firmę. Ostat­nio mieli parę bar­dzo uda­nych lat, ze wzro­stami rzędu dwu­dzie­stu pro­cent – recy­to­wał liczby ozna­cza­jące zyski, poziom zadłu­że­nia, pro­gnozy na rok bie­żący.

Pre­zen­ta­cja trwała około czter­dzie­stu pię­ciu minut, ale wyda­wało się, że dużo dłu­żej, ponie­waż to majowe popo­łu­dnie było wyjąt­kowo cie­płe, nawet jak na Por­to­ryko – tem­pe­ra­tura się­gała trzy­dzie­stu stopni, a kli­ma­ty­za­cję przy­krę­cono, by obni­żyć koszty.

Fer­nando bawił się swoim black­berry. Wszy­scy obecni dobrze znali to zacho­wa­nie: El Jefe nudziły szcze­góły. Wolał obraz cało­ściowy.

W końcu uniósł głowę.

– To jest nasza oka­zja.

– Jesz­cze jedna sprawa, Jefe – wtrą­cił Alfredo.

Fer­nando prze­wró­cił oczami.

– Jak zwy­kle…

– Wszy­scy wie­cie, że w trak­cie restruk­tu­ry­za­cji TruCo nawią­za­łem zna­jo­mość z Chase’em. I myślę, że możemy odzy­skać nasze pie­nią­dze cał­kiem szybko. Choć zgod­nie z umową kre­dyt ma być spła­cony dopiero za dwa lata.

– To aku­rat możemy napra­wić – odparł lodo­wato Fer­nando.

– Jasne, ale chyba nie musimy. Od stycz­nia parę razy roz­ma­wia­łem z Chase’em. Ma całą kolejkę inwe­sto­rów. Wydaje się, że TruCo wzbu­dziło spore zain­te­re­so­wa­nie po dobrych wyni­kach w zeszłym roku.

– O jakiej kwo­cie mowa?

– Dzie­sięć milio­nów dolców. Tak jak uzgod­ni­li­śmy na tego­rocz­nym posie­dze­niu rady. Są nam winni dwa­dzie­ścia milio­nów, więc to reduk­cja rzędu pięć­dzie­się­ciu pro­cent. Ale dosta­niemy forsę dwa­dzie­ścia cztery mie­siące wcze­śniej, a moim zda­niem bar­dzo trudno będzie wycią­gnąć wię­cej.

– Potrze­bu­jemy tych pie­nię­dzy – przy­po­mniał deli­kat­nie José.

Alfredo odwró­cił wzrok. Zapa­dła cisza.

Trzask szklanki Fer­nanda roz­bi­ja­ją­cej się o wyświe­tlane na ścia­nie zdję­cie twa­rzy Tru­mana Chase’a wyrwał obu dorad­ców z zamy­śle­nia.

– Ile razy muszę wam przy­po­mi­nać, chłopcy? Teraz, kiedy jestem więk­szo­ścio­wym wła­ści­cie­lem Arki, tylko w jeden spo­sób zamie­rzam… – urwał w pół zda­nia i popra­wił się: – Tylko w jeden spo­sób możemy zmak­sy­ma­li­zo­wać war­tość naszego fun­du­szu: trzeba wyci­snąć ostat­niego centa z każ­dej firmy z naszego port­fo­lio. A nie uda się tego zro­bić bez lek­kiego roz­lewu krwi.

– Jaka więc jest twoja decy­zja? – Alfredo oba­wiał się, że zna już odpo­wiedź.

– Pie­przyć reduk­cję. Chcę dostać całość.

1. Czarne chmury

1

Czarne chmury

San Juan. Kilka lat wcze­śniej

Fer­nando Tomasi sie­dział w swoim wygod­nym, luk­su­so­wym gabi­ne­cie w San Juan i patrzył zszo­ko­wany w ekran tele­wi­zora – pra­cow­nicy Leh­man Bro­thers wycho­dzili z budynku banku, nio­sąc swój skromny doby­tek pospiesz­nie zapa­ko­wany do tek­tu­ro­wych pudeł. Był pięt­na­sty wrze­śnia dwa tysiące ósmego roku – po stu pięć­dzie­się­ciu latach dzia­łal­no­ści Leh­man zło­żył wnio­sek o ban­kruc­two. Wła­śnie zaczy­nał się naj­gor­szy kry­zys finan­sowy od cza­sów wiel­kiej depre­sji.

Tego dnia zaczął się też oso­bi­sty kosz­mar Fer­nanda. Od mie­sięcy patrzył z prze­ra­że­niem, jak jeden po dru­gim kru­szą się nie­wzru­szone dotąd bastiony finan­sowe. Jeśli nie zda­rzy się cud, który pozwoli mu unik­nąć nad­cho­dzą­cego sztormu, jego uko­chana Arka będzie następna.

