Żona między nami - Greer Hendricks, Sarah Pekkanen - ebook + audiobook

Żona między nami ebook i audiobook

Greer Hendricks, Sarah Pekkanen

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niczego nie zakładaj.

Podczas lektury pomyślisz, że to książka o zazdrosnej byłej żonie.

I że ma obsesje na punkcie swojej następczyni - pięknej i młodej kobiety.

Nic nie jest takie, jakie się wydaje.

Czytaj między kłamstwami...

Vanessa Thompson zrezygnowała ze wszystkiego – pracy i nowojorskich przyjaciół, by wieść bajkowe życie u boku „zbyt dobrego, by mógł być prawdziwy” męża Richarda, menedżera w funduszu hedgingowym. Gdy jednak ich z pozoru idealne małżeństwo się rozpada, Richard wiąże się z młodszą kobietą. Vanessa nie może się pogodzić ze stratą swojego męża…

Nellie, młoda nauczycielka, spotyka mężczyznę swoich marzeń. Starszy od niej o dziewięć lat Richard jest czarujący, przystojny i zamożny. Rozpieszcza ją i traktuje niczym królową. Do czasu…

NAJGŁOŚNIEJSZY THRILLER 2018 ROKU!

OD STYCZNIA 2018 ROKU W ŚCISŁEJ CZOŁÓWCE LISTY BESTSELLERÓW „NEW YORK TIMESA”

Wall Street Journal: „Sześć książek z początku 2018 roku trzeba przeczytać”..

Glamour Magazine: „Książki, których nie możemy się doczekać w 2018 roku”.

Bustle: „Osiemnaście najlepszych powieści”.

Real Simple: „Najlepsze książki w 2018 roku”.

Bookbub: „Najlepsze książki sensacyjne, które się ukażą w 2018 roku”.

Retail Me Not’s: „Trzydzieści pięć najlepszych książek 2018 roku”.

Library Reads: „Pierwsza dziesiątka najlepszych książek”.

„W Żonie między nami czytelnik znajdzie błyskotliwą fabułę opowiedzianą w wartki i trzymający w napięciu sposób, i przerażający trójkąt miłosny, w którym nie wiadomo, komu można zaufać. Wspaniała książka”.

Gilly Macmillan, autorka Perfekcyjnej dziewczyny

„Absorbująca, znakomicie skonstruowana powieść o małżeństwie i zdradzie. Wciągająca historia i fascynujący bohaterowie. Nie będziesz mógł się od niej oderwać, a do ostatnich stron będziesz się głowił nad zakończeniem”.

Lauren Weisberger, autorka powieści Diabeł ubiera się u Prady

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 3 min

Lektor: Sarah Pekkanen, Greer Hendricks

Oceny
4,0 (884 oceny)
366
274
178
53
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tedzik

Z braku laku…

Stek kosmicznych, piramidalnych bzdur, nagromadzenie absurdalnych zbiegów okolicznosci, idiotycznych zdarzeń i ogranych, wyeksploatowanych pomysłów. Coś dla tych, którzy przeczytali w życiu mniej niż 10 książek.
30
kobylepolanka

Całkiem niezła

Dobrze się słucha, ale nie była jakoś bardzo zaskakująca.
10
KasiaTuli

Całkiem niezła

trochę pokręcona, szału nie ma
10
AniaSy

Nie polecam

katastrofa, przewidywalna, nudna, 1/10
10
AgnieszkaKarp

Nie polecam

Strata czasu. Liczne wątki i retrospekcje bardzo się przeplatały, ale nie ubogacaly fabuły i nie wzbudzały ciekawości. Sposób pisania bardzo przyjemny, ale i tak to nie uratowało ogólnej oceny. Na podstawie czytanych wcześniej recenzji, próbowałam dotrwać do końca, aby sprawdzić to zaskakujące zakończenie. Powieść rzeczywiście kończy się w ciekawy sposób, ale nie jest to w stanie wynagrodzić tych wczesniejszych godzin męczarni.
00

Popularność




Greer Hendricks, Sarah Pekkanen Żona między nami Tytuł oryginału The Wife Between Us ISBN Copyright © 2017 by Greer Hendricks and Sarah Pekkanen Published by arrangement with St. Martin’s Press, LLCAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Redakcja Grażyna Kurkowska Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Od Greer dla Johna, Paige i Alexa z miłością i wdzięcznością Od Sarah dla tych, którzy wspierali mnie w pisaniu tej książki

CZĘŚĆ PIERWSZA

Prolog

Idzie energicznie chodnikiem. Ma zarumienione policzki, blond włosy podskakują na jej ramionach, a na zgiętej ręce kołysze się torba gimnastyczna. Dochodzi do swojego domu, zanurza rękę w torebce i wyciąga z niej klucze. Nowojorska ulica jest głośna, ruchliwa, z pędzącymi taksówkami, ludźmi, którzy wracają z pracy, klientami wchodzącymi do delikatesów na rogu. Nawet na moment nie odrywam od niej oczu.

Zatrzymuje się w drzwiach wejściowych do budynku i szybko ogląda się za siebie. Mam wrażenie, jakby przeszył mnie prąd. Czyżby poczuła, że się w nią wpatruję? Wzrok umysłu — to dzięki niemu wyczuwamy na sobie czyjeś spojrzenie. Cały ludzki umysł jest zaangażowany w ten odziedziczony po przodkach mechanizm obronny, który ich ratował przed drapieżnikami. Ja też jestem wyczulona na ten impuls, kiedy włoski na moim ciele stają dęba i instynktownie podnoszę głowę w poszukiwaniu wpatrujących się we mnie oczu. Przekonałam się, jak groźne może być zlekceważenie takiego ostrzeżenia.

Lecz ona w ogóle nie patrzy w moją stronę. Otwiera drzwi i znika wewnątrz budynku. Nieświadoma tego, co jej zrobiłam.

Jeszcze nie wie, co dla niej przygotowałam. Ani o wprawionym przeze mnie w ruch mechanizmie zniszczenia.

Dla tej pięknej młodej kobiety o twarzy w kształcie serca i ponętnym ciele — dla której zostawił mnie mój mąż Richard — jestem równie niewidzialna jak gołąb wydziobujący tuż obok mnie okruszki na chodniku.

Nie ma pojęcia, co ją spotka, jeśli nie zmieni swojego postępowania.

Rozdział pierwszy

Nellie nie potrafiła określić, co ją wyrwało ze snu. Otworzyła oczy i w nogach swojego łóżka ujrzała wpatrującą się w nią kobietę, ubraną w jej białą, koronkową suknię ślubną.

Krzyk zamarł jej w gardle, chwyciła oparty o nocny stolik kij baseballowy. Na szczęście oczy szybko dostosowały się do ziarnistego światła świtu, a oszalałe serce zaczęło bić spokojniej.

Z ust Nellie wyrwał się krótki, nerwowy śmiech. Zrozumiała, że nic jej nie grozi. To tylko wisząca na drzwiach od szafy, zapakowana w plastikowy pokrowiec suknia ślubna, która znajdowała się dokładnie tam, gdzie ją umieściła poprzedniego dnia, po odebraniu z salonu mody ślubnej. Dla zachowania kształtu gorset i obszerny dół sukni zostały wypchane zmiętym papierem. Nellie opadła na poduszkę. Gdy jej oddech się wyciszył, spojrzała na niebieskie cyfry budzika. Za wcześnie, znowu.

Wyciągnęła ramiona za głowę, a potem sięgnęła prawą ręką po budzik. Chciała go wyłączyć, zanim alarm zdąży zawyć. Diamentowy pierścionek, który dostała od Richarda na zaręczyny, wydawał się na jej palcu ciężki i obcy.

Już od dzieciństwa Nellie zasypiała z trudem. Matka nie miała cierpliwości do przeciągających się wieczornych rytuałów, za to ojciec poprzez materiał koszuli nocnej delikatnie kreślił na plecach dziewczynki różne słowa. Wypisywał: Kocham cię albo Jesteś wyjątkowa, a ona próbowała je odgadnąć. Rysował też różne wzory, okręgi, gwiazdy, trójkąty — i trwało to przynajmniej do rozwodu rodziców. Gdy miała dziewięć lat, ojciec wyprowadził się z domu. Od tamtej pory często leżała sama w swoim dużym łóżku pod kołdrą w różowo-fioletowe pasy i wpatrywała się w paskudny zaciek na suficie.

Kiedy udało się jej zasnąć, najczęściej spała twardo przez dobre siedem czy osiem godzin — bez żadnych snów i tak głęboko, że matka musiała nią nieraz potrząsnąć, by się obudziła.

Ale pewnej październikowej nocy na ostatnim roku studiów nagle wszystko się zmieniło.

Sypiała coraz gorzej, a jej przerywane gwałtownymi wybudzeniami marzenia senne były intensywne i realistyczne. Pewnego ranka w akademiku, kiedy zeszła na dół na śniadanie, koleżanka z żeńskiego stowarzyszenia Chi Omega, do którego obie należały, powiedziała jej, że wykrzykiwała przez sen jakieś niezrozumiałe słowa. Nellie próbowała to zbagatelizować: „Stresuję się przed egzaminami końcowymi. Podobno test ze statystyki w psychologii jest zabójczy”. I wstała od stołu, by sobie nalać kolejną filiżankę kawy.