Fer­nando wspo­mi­nał ostat­nie lata. Cała praca, którą wło­żył w stwo­rze­nie swo­jego pierw­szego fun­du­szu inwe­sty­cyj­nego, pój­dzie na marne, jeśli teraz przed­się­wzię­cie upad­nie. Prze­padną wszyst­kie pie­nią­dze, które wydał na ele­ganc­kie biuro w San Juan, dłu­gie godziny pracy nad ryzy­kowną, prze­ła­mu­jącą trendy stra­te­gią i na nic zda się całe waze­li­niar­stwo, do któ­rego musiał się zni­żać, by wycią­gnąć środki od kum­pli swo­jego boga­tego wuja Tripa, siwo­wło­sych ban­kie­rów inwe­sty­cyj­nych.

Arka miała być fun­du­szem, który łamie wszyst­kie reguły, który prze­trwa wieki. A przede wszyst­kim – przy­nie­sie for­tunę Fer­nan­dowi.

* * *

Tomasi wybrał nie­stety fatalny moment na stwo­rze­nie Arki i prze­pro­wa­dze­nie swo­jego kre­dy­to­wego blitz­kriegu. W latach po upadku Leh­man Bro­thers jego połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skie port­fo­lio stra­ciło osiem­dzie­siąt pro­cent war­to­ści – przy naj­lep­szej wyce­nie. Trudno było o pre­cy­zję, ponie­waż nie­któ­rzy kre­dy­to­biorcy zwy­czaj­nie się roz­pły­nęli.

José, główny doradca Fer­nanda, razem z zespo­łem więk­szość czasu spę­dzał z praw­ni­kami i dłuż­ni­kami, pró­bu­jąc z dra­ma­tycz­nie zubo­ża­łego port­fo­lio wyci­snąć tyle gotówki, ile się da. Pro­wa­dzili rów­no­cze­śnie osiem spraw sądo­wych prze­ciwko roz­ma­itym przed­się­bior­com i gru­pom prze­my­sło­wym, które zwy­czaj­nie oszu­ki­wały ich w pro­ce­du­rze kre­dy­to­wej.

Skala glo­bal­nego kry­zysu tuszo­wała brak kom­pe­ten­cji Toma­siego i jego ludzi, a także nad­uży­cia, któ­rych się dopusz­czali, podej­mu­jąc decy­zje kre­dy­towe i inwe­sty­cyjne. On sam tłu­ma­czył spa­ni­ko­wa­nym inwe­sto­rom i radzie nad­zor­czej, że ich „drobne” pro­blemy wyni­kają z sytu­acji na rynku. Zdo­łał ich prze­ko­nać – na razie – żeby pozo­sta­wili go na sta­no­wi­sku pre­zesa zarządu Arki, co gwa­ran­to­wało mu w miarę przy­zwo­itą pen­sję w wyso­ko­ści czte­ry­stu tysięcy dola­rów rocz­nie.

* * *

Choć ciężko pra­co­wali, Fer­nando poważ­nie się oba­wiał, że Ame­ryka Połu­dniowa jest stra­cona. Widział już zapo­wie­dzi kata­strofy, musiał więc szu­kać ratunku gdzie indziej. Posta­no­wił nie wyco­fy­wać się z gry, lecz podwoić stawkę.

Mimo że nie cier­piał „The Wall Street Jour­nal” – tek­sty były pie­kiel­nie suche – się­gnął po egzem­plarz dzien­nika w Klu­bie Pre­zy­denc­kim na lot­ni­sku Luisa Muñoza Marina w San Juan. Na pierw­szej stro­nie zna­lazł arty­kuł o Her­mi­tage Fund, kwit­ną­cym moskiew­skim fun­du­szu, który w ciągu dzie­się­ciu lat uzy­skał sma­ko­wite dwa i pół tysiąca pro­cent zwrotu. Europa Wschod­nia – to było to.

Fer­nando uśmiech­nął się, sącząc lodo­watą colę z posma­kiem limonki. Ci Ruscy i Polaczki praw­do­po­dob­nie nie mają poję­cia, jak się gra w te klocki. To jak zabrać dziecku zabawkę.

Nabrał tchu i zaczął myśleć.

José był mniej zachwy­cony, kiedy usły­szał o jego pla­nach.

– Rozu­miem, że Ame­ryka Połu­dniowa jest skoń­czona, FT, ale dla­czego Europa Wschod­nia? Jesteś pewien, że to naj­lep­sza opcja? Zna­czy, nie wiemy nic o tej czę­ści świata. Czy kie­dy­kol­wiek tam byłeś?

– Nie, ni­gdy. – Twarz Fer­nando zmarsz­czyła się. – A czy wiesz, że żyje tam czte­ry­sta milio­nów ludzi? – spy­tał Fer­nando. – Rozu­miesz, to rynek więk­szy niż cho­lerna Ame­ryka Pół­nocna. Moż­li­wo­ści? Zaufaj mi, José. Dam sobie rękę uciąć, że są tam moż­li­wo­ści.

Szybki rese­arch w sieci prze­ko­nał ich, że rynek jest sze­roko otwarty – w tym cza­sie tylko jedna firma w Euro­pie Środ­kowo-Wschod­niej okre­ślała się jako „mez­za­nine” – podob­nie jak Arka była fun­du­szem, który udzie­lał poży­czek, zamiast przej­mo­wać akcje.

Tomasi uznał, że odro­bił nie­zbędną pracę domową.