Po tym zdarzeniu zmusiła się do wizyty u uczelnianej psycholożki, lecz mimo delikatnych zachęt z jej strony nie potrafiła rozmawiać o tamtym ciepłym wieczorze z początku jesieni, który rozpoczął się od wódki i śmiechu, a skończył wyciem policyjnych syren i rozpaczą. Odwiedziła terapeutkę dwukrotnie. Trzecie spotkanie odwołała i już nigdy więcej do niej nie poszła.

Pewnego razu, gdy gwałtownie obudził ją jeden z powracających koszmarów i poczuła mocne objęcia Richarda szepczącego jej do ucha swoim głębokim głosem: „Skarbie, jestem przy tobie. Przy mnie jesteś bezpieczna”, podała mu nieco szczegółów tamtego incydentu. Spleciona w uścisku z Richardem, miała poczucie bezpieczeństwa, za którym, jak sobie uświadomiła, tęskniła jeszcze przed tamtym feralnym wieczorem. Pragnęła tego przez całe życie. Bliskość Richarda pozwoliła jej ponownie zapaść w senny stan bezbronności. Poczuła, jak niepewny dotąd grunt pod jej nogami nagle robi się stabilny.

Jednak ostatniej nocy Nellie była sama w starym mieszkaniu na parterze budynku z czerwonobrunatnego piaskowca. Richard wyjechał w interesach do Chicago, a jej najlepsza przyjaciółka i współlokatorka Samantha spędzała noc u swojego chłopaka. Zza ścian dobiegały hałaśliwe odgłosy Nowego Jorku: klaksony samochodów, czyjeś krzyki, ujadanie psa…

I choć wskaźniki przestępczości w Upper East Side były najniższe w całym okręgu, okna zostały zabezpieczone przez stalowe kraty, a w drzwiach wejściowych zamontowano trzy zamki — w tym jeden wyjątkowo mocny i solidny, który sama kazała założyć, kiedy się tutaj wprowadziła — Nellie potrzebowała do zaśnięcia kieliszka chardonnay.

Z niewyspania czuła piasek pod powiekami. Potarła oczy i powoli podniosła się z łóżka. Naciągnęła na siebie szlafrok frotté i znów spojrzała na suknię ślubną. Zaczęła się zastanawiać, czy starczyłoby dla niej miejsca, gdyby uprzątnęła swoją niewielką szafę. Jednak dół sukni był zbyt obfity, by się w niej zmieścić. W salonie mody ślubnej, wśród tych wszystkich pękatych, wyszywanych cekinami kreacji, jej suknia wyróżniała się elegancką prostotą, niczym skromnie zaczesany koczek wśród natapirowanych fryzur. Ale gdy Nellie patrzyła na nią w ciasnej sypialni obok kłębowiska ubrań i niewyszukanego regału na książki z Ikei, odnosiła wrażenie, że jest niebezpiecznie bliska estetyce disnejowskiej księżniczki.

Już za późno na wymianę. Ślub zbliżał się wielkimi krokami i wszystko było dokładnie zaplanowane, włącznie z figurkami na torcie weselnym: blondwłosą panną młodą i przystojnym panem młodym, którzy zastygli razem w idealnym momencie.

— O rany, one nawet wyglądają jak wy — skwitowała Samantha, gdy Nellie pokazała jej zdjęcie starych chińskich figurek, które Richard przesłał jej e-mailem.

Figurki należały do jego rodziców, a po oświadczynach Richard wydobył je ze składziku mieszczącego się w piwnicy jego apartamentowca.

Sam zmarszczyła nos i powiedziała:

— Nie myślisz sobie czasem, że on jest za dobry, żeby mógł być prawdziwy?

Richard miał trzydzieści sześć lat, o dziewięć więcej niż Nellie, i był cenionym menedżerem w funduszu hedgingowym. Miał typową dla biegaczy muskularną i żylastą budowę ciała oraz wszędobylski, beztroski uśmiech, który przeczył jego ciemnoniebieskim oczom.

Na pierwszą randkę zabrał ją do francuskiej restauracji i ze znawstwem gawędził z sommelierem o białych winach burgundzkich. Przed kolejnym spotkaniem, które wypadło w śnieżną sobotę, zapowiedział, że Nellie ma się ciepło ubrać, a następnie zjawił się z dwiema parami jasnozielonych, plastikowych sanek i oświadczył: „Wiem, gdzie w Central Parku jest najlepsza górka”.

Miał na sobie sprane dżinsy i wyglądał w nich tak samo dobrze, jak w świetnie skrojonych garniturach.

— Każdego dnia — Nellie nie żartowała, gdy odpowiadała na pytanie Sam.

Teraz Nellie stłumiła kolejne ziewnięcie i po cichu zrobiła siedem kroków do niewielkiego aneksu kuchennego. Pod bosymi stopami czuła chłodne linoleum. Wcisnęła włącznik górnego światła i zauważyła, że Sam znowu zabrudziła blat. Po posłodzeniu herbaty zostawiła na nim słoik miodu. Lepka substancja ściekała po jego krawędzi, a na dole, w bursztynowej kałuży, miotał się karaluch. Nawet po latach mieszkania na Manhattanie ten widok wciąż przyprawiał ją o mdłości. Nellie chwyciła ze zlewu jeden z brudnych kubków Samanthy i nakryła nim robala. Niech ona się tym zajmie, pomyślała. Kiedy czekała, aż kawa się zaparzy, otworzyła laptop i zaczęła sprawdzać pocztę: kupon od GAP; matka, która najwidoczniej przeszła na wegetarianizm, prosiła, by Nellie się upewniła, czy na weselu będą również bezmięsne potrawy; powiadomienie o zbliżającym się terminie spłaty karty kredytowej.

Nellie nalała kawę do kubka w serduszka z napisem Najlepsza nauczycielka na świecie — wraz z Samanthą, z którą pracowała w przedszkolu Drabina Nauczania, miały chyba z tuzin niemal identycznych kubków upchanych w szafce kuchennej — i z błogością wzięła pierwszy łyk. Tego dnia czekało ją dziesięć spotkań semestru wiosennego z rodzicami trzylatków z jej grupy przedszkolnej. Bez odpowiedniej dawki kofeiny z pewnością by przysnęła w jakimś „cichym kąciku”, a przecież musiała być w dobrej formie. Najpierw spotykała się z Porterami, którzy ostatnio utyskiwali, że na zajęciach nie rozwija się kreatywności w stylu Spike’a Jonza. Zasugerowali jej, żeby zastąpiła duży dom dla lalek ogromnym tipi. Wysłali jej nawet link do jednego, które kosztowało dwieście dwadzieścia dziewięć dolarów.

Nellie pomyślała, że gdy zamieszka już z Richardem, będzie jej brakowało Porterów jedynie odrobinkę bardziej niż karaluchów. Spojrzała na kubek Samanthy i nagle poczuła wyrzuty sumienia. Zgarnęła robaka w chusteczkę, po czym wrzuciła go do toalety.

Kiedy odkręcała prysznic, zaczęła brzęczeć jej komórka. Nellie owinęła się w ręcznik i pospieszyła do sypialni po torebkę. Jednak telefonu w niej nie było. Ciągle się gdzieś zawieruszał. W końcu znalazła go w fałdach kołdry.

— Słucham?

Nikt się nie odezwał.

Wyświetlacz pokazywał numer zastrzeżony. Chwilę później pojawił się komunikat o oczekującej wiadomości głosowej. Nellie nacisnęła klawisz, by ją odsłuchać, lecz dobiegł do niej jedynie jakiś wątły, rytmiczny dźwięk. Oddech.

Pewnie telemarketer, pomyślała i rzuciła komórkę z powrotem na łóżko. To nic takiego. Zareagowała zbyt gwałtownie; często jej się to zdarzało. Po prostu wszystko było zbyt przytłaczające. Ale za kilka tygodni spakuje swoje rzeczy, zamieszka z Richardem i z bukietem białych róż w dłoni pójdzie w stronę nowego życia. Zmiany mogą wytrącać z równowagi, a przecież czekało ją teraz wiele zmian.

A jednak… to był trzeci taki telefon w ciągu ostatnich tygodni.

Nellie rzuciła okiem na drzwi wejściowe. Stalowy rygiel znajdował się na swoim miejscu. Zamknięte.

Ruszyła w stronę łazienki, zawróciła, podniosła komórkę z łóżka i zabrała ją ze sobą. Położyła telefon na brzegu umywalki, zamknęła drzwi od łazienki, przewiesiła ręcznik przez drążek i weszła pod prysznic. Odskoczyła, kiedy uderzył ją strumień lodowatej wody. Wyregulowała kurki i zaczęła dłońmi pocierać ramiona.

Małe pomieszczenie wypełniło się parą. Pozwoliła wodzie spływać po napiętych, stwardniałych mięśniach ramion i dalej po plecach. Po ślubie będzie nosiła inne nazwisko, więc może zmieni też numer telefonu?

Włożyła lnianą sukienkę. Zaczęła nakładać tusz na jasne rzęsy — do pracy malowała się i zakładała lepsze ubrania tylko na spotkania z rodzicami i na uroczystość zakończenia roku w przedszkolu. Nagle komórka zawibrowała głośnym, brzękliwym dźwiękiem, obijając się o porcelanową umywalkę. Nellie się wzdrygnęła i mimowolnie poruszyła aplikatorem tuszu w górę, zostawiając czarny ślad koło brwi.

Zerknęła w dół, by odczytać wiadomość od Richarda:

Moja piękna, nie mogę się doczekać wieczora. Odliczam minuty. Kocham cię.

Wpatrywała się w słowa napisane przez narzeczonego, a oddech, który przez cały poranek wydawał się uwięziony w jej klatce piersiowej, zaczął być swobodniejszy. Odpisała:

Też cię kocham.

Wieczorem opowie mu o tych telefonach. Richard naleje jej kieliszek wina i gdy będą rozmawiać, położy jej stopę na swoich udach. Może wymyśli, jak namierzyć ten zastrzeżony numer? Skończyła się szykować, podniosła i zawiesiła na ramieniu ciężką torbę, po czym wyszła z mieszkania na delikatne wiosenne słońce.

Rozdział drugi

Budzi mnie piszczący gwizd czajnika cioci Charlotty. Przez listewki w żaluzjach do pokoju wślizgują się słabe promienie słońca. Wątłymi paskami światła układają się na moim ciele leżącym w pozycji embrionalnej. Jak to możliwe, że już jest rano? Po kilku miesiącach samotnego spania w pojedynczym łóżku — zamiast w łożu małżeńskim, które dzieliłam z Richardem — nadal kładę się jedynie po lewej stronie. Prześcieradło obok mnie jest chłodne. Zostawiam miejsce dla ducha.

Poranki są najgorsze, bo wtedy, przez krótki czas, mam jasny umysł. To odsunięcie cierpienia na później jest takie okrutne. Kulę się pod patchworkową kołdrą i czuję, jakby przygważdżał mnie w tym miejscu jakiś niewidoczny ciężar.

Pewnie w tej chwili Richard jest z moją piękną, młodą następczynią. Wpatruje się w nią ciemnoniebieskimi oczami i obwodzi opuszkami palców linię jej policzka. Niemal słyszę, jak mówi jej te same słodkie słówka, które niegdyś szeptał do mnie:

Uwielbiam cię. Ze mną będziesz szczęśliwa. Jesteś moim światem.

Serce mi pulsuje, a każde jego uderzenie przynosi prawie fizyczny ból. Oddychaj głęboko, mówię do siebie w myślach. To jednak w niczym nie pomaga. Nigdy nie pomaga.

Za każdym razem, gdy obserwuję kobietę, dla której zostawił mnie Richard, uderzają mnie jej delikatność i niewinność. Jest tak podobna do mnie z czasu, kiedy go poznałam. Wtedy lubił trzymać moją twarz w swoich dłoniach i robił to tak ostrożnie, jakby była delikatnym kwiatem, a on bał się go uszkodzić.

Nawet w tych pierwszych, upojnych miesiącach naszego związku miewałam wrażenie pewnej sztuczności — tak jakby Richard dokładnie zaplanował i odgrywał niektóre wydarzenia. Ale to nie miało dla mnie znaczenia. Był przecież troskliwy, charyzmatyczny, odnosił sukcesy. Niemal natychmiast się w nim zakochałam. I nigdy nie wątpiłam, że on też mnie kocha.

A teraz to już koniec. Wyprowadziłam się z naszego domu w stylu kolonialnym z czterema sypialniami, łukowatymi drzwiami i bujną zielenią trawnika. Przez całe nasze małżeństwo trzy z tych sypialń wciąż były puste, a jednak co tydzień sprzątała je pokojówka. Gdy otwierała drzwi tych pomieszczeń, zawsze znajdowałam jakąś wymówkę, żeby wyjść z domu.

Zawodząca karetka dwanaście pięter niżej w końcu wyciąga mnie z łóżka. Biorę prysznic, a potem suszę włosy. Zauważam widoczne odrosty. Wyciągam spod umywalki opakowanie farby do włosów w kolorze karmelowego brązu, żebym wieczorem nie zapomniała jej nałożyć. Minęły już czasy, kiedy płaciłam — nie, to Richard płacił — setki dolarów za strzyżenie i farbowanie.

Otwieram starą szafę z drewna wiśniowego, którą ciocia Charlotta kupiła na pchlim targu i sama odnowiła. Dawniej miałam garderobę w osobnym pomieszczeniu, większą od pokoju, w którym się teraz znajduję. Wieszaki z sukienkami rozmieszczonymi według koloru i pór roku. Sterty dżinsów od znanych projektantów ułożone według stopnia sprania materiału. Tęcza kaszmirowych ubrań na jednej ze ścian.

Nigdy nie przywiązywałam wagi do stroju. Przeważnie chodziłam w spodniach do jogi i wygodnym swetrze. I w przeciwieństwie do ludzi, którzy po pracy przebierają się w swobodniejsze ubrania, tuż przed powrotem Richarda do domu zakładałam na siebie coś bardziej stylowego.

Teraz jednak się cieszę, że gdy Richard poprosił, abym się wyprowadziła z naszego domu w Westchester, zabrałam ze sobą kilka walizek lepszych ubrań. Pracuję w ekskluzywnym domu towarowym Saks, w dodatku na trzecim piętrze, gdzie sprzedaje się markowe stroje. Moje zarobki zależą od prowizji, muszę więc odpowiednio wyglądać. Wpatruję się w sukienki ułożone w szafie niemal pod linijkę i w końcu decyduję się na pastelowoniebieską Chanel. Jeden z guzików z inicjałami Coco Chanel jest obluzowany i dzieli go od mojej skóry więcej miejsca niż wtedy, gdy miałam tę kreację na sobie ostatnim razem. W poprzednim życiu. Nie potrzebuję wagi, by wiedzieć, że bardzo schudłam. Przy wzroście stu sześćdziesięciu siedmiu centymetrów nawet ubrania w rozmiarze trzydzieści sześć są za luźne na mnie.

Wchodzę do kuchni i cmokam w policzek ciocię Charlottę, która je jogurt grecki ze świeżymi jagodami. Jej skóra jest delikatna jak talk.

— Spałaś dobrze, Vanesso? — pyta ciocia.

— Tak. — Kłamię.

Ubrana w strój do tai-chi, stoi boso przy blacie kuchennym. Między jedną a drugą łyżką śniadania spogląda zza okularów na listę zakupów, którą kreśli na odwrocie starej koperty. Dla cioci Charlotty nieustanny pęd jest podstawą emocjonalnej równowagi. Ciągle mnie namawia na wspólne spacery ulicami Soho, pójście na wykład z historii sztuki czy na film w Centrum Lincolna… Przekonałam się jednak, że wynajdywanie sobie zajęć w niczym mi nie pomaga. Obsesyjne myśli podążają za mną, gdziekolwiek jestem.

Skubię pełnoziarnisty tost, a potem wkładam do torby swoje drugie śniadanie: jabłko i baton proteinowy. Cioci Charlotcie ulżyło, kiedy znalazłam pracę. I nie tylko z tego powodu, bo pewnie sądzi, że ze mną jest już lepiej. Swoją obecnością zaburzyłam jej styl życia. Poranki zazwyczaj spędza w dodatkowej sypialni, która służy jej za pracownię. Rozsmarowuje farby olejne na płótnach i tworzy oniryczne światy, o wiele piękniejsze niż ten, który zamieszkujemy. Nigdy się nie skarży. Kiedy byłam mała, a moja mama potrzebowała swoich, jak wtedy sądziłam, „dni bez światła”, dzwoniłam do cioci Charlotty, jej starszej siostry. Wystarczyło wyszeptać w słuchawkę: „Mama znowu odpoczywa”, a ciocia się zjawiała. Rzucała na podłogę torbę z niezbędnymi rzeczami, wyciągała do mnie umazane farbą ręce i tuliła w uścisku pachnącym olejem lnianym i lawendą. Nie miała własnych dzieci, więc mogła swobodnie kształtować swoje życie. To ogromne szczęście, że kiedy tego najbardziej potrzebowałam, zawsze stawałam się jego centrum.

— Ser brie… gruszki… — ciocia mamrocze pod nosem, dopisując pismem pełnym pętelek i zawijasów kolejne rzeczy do listy zakupów. Stalowoszare włosy niedbale związała na czubku głowy, a stojący przed nią eklektyczny zestaw — kobaltowa szklana miska, pękaty czerwony kubek ceramiczny oraz srebrna łyżka — wygląda jak inspiracja do martwej natury. Apartament z trzema sypialniami kupiony przez ciocię i wujka Beau, który zmarł wiele lat temu, zanim ceny nieruchomości w tej okolicy wystrzeliły w górę, jest obecnie bardzo drogi, lecz panuje w nim nieco ekscentryczna atmosfera starego wiejskiego domku. Drewniana podłoga jest chybotliwa i skrzypiąca, a każdy pokój został pomalowany na inny kolor: jasnożółty, szafirowoniebieski i miętowozielony.