Gdy José dowie­dział się, że szef ni­gdy nie był w tam­tej czę­ści świata, zapro­po­no­wał, by fun­dusz euro­pej­ski pro­wa­dzili z San Juan – tak mogliby ogra­ni­czyć koszty. Tomasi jed­nak odrzu­cił ten pomysł. Uparł się, by cen­trum ope­ra­cyjne stwo­rzyć tam, gdzie będą dzia­łać.

* * *

Fer­nando wciąż miał spore rezerwy „pro­chu” – nie­za­in­we­sto­wa­nych, goto­wych do wyko­rzy­sta­nia pie­nię­dzy – a jego sta­lowe cojo­nes dotych­czas nie doznały szwanku. Fer­nando prze­ko­ny­wał sie­bie i każ­dego, kto chciał go wysłu­chać, że jedy­nym spo­so­bem na to, by zagwa­ran­to­wać sobie porządny zysk, jest zna­czący suk­ces w Euro­pie Wschod­niej.

Rozu­mo­wa­nie wyglą­dało tak: Arka ma wie­lo­let­nie doświad­cze­nie w zarzą­dza­niu fun­du­szami w Ame­ryce Połu­dnio­wej, naj­waż­niej­szym wscho­dzą­cym rynku zachod­niej pół­kuli. Europa Wschod­nia to naj­waż­niej­szy wscho­dzący rynek na pół­kuli wschod­niej. To natu­ralne, że posze­rzamy hory­zonty w tym kie­runku. Można powie­dzieć, że jest to część naszych pod­sta­wo­wych kom­pe­ten­cji.

Oczy­wi­ście fakt, że Europa Wschod­nia miała bar­dzo odmienną histo­rię, kul­turę, gospo­darkę, języki i prawa, zagu­bił się w elo­kwent­nym, ale her­me­tycz­nym rozu­mo­wa­niu Fer­nanda. Mimo to prze­ko­nał swój zarząd i teraz Europa Wschod­nia była klu­czowa.

* * *

Czasu na ana­lizę loka­li­za­cji wschod­niej sie­dziby Arki nie było dużo. Fer­nando oznaj­mił José, że kie­dyś pod­czas lotu spo­tkał biz­nes­mena, który opo­wia­dał mu jak łatwo można „zała­twiać sprawy” z rumuń­skimi urzęd­ni­kami. Poza tym czyn­sze w Rumu­nii były niż­sze, a pen­sje pra­cow­ni­ków tanie jak barszcz.

– Euro­pej­skie cen­trum ope­ra­cyjne Arki będzie znaj­do­wać się w Buka­resz­cie – oświad­czył Fer­nando. – Koniec dys­ku­sji.

Wynaj­mo­wa­nie i wypo­sa­ża­nie biur, zatrud­nia­nie ana­li­ty­ków, praw­ni­ków i lokal­nego kie­row­nika zajęło kilka mie­sięcy, ale wkrótce ope­ra­cja nabrała tempa. Jako start-up nie mieli jesz­cze żad­nych inwe­sty­cji, więc to był prio­ry­tet. Fer­nando wie­dział z doświad­cze­nia, że iden­ty­fi­ko­wa­nie, spraw­dza­nie i nego­cjo­wa­nie z poszcze­gól­nymi fir­mami potrze­bu­ją­cymi finan­so­wa­nia może trwać latami. Ale on tyle czasu nie miał. Szyb­szym i w tej sytu­acji lep­szym roz­wią­za­niem byłoby prze­ję­cie ist­nie­ją­cego fun­du­szu, który miał już port­fel inwe­sty­cji. To albo inwe­sty­cja w nie­ru­cho­mo­ści na dużą skalę. Albo obie te rze­czy.

Przy­ci­snął nowo zatrud­nio­nych ludzi w Buka­resz­cie, by poszu­kali dużych oka­zji. Wie­dział, że gdyby inwe­sto­rzy Arki wywą­chali, że laty­no­ame­ry­kań­skie inte­resy się sypią, mogliby naro­bić Toma­siemu spo­rych kło­po­tów, zwłasz­cza gdyby zmu­sili go do roz­li­cze­nia się z udzie­la­nych poży­czek – to wpły­nę­łoby na jego wyna­gro­dze­nie i dopro­wa­dziło do praw­dzi­wej kata­strofy.

Fer­nando tak czę­sto latał mię­dzy San Juan, Ame­ryką Połu­dniową i Europą Wschod­nią, że nie­kiedy budził się oszo­ło­miony i nie­pewny, gdzie się wła­ści­wie znaj­duje.

Któ­re­goś ponie­dział­ko­wego ranka, po noc­nym locie przez Atlan­tyk, wezwał mło­dego szefa buka­resz­teń­skiego biura na spo­tka­nie w pokoju hote­lo­wym.

– Potrzebny nam naprawdę duży deal – oznaj­mił. – Naj­lep­sze byłoby wyku­pie­nie dzia­ła­ją­cego fun­du­szu. To przy­nie­sie nam forsę o wiele szyb­ciej niż jakie­kol­wiek inne dzia­ła­nia. Trzeba tylko zacho­wać pod­sta­wowe środki ostroż­no­ści, żeby nie kupić jakiejś pie­przo­nej świń­skiej fermy, ale od tego mamy księ­go­wych i praw­ni­ków. Namierz­cie coś w prze­dziale od pięć­dzie­się­ciu do stu milio­nów.

Pod­czas godzin­nego spo­tka­nia mówił głów­nie Fer­nando. Nie miał doświad­cze­nia ani wie­dzy o inwe­sto­wa­niu w Euro­pie Wschod­niej. Do dia­bła, zanim otwo­rzył biuro w Buka­resz­cie, nie orien­to­wał się nawet, gdzie leży Rumu­nia. Nie inte­re­so­wała go jed­nak opi­nia ner­wo­wego pod­wład­nego. Sam naj­le­piej wie­dział, jak powinna dzia­łać Arka.

– Skon­cen­trujmy nasze wysiłki na miej­scach mniej roz­wi­nię­tych, takich jak Rumu­nia, kraje bał­tyc­kie czy Ukra­ina. Kon­ku­ren­cja będzie tam mniej­sza niż, powiedzmy, u Cze­chów czy Węgrów.

Tomasi pole­cił swoim ludziom w San Juan, by przej­rzeli wschod­nio­eu­ro­pej­skie moż­li­wo­ści. Zna­leźli dużą i wartą inwe­sty­cji nie­ru­cho­mość, Bucha­rest Busi­ness Park – mętny układ wyma­ga­jący pod­li­zy­wa­nia się kadrze sko­rum­po­wa­nych lokal­nych poli­ty­ków. Nie było to miłe, ale Fer­nando bły­ska­wicz­nie zakoń­czył nego­cja­cje i w kilka mie­sięcy domknął trans­ak­cję wartą sie­dem­dzie­siąt milio­nów. Teraz mogli ruszać dalej.

Po zawar­ciu umowy z BBP sku­pili się na poszu­ki­wa­niu ist­nie­ją­cego już fun­du­szu i wkrótce ziden­ty­fi­ko­wali Bal­tic Mun­dial Fund, który pro­wa­dził dzia­łal­ność w sto­licy Łotwy, Rydze. Był to pierw­szy tego rodzaju fun­dusz w kra­jach bał­tyc­kich, powstał kilka lat temu, zało­żyło go dwóch byłych mene­dże­rów z Gold­mana Sachsa w Sztok­hol­mie. Udało im się uzy­skać pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów, które prze­zna­czyli na pożyczki w Euro­pie Środ­ko­wej i Wschod­niej oraz w byłych repu­bli­kach radziec­kich. Bal­tic Mun­dial miał nie­wiel­kie biura w Sztok­hol­mie, Rydze, Kijo­wie i War­sza­wie. Zna­ko­mi­cie paso­wał do nowej stra­te­gii Fer­nanda, dla­tego Por­to­ry­kań­czyk zle­cił sze­fowi biura w Buka­resz­cie, by wyne­go­cjo­wał prze­ję­cie. Ten ni­gdy jesz­cze nie zaj­mo­wał się tak zło­żoną trans­ak­cją, ale Fer­nando musiał wra­cać do San Juan na posie­dze­nie rady, które zapo­wia­dało się jak naj­go­rzej.

Bystrzy ban­kie­rzy z Gold­mana natych­miast dostrze­gli nie­cier­pli­wość Arki. Już od roku pró­bo­wali pozbyć się Bal­tic Mun­dialu, ale nie było chęt­nych – z powodu pogar­sza­ją­cej się glo­bal­nej sytu­acji gospo­dar­czej oraz dość podej­rza­nej kon­dy­cji nie­któ­rych firm w ich port­fo­lio. Po upadku Leh­man Bro­thers prak­tycz­nie zre­zy­gno­wali z prób wci­śnię­cia komu­kol­wiek tego led­wie zipią­cego fun­du­szu. Teraz jed­nak bły­ska­wicz­nie prze­szli w tryb „trud­nych do zdo­by­cia”. Co było ble­fem. Czy­stym i bez­czel­nym.

– Wasza pro­po­zy­cja jest bar­dzo inte­re­su­jąca – zapew­nił Lars Bac­klund, jeden z dyrek­to­rów. – Nie­stety, inny kon­tra­hent, ope­ru­jący z War­szawy, jest bli­ski zło­że­nia osta­tecz­nej oferty. Potem przez sześć tygo­dni mają wyłącz­ność na domknię­cie sprawy. W tej sytu­acji muszę was poin­for­mo­wać, że nie­stety zgło­si­li­ście się za późno.

Fer­nando nawet nie mru­gnął, kiedy prze­ka­zy­wano mu te wie­ści.

– Zadzwoń jesz­cze raz do tych szwedz­kich dup­ków i prze­każ im, cytuję: „Ten deal to nie jest fizyka jądrowa”. Jeste­śmy gotowi do ana­lizy doku­men­tów od czwartku rano i w przy­szły ponie­dzia­łek zło­żymy ofertę, pod warun­kiem że ci leniwi socja­li­ści ze Szwe­cji zechcą popra­co­wać przez week­end.