— Organizujesz dzisiaj spotkanie? — pytam, a ciocia potakuje głową.

Odkąd z nią mieszkam, widywałam w jej salonie pierwszoroczniaków z Uniwersytetu Nowojorskiego, krytyków sztuki z „New York Timesa” i kilku właścicieli galerii.

— Może po drodze do domu kupię wino? — proponuję. Ważne, żebym nie była dla cioci Charlotty ciężarem. Tylko ona mi została.

Mieszam kawę i zastanawiam się, czy Richard też ją właś­nie przygotowuje i zanosi do łóżka swojej nowej ukochanej. Ona leży rozespana i ciepła pod puchatą kołdrą, którą kiedyś dzieliliśmy. Widzę jej usta układające się w uśmiech, kiedy podnosi dla niego pościel. Często kochaliśmy się rano. „Cokolwiek się wydarzy w ciągu dnia, przynajmniej mamy te chwile”, zwykł mawiać Richard. Czuję ucisk w żołądku, odsuwam od siebie tost. Spoglądam na zegarek od Cartiera, prezent od męża na naszą piątą rocznicę, i opuszkiem palca okrążam gładkie złoto tarczy.

Nadal pamiętam, jak Richard uniósł moją rękę, by założyć go na nadgarstku. Niekiedy czuję na swoich ubraniach, choć zostały wyprane, cytrusową nutę mydła L’Occitane, którym się mył. Tak jakby wciąż był ze mną połączony. Niczym cień, tak bliski, a jednocześnie nieuchwytny.

— Sądzę, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś do nas dzisiaj dołączyła.

Potrzebuję chwili, by wrócić do rzeczywistości.

— Być może… — mówię, choć wiem, że tego nie zrobię.

Spojrzenie cioci Charlotty jest miękkie. Z pewnością zauważyła, że myślę o Richardzie. Jednak nie zna prawdziwej historii naszego małżeństwa. Jej zdaniem mój mąż poleciał na młodą dziewczynę, porzucił mnie i w ten sposób powielił schemat życia tak wielu mężczyzn przed sobą. W jej oczach to ja jestem ofiarą tej sytuacji. Ot, kolejna kobieta zostawiona przez męża, który przeżywa kryzys wieku średniego.

Gdyby tylko znała moją rolę w rozpadzie naszego związku, z jej twarzy natychmiast zniknęłoby całe współczucie.

— Muszę lecieć — mówię. — Napisz do mnie SMS-a, gdybyś potrzebowała jeszcze czegoś ze sklepu.

Znalazłam pracę w handlu zaledwie miesiąc temu, a już dostałam dwa upomnienia za spóźnienie. Muszę znaleźć lepszy sposób na zasypianie; po tabletkach nasennych, które przepisał mi lekarz, rano jestem ślamazarna i opieszała. Nie pracowałam prawie dziesięć lat. Jeśli zwolnią mnie ze sklepu, kto inny mnie zatrudni?

Przewieszam przez ramię ciężką torbę z wystającymi z niej szpilkami Jimmy’ego Choo, które wyglądają niemal jak nowe, zawiązuję wysłużone trampki Nike i wkładam do uszu słuchawki. W drodze do domu towarowego Saks, liczącej jakieś pięćdziesiąt przecznic, słucham audycji psychologicznych. Informacje o natręctwach, na które cierpią inni ludzie, niekiedy pozwalają mi zapomnieć o własnych.

Z powodu przytłumionego słońca, które przywitało mnie rano, sądziłam, że na zewnątrz się ociepla. Teraz jednak muszę się chronić przed podmuchami ostrego, późnowiosennego wiatru. Ruszam z Upper West Side do śródmieścia Manhattanu.

Moja pierwsza klientka zajmuje się bankowością inwestycyjną i przedstawia się jako Nancy. Jak wyjaśnia, jej praca wymaga wielu poświęceń, lecz dzisiejsze poranne spotkanie zostało w ostatniej chwili odwołane. Jest drobna, ma szeroko rozstawione oczy, krótką fryzurkę w stylu pixie i nieco chłopięce ciało, dlatego dobranie jej właściwych ubrań staje się wyzwaniem. Jestem z tego zadowolona, bo mogę się oderwać od myśli o sobie.

— Muszę się odpowiednio ubierać, bo inaczej nie będą mnie traktować serio — mówi. — No bo jak ja wyglądam. Czasami muszę pokazywać dowód osobisty!

Kiedy delikatnie odciągam ją od szarego spodnium, dostrzegam jej obgryzione do krwi paznokcie. Zauważa moje spojrzenie i wpycha dłonie do kieszeni blezera. Zastanawiam się, ile czasu wytrwa w swojej pracy. Być może znajdzie kolejną — tym razem w usługach albo coś związanego ze środowiskiem lub prawami dziecka — zanim to ostatecznie złamie jej ducha.

Sięgam po ołówkową spódnicę i jedwabną, wzorzystą bluzkę.

— Może coś jaśniejszego? — proponuję.

Gdy tak obchodzimy mój dział, klientka opowiada, że w przyszłym miesiącu ma zamiar wziąć udział w długim rajdzie rowerowym, choć wcale nie trenowała, i o randce w ciemno, na którą chce ją umówić koleżanka z pracy. Wyjmuję kolejne stroje, zerkając na nią od czasu do czasu, by lepiej ocenić jej kształty i karnację skóry.

Nagle zauważam olśniewającą czarno-białą, kwiecistą sukienkę z dzianiny od Alexandra McQueena. Przystaję. Delikatnie gładzę materiał, a serce zaczyna mi dudnić w klatce piersiowej.

— Piękna — chwali ją Nancy.

Zamykam oczy i przypominam sobie wieczór, kiedy miałam na sobie niemal identyczny strój.

Richard wraca do domu z dużym, białym pudełkiem, przepasanym czerwoną wstążką. „Załóż ją dzisiaj. Wyglądasz obłędnie”, mówi, kiedy ją przymierzam. Sączymy szampana na gali Alvina Aileya i śmiejemy się z jego kolegami. Dłoń Richarda spoczywa na dole moich pleców. „Darujmy sobie kolację”, szepcze mi do ucha. „Wracajmy do domu”.

— Wszystko w porządku? — pyta Nancy.

— Tak — odpowiadam z niebezpiecznie zaciskającym się gardłem. — Ta sukienka nie jest dla pani odpowiednia.

Nancy wygląda na zaskoczoną. Zdaję sobie sprawę, że powiedziałam to zbyt ostrym tonem.

— Ta będzie idealna. — Sięgam po klasyczną suknię koktajlową w kolorze pomidorowej czerwieni. Idę w stronę przymierzalni, a ubrania ciążą mi w rękach. — Myślę, że na początek mamy już spory wybór.

Wieszam ubrania na drążku na jednej ze ścian i próbuję się skupić na kolejności przymierzania strojów. Wybieram liliowy żakiet, który będzie się pięknie komponował z oliwkową cerą Nancy. Nauczyłam się już, że żakiety są najlepsze na początek, bo klientki nie muszą się rozbierać, by je założyć i ocenić, jak się w nich czują.

Znajduję parę pończoch i butów na obcasie, żeby Nancy mogła lepiej zobaczyć, jak się na niej układają sukienki i spódnice, oraz podmieniam kilka sztuk z rozmiaru trzydzieści cztery na trzydzieści sześć. Kobieta decyduje się na żakiet, dwie sukienki, w tym tę czerwoną, i granatowy kostium. Wzywam osobę zajmującą się poprawkami krawieckimi, by podszyła dół spódnicy od kostiumu. Potem mówię Nancy, że nabiję jej zakupy w kasie. Oddalam się.

Zamiast do kasy, wracam do biało-czarnej sukienki. Na stojaku wiszą trzy sztuki. Zgarniam je i zabieram do magazynu, gdzie ukrywam wszystkie za rzędem uszkodzonych ubrań.

Wracam do Nancy z jej kartą kredytową i paragonem, gdy akurat się przebiera w swój zwykły strój do pracy.

— Dziękuję — mówi. — Sama nigdy bym tych ubrań nie wybrała, ale jestem podekscytowana, że będę je nosiła.

Tę część swojej pracy akurat lubię, bo moje klientki są zadowolone. U większości kobiet przymierzanie ubrań i wydawanie pieniędzy sprawia, że zaczynają zadawać sobie pytania: Czy wyglądam grubo? Czy na to zasługuję? Czy to naprawdę ja? Znam dobrze te wszystkie wątpliwości, bo wiele razy w przymierzalniach sama próbowałam dociec, kim tak naprawdę powinnam być.

Umieszczam zakupy Nancy w wiszącej torbie na ubrania i podaję jej stroje. Przez chwilę się zastanawiam, czy przypadkiem ciocia Charlotta nie ma racji. Jeśli nieustannie będę parła do przodu, być może mój umysł podąży za impulsem płynącym z ciała?