Nikt jesz­cze nawet nie wspo­mniał o cenie. Wia­domo było, że kapi­tał zain­we­sto­wany w fun­dusz wyno­sił pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów. Roz­po­czy­na­jąc poszu­ki­wa­nia nabywcy, Szwe­dzi liczyli, że dostaną trzy­dzie­ści albo przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia milio­nów. Teraz będą mogli liczyć na pre­mie. Tom­ten, szwedzki Święty Miko­łaj, w tym roku zjawi się wcze­śniej.

* * *

Zespół w Buka­resz­cie domknął sprawę zakupu fun­du­szu Bal­tic Mun­dial w rekor­do­wym cza­sie. Zajęło mu to nieco wię­cej niż obie­cany przez Fer­nanda tydzień, ale Szwe­dzi prze­ka­zali, że kon­ku­ren­cję chwi­lowo zajęła inna atrak­cyjna trans­ak­cja, więc okno moż­li­wo­ści uchy­liło się dla Arki nieco sze­rzej. Fer­nando uznał to za znak boskiej przy­chyl­no­ści i tym moc­niej parł do zakupu. Kiedy usły­szał dobre wie­ści, spoj­rzał w niebo i uca­ło­wał duży złoty krzy­żyk, który nosił na szyi.

To jasne, że Arka musiała ści­nać nie­które zakręty. Na przy­kład nie było czasu, by prze­pro­wa­dzić pełny audyt. Na pierw­szy rzut oka wszyst­kie firmy w port­fo­lio Bal­tic Mun­dialu wyda­wały się solidne – miały porząd­nie zro­bione strony w sieci, a zarząd publi­ko­wał impo­nu­jące CV. Oczy­wi­ście z powodu ogra­ni­czeń cza­so­wych nie mogli spo­tkać się oso­bi­ście z dyrek­cją fun­du­szu ani odwie­dzić żad­nej z firm, Por­to­ry­kań­czyk uznał jed­nak, że w erze Inter­netu ludzie mogą zała­twiać inte­resy na dru­gim końcu świata, w ogóle nie spo­ty­ka­jąc się twa­rzą w twarz. Taka jest nowa norma. Poza tym to prze­cież inwe­sto­rzy, któ­rzy pra­co­wali wcze­śniej u Gold­mana Sachsa, a nie jakieś pro­staczki z Europy Wschod­niej; na pewno nale­ży­cie zba­dali doku­menty i doko­nali ana­liz, kiedy pla­no­wali inwe­sty­cje.

W dodatku – szczę­śli­wie dla Fer­nanda – było już po upadku Leh­man Bro­thers. War­to­ści akty­wów spa­dały na łeb na szyję, czas wyda­wał się więc naj­do­god­niej­szy, by wytar­go­wać cenę niż­szą niż pro­po­no­wana przez Szwe­dów. Tomasi nego­cjo­wał więc twardo i zszedł z ofertą z sie­dem­dzie­się­ciu do pięć­dzie­się­ciu milio­nów, do war­to­ści nomi­nal­nej fun­du­szu. Jego ludzie uwa­żali, że to za dużo, ale to Tomasi dyk­to­wał warunki, a miał spore doświad­cze­nie w porów­na­niu z zespo­łem mają­cym jesz­cze mleko pod nosem. Dzie­ciaki nie chciały grać roli złego gliny ani podej­mo­wać ryzyka.

Osta­tecz­nie sta­nęło na pięć­dzie­się­ciu pię­ciu milio­nach. W teo­rii Fer­nando dzięki swoim wybit­nym talen­tom nego­cja­cyj­nym zaosz­czę­dził dla Arki pięt­na­ście milio­nów.

Szwe­dzi tań­czyli przez całą drogę do banku.

2. Bal­tic Mun­dial

2

Bal­tic Mun­dial

War­szawa

Połu­dnio­wym lotem Lufthansy z Frank­furtu podró­żo­wali w więk­szo­ści wysocy nie­mieccy biz­nes­meni w śred­nim wieku, w ciem­nych i dro­gich gar­ni­tu­rach. Choć Fer­nando był niż­szy i bar­dziej pulchny niż cała reszta, to wręcz ocie­kał pew­no­ścią sie­bie i dys­kret­nym poczu­ciem wyż­szo­ści. Wyróż­niał się wyraź­nie śród­ziem­no­mor­ską urodą, a zwłasz­cza dłu­gimi, czar­nymi, ukła­da­ją­cymi się w fale wło­sami, utrzy­my­wa­nymi w tej for­mie przez codzienne poranne trzy­dzie­sto­se­kun­dowe spry­ski­wa­nie lakie­rem. Wart tysiąc pięć­set dola­rów jedwabny sza­lik Guc­ciego, trzy­krot­nie luźno owi­nięty wokół szyi, też wybi­jał się z morza kra­wa­tów Hugo Bossa. Drwiący uśmie­szek suge­ro­wał, że Por­to­ry­kań­czyk wie coś, o czym inni nie mają poję­cia.

Fer­nando prze­szedł przez kon­trolę celną, a potem przez auto­ma­tyczne roz­su­wane drzwi ter­mi­nalu 2 na Okę­ciu. Cią­gnąc wytartą skó­rzaną walizkę, gniew­nie war­czał przez tele­fon na swoją sekre­tarkę w San Juan. Wła­śnie prze­ka­zała mu wia­do­mość, że nastą­piło jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie w związku z zamó­wioną limu­zyną i będzie musiał wziąć tak­sówkę. Pierw­szy raz był w Pol­sce, a ktoś z tutej­szego biura ostrze­gał, by za wszelką cenę uni­kał łaj­dac­kiej tak­sów­ko­wej mafii dzia­ła­ją­cej przy głów­nym war­szaw­skim lot­ni­sku. Prze­kli­na­jąc, sta­nął przy kra­węż­niku w dłu­giej kolejce cze­ka­ją­cych na trans­port do mia­sta.

Wpraw­dzie komu­nizm w Pol­sce upadł ponad dwa­dzie­ścia lat temu, ale przez okna auta Por­to­ry­kań­czyk wciąż oglą­dał pozo­sta­ło­ści po tym kosz­mar­nym sys­te­mie. Jechał ulicą Żwirki i Wigury w stronę nie tak odle­głych wie­żow­ców. War­szawa oka­zała się mia­stem kon­tra­stów – nowo­cze­sny hotel czy biu­ro­wiec stał obok paskud­nego sza­rego bloku miesz­kal­nego z cza­sów głę­bo­kiego komu­nizmu.

Fer­nando nie zno­sił chłodu, uchy­lił jed­nak okno i wpu­ścił świeże powie­trze, by pozbyć się moc­nego zapa­chu paliwa uno­szą­cego się z prze­cią­żo­nego sil­nika. Tak­sów­karz szybko zmie­niał pasy – wyprze­dzał po pra­wej i po lewej, a od czasu do czasu bez wyraź­nego powodu wci­skał hamu­lec. Jego pasa­żer tym­cza­sem wyglą­dał przez okno.War­szawa, znana nie­gdyś jako Paryż Wschodu, uwa­żana była przed wojną za jedno z naj­pięk­niej­szych miast świata. Wszystko się zmie­niło w sierp­niu tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego czwar­tego roku, kiedy nazi­ści zmie­nili mia­sto w stos gru­zów. Po woj­nie war­sza­wiacy sta­ran­nie, cegła po cegle, odbu­do­wali sto­licę. Wiele osią­gnięć było god­nych podziwu, jak choćby odtwo­rze­nie histo­rycz­nych obiek­tów, w tym Zamku Kró­lew­skiego, liczne dziel­nice zasta­wiono jed­nak wszech­obec­nymi sza­rymi blo­kami, które ode­brały mia­stu jego przed­wo­jenny urok. I dopiero w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku sto­lica zoba­czyła swój pierw­szy wie­żo­wiec w zachod­nim stylu – hotel Mar­riott w Ale­jach Jero­zo­lim­skich. Wła­śnie tam zmie­rzał Fer­nando.

Tak­sówka minęła Dwo­rzec Cen­tralny i zatrzy­mała się przed wej­ściem do hotelu.

* * *

Oprócz samego Bal­tic Mun­dialu trans­ak­cja obej­mo­wała też prze­ję­cie biur oraz per­so­nelu fun­du­szu w Sztok­hol­mie, Rydze, Kijo­wie i War­sza­wie. Fer­nando nie mar­no­wał czasu, szybko zmie­nił nazwę Bal­tic Mun­dial na Arka CEE – Cen­tral & Eastern Europe. Tomasi naka­zał war­szaw­skiemu przed­sta­wi­cie­lowi zebra­nie całego per­so­nelu fun­du­szu – dwu­dzie­stu kilku osób – w War­sza­wie. Ofi­cjal­nie – na przy­ję­cie powi­talne. Tak naprawdę jed­nak chciał poznać cały zespół rów­no­cze­śnie, poga­dać z ludźmi pry­wat­nie i zde­cy­do­wać, kogo warto zosta­wić.

Przy­ję­cie odby­wało się w barze Pano­rama na czter­dzie­stym pię­trze Mar­riotta. Lokal gwa­ran­to­wał naj­lep­szy widok na nowiut­kie i błysz­czące war­szaw­skie wie­żowce. Nowy szef wygło­sił krót­kie prze­mó­wie­nie i wraz ze swoim mło­dym, wie­lo­na­ro­do­wym, napa­ko­wa­nym testo­ste­ro­nem i czy­sto męskim zespo­łem wychy­lił kie­li­szek lodo­wato zim­nej wybo­ro­wej. Śmiać mu się chciało na myśl, że ponad połowa tych ludzi straci pracę, jesz­cze zanim minie im kac.

Przez resztę wie­czoru sie­dział w kącie i pro­wa­dził krót­kie poga­wędki z kolej­nymi człon­kami zespołu. Wyglą­dało to tro­chę jak audien­cje u Don Cor­le­one, tyle że bez cało­wa­nia pier­ście­nia.

Zwró­cił uwagę na dwóch mene­dże­rów.