Po wyjściu Nancy pomagam jeszcze kilku klientkom, a potem idę do przymierzalni, by zabrać z nich niekupione stroje i odwiesić na właściwe miejsce. Kiedy wygładzam ubrania na wieszakach, dobiega do mnie rozmowa dwóch kobiet z sąsiadujących ze sobą przymierzalni.

— Oj, ta sukienka od Alaï układa się paskudnie. Mam straszne wzdęcie. Kelnerka kłamała, kiedy mówiła, że sos sojowy jest niskosodowy.

Natychmiast rozpoznaję południową intonację: to Hillary Searles, żona George’a Searlesa, jednego z kolegów z pracy Richarda. Lata temu bywałyśmy razem na wielu przyjęciach i wydarzeniach biznesowych. Wysłuchiwałam, co myśli na temat szkół publicznych w przeciwieństwie do prywatnych, diety Atkinsa i Zone, spędzania urlopu na wyspie St. Barts albo na wybrzeżu Amalfi. Dzisiaj jednak nie zniosę jej paplaniny.

— Hej! Czy jest tu jakaś pracownica? Potrzebujemy innych rozmiarów.

Drzwi do przymierzalni się otwierają i wyłania się z nich jakaś kobieta. Ze swoimi rudymi puklami tak bardzo przypomina Hillary, że bez wątpienia jest to jej siostra.

— Proszę pani? Może nam pani pomóc? Dziewczyna, która nas obsługuje, gdzieś przepadła.

Zanim zdążyłam zareagować, dostrzegam błysk pomarańczowego koloru i sukienka od Alaï przelatuje ponad drzwiczkami przymierzalni.

— Macie to w rozmiarze czterdziestym drugim?

Jeśli Hillary wyda trzy tysiące sto dolarów na sukienkę, moja prowizja od tego zakupu będzie warta wszystkich pytań, którymi mnie zaraz zasypie.

— Zaraz sprawdzę — odpowiadam. — Alaïa to nie jest marka, która wiele kobietom wybacza, niezależnie od tego, co jadły na obiad… Na wszelki wypadek przyniosę też rozmiar czterdziesty czwarty.

— Pani głos brzmi znajomo. — Z przymierzalni wyłania się głowa Hillary, podczas gdy jej wzdęte od sody ciało pozostaje ukryte za drzwiczkami. Wydaje z siebie piskliwy krzyk. Z trudem wytrzymuję w miejscu, gdy tak się we mnie wpatruje z otwartymi ustami. — Co ty tu robisz?

Jej siostra się wtrąca:

— Hill, do kogo mówisz?

— Vanessa jest moją dawną koleżanką. Jest żoną, eee, była kiedyś żoną jednego z partnerów George’a. Poczekaj chwileczkę! Tylko coś na siebie narzucę.

Wyłania się ponownie, obejmuje mnie, a ja zanurzam się w zapachu jej mocnych, kwiatowych perfum.

— Wyglądasz jakoś inaczej! Co się zmieniło? — Kładzie ręce na biodrach, a ja staram się wytrzymać te oględziny. — Na początek… Taka jesteś chudziutka! Bez problemu mogłabyś na siebie założyć Alaïę. Pracujesz tu?

— Tak, miło znów cię spotkać.

Nigdy nie czułam takiej wdzięczności na dźwięk dzwonka telefonu komórkowego.

— Hallo — szczebiocze do słuchawki Hillary. — Co? Gorączka? Na pewno? Pamięta pani, jak ostatnim razem symulowała… W porządku. Już jadę. — Zwraca się do siostry: — Dzwoniła pielęgniarka szkolna. Jej zdaniem Madison jest chora. Szczerze mówiąc, odsyłają dzieci do domu po pierwszym kichnięciu.

Nachyla się, by ponownie mnie uściskać, a jej diamentowy kolczyk ociera się o mój policzek.

— Umówmy się kiedyś na lunch, żeby nadrobić zaległości. Zadzwoń do mnie!

Kiedy Hillary i jej siostra stukoczą obcasami w drodze do windy, zauważam na krześle w przymierzalni platynową bransoletkę. Chwytam ją i pędzę, by dogonić Hillary. Już mam ją zawołać, gdy zza jej pleców dobiegają mnie słowa:

— Biedactwo — mówi do siostry. W jej głosie słyszę nieudawaną litość. — Miała dom, samochody, wszystko…

— Naprawdę? Nie miała adwokata?

— A teraz to kupka nieszczęścia. Jak ona wygląda… — Hillary wzrusza ramionami.

Czuję się tak, jakbym się właśnie zderzyła z niewidzialną ścianą.

Patrzę, jak się oddalają. Kiedy Hillary naciska przycisk przywołujący windę, zawracam i idę posprzątać porzucone przez nią na podłodze przymierzalni jedwabne i lniane ubrania. Ale najpierw zapinam platynową bransoletkę na swoim nadgarstku.

Krótko przed rozpadem naszego małżeństwa wydaliśmy z Richardem przyjęcie koktajlowe w naszym domu. Wtedy widziałam Hillary po raz ostatni. Zaczęło się dość nerwowo, bo pracownicy firmy cateringowej nie zjawili się na czas. Richard był poirytowany — na nich i na mnie, że nie umówiłam ich o godzinę wcześniej, i ogólnie na całą sytuację — mimo to dzielnie stał za prowizorycznym barkiem, który zrobiliśmy w salonie. Mieszał martini i gin z tonikiem. Śmiał się, odrzucając do tyłu głowę, gdy jeden z jego biznesowych partnerów dał mu dwudziestodolarowy napiwek. Krążyłam między gość­mi, mamrotałam przeprosiny za nieprofesjonalnie podany ser brie oraz trójkąty sera cheddar, które przygotowałam, i zapewniałam, że lada moment dotrze na miejsce zamówione jedzenie.

— Kochanie? Skoczysz do piwniczki po kilka butelek raveneau z 2009 roku? — Richard zawołał do mnie przez pokój. — W zeszłym tygodniu zamówiłem skrzynkę. Są na środkowej półce lodówki do wina.

Zamarłam. Czułam, że oczy wszystkich gości skierowane są na mnie. Hillary była przy barku. Prawdopodobnie to ona poprosiła o swoje ulubione wino.

Miałam wrażenie, że czas zwolnił, gdy schodziłam do piwnicy, starając się odwlec chwilę, w której w obecności wszystkich znajomych i partnerów biznesowych Richarda będę musiała mu powiedzieć to, co już wiedziałam: w naszej piwniczce nie było wina raveneau.

Przez następną godzinę zajmuję się babcią szukającą stroju na chrzciny dziewczynki, która ma otrzymać jej imię. Zestawiam też ubrania dla kobiety wybierającej się w rejs statkiem wycieczkowym na Alaskę. Moje ciało przypomina mokry piasek — wypłynęła ze mnie ta odrobina nadziei, którą poczułam podczas obsługiwania Nancy.

Tym razem najpierw widzę Hillary, a dopiero potem słyszę jej głos. Podchodzi do mnie, kiedy wieszam spódnicę na stojaku.

— Vanessa! Tak się cieszę, że jeszcze tu jesteś. Czy przypadkiem nie znalazłaś…

Przerywa w pół słowa, gdy jej wzrok kieruje się na mój nadgarstek. Szybko zdejmuję bransoletkę.

— Bałam się tak po prostu ją zostawić w informacji o rzeczach znalezionych. Pomyślałam, że po nią wrócisz, albo do ciebie zadzwonię.

Oczy Hillary się rozjaśniają. Wierzy mi. A przynajmniej chce mi uwierzyć.

— Jak się czuje twoja córka? Wszystko z nią w porządku? — zagaduję.

Hillary potakuje.

— Mały nicpoń, chyba po prostu miała nadzieję, że w ten sposób opuści lekcję matematyki. — Chichocze i zapina ciężki krążek platyny na swoim nadgarstku. — Uratowałaś mi życie. Dostałam tę bransoletkę od George’a zaledwie tydzień temu, na urodziny. Wyobrażasz sobie, co bym mu powiedziała, gdybym ją zgubiła? Chyba by się za mną roz…

Jej policzki płoną, więc odwraca ode mnie wzrok. Pamiętam, że Hillary nigdy nie była nieuprzejma czy złośliwa. W początkowym okresie naszej znajomości czasem nawet mnie rozśmieszała.

— Co tam u George’a?

— Zajęty jak zawsze! Sama wiesz, jak to jest.

Kolejna krótka pauza.

— A Richard? Widziałaś go może ostatnio? — Staram się mówić beztroskim tonem, ale nadaremno. Od razu widać, że bardzo chcę usłyszeć, co u niego.

— Och, od czasu do czasu…

Czekam na ciąg dalszy, lecz Hillary widocznie nie chce wyjawić nic więcej.

— Przymierzysz teraz sukienkę od Alaï?

— Kochana, powinnam się zbierać. Przyjdę kiedy indziej.

Wyczuwam jednak, że już więcej się nie zjawi. Ma rozpaczliwą nadzieję, że to, co widzi przed sobą: poluzowany guzik w kostiumie Chanel sprzed dwóch lat i uczesanie, któremu dobrze by zrobiło profesjonalne strzyżenie, nie jest zaraźliwe.

Ściska mnie naprędce i zbiera się do wyjścia. Zawraca jednak i mówi:

— Gdyby to dotyczyło mnie… — Marszczy brwi. Widzę, że o czymś intensywnie myśli. Podejmuje decyzję. — Chyba chciałabym wiedzieć.

Czuję, że to, co za chwilę usłyszę, będzie jak jadący wprost na mnie rozpędzony pociąg.

— Richard się zaręczył. — Jej głos brzmi tak, jakby dobiegał do mnie z ogromnej odległości. — Przykro mi… Pomyślałam sobie, że może jeszcze o tym nie wiesz i że powinnam…

Ryk w mojej głowie wytłumia resztę jej słów. Przytakuję skinieniem głowy i odchodzę.

Richard jest zaręczony… Mój mąż naprawdę ma zamiar znów się ożenić!

Idę do przymierzalni. Opieram się plecami o ścianę i powoli osuwam się na podłogę, rolując przy tym spódnicę od kostiumu. Czuję pieczenie skóry pod ocierającymi się o dywan rajstopami. Chowam twarz w dłoniach. Szlocham.

Rozdział trzeci

Z jednej strony starego kościoła z wieżycą, w którym mieściło się przedszkole Nellie, stały trzy nadgryzione zębem czasu, ukryte pod baldachimem drzew nagrobki z przełomu wieków. Z drugiej znajdował się mały plac zabaw z piaskownicą i niebiesko-żółtą konstrukcją do wspinania. Symbole życia i śmierci na przeciwległych krańcach kościoła, w którym niezliczoną ilość razy odprawiano ceremonie dla uczczenia ich obu.

Na jednym z kamiennych nagrobków wyryto słowa: Elizabeth Knapp. Kobieta zmarła w wieku dwudziestu kilku lat, a jej grób znajdował się w pewnym oddaleniu od pozostałych. Nellie, jak zawsze, wybrała dłuższą drogę, by ominąć cmentarzyk. A jednak rozmyślała o tamtej młodej kobiecie.

Jej życie mogło się przedwcześnie zakończyć z powodu choroby lub porodu. A może wypadku?

Czy miała męża? Dzieci?

Nellie zdjęła z ramienia torbę, by otworzyć zatrzaskową blokadę w ogrodzeniu, które okalało plac zabaw. Wiatr szeleścił w gałęziach drzew. W chwili śmierci Elizabeth miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem lat. Nellie nie mogła sobie tego przypomnieć i nagle ten fakt zburzył jej spokój.

Ruszyła w stronę cmentarza, by to sprawdzić, lecz osiem posępnych, wibrujących w powietrzu uderzeń dzwonu na wieży kościelnej uzmysłowiło jej, że spotkania z rodzicami rozpoczną się już za piętnaście minut. Dryfująca po niebie chmura zasłoniła słońce i natychmiast gwałtownie się ochłodziło.

Nellie zawróciła, przeszła przez furtkę i dokładnie ją za sobą zamknęła. Zwinęła ochronną plandekę przykrywającą piaskownicę, by ta była gotowa, kiedy dzieci przyjdą się bawić. Ostry podmuch wiatru wyszarpnął jeden z końców brezentu. Dziewczyna chwyciła go, a następnie przyciągnęła i postawiła na nim ciężką donicę.

W pośpiechu weszła do budynku i zeszła schodami do sutereny, w której mieściło się przedszkole. Wyrazisty zapach kawy obwieszczał, że Linda, dyrektorka placówki, już jest w pracy. Zazwyczaj Nellie najpierw zostawiała rzeczy w swojej sali, a następnie witała się z dyrektorką. Tego dnia jednak czuła potrzebę zobaczenia znajomej twarzy, minęła więc swój pusty pokój i poszła dalej korytarzem w stronę żółtego światła wylewającego się z gabinetu Lindy.

Weszła do środka i zauważyła nie tylko zaparzoną kawę, lecz także paterę ze słodkimi bułeczkami i ciastkami. Linda układała wachlarzyk z serwetek obok stosiku styropianowych kubeczków. Jej ciemne, lśniące włosy obcięte na boba i szarobrązowe spodnium, które spięła paskiem z krokodylej skóry, byłyby odpowiednie nawet na posiedzeniu rady zarządu. Linda nie ubierała się tak wyłącznie na spotkania z rodzicami — każdego dnia wyglądała jak spod igły.

— Powiedz mi, proszę, że to nie rogaliki z czekoladą…

— Z cukierni Deana i DeLuki — ochoczo potwierdziła Linda. — Poczęstuj się.

Nellie jęknęła. Rano waga łazienkowa pokazała jej, że do ślubu musi zrzucić jeszcze dwa, no dobrze, trzy i pół kilograma.

— Śmiało — naciskała Linda. — Mam tego mnóstwo. Wszystko po to, by ugłaskać naszych rodziców.

— Wiesz, że to rodzice z Upper East Side — zażartowała Nellie. — Nikt z nich nie tknie słodkich węglowodanów. — Popatrzyła jeszcze raz na paterę i podzieliła rogalik plastikowym nożem. — Zjem pół.

Po drodze do klasy wzięła jeden kęs. Miejsce nie wydawało się zbyt stylowe, za to było przestronne, a przez wysokie okna wpadało do środka słoneczne światło. Na miękkim dywaniku okolonym wzorem z alfabetycznym pociągiem dzieciaki z jej grupy siadywały po turecku, by słuchać bajek, w kąciku kuchennym przywdziewały maleńkie czapki szefa kuchni i stukały garnkami, zaś w przebieralni znajdowały się wszystkie możliwe kostiumy, od kitli lekarskich, przez spódniczki baletnic, aż po hełmy astronautów.

Mama Nellie zapytała ją kiedyś, dlaczego nie chciała zostać „prawdziwą” nauczycielką. I nie mogła zrozumieć, czemu córka poczuła się dotknięta tym pytaniem.

Uczucie, gdy pulchne, ufne dziecięce rączki dotykały jej dłoni; chwila, w której dziecku po raz pierwszy udaje się stworzyć z liter na kartce słowo i je odczytać, i ten zachwyt w jego oczach; świeżość i czystość, z jakimi dzieci patrzą na świat… Jak miałaby wytłumaczyć, że to wszystko jest dla niej niezwykle cenne?

Od zawsze wiedziała, że chce uczyć, tak samo jak niektóre dzieciaki czują, że ich przeznaczeniem jest kariera pisarza lub artysty.

Nellie zlizała maślany okruch z koniuszka palca, a potem wyciągnęła z torby kalendarz wraz z „raportami postępów”, które miała rozdać rodzicom. Za kilka godzin dziennie, które ich pociechy spędzały w przedszkolu, płacili trzydzieści dwa tysiące dolarów rocznie. Porterowie podający jej linki internetowe do tipi nie byli jedynymi rodzicami, którzy chcieli mieć wpływ na to, w jaki sposób spędzają czas ich dzieci. Każdego tygodnia Nellie otrzymywała e-maile, jak ten ostatni od Levinów, w którym prosili o dodatkowe kartki z ćwiczeniami dla ich małej, utalentowanej Reese.

Na wypadek nagłych bądź wyjątkowych sytuacji w przewodniku po przedszkolu podane były numery telefonów do wychowawców, lecz niektórzy rodzice dość swobodnie rozumieli ten termin. Pewnego razu telefon Nellie zadzwonił o piątej rano, bo Bennett wymiotował w nocy i jego mama chciała się dowiedzieć, co jadł w przedszkolu poprzedniego dnia.

Gdy przenikliwy dzwonek rozdźwięczał się w ciemności pokoju, Nellie natychmiast zapaliła wszystkie lampy. I choć upewniła się, że telefon jest zupełnie niegroźny, nie wyłączyła światła. Rozładowała nagły przypływ adrenaliny, układając rzeczy w szafie i szufladach komody.

— Niezła diwa z tej pani Porter — skwitowała jej współlokatorka Sam, kiedy Nellie opowiedziała jej historię porannej pobudki. — Dlaczego nie wyłączasz telefonu, idąc do łóżka?

— Dobry pomysł — skłamała Nellie. Wiedziała, że nie posłucha tej rady. Kiedy szła pobiegać lub udawała się do pracy, nie miała w słuchawkach głośnej muzyki. I nigdy nocą nie wracała do domu sama.

Jeśli właśnie zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo, chciała być tak czujna, jak to tylko możliwe.

Teraz Nellie siedziała przy swoim biurku i kończyła pisać ostatnie opinie, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Podniosła głowę i zobaczyła Porterów. On miał na sobie granatowy garnitur w prążki, a ona różowawą sukienkę. Wyglądali, jakby właśnie wybierali się do filharmonii.

— Dzień dobry — powiedziała, gdy do niej podeszli i uścis­nęli jej dłoń. — Proszę, niech państwo usiądą. — Stłumiła uśmiech, widząc, z jakim trudem balansują na dziecięcych krzesełkach ustawionych dokoła niskiego stolika. Sama też usiadła na takim krzesełku, lecz ona miała w tym wprawę.

— Jak państwo wiedzą, Jonah jest cudownym chłopcem — zaczęła swoją przemowę. Każda „wywiadówka” rozpoczynała się od pochwalnej mowy w duchu „Lake Wobegon”1, lecz w przypadku Jonaha była to szczera prawda. Ściany w sypialni Nellie obwieszone były pracami jej ulubionych podopiecznych, w tym Jonaha, który przedstawił ją jako „panią Ptasie Mleczko”.

— Czy zauważyła pani, jak on trzyma ołówek? — spytała pani Porter, wyjmując z torebki notes i długopis.

— Ja nie…

— Krzywo trzyma rękę — przerwał jej pan Porter. Wziął od żony długopis i zademonstrował chwyt. — Widzi pani, jak wykrzywia dłoń? Czy pani zdaniem powinniśmy go zapisać na terapię zajęciową?

— Cóż, on ma dopiero trzy i pół roku — próbowała oponować Nellie.

— Trzy lata i dziewięć miesięcy — poprawiła ją pani Porter.

— Tak. U wielu dzieci w tym wieku nie wykształcona jest jeszcze odpowiednia motoryka, żeby…

— Pani jest z Florydy, prawda? — spytał nagle pan Porter.

Nellie zamrugała.

— Skąd pan… Przepraszam, ale dlaczego pan pyta? — Z pewnością nie informowała wcześniej Porterów, skąd pochodzi. Zawsze bardzo się starała, by nie zdradzać zbyt wielu szczegółów ze swojego życia.

Unikanie odpowiedzi na niezręczne pytania nie jest takie trudne, gdy się już poznało odpowiednią metodę. Kiedy ktoś cię pyta o dzieciństwo, musisz opowiedzieć o domku na drzewie zbudowanym przez tatę, o czarnym kocie, który myślał, że jest psem, i jak pies prosił o smakołyki. Jeśli pojawi się temat studiów, skup się na drużynie piłkarskiej i jej sukcesach, a także na dorywczej pracy w uczelnianej stołówce, gdzie pewnego razu zaprószyłeś ogień podczas robienia tostów i wykurzyłeś wszystkich z jadalni. Opowiadaj barwne, rozwlekłe historie, które odciągną uwagę od tego, że tak naprawdę nie dzielisz się żadnymi znaczącymi informacjami. Unikaj konkretów, by nie wyróżniać się z tłumu. Mętnie mów o roku, w którym ukończyłeś studia. Kłam, ale tylko wtedy, gdy jest to naprawdę konieczne.

— Tu, w Nowym Jorku, podchodzimy do pewnych spraw inaczej — wyjaśnił pan Porter. Nellie dokładnie mu się przyjrzała. Był od niej starszy o co najmniej piętnaście lat, a jego akcent wskazywał na to, że urodził się na Manhattanie. Ich życiowe ścieżki nigdy wcześniej się nie przecięły. Skąd więc wiedział?

— Nie chcemy, by Jonah był opóźniony w stosunku do rówieśników. — Pan Porter odchylił się na krzesełku i znowu zaczął balansować, żeby się nie przewrócić.

— Mężowi chodzi o to — wtrąciła się pani Porter — że jesienią będziemy się starali o miejsce w zerówce. Interesują nas tylko najlepsze szkoły.

— Rozumiem — Nellie na powrót skupiła się na spotkaniu. — Oczywiście, to państwa decyzja, ale poczekałabym jeszcze rok.

Wiedziała, że Jonah chodzi już na lekcje mandaryńskiego, karate i muzyki. W tym tygodniu dwukrotnie zauważyła, jak ziewa i przeciera zaspane oczy. Kiedy był na jej zajęciach, przynajmniej mógł do woli budować zamki i stawiać wieże z klocków.

— Chciałabym państwu opowiedzieć o tym, co się zdarzyło, kiedy jeden z jego kolegów z grupy zapomniał przynieść drugie śniadanie. Jonah zaproponował, że się z nim podzieli swoim, co pokazuje, jaki jest empatyczny i uprzejmy…

Musiała przerwać, bo nagle zabrzęczała komórka pana Portera.

— Tak — rzucił do słuchawki. Cały czas patrzył Nellie w oczy, przytrzymując jej spojrzenie.

Do tej pory widzieli się jedynie dwa razy: na „wieczorze rodziców” i jesiennej wywiadówce. Podczas tamtych spotkań nie wpatrywał się w nią ani nie zachowywał nietypowo.

— Czy regularnie przeprowadza pani ewaluację dzieci? — spytała pani Porter.

— Przepraszam?

Pani Porter się uśmiechnęła, a Nellie zauważyła, że odcień jej szminki idealnie odpowiada kolorowi sukienki.

— Robią to w Szkole Smitha. Co trzy miesiące. Oceniają gotowość szkolną, ćwiczenia przygotowujące do czytania odbywają się w małych grupach, uczą tabliczki mnożenia…

Mnożenia?

— Tak, oceniam postępy dzieci — Nellie poczuła napięcie w plecach.

— Chyba sobie żartujesz! — pan Porter rzucił do telefonu. Nellie zdała sobie sprawę, że znów się w niego wpatruje.

— Nie, nie skupiam się na tabliczce mnożenia, raczej… na bardziej podstawowych umiejętnościach, jak liczenie i rozpoznawanie liter. Proszę spojrzeć na odwrotną stronę karty ewaluacyjnej, są tam wyszczególnione kategorie.

Chwila ciszy. Pani Porter wczytywała się w zapiski Nellie.

— Powiedz Sandy, żeby się tym zajęła. Działaj! — pan Porter się rozłączył i potrząsnął głową. — Już skończyliśmy?

— Dzisiaj na pewno ma pani dużo pracy — zwróciła się do Nellie pani Porter.

Dziewczyna z zaciśniętym ustami posłała jej wymuszony uśmiech.

Miała ochotę powiedzieć: Tak, mam dużo pracy. Wczoraj skrobałam dywanik, na który jedno z dzieci wylało mleko czekoladowe. Kupiłam miękki kocyk, aby w kąciku wyciszenia wasz zestresowany syn mógł sobie odpocząć i się uspokoić. W tym tygodniu wzięłam trzy zmiany do późnych godzin wieczornych w restauracji, gdzie sobie dorabiam jako kelnerka, bo zarabiam tutaj tak mało, że nie starcza mi na życie. Mimo to przychodzę tu codziennie o ósmej rano i muszę mieć siłę, by się zajmować waszymi dziećmi.

Wybierała się właśnie do gabinetu Lindy po drugą połowę czekoladowego rogalika, kiedy usłyszała donośny głos pana Portera:

— Zapomniałem zabrać marynarkę. — Wkroczył do sali i ściągnął marynarkę z oparcia dziecięcego krzesełka.

— Dlaczego pan spytał, czy jestem z Florydy? — wyms­knęło się Nellie.

Wzruszył ramionami.

— Moja siostrzenica studiowała na Uniwersytecie Granta. Ktoś mi mówił, że pani też.

Tej informacji nie było w biogramach nauczycieli na stronie internetowej przedszkola. Nellie nie miała nic, co by nawiązywało do tej uczelni — ani jednej koszulki, breloczka czy proporczyka.

Widocznie Linda pokazała Porterom moje dyplomy. Należą do tego typu rodziców, którzy chcą wiedzieć, pomyślała.

A jednak nadal uważnie mu się przyglądała. Próbowała przenieść jego rysy i charakterystyczne cechy na ciało młodej kobiety. Nie przypominała sobie dziewczyny o nazwisku Porter. Ale to wcale nie oznaczało, że taki ktoś nie siedział za nią na zajęciach czy nie próbował się dostać do jej stowarzyszenia studentek.

— Za chwilę zaczyna się następne spotkanie z rodzicami, więc…

Pan Porter popatrzył na pusty korytarz, a potem znów na nią.

— Oczywiście. Do zobaczenia na zakończeniu roku.

Kiedy szedł korytarzem w stronę wyjścia z budynku, pogwizdywał. Nellie patrzyła za nim, aż zniknął za drzwiami.

Richard rzadko mówił o swojej byłej żonie, więc Nellie niewiele wiedziała na jej temat. Nadal mieszka w Nowym Jorku i rozstali się krótko przed tym, gdy on poznał Nellie. Jest piękna, ma długie, ciemne włosy i wąską twarz — tego akurat dowiedziała się z Internetu, kiedy natknęła się na ziarnistą fotografię zrobioną podczas balu dobroczynnego.

Wiedziała jeszcze to, że była żona Richarda nieustannie się spóźniała, co jego samego bardzo irytowało.

Przebiegła ostatnią przecznicę dzielącą ją od włoskiej restauracji. Żałowała, że wraz z innymi wychowawczyniami trzy- i czterolatków w nagrodę za przetrwanie „wywiadówek” wypiła dwa kieliszki pinot grigio. Wymieniały się historiami z pola bitwy. Zwyciężczynią okrzyknięto Marnie, której sala znajdowała się tuż obok klasy Nellie. Rodzice jednego z jej podopiecznych zamiast przyjść osobiście, wysłali na spotkanie mówiącą jedynie łamaną angielszczyzną au pair.

Nellie straciła poczucie czasu i dopiero w drodze do łazienki sprawdziła swoją komórkę. Gdy wychodziła z kabiny, niemal wpadła na nią jakaś kobieta. „Przepraszam panią”, odruchowo powiedziała Nellie. Przesunęła się na bok, upuszczając torebkę, której zawartość rozsypała się po podłodze. Kobieta bez słowa zrobiła krok ponad walającymi się przedmiotami i zajęła kabinę. („Co za brak wychowania!”, zbierając z ziemi portfel i kosmetyki, Nellie czuła jako przedszkolanka potrzebę skarcenia kobiety).

Spóźniła się do restauracji jedenaście minut. Pociągnęła w swoją stronę ciężkie, szklane drzwi wejściowe. Kierownik sali spojrzał na nią sponad skórzanej książki z rezerwacjami.

— Jestem umówiona z narzeczonym — powiedziała zdyszana.

Rozejrzała się po sali, aż wreszcie dostrzegła, jak Richard podnosi się z krzesła przy stoliku w rogu. Jego oczy okalało kilka zmarszczek, a ciemne włosy nad skroniami przetykały pojedyncze srebrne nitki. Omiótł ją wzrokiem, po czym figlarnie puścił do niej oko. Nellie się zastanawiała, czy nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy na jego widok przestanie czuć motyle w brzuchu.

— Przepraszam — powiedziała, podchodząc do niego. Pocałował ją i omiótł czystym, cytrusowym zapachem, po czym podsunął jej krzesło.

— Wszystko w porządku?

Dla innych to pytanie jest niemal zwrotem grzecznościowym, lecz Richard patrzył na nią z uwagą. Nellie wiedziała, że naprawdę obchodzi go odpowiedź.

— Szalony dzień. — Usiadła i westchnęła. — Spotkania z rodzicami. Kiedy znajdziemy się po drugiej stronie stołu i będziemy chodzić na wywiadówki Richarda juniora, przypomnij mi, żebym podziękowała wychowawczyniom.

Przygładziła spódnicę na nogach, tymczasem Richard sięgnął do wiaderka z lodem po butelkę Verdicchio. Niski płomień niewielkiej świeczki na ich stoliku rzucał krąg złotawego cienia na gruby obrus o kremowej barwie.

— Dla mnie tylko pół kieliszka. Wypiłam już trochę z innymi nauczycielkami po wywiadówkach. To była nagroda od Lindy za nasz trud.

Richard zmarszczył brwi.

— Szkoda, że nie wiedziałem. Niepotrzebnie zamówiłem całą butelkę. — Subtelnym ruchem palca wskazującego przywołał kelnera i poprosił o San Pellegrino. — Bywa, że kiedy się napijesz w ciągu dnia, boli cię potem głowa.

Nellie się uśmiechnęła. To była jedna z pierwszych rzeczy, które mu o sobie powiedziała.

Podczas lotu powrotnego z południowej Florydy, gdzie odwiedziła mamę, siedziała obok żołnierza. Zaraz po ukończeniu studiów przeprowadziła się na Manhattan, aby zacząć wszystko od nowa. Nigdy by nie wróciła do rodzinnego miasteczka, gdyby jej matka nadal w nim nie mieszkała.

Jeszcze przed startem samolotu do ich rzędu podeszła stewardesa.

— Pan z pierwszej klasy chciałby ustąpić panu swoje miejsce — poinformowała młodego żołnierza, który poderwał się z siedzenia i rzucił:

— Świetnie.

Potem w przejściu między rzędami foteli pojawił się Richard. Poluzowany krawat wskazywał na to, że mężczyzna miał za sobą długi, intensywny dzień. Trzymał w rękach drinka i skórzaną aktówkę. Ich oczy się spotkały, a on błysnął ciepłym uśmiechem.

— Bardzo miło z pana strony.

— To nic takiego — powiedział Richard i usadowił się obok niej.

Zaczęła się prezentacja procedur bezpieczeństwa. Parę chwil później samolot oderwał się od ziemi.

Kiedy przebijali się przez kieszeń powietrzną, Nellie kurczowo trzymała się podłokietników.

Zaskoczył ją głęboki głos Richarda, tuż przy jej uchu:

— To tak jak samochód na wyboju. Całkowicie bezpieczne.

— Wiem, to logiczne…

— Ale to nic nie daje. Może to pomoże. — Podał jej swój kieliszek. Zauważyła, że mężczyzna nie ma na palcu obrączki. Zawahała się.

— Kiedy piję w ciągu dnia, boli mnie potem głowa.

Samolot zatrzeszczał, a ona pociągnęła solidny łyk alkoholu.

— Proszę wypić do końca, zamówię następny. A może napiłaby się pani wina? — Pytająco uniósł brwi i zauważyła, że na prawej skroni ma srebrzystą bliznę w kształcie półksiężyca.

Potakująco skinęła głową.

— Dziękuję. — Nigdy wcześniej żaden współpasażer samolotu tak się nią nie opiekował. Zazwyczaj ludzie odwracali od niej wzrok lub kartkowali jakieś czasopisma, podczas gdy Nellie w samotności zmagała się z atakiem paniki.

— Wiem, co to za uczucie — powiedział. — Mam tak samo na widok krwi.

— Tak? — Samolot lekko się zatrząsł, przechylając skrzydła w lewo. Zamknęła oczy i z trudem przełknęła ślinę.

— Opowiem pani o tym, jeśli pani obieca, że nie straci do mnie szacunku.

Znowu pokiwała głową. Nie chciała, by jego uspokajający głos zamilkł.

— Kilka lat temu jeden z moich kolegów z pracy zasłabł w trakcie spotkania i upadając, uderzył głową o róg stołu konferencyjnego… Chyba miał niskie ciśnienie czy coś w tym rodzaju. A może zebranie znudziło go do tego stopnia, że stracił przytomność.

Nellie otworzyła oczy i leciutko się zaśmiała. Nawet nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz udało jej się to podczas lotu.

— No więc mówię wszystkim, żeby się odsunęli — kontynuował Richard. — Chwytam krzesło i podciągam na nie faceta. Krzyczę do kogoś, żeby przyniósł wodę, i wszędzie widzę krew. Zaczyna mi się kręcić w głowie, tak jakbym to ja sam miał zaraz zemdleć. Niemal zrzuciłem tego rannego chłopaka z krzesła, żebym mógł usiąść. No i nagle wszyscy przestają się nim zajmować i próbują mi pomóc.

Samolot ustabilizował wysokość lotu. Rozległ się delikatny dzwoneczek, a stewardesa zaczęła przechadzać się między rzędami foteli, oferując pasażerom słuchawki. Nellie puściła podłokietnik i spojrzała na Richarda, który szeroko się do niej uśmiechał.

— Przetrwała pani najgorsze, już lecimy ponad chmurami. Teraz powinno pójść gładko.

— Dziękuję. Za drinka i za opowieść… Proszę zachować „kartę prawdziwego faceta”, choć mdleje pan na widok krwi…

Dwie godziny później Nellie wiedziała, że Richard jest menedżerem w funduszu hedgingowym. Opowiedział jej też o swojej słabości do nauczycielek, od kiedy dzięki jednej z nich nauczył się poprawnie wymawiać „r”.

— To jej zasługa, że się pani nie przedstawiłem jako Łiczałd — powiedział.

Kiedy go zapytała, czy ma w Nowym Jorku rodzinę, pokręcił głową:

— Tylko starszą siostrę, która mieszka w Bostonie. Rodzice zmarli dawno temu. — Splótł palce dłoni i popatrzył na nie. — Zginęli w wypadku samochodowym.

— Mój tata też już nie żyje — wyznała Nellie. Richard na nią zerknął. — Mam po nim ten stary sweter… Czasem go noszę…

Przez pewien czas siedzieli w ciszy, aż stewardesa poinstruowała pasażerów, by złożyli stoliki i wyprostowali fotele.

— A jak sobie pani radzi z lądowaniem?

— Może opowie mi pan jeszcze jakąś historię, żebym lepiej je zniosła — zasugerowała Nellie.

— Hmm… nic mi teraz nie przychodzi do głowy. Może mi pani dać swój numer, tak na wypadek, gdybym sobie przypomniał jakąś ciekawą historyjkę?

Z kieszeni garnituru wyjął długopis i podał go Nellie. Zapisując numer na serwetce, przechyliła głowę, a jej długie blond włosy przesunęły się z pleców i opadły na piersi. Richard wyciągnął rękę i delikatnie przebiegł palcami całą ich długość, a na końcu zatknął pasmo za ucho Nellie.

— Przepiękne. Nigdy ich nie ścinaj.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Mowa o powieści Garrisona Keillora Lake Wobegon Days (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).