Pierw­szy, dobrze zbu­do­wany Ukra­iniec, nazy­wał się Fio­dor Pan­czenko. Nale­żał do tych wyso­kich, posęp­nych i tajem­ni­czych osob­ni­ków z daw­nego bloku sowiec­kiego, któ­rzy nie ode­brali żad­nego for­mal­nego wykształ­ce­nia eko­no­micz­nego i nie mogli się pochwa­lić zbyt wiel­kim doświad­cze­niem, mieli za to zna­ko­mite kon­takty i świet­nie sobie radzili z robie­niem inte­re­sów na Wscho­dzie. Uro­dzony i wycho­wany w Doniecku na wschod­niej Ukra­inie Fio­dor mówił z sil­nym rosyj­skim akcen­tem, nosił rosyj­ski woj­skowy zega­rek i okropne buty, do tego miał popsute zęby. Zebra­nie jakich­kol­wiek infor­ma­cji o nim było prak­tycz­nie nie­moż­liwe – nie miał konta na Lin­ke­dIn ani na Face­bo­oku, a wyszu­ki­warka Google nie znaj­do­wała dosłow­nie nic. Według nie­po­twier­dzo­nych plo­tek był agen­tem SBU, postsowiec­kiego ukra­iń­skiego odpo­wied­nika KGB. Ofi­cjal­nie spe­cja­li­zo­wał się w „spra­wach eko­no­micz­nych” – ten lokalny eufe­mizm ozna­czał, że znał oso­bi­ście wię­cej niż kilku ukra­iń­skich oli­gar­chów. Podobno pra­co­wał nad dwiema waż­nymi trans­ak­cjami, ale mimo że pod­le­gały ana­li­zie, szcze­góły pozo­sta­wały dość mgli­ste.

Dru­gim mene­dże­rem był jedyny war­szaw­ski pra­cow­nik Roman Gry­zoń. Z wyglądu nie­po­zorny, niski, drob­nej budowy, przed­wcze­śnie łysie­jący, z krą­głą twa­rzą ozdo­bioną kozią bródką, przy­po­mi­nał skrzy­żo­wa­nie Lenina z Char­liem Brow­nem. Nale­żał do ludzi, któ­rych wieku nie da się osza­co­wać – mógł mieć rów­nie dobrze pięć­dzie­siąt pięć lat, jak i czter­dzie­ści pięć. Miał trzy­dzie­ści pięć. Nie spra­wiał wra­że­nia szcze­gól­nie inte­li­gent­nego ani tępego – zapewne dla­tego, że nie­wiele mówił. Nie był przed­się­bior­czy, nie miał zdol­no­ści przy­wód­czych, więc już na wcze­snym eta­pie kariery nauczył się, że w oto­cze­niu sam­ców alfa lepiej nie pod­no­sić głowy i nie gadać za dużo. Trzy­mał się tej stra­te­gii od samego początku swo­jej pracy w finan­sach. Lojal­nie cało­wał tyłki swoim sze­fom w każ­dej fir­mie i na każ­dym szcze­blu.

– Buenos noches. – Gry­zoń uśmiech­nął się pro­mien­nie, kiedy pierw­szy raz witał się z sze­fem.

– Dobry wie­czór. Gdzie pan się nauczył hisz­pań­skiego?

– Och, to nic takiego. Zła­pa­łem parę słów tu i tam pod­czas waka­cji na Wyspach Kana­ryj­skich.

– ¡Ah, las Islas Cana­rias! ¿Muy bonita, no?

Gry­zoń popa­trzył tępym wzro­kiem. Natych­miast zmie­nił temat.

– Pro­szę spoj­rzeć, zwol­niły się miej­sca przy barze. Chodźmy. – I natych­miast zamó­wił coś do picia.

Kiedy usiadł z Fer­nan­dem w kącie Pano­ramy, przede wszyst­kim pogra­tu­lo­wał „señorowi Toma­siemu” szyb­kich i spraw­nych nego­cja­cji ze Szwe­dami oraz uzy­ska­nia tak dobrej ceny.

– No cóż, dzię­kuję, panie Gry­zoń. Wie pan, już bar­dzo długo sie­dzę w tej grze i według mnie cza­sem trzeba po pro­stu zro­bić listę wro­gów i sko­pać parę tył­ków.

– Zga­dzam się, abso­lut­nie – zapew­nił Gry­zoń. – Ale pro­szę mi mówić Roman. Albo Romek – tak zwra­cają się do mnie przy­ja­ciele.

Kel­nerka nalała im do kie­lisz­ków po sto mili­li­trów ark­tycz­nie zim­nej, czy­stej i przej­rzy­stej wódki z ziem­nia­ków. Skło­niło to Gry­zo­nia do wznie­sie­nia toa­stu za zna­ko­mity inte­res Fer­nanda. Uniósł kie­li­szek.

– ¡Salud, amor y dinero! – zawo­łał. – Za zdro­wie, miłość i pie­nią­dze.

Wypiw­szy kie­li­szek, señor Tomasi zapro­po­no­wał, żeby Gry­zoń zwra­cał się do niego po imie­niu. Albo jesz­cze lepiej przy­dom­kiem FT.

Roman zapy­tał szefa – i nowego przy­ja­ciela – czemu zawdzię­cza swoje suk­cesy w zarzą­dza­niu inwe­sty­cy­jami. I tra­fił w punkt. To był ulu­biony temat Fer­nanda: on sam. Kiedy skoń­czył mówić, godzinę i cztery kie­liszki póź­niej, uży­wał już tylko zdrob­nie­nia imie­nia Gry­zo­nia – Romek. I cho­ciaż przez cały wie­czór nie zadał mu ani jed­nego pyta­nia, to po impre­zie, kiedy opo­wia­dał o wszyst­kim José, stwier­dził z prze­ko­na­niem:

– Roman Gry­zoń to nasz czło­wiek.

* * *

Kiedy minął kac po pijań­stwie, Fer­nando usiadł ze swoim zespo­łem, by omó­wić aktu­alny stan fun­du­szu, sta­tus zale­głych poży­czek i per­spek­tywy udzie­la­nia kolej­nych. Spo­tka­nie trwało ponad cztery godziny, co było nie­zwy­kłe jak na Fer­nanda, który zawsze szybko się roz­pra­szał. Ale trzeba było to zała­twić.

Mówił przede wszyst­kim Gry­zoń, jako naj­le­piej zorien­to­wany w sytu­acji firm z ich port­fo­lio. Oma­wiał je kolejno, w każ­dym przy­padku poda­jąc pod­sta­wowe dane: nazwę firmy, wiel­kość, ter­min spłaty pożyczki, zakres dzia­łal­no­ści, obroty z ostat­nich pię­ciu lat, zyski, wyniki bie­żące i zwią­zane z tym ryzyko. Fer­nando słu­chał uważ­nie, pod­czas gdy jego nowy dyrek­tor kre­ślił obraz o wiele bar­dziej ponury, niż Por­to­ry­kań­czyk się spo­dzie­wał.

Wpraw­dzie sytu­acja fun­du­szu nie była tak fatalna jak połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skiego port­fo­lio Arki, to jed­nak pozo­sta­wała dalece nie­za­do­wa­la­jąca. Firmy rzę­ziły z powodu rece­sji – spa­dała sprze­daż, banki cięły kre­dyty, rosły straty. Nie było dra­ma­tycz­nych wpa­dek, ale jedna z firm – estoń­ska ferma mleczna, w którą zain­we­sto­wali – wyraź­nie szła na dno.

Następne przed­się­bior­stwo, TruCo – pol­ska firma odzie­żowa, któ­rej sprze­daż wobec male­ją­cego popytu spa­dła o dwa­dzie­ścia pro­cent – nabie­rało wody. Roman wyja­śnił, że to dobrze zarzą­dzane przed­się­bior­stwo z solid­nym kie­row­nic­twem, ale nie może uzy­skać dofi­nan­so­wa­nia w pol­skich ban­kach. Jeśli chcą pomóc fir­mie prze­trwać, trzeba będzie zre­struk­tu­ry­zo­wać im dług.

– Pie­przeni Szwe­dzi! – tylko tyle miał do powie­dze­nia Fer­nando w cza­sie spo­tka­nia.

Roman i Fio­dor prze­ko­ny­wali go, że sytu­acja nie jest taka zła. Byli pewni, że więk­szość firm w ich port­fo­lio prze­trwa. Potrze­bują tylko paru lat, żeby wyjść na pro­stą.

Lat…

Po zała­twie­niu zaszło­ści prze­szli do „nowych inte­re­sów”. Fio­dor Pan­czenko sto­sun­kowo nie­dawno dołą­czył do zespołu, dla­tego nie miał jesz­cze na kon­cie żad­nych umów. Ale pra­co­wał nad dwiema gru­bymi rybami, czy też „wiel­kimi rybami”, jak to okre­ślał.

Na Busi­ness Park w Buka­resz­cie i teraz na Bal­tic Mun­dial Fer­nan­dowi udało się wydać mniej wię­cej trze­cią część z trzy­stu dwu­dzie­stu milio­nów, jakie mu pozo­stały na inwe­sty­cje w Euro­pie Wschod­niej. Wciąż miał jesz­cze tro­chę powy­żej dwu­stu, ale sytu­acja eko­no­miczna pogar­szała się z tygo­dnia na tydzień. Zastrzygł uszami, kiedy Pan­czenko opi­sy­wał dwie trans­ak­cje, nad któ­rymi pra­co­wał – obie na jego tere­nie, na Ukra­inie.

Pod koniec pre­zen­ta­cji, która nie zawie­rała żad­nych liczb, żad­nych wykre­sów ani żad­nych szcze­gó­łów, Pan­czenko zapew­nił Fer­nanda, że to bar­dzo duże sprawy, gwa­ran­tu­jące poten­cjal­nie wielki zysk. Ogromny. Gigan­tyczny. A co naj­waż­niej­sze, on sam miał bar­dzo dobre kon­takty w obu przed­się­wzię­ciach.

– W mojej czę­ści świata – oświad­czył – naj­waż­niej­szym ele­men­tem w robie­niu inte­re­sów są rela­cje.

Na sma­głej twa­rzy Fer­nanda poja­wił się uśmie­szek zado­wo­le­nia, pod­kre­ślony dodat­kowo dwoma podłuż­nymi doł­kami w policz­kach.Już zapo­mniał o swo­ich innych kło­po­tach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki