Złudzenie gracza (Paradoks kłamcy, #2) - Michał Kuzborski - ebook
NOWOŚĆ

Złudzenie gracza (Paradoks kłamcy, #2) ebook

Michał Kuzborski

0,0

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Druga część bestsellerowego Paradoksu kłamcy.

2016 rok. W zapracowanym życiu S., specjalisty od brudnego PR, od dłuższego czasu nie wszystko idzie tak, jak powinno. Gdy przez własny błąd traci część klientów, przyjmuje pozornie proste zlecenie – ma skompromitować właściciela szkoły uwodzenia. Kilka dni później balansuje już na granicy psychicznej wytrzymałości, lawirując między gangsterami, politykami oraz dziennikarką, która depcze mu po piętach. Nikt nie mógł przewidzieć, że podczas szkolenia podrywaczy dojdzie do tragedii. Nikt?

Aby oddalić niebezpieczeństwo od siebie i swojej kobiety, S. będzie musiał przetestować własne granice i zagrać va banque. Tymczasem rozwiązanie wymyka się mu niczym wygrana nałogowemu hazardziście.

Złudzenie gracza to realistyczna powieść z pogranicza kryminału, obyczaju i thrillera politycznego. Historia o ambicji, pozorach, wielkich interesach i cynicznych mechanizmach przenikających rzeczywistość, w której żyjemy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 925

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MICHAŁ KUZBORSKI

ZŁUDZENIE GRACZA

2025

Copyright © by Michał Kuzborski

Wszelkie rozpowszechnianie bez zgody Wydawcy zabronione.

Redakcja

Marianna Sokołowska

Korekta

Małgorzata Denys

Joanna Rodkiewicz

Projekt okładki i stron tytułowych

Tomasz Majewski

Zdjęcie autora

Tomasz Woźny

Projekt typograficzny i łamanie

TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Druk

Abedik SA

Dystrybucja internetowa:

paradoks-klamcy.pl

blackturtle.pl

Wydanie I, Wrocław 2025

ISBN 978-83-956129-4-7

Spis treści

STRONA TYTUŁOWA

STRONA REDAKCYJNA

DEDYKACJA

Prolog

Piątek, 12 sierpnia 2016 roku

Sobota, 13 sierpnia 2016 roku

Piątek, 2 września 2016 roku

Sobota, 3 września 2016 roku

Niedziela, 4 września 2016 roku

Poniedziałek, 5 września 2016 roku

Wtorek, 6 września 2016 roku

Środa, 7 września 2016 roku

Czwartek, 8 września 2016 roku

Piątek, 9 września 2016 roku

Sobota, 10 września 2016 roku

Niedziela, 11 września 2016 roku

Poniedziałek, 12 września 2016 roku

Wtorek, 13 września 2016 roku

Środa, 14 września 2016 roku

Czwartek, 15 września 2016 roku

Piątek, 16 września 2016 roku

Sobota, 17 września 2016 roku

Niedziela, 18 września 2016 roku

Niedziela, 25 września 2016 roku

Poniedziałek, 26 września 2016 roku

Wtorek, 27 września 2016 roku

Środa, 28 września 2016 roku

Czwartek, 29 września 2016 roku

Piątek, 30 września 2016  roku

Poniedziałek, 3 października 2016 roku

OD AUTORA

PODZIĘKOWANIA

UTWORY CYTOWANE LUB PRZYWOŁYWANE W KSIĄŻCE

Wszystkim babciom świata, a moim (śp.) najbardziej

oraz

Z miłości do piłki

Prolog

Mówi T.

Nie wszyscy rodzą się do szczęśliwego życia.

Ale wszyscy rodzą się do życia. Do gry. Do jak najlepszej gry tymi kartami, które zostały nam rozdane.

Grać i nie wygrać to nie powód do wstydu. Ale powiedzieć pas za wcześnie – to prawdziwa porażka.

Tak ja uważam i tak zawsze uważał S.

Różni nas to, że ja już wiem, że w życiu, tak jak w pokerze, liczy się suma gier. Niedoświadczony farciarz zawsze może wygrać jedną partię z mistrzem świata. Ale jeśli zagrają trzydzieści rozdań, to świeżak zostanie bez grosza przy duszy.

S. chciał być tym, którego karty zawsze leżą na wierzchu. Skupiony na pojedynczych rozdaniach, nie dostrzegał szerszej, nieubłaganej jak czas i starość, perspektywy. Tego, że w ostatecznym rozrachunku życie zaczęło go bezlitośnie ogrywać.

Piątek, 12 sierpnia 2016 roku

Mówi S.

Tapiwa Nkomo zachowywał się tak, jakby przeciągająca się odprawa na lotnisku miała kosztować go życie, cnotę i świeżo zdobyty tytuł inżyniera.

– Why is there only one person for three flights? I have another flight on Tegel airport in two hours! Dlaczego tylko jedna osoba? – dodał przyzwoitym polskim, którego nauczył się podczas zaledwie trzech lat studiów na politechnice.  Po czym niby od niechcenia wykonał pół kroku przed linię dla oczekujących, zbliżając się do okienka. Nie uszło to uwagi krzepkiego pięćdziesięciolatka z krótkim siwym wąsem à la Roman Dmowski, który napierał jako forpoczta drugiej kolejki do odprawy. Na monitorach nad stanowiskami do odprawy wyświetlały się naprzemiennie „London 16:55”, „Berlin 16:15 gate closing” i „Rome 16:35”.

– Sir, I’m sorry, but... proszę poczekać na swoją kolej, zaraz ktoś pana obsłuży! – krzyknęła do ciemnoskórego studenta młodziutka szatynka w uniformie krajowej linii lotniczej. Emilia Mitera, bo takie nazwisko widniało na identyfikatorze, nie wyglądała, jakby pracowała tu od dawna. Trzęsącymi się palcami przeglądała papiery, które wręczyła jej niedosłysząca staruszka, od kilku minut okupująca miejsce przy jej stanowisku.

Emilia popełniła błąd. Nieopatrznie nadała bagaż starszej pani na nieaktualny dowód osobisty i teraz potrzebowała to jakoś odkręcić. Jak na złość, chwilę wcześniej wezwano gdzieś przez telefon jej koleżankę ze zmiany i dziewczyna została przy odprawie sama.

Na lotnisku panował rekordowy, nawet jak na wakacje, tłok. Był piątek dwunastego sierpnia, w poniedziałek wszyscy mieli wolne z okazji święta Wniebowzięcia Wojska Polskiego, więc kto mógł, uciekał z miasta na słoneczny długi weekend.

Od rana było kurewsko gorąco, a w nowoczesnym, przypominającym eleganckie terrarium szklanym budynku terminala temperatura spadła najwyżej o jakieś pół „kurewsko”.

Idealne warunki do awantury.

Zmęczone czekaniem dzieciaki sygnalizowały to zmęczenie subtelnym darciem japy. Mężowie patrzyli z tępą irytacją na swoje żony, młodzi podkręcali głośność muzyki w słuchawkach do nieprzyjemnych poziomów, staruszki oddychały ciężko i wołały w myślach o pomstę do nieba. A ta nadchodziła, w postaci coraz większego skwaru.

Zegar wskazywał 16:00, tymczasem w kolejce czekało jeszcze sporo lecących do Berlina, z minuty na minutę coraz bardziej zestresowanych migającym napisem „gate closing”. Niestety przy jedynym czynnym okienku nadal niezłomnie trwała osiemdziesięcioletnia pani Alfreda. Emilia robiła, co mogła, aby mimo komplikacji z dokumentami odprawić w końcu uciążliwą pasażerkę. Najchętniej na księżyc. Bo pani Alfredzie się, delikatnie mówiąc, nie paliło.

– A gdzie mi tu pani grzebie! – zdenerwowała się, kiedy Emilia, siląc się na życzliwy uśmiech, próbowała przez ladę zajrzeć do jej torebki. Pani Alfreda, jak na emerytowaną księgową przystało, była zdecydowanie nieufną osobą.

– Potrzebuję od pani aktualnego dokumentu ze zdjęciem, dowodu albo paszportu. Ten, który mi pani dała, jest nieważny.

– Nieważny?

– Tak, proszę pani. Mówiła pani, że wyrabiała pani nowy dowód, może jest w portfelu...

– To czemu mi pani walizkę przyjęła na nieważny?! – krzyknęła staruszka tak, że aż dziewczyna się zaczerwieniła.

– To mój błąd, nie zauważyłam, ale... – Emilia westchnęła i spojrzała w kierunku, w którym kilka minut temu odeszła jej koleżanka ze zmiany. – Takie są procedury, mogę mieć później kłopoty. Warunkiem wejścia na pokład jest okazanie biletu i aktualnego dokumentu ze zdjęciem – wyrecytowała. – Jeśli pani nie ma...

– Ze zdjęciem?

– Tak, proszę pani, ze zdjęciem.

– No to dałam przecież przed chwilą.

– Dała mi pani ten sam stary dowód, a tamto wcześniej to była legitymacja emerycka.

– Co było? – Pani Alfreda poprawiła aparat słuchowy za uchem.

– Legitymacja emerycka!

– Legitymacja?

– Tak, legitymacja emerycka!

– To przecież pani dałam na początku!

Emilia wzięła głęboki oddech.

–  Tak, proszę pani. A ja muszę mieć aktualny dowód osobisty albo paszport, czy pani mnie słyszy?

– Słyszę, słyszę, nie musi pani tak krzyczeć. No nie wiem, gdzie jest ten nowy dowód. Może w domu został... Na stole w kuchni...

– A paszport?

– Wie pani co... A może być paszport?

– Tak, może być, tak jak mówiłam. Paszport lub dowód. To proszę dać mi ten paszport, bo pasażerowie czekają.

– Paszport?

– Tak.

– Ja go chyba w tej walizce miałam, co pani tam na taśmie puściła. Może pani z powrotem moją walizkę... tutaj...

Babcia zrobiła przywołujący gest ręką w kierunku dziury w ścianie, w której pięć minut temu zniknął jej spakowany na międzynarodową podróż bagaż. Emilia pobladła, ludzie w kolejce zaczęli szemrać. Na szczęście z lewej, wzdłuż stanowisk odpraw, dziarskim krokiem nadciągała z odsieczą na oko pięćdziesięcioletnia tleniona blondyna w uniformie linii lotniczej. Zatrzymała się na moment, omiotła zbiorowisko spojrzeniem starej wygi, po czym podeszła do koleżanki. Kobiety wymieniły szeptem kilka zdań.

– Bardzo mi przykro, ale jeśli nie wylegitymuje się pani aktualnym dowodem lub paszportem, to nie może pani lecieć. – Blondyna siliła się na uprzejmy ton, ale słychać było, że nie zamierza długo dyskutować ze staruszką. – Takie są przepisy. Może tu koleżanka przeoczyła coś na początku, ale nie możemy puścić pani dalej, to byłoby niezgodne z prawem. Za chwilę spróbuję zawrócić pani bagaż. A teraz proszę stanąć z boku, musimy odprawiać następnych pasażerów.

– Ale jak to nie mogę lecieć? A walizka? Tam są moje rzeczy, moje klucze do mieszkania tam są – zaprotestowała pani Alfreda drżącym głosem.

– Bardzo mi przykro. To jest lotnisko, lot zagraniczny, takie są wymogi bezpieczeństwa. Proszę się odsunąć tutaj na prawo i zaczekać, przyjdzie do pani ktoś z bagażem – odparła blondyna i wskazała staruszce miejsce z boku okienka. Emilia tylko przepraszająco wzruszyła ramionami.

Tapiwa odwrócił się w ich kierunku, jakby zwąchał okazję na szybszą odprawę. Niestety, bliżej stanowiska okupowanego przez panią Alfredę stał siwy Dmowski.

– Gdzie się pan pchasz? Stój w kolejce jak wszyscy. – Siwy spojrzał spode łba na afrykańskiego studenta i próbował zablokować go barkiem.

Tapiwa wyciągnął ponad głową siwego rękę z dokumentami i krzyknął: – Excuse me! I got plane in fifteen minutes. Berlin!

Blondyna pokiwała głową i wyciągnęła dłoń w kierunku studenta, ale niespodziewanie Dmowski szarpnął go za rękaw i dokumenty rozsypały się po podłodze.

– What the fuck, man?! – krzyknął student.

– Wracaj do Afryki albo się naucz, jak cywilizacja wygląda. Ja też do Berlina lecę, przed tobą tu stałem – wycedził siwy.

– Wpierdol chcesz dostać, dziadek? Dotknij mnie, kurwa, jeście raz. Dotknij mnie, kurwa, jeście raz! – Tapiwa zamiast zacząć zbierać rozsypane papiery, pochylił się nad Dmowskim tak, że ich czoła niemal się stykały.

– Uważaj, gówniarzu – syknął siwy i złapał studenta za fraki. Ten zrobił to samo i zwarli się w klinczu, jakby każdy chciał pokonać drugiego siłą samego uścisku. I jakby samolot do Berlina miał zaczekać przynajmniej na zwycięzcę tej konfrontacji. Ciekawski tłum zaczął napierać w kierunku szarpaniny, powstrzymywany jedynie taśmami z logo lotniska.

– Panowie, spokój! Ochrona! – Emilia z przerażeniem spojrzała w stronę koleżanki, a ta chwyciła za słuchawkę.

– Słucham?! To niech ktoś ze straży granicznej tu podejdzie, z kontroli osobistej, przecież nam się ludzie tu pobiją, a z bramek już mi dzwonią, że Berlin się zaraz zamknie. Albo z VIP-a kogoś wyślij, tam się nic nigdy nie dzieje, kuźwa, Teresa, pośpiesz się! – krzyczała do słuchawki blondyna.

– Panowie, spokój, bez przesady, zaraz na starszą panią wpadniecie. – Wysoki mężczyzna z tyłu kolejki próbował ich rozdzielić. Ktoś zaczął mu pomagać, kilka osób zaczęło pokrzykiwać, że spóźnią się na samolot, dwóch rozbawionych studentów, najwyraźniej lecących później do Londynu, wyciągnęło telefony, żeby nagrać całą scenę.

– Banana mu dajcie, to się uspokoi! – wrzasnął z tyłu pyzaty facet w koszulce Armaniego i rozejrzał się po ludziach, daremnie poszukując aplauzu.

– Zamknij się, pierdolony rasisto! – kulturalnie zwróciła mu uwagę dziewczyna w dredach stojąca za nim.

– O, znalazła się, obrończyni Murzynów – włączyła się partnerka pyzatego. Opalona tak nienaturalnie mocno, że odcień jej skóry był tylko o kilka tonów jaśniejszy od skóry Tapiwy.  – Ty to byś pewnie nawet małpie dała dupy, co? – rzuciła w stronę dredziary.

– Widzę, że ty dajesz, tylko strasznie brzydka ci się trafiła. – Dziewczyna w dredach spojrzała na jej faceta.

– Ty szmato! – Opalona kobieta wydała z siebie okrzyk bojowy, po czym próbowała rzucić się w kierunku dredziary, ale powstrzymał ją pyzaty. Przez chwilę wydawało się, że z tyłu kolejki dojdzie do drugiej przepychanki.

– Ale ja jeszcze nie skończyłam przecież! – zaczęła histerycznie krzyczeć pani Alfreda, która wciąż okupowała okienko check-inu. – Dzwoniła już pani po moją walizkę?! Ja tam mam paszport i klucze do mieszkania. Co ja zrobię teraz? – Staruszka zaczęła popłakiwać.

W tym samym momencie ktoś rozpiął dzielącą kolejki taśmę i napierająca masa zaczęła się chaotycznie przepychać pod same okienka do odprawy, okalając jednocześnie starcie Dmowskiego i Tapiwy niczym skandujący tłum w Podziemnym kręgu. W kierunku szarpaniny zaczęło się przeciskać dwóch mundurowych, jeden z nich poprosił przez krótkofalówkę o wsparcie.

Kilkadziesiąt metrów dalej dwie studentki szkoły aktorskiej opuszczały właśnie stanowisko kontroli bezpieczeństwa. Dziewczyny szły, po drodze zakładając ściągniętą przed chwilą biżuterię i śmiejąc się, pewnie z tego, że w taki dzień jak dziś można by przejść tę kontrolę nawet z żywym lwiątkiem w plecaku. Nie przewoziły niczego nielegalnego, ale zawartość ich bagażu mogłaby wzbudzić zainteresowanie kontrolerów, gdyby nie dzisiejszy chaos.

Przy ruchomych schodach do studentek dołączył chudy brunet z torbą fotograficzną przerzuconą przez ramię. Cała trójka wjechała na górę i skierowała się do bramki numer dwa, przed którą gromadzili się pasażerowie lecący do Rzymu.

Zaczęli przeciskać się przez gromadkę dzieciaków kotłujących się niczym cząsteczki w ruchu Browna, z tą różnicą, że nad cząstkami, które Brown obserwował pod mikroskopem, nie próbowały zapanować dwie zakonnice. Wyglądało to na katolicką wycieczkę, wyjazd chóru dziecięcego, jak się za chwilę okazało, kiedy niebieskooka blondyneczka zaczęła nucić „Raduj się, świecie, przyszedł Pan...”, wciągając w to radowanie się dwa tuziny niewinnych buziek. Ku uciesze obu sióstr zakonnych i niemej rozpaczy pozostałych współpasażerów.

Studentki spojrzały tylko badawczo w stronę zakonnic, po czym cała trójka zajęła najbardziej oddalone od wycieczki miejsca, naprzeciwko dwóch nieco steranych życiem czterdziestolatków i ich tak samo sfatygowanych toreb, w których, sądząc po kształcie, były kamery telewizyjne. Wyższa z dziewczyn, Kasia Dobycz, dobrze znała ten typ. Jej ojciec był cenionym w warszawskim środowisku scenarzystą filmowym.

Popatrzyła w górę, w stronę tarasu widokowego. Jej spojrzenie prześlizgnęło się po grupie rodziców, którzy czekali, aby pomachać swoim pociechom przed lotem, skrzyżowało się na chwilę ze spojrzeniem wysokiego blondyna w szarej koszuli, po czym powędrowało niżej, na sąsiednie fotele, gdzie pewnie spodziewała się wypatrzyć jakąś znajomą telewizyjną twarz. Nikogo nie dostrzegła. Jolanta Sykiel, rudowłosa gwiazdka z popularnego komercyjnego kanału, która miała lecieć z dwoma operatorami do Rzymu, kończyła właśnie kawę piętro niżej. Moszcząc się wygodnie na skórzanej kanapie w strefie VIP przy płycie lotniska, drugi raz wertując ten sam numer miesięcznika dla podróżnych i starając się nie naruszyć starannego make-upu.

O 16.10 było już wiadomo, że ani Tapiwa, ani siwy pięćdziesięciolatek nie pojawią się dziś w Berlinie. Do ich spacyfikowania nie wystarczyli wezwani funkcjonariusze straży granicznej – dwóch pracowników lotniska musiało włączyć się do pomocy.

O 16:15, co do sekundy, zaczęła się kontrola paszportów przy bramce numer dwa. Koledze studentek udało się zająć miejsce na początku kolejki.

O 16.26 w drzwiach lotniskowego VIP Lounge’u pojawił się srebrnosiwy elegancki mężczyzna w towarzystwie dwóch goryli.

Zatrzymali się w progu, jakby zaskoczeni brakiem oficjalnego przyjęcia. Elegancki mężczyzna stał niewzruszony niczym watykański kardynał, czekający cierpliwie na należne mu honory. Jego ochroniarze zaczęli rozglądać się po wnętrzu, mrużąc oczy i groteskowo marszcząc czoła, jakby się spodziewali, że za jedwabnymi zasłonami i skórzanymi fotelami faktycznie ukrywa się jakiś zbłąkany snajper. Nie minęło dziesięć sekund, a nie wiadomo skąd podpłynął do nich starannie uczesany młody brunet w garniturze i usłużnie odholował całą trójkę kilkanaście metrów w głąb pomieszczenia, gdzie wypowiedział do nich parę zdań po włosku. Siwy mężczyzna słuchał przez chwilę cierpliwie, po czym zmierzył swojego rozmówcę wzrokiem, sięgnął do kieszeni marynarki i z nonszalancką miną wręczył mu paszport. Pewnie zdziwił się, że dotyczą go tak przyziemne czynności, jak kontrola dokumentów. Nikomu o zdrowych zmysłach nie przeszłoby przecież przez myśl, że w papierach Vittoria Fusaro, włoskiego miliardera związanego z branżą energetyczną, mogłoby być coś nie tak.

Jolanta Sykiel zerknęła przelotnie w kierunku włoskiej delegacji, jakby byli mniej interesujący od lotniskowego magazynu, który znała już chyba na pamięć. Vittorio też ją zauważył, długonoga prezenterka stanowiła jego jedyne towarzystwo w strefie VIP, nie licząc obsługi lotniska i ochroniarzy. Nie zagadnął jej jednak. Włoch przybył do miasta incognito i tak miało pozostać.

Z tego samego powodu poruszał się komercyjnymi liniami. Od pewnego czasu loty jego prywatnego odrzutowca były pilnie śledzone przez lewicowych włoskich blogerów, którzy wytykali mu każdy kilogram CO2 wyemitowany do atmosfery. Daremny wysiłek. To firmy wydobywcze, którymi kierował Vittorio, stanowiły sedno problemu. Gdyby ucywilizował je choć w połowie, mógłby na swoje spotkania latać pustym jumbo jetem, a i tak planecie wyszłoby to na dobre.

Miliarder dwa dni temu przyleciał do Warszawy, a później udał się do Wrocławia, gdzie na obrzeżach starego parku, w mało znanym instytucie górniczym odbył ważne spotkanie z przedstawicielami polskiego rządu. Poniemiecki park mógł się podobać Fusaro. Multimedialna fontanna, rzadkie gatunki drzew, nowoczesne centrum konferencyjne wmontowane w zabytkową zabudowę. A najbardziej mogło mu się podobać to, że pomimo unijnych zaleceń i protestów ekologów polski rząd nadal próbuje kombinować pod stołem w sprawie wydobycia gazu łupkowego. I że jego firma może sporo na tym zarobić.

Trzeba sobie jakoś radzić w czasach wzrastającej świadomości ekologicznej. Czy, jak to lubił w prywatnych rozmowach nazywać Vittorio, „pieprzonego ekoterroryzmu”.

Wybiła 16.30.

Jolanta spojrzała na zegarek, po czym wyszperała w torebce paczkę slimów oraz zapalniczkę i ruszyła w stronę wyjścia. Fusaro, stary palacz, zauważył jej ruch i zrobił to samo.

Po drugiej stronie szklanych drzwi, które oddzielały VIP Lounge od płyty lotniska, rosła kolejka pasażerów, za których vipostwo nikt nie chciał zapłacić. Brunet z torbą fotograficzną, który wcześniej szedł ze studentkami, zachowywał się, jakby miał jakiś problem z kartą pokładową, bo zaczął przetrząsać portfel, stojąc w połowie trapu, co skutecznie spowalniało boarding. Na zajęcie miejsca w samolocie czekało jeszcze dobre trzydzieści osób, głównie par, wybierających się zapewne na romantyczny weekend do Wiecznego Miasta.

Jolanta zapaliła papierosa i omiotła wzrokiem tłumek pasażerów, po czym pomachała do swoich dwóch kolegów, objuczonych sprzętem tak, jakby nie wierzyli w instytucję bagażu rejestrowanego. Mężczyźni zauważyli swoją koleżankę i wykonali kilka kroków w jej kierunku, wychodząc z kolejki.

Dziennikarka odwróciła się od nich, zgasiła papierosa i cofnęła się o parę metrów, jakby czegoś zapomniała, po czym zaczęła nerwowo przeszukiwać niewielką podróżną walizkę, tarasując przy tym wejście do VIP Lounge’u. I odcinając drogę ucieczki włoskiemu miliarderowi, ale nawet jego gorylom nie przeszło to wtedy przez myśl.

Kasia razem z koleżanką przecisnęły się na skraj kolejki i stanęły plecami do samolotu i wsiadających do niego pasażerów. Znalazły się kilkanaście metrów od miejsca, w którym stał Fusaro.

Pora na pieprzony ekoterroryzm.

Z rozpiętych już wcześniej plecaków wyjęły transparenty z napisami „CLIMATE KILLER” i „NIE dla brudnej energii w Polsce”. Ich stojący na schodach kolega z organizacji ekologicznej wycelował obiektyw aparatu w kierunku miliardera. Jolanta Sykiel dyskretnie usunęła się z kadru, chowając się za drzwiami VIP Lounge’u i pozostawiając w przejściu rozbebeszoną walizkę. Operatorzy telewizyjni zaczęli wyciągać kamery z toreb. Ich obecność na lotnisku nie była zbiegiem okoliczności. Kompromitujące Fusaro nagranie miało szansę przebić się nawet do międzynarodowych serwisów informacyjnych. Niestety, nikt nie miał pojęcia, że dziewczyny podbiegną do miliardera topless.

Stojąc tyłem do pasażerów, studentki zrzuciły koszule i ruszyły w stronę Włochów, prezentując na młodych ciałach namalowane farbami kolejne hasła i logo organizacji w kształcie kuli ziemskiej.

Ochroniarze Fusaro wahali się o kilka sekund za długo, patrząc nieufnie w kierunku bezpańskiego bagażu pozostawionego przez dziennikarkę, po czym zaczęli odciągać swojego szefa dalej od walizki, czyniąc go jeszcze łatwiejszym celem dla kamer. Próbowali oddzielić zdezorientowanego miliardera od aktywistek, ale wyglądało to dość komicznie, bo bardzo starali się nie dotykać półnagich dziewczyn, wiedząc, że są filmowani. Te z kolei robiły wszystko, aby znaleźć się z transparentami tuż przy twarzy Vittoria.

Szło im nieźle. Lotniskowi ochroniarze nie wrócili jeszcze od Tapiwy i Dmowskiego, więc opanowanie szamotaniny zajęło obsłudze i gorylom Fusaro prawie minutę. Za długo. Zdecydowanie za długo, operatorzy i fotograf mieli swoje kadry. I nie tylko oni, wielu spośród czekających na płycie pasażerów uwieczniło ten cyrk na swoich telefonach.

– Czy was pochrzaniło zupełnie?! Chore jesteście? Dzieci tu są, małe dzieci siedmioletnie nie muszą oglądać waszych cycków! – wrzasnęła jedna z zakonnic w kierunku dziewczyn, zanim zniknęły za drzwiami VIP Lounge’u, eskortowane przez ochronę. Studentki musiały nie zauważyć sióstr, które zaczęły wyprowadzać swoją rozśpiewaną gromadkę dosłownie na kilka sekund przed akcją. Druga zakonnica starała się pilnować, aby te z dzieci, które zdążyły znaleźć się na płycie lotniska, miały zasłonięte oczy. Nie było to łatwe, część aniołków ewidentnie nie wiedziała, dokąd wiodą schody, których pierwszym stopniem jest ciekawość.

– Tak nas Pan Bóg stworzył! – odkrzyknęła odurzona adrenaliną Kasia. I pokazała zakonnicy środkowy palec.

– Golasy! – krzyknął najodważniejszy z chórzystów, zapewne sądząc, że po takim wyzwisku dziewczyny długo się nie pozbierają.

O 16:42 Kasia Dobycz i jej koleżanka, aktywistki z organizacji EkoBunt, okryte służbowymi polarami z logo lotniska, siedziały w kajdankach w pomieszczeniu Straży Granicznej, z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Ich kolega, bez kajdanek, ale i bez skonfiskowanego chwilę wcześniej aparatu, siedział obok. Niewzruszony, bo wszystkie zdjęcia zdążył wysłać na umówionego maila zaraz po ich wykonaniu.

Jolanta Sykiel kategorycznie odmówiła zniszczenia zarejestrowanych przez jej ekipę materiałów wideo, powołując się na interes społeczny. I podkreślając, jak się cieszy, że uda jej się nagłośnić niezgodne z zaleceniami unijnymi działania polskiego rządu dzięki zupełnie przypadkowej obecności na miejscu. W którą to przypadkowość oczywiście nikt jej nie uwierzył. Po czym, już przy użyciu wozu transmisyjnego, który też zupełnie przypadkowo przejeżdżał niedaleko lotniska, nadała lajfa na kanał ogólnopolski.

O 16:45 spocony jak rzadko Vittorio Fusaro mógł w końcu napić się czegoś mocniejszego na pokładzie pierwszej klasy lecącego do Rzymu samolotu, który właśnie wzbijał się w powietrze.

O 16:50 pierwsi czytelnicy polskich portali informacyjnych dowiedzieli się o aferze.

O 16:55 pani Alfreda dowiedziała się, że definitywnie nie poleci tego dnia do Londynu.

– Ma pani jak wrócić do domu? Może zadzwoni pani po tego wnuka czy zięcia? – próbowała się litować nad staruszką Emilia Mitera, która odprawiła już wszystkich swoich pasażerów i, chyba za sprawą wyrzutów sumienia, poświęciła dobre dwadzieścia minut na wysłuchanie historii pani Alfredy i jej rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem wnuków.

– Tak, dziękuję. Wnuk już gdzieś tu jest. Dzwoniłam do niego przed chwilą – odpowiedziała Alfreda, już spokojniejsza, jakby pogodzona z biegiem wydarzeń, po czym otarła chusteczką resztki łez. – O, dzwoni. – Wyciągnęła dłoń z komórką dla seniorów. – Podjechałeś pod wejście? Dobrze.

Rozłączyła się.

– To ja idę pod wejście, do widzenia pani – rzuciła w kierunku Emilii z lekkim wyrzutem.

– A bagaż? Proszę, tutaj, będzie pani łatwiej. – Emilia wyszła zza blatu i pomogła staruszce rozłożyć rączkę w niewielkiej walizce, którą dopiero co udało się sprowadzić z powrotem.

– A tak, widzi pani, bym zapomniała, a tam przecież paszport mam i klucze... Ja już, kochana, muszę usiąść w domu, wziąć coś na uspokojenie. Jeszcze ten upał...

– No oczywiście, rozumiem. Przykro mi, proszę pani, że tak wyszło, ale wie pani, można na za tydzień kupić bilety do Londynu w całkiem dobrej cenie. Wnuki się chyba nie wyprowadzają jeszcze z tej Anglii...

– Tak, tak, można, ano można... – pokiwała głową pani Alfreda i ruszyła w kierunku parkingu, ciągnąc za sobą walizeczkę niczym babciny wózek na zakupy.

Przed budynkiem terminalu stał lśniący nowością czerwony opel astra. Wysiadł z niego wysoki blondyn w szarej koszuli, skrzywił się, rażony światłem odbitym od wielkiego białego słupa, na którym wspierała się konstrukcja dachu lotniska, po czym odebrał od staruszki bagaż. Był to ten sam blondyn, którego zauważyła Kasia Dobycz, gdy stał na tarasie widokowym w hali odlotów.

Pani Alfreda usiadła na miejscu pasażera.

– Weź mi to, kochany, bo zaraz naprawdę ogłuchnę od tego ustrojstwa – powiedziała, zdejmując zza ucha plastikową atrapę aparatu słuchowego, w której ukryty był nadajnik. – A ty co, samochód zmieniłeś?

– Wynajęty, pani Alfredo. Przecież mnie tu w ogóle nie było – odparłem, schowałem nadajnik do kieszeni i ruszyłem w stronę szlabanu.

***

Częścią dealu z panią Alfredą było zobowiązanie, że odwiozę ją pod sam dom, bo nie przepadała za taksówkarzami. Drugą część dealu zaraz za lotniskiem wręczyłem jej w kopercie, właśnie przeliczała. Pozostali odpowiedzialni za skupienie uwagi ochrony, Tapiwa i Dmowski, wybrali przelew. Oczywiście nie z mojego konta.

Jechaliśmy dwupasmową drogą, mijając hale magazynowe tak wielkie, że pod ich dachami można by spokojnie odtworzyć typową polską wioskę, z obowiązkowym boiskiem na rozgrywki B-klasy. Sięgnąłem do kieszeni koszuli i wyćwiczonym ruchem wydobyłem z paczki davidoffa. Otworzyłem okno, przez które wcisnął się podmuch sierpniowego wrocławskiego powietrza. Orzeźwiający jak wydech odkurzacza.

– Nie przewieje pani? Papierosa? – rzuciłem w stronę staruszki, bo wiedziałem, że pani Alfreda, podobnie jak ja, czuła się zbyt młoda, aby rzucać.

– Co mówisz? O widzisz, babcia sobie zapali. Mam swoje – odparła, kiedy podsunąłem jej paczkę. – Wszystko się zgadza – dodała, potrząsając kopertą, po czym schowała pieniądze do torebki. Wyciągnęła z niej granatową paczkę, chyba gauloisesów, i opuściła szybę po swojej stronie. Zbliżaliśmy się do centrum miasta z nadmierną prędkością, trzydziestotrzyletni spec od brudnego PR i osiemdziesięcioletnia emerytowana księgowa. Paląc nielegalnie w czerwonym oplu z wypożyczalni i odzyskując spokój po dobrze przeprowadzonej akcji, jakbyśmy co najmniej obrabowali bank. Cóż, jaki Clyde Barrow, taka Bonnie Parker.

Przełom. W końcu. Po trzech latach prób zdyskontowania sukcesu przy sprawie Tovali, po trzech latach pracy dla wszystkich wiodących klientów w mieście tylko po to, aby zorientować się, że we Wrocławiu rzadko trafiają się sprawy sięgające poza szpalty lokalnej „Wyborczej”, w końcu wróciło do mnie uczucie, którego doznałem dotychczas tylko kilka razy w życiu. Wchodzę na wyższy poziom. Wreszcie zaczną się telefony z Warszawy... jebać Warszawę. Ekolodzy, dla których pracowałem, mieli podobno za sobą ważne unijne instytucje, a stąd tylko krok do międzynarodowych powiązań. Berlin, Bruksela, Londyn... – Yes, this is S. speaking. Yes, you’re calling the right person. Of course, I can help you. Yes, for only two hundred euro per hour... Uśmiechnąłem się do siebie, wiedząc, że mi odbija, ale schodzący stres robił swoje. Moja satysfakcja nie trwała długo. Na wyświetlaczu w aucie pojawił się numer Żaboty.

– Panie mecenasie, melduję wykonanie zadania – zażartowałem. Po drugiej stronie odpowiedziało mi kilka ciężkich oddechów. Miałem wrażenie, że ostatnio zdrowie zaczęło mu szwankować, a przecież do sześćdziesiątki brakowało mu jeszcze paru ładnych lat.

– Młody... nie wkurwiaj mnie – odezwał się w końcu. Myślałem, że się naburmuszył, bo tym razem wyjątkowo pracował pode mną. Zwykle to Żabota był mózgiem i to on miał klientów, ale akurat ekolodzy zgłosili się bezpośrednio do mnie. 

– No też się cieszę, że pana słyszę.

– Ja nie żartuję, Młody. Powiedz mi, po co te gówniary się tam rozbierały? Planeta się udusi bez ich cycków w telewizji?

Zmroziło mnie.

– Jak się któryś z tych świętych rodziców uweźmie i będzie miał sprytnego adwokata, to zaraz będę je musiał wyciągać z pierdla za przestępstwo seksualne na dzieciach – ciągnął Żabota. – Sam bym tak to poprowadził na ich miejscu. I jeszcze ta Dobyczówna, z pyskiem do zakonnicy. Skąd ty wytrzasnąłeś te idiotki?

– Przecież te dzieci tam były może przez parę sekund, dopiero wychodziły na płytę.

– No to wyobraź sobie, że w telewizji tak to nie wygląda.

– W jakiej telewizji?! Rozmawiałem z moimi operatorami, nawet tego nie rejestrowali.

– Publicznej, kurwa. Obejrzyj sobie, jak to zmontowali. Jakieś nagrania z telefonów czy inne gówna, widać, jak te biedne bachory oczy sobie zasłaniają. Nikt o łupkach nie będzie rozmawiać, zamiast tego mamy bohaterskie pingwinice, które bronią dzieci przed zgorszeniem. – Zaczął sapać, co oznaczało, że się jego stupięćdziesięciokilowe cielsko nie nadąża za emocjami, które nim targają. – Powiedz mi szczerze – dodał poważnym tonem. – Ty wiedziałeś, że one tam zamierzają cyckami świecić?

– Kurrrwa mać! – wydarłem się, nie zwracając uwagi na towarzystwo starszej pani, bo dotarło do mnie, co powiedział Żabota. Czyli jednak całą robotę szlag trafił. Jebany internet. Jebane dziennikarstwo obywatelskie. Jakiś nadgorliwy fiut zdążył przed startem samolotu wysłać film z dzieciakami na jeden z tych serwisów w stylu „PodpierdolSąsiada24”. Ktoś to podchwycił i zaraz może być po nas.

– A co, one się rozebrały na lotnisku? Na mózg im padło? – wtrąciła się pani Alfreda. – Dzień dobry, Andrzejku, bo ja też tu jadę!

– A dzień dobry, pani Fredziu – Żabota spuścił na sekundę z tonu, żeby przywitać dawną znajomą. W latach dziewięćdziesiątych reprezentował panią Fredzię przed sądem. Na tyle skutecznie, że odsiedziała tylko rok z czterech, które jej groziły.

– Wiedziałeś, że się będą rozbierać? – baryton Żaboty ponownie zachrypiał w głośnikach.

– Nie, kurwa! Wybiłbym im to z głowy, gdybym wiedział. Naoglądały się pewnie zachodnich protestów w telewizji...

W głośnikach opla dało się słyszeć tylko ciężkie westchnienie Żaboty.

– Młody. Protest to by, kurwa, był, gdybym to ja się rozebrał. Jak się młoda dupa rozbiera, to chodzi o atencję. Rozpieszczone gówniary. W telewizji mówili, że ci twoi ekolodzy mają niejasne źródła finansowania. Ty ich w ogóle sprawdziłeś dobrze? Bo skoro się rządowa telewizja uaktywnia, to wolę mieć pewność, że pracowałem za złotówki.

– Mają kasę ze składek członkowskich, od bogatych starych i jakieś granty europejskie, tak mi pisali – mruknąłem. – Więc co najwyżej euro, jest bezpiecznie – dodałem, ale bez przekonania. Faktycznie nie sprawdziłem ich dokładnie, bo temat był szybki, a kontakt z polecenia, od starego Kaśki Dobycz, którego znałem od lat.

– Te europejskie granty to z zachodu Europy czy tak bardziej na wschód? – zapytał Żabota z przekąsem.

Zatrzymaliśmy się na światłach, więc odpaliłem na telefonie maila z EkoBuntu.

– „Grant z Europejskiego Komitetu Troski o Środowisko, European Comitee of Environmental Care” – przeczytałem. –  Nawet na fakturach mam ujmować nazwę projektu, żeby to mogli rozliczyć jako marketing czy coś... Brzmi jak unijne, sami mi mówili, że to z europejskich struktur projekt, no to musi być coś unijnego – powiedziałem i wrzuciłem pierwszy bieg.

– Jeszcze raz, jak to się nazywa? – dopytał Żabota, więc powtórzyłem nazwę sponsorów naszego klienta. W tle słyszałem stukot klawiszy, pewnie sprawdzał ich w jakimś rejestrze. Kątem oka zauważyłem, że pani Alfreda pokręciła głową.

– To nie jest nic unijnego, Młody – odezwał się po chwili Żabota. – „Struktury europejskie”, kurwa ich mać... To niezależna fundacja z siedzibą w Luksemburgu. Wiesz, kto może sobie założyć fundację o takiej nazwie? – mruknął Żabota.

Wiedziałem, odkąd pomogłem Towarzystwu Animatorów Kultury „Słowik” wygrać miejski przetarg na świetlicę, w której później zrobili klub nocny. Westchnąłem.

– Każdy – powiedziałem, patrząc przed siebie.

– Każdy, kurwa, zwłaszcza jeśli chce coś ukryć. Młody, kurwa... Mówiłem ci, trzymaj się swojego akwenu. Krajowa działka to nie wrocławskie popierdywanie. Sam utoniesz i innych na dno pociągniesz. Dobra, podzwonię, coś się dowiem, dam znać. A ty z łaski swojej gaś ten pożar, bo mi jeszcze zaraz dupę osmalisz. W kontakcie.

– W kontakcie – odparłem i rozłączyłem się. Sięgnąłem do kieszeni koszuli po papierosy i poczułem, że dłonie mam śliskie od potu.

– Tu w prawo! – krzyknęła mi do ucha pani Alfreda, bo o mały włos zapomniałbym skręcić na jej osiedle.

Zajechałem przed rząd dość nowych, odważnie pomalowanych bloków, czując, jak koszula oblepia mi mokre plecy. Pomogłem pani Fredzi wejść do bramy z walizką.

– No już, dzięki, dalej sobie poradzę, mamy windę. Co za gorąc, Boże kochany. – Zasapała się trochę, robiąc te kilka kroków od samochodu. – Dobrze chociaż, że mnie do tego Londynu nie wysłali. Co ja bym tam robiła?

Uśmiechnąłem się ponuro i wzruszyłem ramionami.

– Byliśmy na to przygotowani.

– Ale na świecenie cyckami nie byliście – odparła z prostotą charakterystyczną dla kobiet z jej pokolenia, po czym niemal po papiesku skinęła mi ręką na pożegnanie i ruszyła w głąb korytarza dziarskim jak na osiemdziesięciolatkę krokiem. Alfreda Kornelia S., pseudonim „Petro-Nela”. Była księgowa. Mafii paliwowej.

Wróciłem do opla i wyjąłem z bagażnika laptopa, położyłem go na dachu auta, po czym wetknąłem do komputera modem GSM i poczekałem, aż połączy się z siecią. Zawsze kradł mi te kilkanaście sekund życia, więc zabijałem czas, postukując nerwowo w czerwony dach samochodu i wsłuchując się w swój krótki oddech. Zza szyby usłyszałem dzwonek komórki, którą zostawiłem na siedzeniu. Pewnie Jolka Sykiel. Miała dać znać, kiedy mogę przyjechać po nadajnik, podobny do tego, który miała pani Fredzia. Mój znajomy, szef ochrony giełdowej spółki, wypożyczył mi trochę swojego sprzętu. Sięgnąłem po telefon. Na wyświetlaczu był numer mojego ojca.

– No cześć, synuś, możesz rozmawiać?

– Yyy... Jasne – powiedziałem, wiedząc, że ojciec nie dzwoni z pierdołami. Kątem oka zauważyłem, że komputer nawiązał w końcu połączenie i przeglądarka wyświetliła mi główną stronę telewizji publicznej. Niemożliwe. Jesteśmy na czołówce.

– No byłem u tej lekarki, mówiłeś, żebym zadzwonił do ciebie, jak wyjdę – zaczął ojciec.

„Skandal. Nagi ekoprotest na oczach dzieci”. – Nagłówek nie napawał optymizmem.

– No, no...No! No właśnie, miałeś dzwonić. I co powiedziała? – Nie mogłem się powstrzymać i kliknąłem w tytuł, po czym zacząłem skanować tekst.

– Powiedziała, że wyniki PSA nie są tragiczne. Ale kazała mi pójść na scyntygrafię.

– Skurwysyny – syknąłem i kopnąłem z wściekłości oponę samochodu, aż jakiś wyprowadzający psa facet zaczął mi się przyglądać. Nazwa Gruppo Fusaro nawet nie pojawiła się w artykule, cały ciężar sprawy został przeniesiony na wybryk studentek i te nieszczęsne dzieciaki.

– Nie no, nie można tak mówić, synek. Ja już wolę, jak wysyłają na badania, a nie jak u Józka było, że dwa lata chodził...

– Zaraz. Czekaj. Przepraszam cię, tato, ale mam zamieszanie w pracy i się nie skoncentrowałem. – Potrząsnąłem głową, zatrzasnąłem klapę laptopa i odszedłem kilka kroków od samochodu. Zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Że właśnie rozkręca się ogólnopolska spirala histerycznego oburzenia na wydarzenie, którego bądź co bądź byłem pomysłodawcą. I że to nie jest w tej chwili najważniejsze. Wziąłem powolny wdech, zrobiłem powolny wydech, a potem z wysiłkiem przestawiłem rozpędzony skład pesymistycznych myśli na właściwe tory.

– Możesz powtórzyć? Dlaczego ona cię znowu wysyła na scyntygrafię?

– Nic wielkiego, synek.

– No ale wysłała cię na badanie.

– Synek, zapytała mnie, czy mnie boli w kościach. No wiesz, synek, każdego w moim wieku coś boli...

– Nie mówiłeś...

– ...i coś mi ta prawa noga dokucza od pewnego czasu... faktycznie... ale może to od pogody. No w każdym razie kazała sprawdzić. Więc daję ci znać, jak prosiłeś. Termin dopiero za miesiąc, więc... – Ton głosu ojca był spokojny, niemal pogodny.

– Nie mówiłeś, że boli cię noga – powiedziałem z wyrzutem, jakby to, że mi o tym nie powiedział, zwiększało ryzyko powikłań. – Badanie zrobimy prywatnie, od ręki. Jeszcze raz, co ta pani onkolog powiedziała dokładnie o twoich wynikach PSA?

Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ojciec zreferował mi wizytę, po swojemu, bez zbędnych ozdobników. Kiedy się pożegnaliśmy, wyciągnąłem z kieszeni koszuli prawie puste pudełko davidoffów i wytrząsnąłem ostatniego papierosa na nadal mokrą od potu dłoń. Spojrzałem na zamkniętego laptopa. Wiedziałem, że widok, który zobaczę po jego otwarciu, to już nawet nie będzie pożar, tylko boschowskie piekło. Armagedon, którego ogarnianie wciągnie mnie bez reszty i odetnie od myśli o czymkolwiek innym. Jebać to. Równie dobrze mogę poświęcić teraz pięć minut na sprawy rodzinne, a później wrócić do walki. Przynajmniej nie zapomnę. Odrzuciłem połączenie od dobijającego się Żaboty i wykręciłem numer doktora Jesionowskiego, z którym od operacji konsultowałem wszystko, co dotyczyło leczenia ojca.

Dwadzieścia minut później siedziałem w bistro sieciowej stacji benzynowej. Na niedokładnie wytartym stoliku leżała nowa paczka fajek, obok stały dymiący kubek z kawą i otwarty laptop. Na ekranie laptopa apka do monitoringu mediów terroryzowała mnie czerwonym licznikiem cytowań niczym rosnącą liczbą ofiar wirtualnej katastrofy.

Dużo wyników. Sezon ogórkowy w pełni, liczyliśmy na zainteresowanie, choć nie z takim przekazem. Serwis stacji, w której pracowała Jola Sykiel, trąbił o łupkach i niecnych układach naszego rządu z Gruppo Fusaro, ale prawie wszystkie „spady”, czyli pisane na bazie oryginalnych newsów materiały w innych redakcjach, powtarzały narrację publicznej stacji, poświęcając więcej miejsca zgorszonym dzieciakom, a dziwnie łatwo zapominając o kontekście i istocie sprawy. „Córka znanego scenarzysty obnażyła się przed dziećmi z chóru kościelnego” – dwa takie same nagłówki na dwóch różnych portalach, i to nawet nie był „Super Express”. Jeszcze gorzej było w social mediach. Wyniki z forów prawie wszystkie na czerwono, mnóstwo histerii, wymądrzania się i błędów ortograficznych. Polska klasyka.

Aplikacja podawała mi wyniki w czasie niemal rzeczywistym, ludzie byli faktycznie wkurzeni, bo liczba komentarzy rosła lawinowo i zajmowała kolejne fora i profile, jak ogień podczas pożaru. Za długo w tym siedziałem, aby nie zauważyć, że ktoś ten ogień podsycał i pomagał mu się rozprzestrzeniać. I że robił to, niestety, bardzo fachowo. Każdy komentarz zwracający uwagę na sedno sprawy był merytorycznie neutralizowany w ciągu kilku minut. Natomiast wszelkie głosy oburzenia od razu dostawały plusy, lajki albo słowa wsparcia. Też miałem swoich trolli, a jakże, ale wyglądało to na pojedynek delfina z wielorybem, i to takim, który miał nieograniczony dostęp do pieniędzy. Gorzej, że zwykłe rybki też były w większości przeciwko nam.

„dewiantki jakieś! Te dzieci są skrzywdzone na całe życie”

„biedne maluchy :((( ”

„Głupie s*ki, takich miejsce jest w burdelu. Osoobiście zastanawiam się, po co w ogóle Nas o tym informujecie i dlaczego promujecie takie zachowania. Z niesmakiem zauważam jak ta gazeta zeszła na psy...”

Kliknąłem na zielony filtr „sentyment pozytywny”.

„Ja tam bym nie miał nic przeciwko, gdyby mi w szkole tak zaprotestowały XD”

„haha, rewelacja! zakonnice wzięły dzieciaki na przyśpieszone zajęcia z wychowania do życia w rodzinie. a podobno katolickie wychowanie jest nudne”

„Drogie Panie, zapraszamy do protestów przed naszym akademikiem. Obiecujemy, będziemy sortować śmieci. Mieszkańcy DS Sparta”

Wyjąłem z kieszeni telefon i zadzwoniłem do Żaboty. Zajęte. Odpaliłem szyfrowaną aplikację, przez którą kontaktowałem się z Jolką Sykiel. Coś długo nie dawała znać, a muszę przecież odebrać od niej sprzęt, przez który się łączyliśmy. Trzy długie sygnały, w końcu odebrała. 

– Cześć, Jola. Yy... Kurwa... Dzięki za robotę, czytałem... wszystko jest... wszystko jest git, trochę nam ktoś tu miesza, ale z waszej strony wszystko spoko. Gdzie mam podjechać po...

– No właśnie nie jest git, S. Nigdzie nie podjeżdżaj, bo suszą mi łeb od godziny, że nie skręciliśmy tych dzieciaków i że na pewno wzięłam od ekologów kasę na boku. – Głos jej się trząsł, faktycznie źle to wyglądało w zestawieniu z materiałem z telewizji publicznej.

– Nie wzięłaś od ekologów ani grosza, skupiłaś się na interesie społecznym, byliście w stresie, więc nie zauważyliście od razu dzieci, operatorzy stali do nich przecież tyłem. A działania telewizji publicznej mogą być inspirowane przez rządowych specjalistów od wizerunku, którzy głupim wypadkiem próbują przykryć znacznie poważniejszy, zgubny dla środowiska i polskich relacji międzynarodowych problem – wydusiłem jednym tchem, starając się jednocześnie uspokoić ją sztuczną pewnością w głosie.

– Wiem, ja im to powtarzam, ale... Możemy stracić robotę... – Zaczęła szlochać do słuchawki. Nie znaliśmy się dobrze, nigdy wcześniej nie słyszałem jej w takim stanie. Nie była w najgorszej sytuacji, w końcu faktycznie działała w interesie społecznym. A kasę wzięła nie od ekologów, ale ode mnie, a właściwie nie kasę, tylko opłacony gotówką rok prywatnej szkoły dla córki. Trudne do wyśledzenia.

– Dzwonił do mnie dziwny gość z jakiejś agencji rządowej. Ludczyński czy coś w tym guście. I pytał, czy cię znam...

Nazwisko nic mi nie mówiło.

– No nie znasz mnie. Po prostu.

– To ode mnie usłyszał. Ale mi nie uwierzył chyba. Jakiś dziwny był... S., ja chyba zgubiłam ten nadajnik, który mi dałeś...

Zamarłem.

Żabota miał rację. Moja próba wypłynięcia na szersze wody zaraz się skończy posłaniem na dno we własnym porcie.

Mówi Rudy

Polska to taki kraj, gdzie zaskakująco dużo ludzi przeżywa zaskakująco dużo emocji z powodów zaskakująco nieistotnych. Czy to piłka nożna, Kościół katolicki czy polityka – rozczarowanie jest pewne, różni się tylko stopień wyrafinowania. Kibicowanie polskim drużynom dostarcza rozczarowań prostych i intensywnych. Emocjonowanie się polityką – rozczarowań złożonych, ale nie bardziej niż fabuła kreskówki na Polsacie. Z kolei Kościół katolicki to rozczarowanie tak wyrafinowane, że chciałoby się powiedzieć: wyuzdane. Wszystko to lubi piękne areny, pompę, duże zgromadzenia ludzi, zainteresowanie mediów, profesjonalne zatroskanie ekspertów. Wszystko to lubi twoje pieniądze, twój czas i twoją uwagę. I wszystko to okazuje się nie mieć realnej wartości, o czym przekonujesz się, gdy jakiś urlop czy choroba odłączy cię od tego poidełka z emocjami.

Z tych trzech branż najlepiej płaci polityka. Bo ma najszerszą grupę docelową. Możesz nie interesować się sportem, możesz nie chodzić do kościoła, ale nie uciekniesz od polityki.

Polityka jest jak fauna. Pojawia się wszędzie na ziemi, gdzie jest życie i miejsce na ruch. I zawsze rozwija się w najbardziej bujnej formie, na jaką pozwala otoczenie. Trudno byłoby mi robić to, co robię, w takiej Norwegii czy w Australii, gdzie trudne warunki środowiskowe przez pokolenia wychowały narody, z których całkiem duża część zwraca uwagę na rzeczywistość i argumenty. Ale na polskiej, żyznej w histeryków równinie to polityka zapewnia trudy i napięcia. Wyrasta bujnie, podlewana emocjami przez sprawnych ogrodników z zewnątrz i najemnych ogrodników z wewnątrz, takich jak moja skromna osoba. Kocham pracować z Polakami. Polski wyborca woli śnić snem, którego my jesteśmy architektami, zamiast obudzić się, przetrzeć oczy i popatrzeć na rzeczywistość. Przeciętny polski wyborca nie obudziłby się nawet, gdyby rzeczywistość zakradła się do niego i wyruchała go w tyłek statywem do kamery telewizyjnej.

Sobota, 13 sierpnia 2016 roku

Mówi S.

Czaszka. Goła czaszka wlepiała we mnie zimne spojrzenie pustych oczodołów. Nie było w tym spojrzeniu żadnego pytania, raczej informacja. Ostrzeżenie o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które przestało robić na mnie wrażenie. Jak ten żółty Jolly Roger naklejony na skrzynce wysokiego napięcia, którego w dzieciństwie mijałem codziennie na klatce schodowej. No jest sobie. Znowu się widzimy. Popatrzyłem na oswojony kształt niemal z czułością.

Potrząsnąłem szklanką. Czaszka walczyła, by utrzymać się na powierzchni ośmioletniego bourbona, który co chwilę wlewał się jej do oczodołów i oblewał kości policzkowe. Nietypowa forma do lodu wcześniej należała do Wojtka. Mój świeżo nawrócony kuzyn marnotrawny oddał mi ją, zanim wyruszył do seminarium w Henrykowie. Jakby chciał się pozbyć części siebie. Tej części, która jeszcze niedawno zalewała te lodowe szczątki ludzkie hektolitrami whisky, w towarzystwie pijanych gości i marihuanowo-nikotynowego dymu.

Oddał. Nie wyrzucił. Zostawił w rodzinie.

Dym się zgadzał, whisky i lodowe szczątki też, ale impreza w moim salonie była dość kameralna. Piłem sam. Jedynym, co przedzierało się przez gęsty dym, były ciężkie riffy Fu Manchu. The story lies behind, the mongoose flies on by... Nie żaden nu metalowy plastik. Porządnie przesterowany brud spod palców muzyków, którzy nigdy nie nauczyli się kalkulować. Puść to jakiejś dzisiejszej małolacie w glanach, to może z wrażenia wróci jej dziewictwo stracone przy dźwiękach My Chemical Romance czy innego gówna.

Dwa tysiące, kurwa, szesnasty rok. 

Ojciec po operacji nowotworu chyba ma nawrót. Raptem rok dobrych wyników i teraz znów nie wiadomo, co będzie.

Oszczędności wjebane w „pewną inwestycję”, na którą namówił mnie mój przyjaciel Junior. Nie jego wina, mam swój mózg. Zresztą sam jest w większej dupie, ma wesele na horyzoncie, a jego Kaśka nic nie wie.

Drugi z naszej paczki, Pablo, ma świetną córeczkę. I niewiele czasu dla przyjaciół.

Rzuciłem palenie. Po czym wróciłem i teraz jaram paczkę dziennie. Ale z piciem się trzymam, łychę walę tylko wieczorami.

No to... za dobry wieczór...

Od Piksi, mojej byłej narzeczonej, dzieli mnie dokładnie siedem tysięcy kilometrów. I parę szybkich romansów, które nie mogły się przerodzić w nic poważnego, bo zawsze ktoś robił kogoś w chuja.

Dwa tysiące, kurwa, szesnasty rok.

Przynajmniej Donatello ma się dobrze. Zmieniłem mu pokarm i akwarium, skurczybyk waży już chyba z półtora kilo.

Ponoć jak zmienisz rybkom akwarium na większe, to rosną i się szybciej rozmnażają. Widać żółwie też tak mają. I ludzie pewnie też.

A ja się dalej piżdżę w tym Wrocławiu. I ani nie rosnę, ani się nie rozmnażam.

Dwa tysiące, kurwa, szesnasty rok. Sierpień.

Jebany, upalny, wrocławski sierpień z zepsutą klimatyzacją w mieszkaniu.

TRZY TYGODNIE PÓŹNIEJ

Piątek, 2 września 2016 roku

– Czy znasz to uczucie? Siedzisz sobie w jakimś obcym miejscu, powiedzmy, w autobusie, w kawiarni i nagle kilka metrów od siebie zauważasz super dziewczynę. Elegancko ubrana, ładne długie włosy, subtelny makijaż, no – ma wszystko, co trzeba, dziesięć na dziesięć, totalnie twój typ. I myślisz sobie, kuźwa, no zagadałbym, ale jak to tak, przy obcych ludziach? Pewnie mnie wyśmieje, ona taka ładna i elegancka, a ja – to taki ja, nic specjalnego, gdzie mi tam do niej... No i tak tylko zerkasz w jej stronę i nagle widzisz, że ona też cię zauważyła. I – uwaga – uśmiecha się do ciebie. Spuszczasz wzrok, bo myślisz, że ci się zdawało, ale po chwili patrzysz znowu w jej stronę i wasze spojrzenia znów się spotykają.  Ewidentnie cię obczajała. I myślisz sobie... to jest ten moment... Teraz albo nigdy! Już masz wstać, ale w tej samej chwili w twojej głowie pojawiają się wymówki. Że pewnie to pomyłka. Że na pewno za tobą siedzi jakiś przystojniak i do niego ten uśmiech. Że błazna z siebie zrobisz przy ludziach... Więc może faktycznie lepiej nigdy?... I zamiast się ruszyć, wlepiasz wzrok w ekran komórki i scrollujesz sobie piętnasty raz jakieś fejsbuki czy inne gówno. Nagle czujesz, że ktoś dotyka cię w ramię. Podnosisz wzrok, patrzysz, a to ona, ta świetna laska. Wychodzi, ale najpierw podeszła do ciebie. I podaje ci jakąś karteczkę. Nachyla się nisko, czujesz jej perfumy... widzisz, że na karteczce jest coś napisane. Jej numer. I słyszysz, jak zmysłowym głosem mówi ci do ucha ciche „zadzwoń”. I wychodzi. Widzisz to? Znasz to uczucie? Możecie otworzyć oczy.

Nosowy głos prowadzącego odbijał się od ścian przestronnego salonu dość wieśniacko urządzonego penthouse’u na ostatniej kondygnacji bloku w centrum Krakowa. Na skórzanych sofach, fotelach i kilku dostawionych plastikowych krzesełkach siedziało kilkunastu facetów w różnym wieku. Większość wlepiała wzrok w czubki swoich butów. Nikt się nie odzywał. 

– Czyli nikt nie zna takiego uczucia? – prowadzący kontynuował. – No ja też nie znam. Bo takie sytuacje się nie zdarzają. Chyba że wyglądacie jak Brad Pitt albo jak milion dolarów. Życie tak nie wygląda, panowie, i dobrze o tym wiecie, skoro tu dziś przyszliście. Co nie znaczy, że nie możecie poderwać każdej kobiety, która wpadnie wam w oko. Możecie, ale musicie poznać technikę i, przede wszystkim, wziąć się do działania.

Paru gości z zainteresowaniem przeniosło spojrzenia z własnych butów na prowadzącego. Mój sąsiad z prawej, niewysoki okularnik, którzy przedstawił mi się jako Kosiu, westchnął tylko pod nosem i nadal czubkiem trekkingowego zamberlana walczył z zagiętym kawałkiem wykładziny, jakby po to tu właśnie przyjechał.

– Musicie uwierzyć w zasadę – ciągnął prowadzący – którą każdy artysta podrywu ma wyrytą na dnie czaszki. Nie ma kobiet, których nie da się uwieść. Są tylko pizdowaci faceci, którzy nie chcą albo nie potrafią tego zrobić. Mówią na mnie Anioł i w ramach kursu „Rok Tygrysa” zabieram was w trzydniową podróż w głąb pragnień kobiecej duszy. Zapnijcie pasy. I pożegnajcie swoje dotychczasowe życie – dodał, obniżając głos i lustrując słuchaczy, jakby próbował zajrzeć wszystkim naraz w oczy. Stał na szeroko rozstawionych nogach, na tle wielkiego rollupa z nazwą szkolenia, adresem strony internetowej i stockowym zdjęciem na wpół roznegliżowanej kobiety. Wszystko do kupy wyglądało trochę jak kadr z telezakupów dla dorosłych. Część uczestników nadal patrzyła nieufnie, ale niektórzy kiwali z uznaniem głowami, ktoś nawet wyciągnął notatnik.

Przyglądałem się prowadzącemu, wciśnięty między czterech innych gości na spektakularnej sofie. Chudy cwaniak koło trzydziestki, o dość przeciętnej, pociągłej twarzy, którą starał się ratować fantazyjnym stylem – przyciętą brodą à la Van Dyke, fryzurką z barber shopu i czerwonymi kanałami w uszach, które w jakiś osobliwy sposób komponowały się z jego casualową marynarką. Z drugiej strony, gdyby wyglądał jak model Calvina Kleina, nie byłby wiarygodny w roli trenera podrywu. A podobno był najlepszy w kraju. Podobno uczył uwodzenia od dziesięciu lat i wychował sobie rzesze następców, którzy zakładali własne szkoły. Podobno zawsze wchodził do klubu sam i nigdy nie wychodził bez pary. Podobno miesiąc temu poderwał na oczach byłego piłkarza reprezentacji jego własną narzeczoną, w jego własnym lokalu. I podobno ten były piłkarz obiecał mi trzydzieści tysięcy złotych w gotówce za to, żeby gościa dożywotnio skompromitować.

Durne zlecenie, ale po wpadce z ekologami nie mogłem wybrzydzać.

Rozejrzałem się po apartamencie, aby kolejny raz upewnić się, że nie natknę się na nikogo znajomego. Z jakiegoś powodu mojemu klientowi bardzo zależało, abym osobiście obejrzał ten cyrk. Zapłacił za mój udział w szkoleniu kilka tysięcy złotych, większość pewnie trafiła do kieszeni Anioła. Dość specyficzne podejście do zemsty.

Z mojej lewej siedział nadpobudliwy tłuścioszek w T-shircie z amorkiem i optymistycznym napisem: „I fuck on the first date”. Niejaki Dżordżu, jak mi się przedstawił, „od imienia Grzesiek, bo koledzy w technikum nie znali angielskiego, he, he”. Sympatyczny gość, choć swoim ciężarem ugniatał sofę tak, aż momentami bałem się, że się na niego zsunę. Obok Dżordża rozwaliło się dwóch dobrze zbudowanych, nażelowanych kawalerów. Jeden w jaskrawopomarańczowej koszuli, z wytatuowanym smokiem na przedramieniu, drugiemu przed chwilą zadzwonił telefon muzyczką z Explosion. Nie wyglądali, jakby mogli mieć jakiekolwiek problemy z kobietami. Po prawej wspomniany Kosiu, na oko programista, niski i niezbyt szczupły, ale za to w okularach i w tych górskich butach, w których ewidentnie zamierzał wieczorem zdobyć Rysy. Dalej na fotelach i krzesłach kolejni programiści, jakiś wysoki urzędnik, jakiś przedsiębiorca. Pełen przekrój męskiej populacji tego wesołego jak dziura w chodniku kraju. Nic. Żadnej znajomej twarzy. Ali Baba Anioł i czternastu onanistów pragnących otworzyć sezam do kobiecych... powiedzmy, że serc. Wyciągnąłem telefon, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś wieści od Juniora w sprawie naszej inwestycji. Nie zdążyłem.

– Hej, Anioł do ciebie mówi – zwrócił mi uwagę Dżordżu.

Spojrzałem pytająco w kierunku prowadzącego.

– Chodź, zapraszamy cię na środek, zrobimy małe ćwiczenie, które nazywam „Budowa magnetycznego wizerunku”. Przyda się nam przed wieczornym wyjściem do klubu, zobaczycie, jak wam to ułatwi zagadywanie do lasek. 

Skrzywiłem się tylko, zapominając na chwilę o swojej roli. No jak, kuźwa, czternastu typa na sali i do pierwszego ćwiczenia musi wybrać właśnie mnie?

– Mam taką zasadę, chłopaki, że jak mam złowić kogoś do ćwiczenia, to zawsze biorę gościa, który ma telefon w ręku, aby go trochę ożywić – dodał niby usprawiedliwiająco.

– Może ktoś inny? – zaproponowałem głośno. Junior pisał o kolejnych problemach i nie zdążyłem doczytać, co znowu nas dopadło, a było to dla mnie ważniejsze niż mój niedostatecznie magnetyczny wizerunek.

– Nie bój się, chodź, chodź. Musicie codziennie robić coś poza waszą strefą komfortu. Codziennie na dwadzieścia procent poza strefą komfortu. Jak się nie da, to chociaż dwa procent. Każdą taką decyzją budujecie wewnętrzną siłę, robicie kolejny krok w kierunku nowego życia, wiecie, nowych doświadczeń, sukcesów w relacjach... No dawaj, zobaczysz, to wyjście cię otworzy.

Wstałem, ociągając się. Mój plan bycia transparentnym obserwatorem właśnie trafiał szlag.

– Przypomnij mi, jak masz na imię? – zapytał Anioł, gdy znalazłem się obok niego na środku. Czternaście twarzy było zwróconych w moją stronę, a ja próbowałem robić dobrą minę do złej gry.

– Krystian – podałem imię, pod którym zarejestrowałem się na szkolenie.

Anioł wyciągnął w moim kierunku dłoń. Uścisnąłem ją, stary trik na stworzenie poczucia, że stoimy tu tylko we dwóch.

– Czym się zajmujesz, Krystian? – zapytał.

– Tak bez szczegółów może, jestem doradcą, pracuję w branży finansowej – wyrecytowałem wcześniej przygotowaną legendę.

– Okay, jasne, wszyscy jesteśmy tu prywatnie, szczegółów nie potrzebuję, to mi wystarczy. Bo wiesz co, Krystian?

– Hm?

– To widać, że jesteś doradcą w jakimś banku czy coś. Bez urazy, ale twój strój mi to powiedział, zanim wyszedłeś na środek. Jest porządny. Ale jest nudny jak cholera. Szara koszula i dżinsy. Typowy bankowy urzędnik. Myślę, że masz potencjał na więcej.

Ciuchy akurat miałem takie, jakie zwykle noszę.

– Panowie. Jak to mówię, moi umiłowani bracia w podrywie. Zobaczcie, jak jesteście ubrani – kontynuował Anioł. – Nie tylko Krystian, nie. Większość z was: czarny, szary, brązowy, szary, tu kolega okay – wskazał na dresiarza w jaskrawej koszuli – tu znowu czarny, szary, kurwa, bury, bez obrazy, panowie, ale już kolory, w których większość z was tu przyszła, mówią „lubię bezpieczeństwo”. Przeciętny człowiek lubi bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo jest ważne. Ale pierwsze wrażenie, które chcecie wywołać na kobiecie, nie ma brzmieć: „to jest przeciętny facet”, tylko: „to jest interesujący facet”. „To jest niebezpieczny facet”. „To jest facet inny niż wszyscy”. Nie musicie od razu się ubierać jak pajac, bo jednocześnie chcecie pokazać, że jesteście poważnymi mężczyznami. Ale musicie mieć przynajmniej jeden szczegół. Wiecie, jak paw podrywa samicę. Rozkładając ogon. Wielki, wyjebany, kolorowy ogon, zupełnie niepraktyczny. To może być męska biżuteria. To może być designerski T-shirt. Zegarek? Też. I to nie musi być od razu zegarek za dwie–trzy pensje, to może być kolorowy plastikowy bajer z bazaru za pięć dych. Ale musicie mieć jajcarską historię do niego. Fajne nakrycie głowy, fryzura. Czerwone buty do stonowanego stroju. Coś, co was wyróżni z tłumu, co zwróci jej uwagę, co sprawi, że na chwilę pojawicie się w jej myślach. Ta technika nazywa się „peacocking”, od pawia właśnie. I teraz znajdziemy coś dla Krystiana, co będzie jego odpowiednikiem pawiego ogona, a pomoże nam w tym zawodowa stylistka, Matylda.

Jak na komendę drzwi jednego z pokoi uchyliły się i pokazała się w nich przyjemna brunetka. Podeszła do Anioła i stanęła pół kroku od swojego szefa. 

– Panowie, to jest Matylda. Święta Matylda, wspomożycielka dziewic męskich. Śmiało, panowie, oklaski, nie bójcie się jej, nie zje was. Pięknych kobiet nie należy się bać. Matylda zawodowo zajmuje się ubieraniem modeli na sesje zdjęciowe i pomoże wam dobrać takie dodatki, że kobiety zaczną zwracać na was uwagę.

Oboje weszli za duży rollup i wytaszczyli zza niego lustro z Ikei oraz wieszak na kółkach, na którym tłoczyły się ciuchy w żywych kolorach.

– Każdemu z was Matylda poświęci czas indywidualnie, ale najpierw chcę, żebyście zrozumieli mój sposób myślenia. Krystian – zwrócił się do mnie – widzisz tu coś dla siebie?

Omiotłem wzrokiem galerię ciuchowych osobliwości, wśród których prym wiodły fioletowa marynarka, skórzana kurtka z frędzlami i wściekle pomarańczowy pluszowy szal w tygrysie pręgi, który wyglądał jak fantazja o tym, co amerykański alfons mógłby założyć na polską zimę.

– Chyba nie. – Spojrzałem na Matyldę, próbując zgadnąć, dla jakiego cyrku są te sesje, przy których pracuje na co dzień. – Może ty coś zaproponujesz? – rzuciłem do niej.

– Hm... Żeby tak za dużo nie zmieniać, może podwiń rękawy i rozepnij jeszcze jeden guzik – zaproponowała, po czym wygrzebała skądś bordowy fular i zawiązała mi go pod szyją, ku uciesze uczestników.

– I jak? – zapytał Anioł.

– Jeszcze tylko bagietka i wąsik! – rzucił jeden z nażelowanych kolegów.

– Żelipapą! – krzyknął drugi.

– Fajnie, duża zmiana, od razu ciekawiej – dodał ktoś inny.

Przejrzałem się w lustrze. Wyglądałem jak kretyn, choć musiałem przyznać, że z tego całego badziewia Matylda i tak wybrała najlepiej. Przyszedł mi do głowy pomysł. Postanowiłem wykorzystać to, że stoję na środku.

– No dobra, ale to bajer dobry na podpitą uczennicę szkoły kosmetycznej na wiejskiej dyskotece – powiedziałem głośno, wskazując na wieszak z osobliwościami – a mnie na przykład interesują kobiety na poziomie – dodałem.

Kilku gości zaczęło mi się przyglądać z zainteresowaniem.

– Słucham? – Anioł był chyba zaskoczony nagłą arogancją Krystiana. Nawet ja byłem.

– No kobiety na poziomie, konkretnie prawniczki – odparłem. Wiedziałem tylko, że była narzeczona mojego klienta była prawniczką. Zacząłem zmyślać: – Wiesz, pracuję niedaleko sądu, jest tam taka knajpa, do której chodzę. Bywa tam taka mecenaska, która mi się podoba, ale jestem pewien, że gdybym podszedł w chuście do koszuli albo w tym tygrysie – wskazałem na pręgowany szal – toby mnie wzięła za palanta.

Matylda pokręciła głową, co mnie nie zdziwiło, bo mogłem ją trochę obrazić, mówiąc o „kobietach na poziomie”.

– Mylisz się, chłopie – zaoponował od razu Anioł. – Ale to normalne. Tkwisz jeszcze w starych przekonaniach. To nie ma się podobać tobie czy twoim kolegom. To ma się podobać kobietom. Po to jest właśnie ten kurs „Rok Tygrysa”, aby was uwolnić z dotychczasowych uprzedzeń, abyście dzisiaj zaczęli drogę, która przez rok zrobi z was...

– Inteligentnej kobiety, prawniczki na to nie poderwiesz – przerwałem mu. Odgrywany przeze mnie Krystian robił się coraz bardziej upierdliwy. Parę osób się zaśmiało, Anioł aż oparł dłonie na biodrach. Lata trenowania mowy ciała nie poszły na marne. Nie mógł odpuścić pozycji samca alfa.

– Widzę, że wszystko wiesz o podrywie – odpowiedział niemal konfrontacyjnie. – Mi się udało poderwać niejedną prawniczkę, chłopie. Właśnie w takich ciuchach. Nie dalej jak dwa miesiące temu odbiłem jednemu celebrycie sportowemu taką kobietę, że by ci szczęka opadła. I miałem wtedy na sobie koszulę w tygrysie pręgi, nawet pomarańczowe kanały do tego założyłem, chłopie. Ty tą swoją też poderwiesz – zmienił ton na coachowski i trochę złagodniał, oficjalnie byłem jednak klientem, który zapłacił sporo za jego szkolenie.  – Tylko nie możesz się skupiać na jednej kobiecie, to ma nawet swoją nazwę, mówimy na to oneitis. Uwodziciele tego nie robią...

– Serio wyrwałeś celebrycie jakąś topową mecenaskę na tygrysią koszulę? Wow. Jaką techniką? Któremu celebrycie? – zapytałem, przeskakując na ugodowy ton. Wreszcie mówiliśmy na temat, który mnie interesował.

– Nie mogę powiedzieć, któremu, bo to już za duże szczegóły, ale uwierzcie mi, że znacie. – Anioł obniżył głos i zmarszczył czoło, robiąc przesadnie poważną minę, której nie powstydziłby się sam Tomasz Lis. – A co do techniki, to różne stosowałem, jak się już tyle lat w tym siedzi, ma się już pełen wachlarz. Trochę negów, trochę kinetyki, trochę hipnozy... No dobra, Krystian, to co, bierz, chłopie, tę chustę, po przerwie Matylda...

– Wezmę szal – znów mu przerwałem, Anioł wydał z siebie zniecierpliwione westchnienie. – Skoro mówisz, że tygrysia koszula tak dobrze zażarła... Jak Rok Tygrysa, to Rok Tygrysa. – Uśmiechnąłem się szeroko i sięgnąłem po pluszowe boa.

Pora się zaprzyjaźnić, skoro już i tak mnie nie przeoczy.

Anioł wydął usta w podkowę i spojrzał na mnie badawczo, jakby zastanawiał się nad źródłem mojej nagłej przemiany. W końcu chyba uznał ją za wpływ swojej charyzmy, bo łaskawie pokiwał głową.

– Alleluja, bracie! – powiedział mocnym głosem. – O to chodzi, o takie ruchy, z jajami, panowie, z jajami – dodał, gdy ja oddalałem się na miejsce z pluszowym szalem w ręku. – Krystian, koniecznie weź to dzisiaj na night game do klubu, gwarantuję ci, że nie zapomnisz tej nocy do końca życia. A o hipnozie opowie wam po przerwie mój wspólnik Fazi. I szykujcie się, że będzie ostro. Fazi jest w pickupie od dziesięciu lat i zeszmacił w tym kraju więcej kobiet niż heroina.

Wróciłem na sofę i odruchowo wytarłem dłoń, którą kilka minut wcześniej podałem Aniołowi.

***

– Ten typ jest szalony, kto mu założy takie gówno na miasto?

– Krystian założy. – Maro, czyli facet ze smokiem na łapie, wskazał na tygrysi szal, który zwisał z oparcia kanapy, i razem ze swoim nażelowanym kolegą wybuchli śmiechem. Wcisnęliśmy się w piątkę do boksu w tureckiej knajpie w galerii, razem z Kosiem i Dżordżem. Jakby fakt zajmowania tej samej sofy na szkoleniu automatycznie uczynił z nas grupkę kumpli.

– No kurwa, z dumą, a co, zazdrościsz? Pasowałby ci kolorem. – Zaśmiałem się, starając się dostrajać swoje poczucie humoru do reszty.

– Aaa, kurwa, Mareczek, mówiłem, żebyś tej dresiarskiej koszuli nie zakładał na szkolenie! – Jego kumpel, niejaki Olszak, klepnął go w szerokie plecy.

– Kurwa, stylu nie macie, dlatego ci ten badziew wcisnął. – Maro skinął w moim kierunku. – Słyszeliście, co mówił, tylko na mnie pokazał, że spoko się ubrałem – dodał i poprawił koszulę, aby bardziej wyeksponować krokodyla z firmy Lacoste na przypakowanej klacie.

– Gościu wygląda jak ten, kurwa, Karramba De Pomidore, tylko w wersji emo. Nie wiem, czym się jarasz. Jak wrócimy, to ci każe kanały w uszach zrobić – rzucił Dżordżu.

– No i, kurwa, sobie zrobię. Złote. I będę ruchał w tych kanałach, sam sobie zaraz zrobisz.

– Co dla panów? – Nie zauważyliśmy, że do stolika podeszła młoda kelnerka.

– Yyy... Przepraszam... – wystękał Maro, szybko otrzeźwiony ze swoich seksualno-biżuteryjnych fantazji. – Ja bym ten... Shoarmę poproszę. Tą dużą. Tylko bez czosnkowego. Ten, no, średnio ostry wystarczy.

– Kurczak?

– Nie, to smok, tylko kolega za szybko zdjął papierek – odciął się Dżordżu, wskazując na przedramię kolegi. Kelnerka prychnęła, a my zarżeliśmy śmiechem, jakbyśmy za mało robili hałasu do tej pory. Maro zrobił się czerwony, ale nie miał riposty, pokręcił tylko głową.

– Dla mnie to samo, też kurczak – zamówił ze śmiechem Olszak.

– To samo – dodał Dżordż, podnosząc ręce w geście niewinności. 

– Dla mnie zestaw z baraniną. I może po pilznerze dla wszystkich, co, panowie? – zaproponowałem.

– Dla mnie sok jabłkowy. – Kosiu odezwał się chyba po raz pierwszy, od kiedy usiedliśmy. Reszta nie oponowała, kelnerka potwierdziła zamówienie i odeszła w stronę baru.

– Byliście już kiedyś na czymś takim? – zagaiłem z nadzieją, że złapię jakiś punkt zaczepienia, na którym oprę mój plan skompromitowania Anioła. Zlecenie przyjąłem w zasadzie przez telefon, piłkarz był dalszym znajomym Juniora, nie było czasu na porządny research.

– Pierwszy raz jestem. Na imprezie najebani z Marem to zgooglaliśmy, jakiś ziomek nam o tym powiedział, że nauczył się tych ich technik i wyrywa na to teraz dupy – odpowiedział Olszak. – Trochę szkoda kasy i czasu, bo na razie to takie pieprzenie raczej, ale czekam na to wyjście do klubu, zobaczymy, jak to działa. No i na tę hipnozę, która ma być teraz. To jest ponoć mocne.

– Ty, nie takie pieprzenie, ja się tam czegoś dowiedziałem z tej pierwszej części – wtrącił Maro poważnym głosem.

– Ty to, kuźwa, tak wyglądasz, że ci laski pewnie same do łóżka wskakują – odparł Dżordżu.

Maro wzruszył ramionami.

– To dla takich jak ja jest to szkolenie – dodał Dżordż. – Dla grubych bajerantów. – Pomasował się po brzuchu. – Ja też nigdy nie byłem, przeprowadziłem się niedawno do Krakowa, miałem wolny weekend, to pomyślałem, że przyjdę, zobaczę, co to w ogóle jest. Nowe życie zaczynam, chłopaki. Nowe życie po rozwodzie. Tylko ten gość trochę przyjebany... Co to w ogóle jest za ksywa, „Anioł”?

– No bo on ciągle wrzuca te religijne wstawki...

– Facet podobno był kiedyś bardzo religijny. Ministrant, potem w jakichś duszpasterstwach działał. Ale jakaś święta dziewica puściła go kantem i przeszedł na ciemną stronę mocy – wtrącił się nagle Kosiu.

– O, znasz typa prywatnie? – Dżordżu spojrzał pytająco w jego stronę.

– Nie, ale opisywał swoją historię na forum, dawno temu. Potem ją usunął, ale ja to pamiętam, jestem na tym forum z siedem lat.

– Jesteś od siedmiu lat na forum uwodzicieli? – zainteresował się Olszak.

– Tak – odparł Kosiu, ale chyba nie miał zamiaru rozwijać tematu.

„Forum uwodzicieli” – zanotowałem w pamięci. Anioł coś o tym wspominał na początku, ci, którzy jeszcze nie założyli tam kont, na koniec szkolenia mieli otrzymać specjalny dostęp. Chciałem pociągnąć chłopaków za język, ale w mojej kieszeni zawibrował telefon. Od wczorajszego wieczora nie mogłem się dobić do mojego klienta i zacząłem się obawiać, że po prostu chciał mnie wysłać na kurs podrywania. Niestety – to nie był esemes od klienta.

JUNIOR

Siema Ziomek daj znać jak będziesz mógł na szybko pogadać. Mam jeden pomysł i potrzebuję temat od ręki odbić

Hm. Kuźwa, pisał już wcześniej, w czasie szkolenia, miałem oddzwonić, a zapomniałem. Pewnie znowu coś się wywaliło.

– Zaraz wrócę, panowie, muszę przekręcić – rzuciłem i przecisnąłem się do wyjścia z loży.

„Szybko” i „od ręki” stanowiły modus operandi Jurka, dlatego dałem się mu namówić na wrzucenie oszczędności we flipa – kupioną na licytacji ruderę, którą mieliśmy „szybko i od ręki” zamienić w atrakcyjny apartament na sprzedaż. Niestety, w projekcie nic nie szło ani szybko, ani tym bardziej od ręki, inwestycja pochłonęła za to wszystkie pieniądze, które miałem. I zaczynała pochłaniać te, które dopiero planowałem zarobić.

– No jest i on! – Junior odebrał z typowym dla siebie entuzjazmem. – No dzień dobry, dzień dobry! Myślałem, że nie możesz gadać, bo cię w końcu uczą, jak poznawać kobiety, których imię się nie kończy na „kropka jpg”. Dobrze, dobrze, zawsze taki nieśmiały byłeś, zamknięty w sobie...

– Zabawne. Dobra, co się znowu dzieje?

– Ha, ha, ha. Słuchaj, stary, tym razem nic się nie dzieje, ale kombinuję, jak tu przyśpieszyć tych naszych budowlańców, bo znów nic nie zrobili, pisałem ci. W tym tempie to oni do świąt tego nie dowiozą.

– No co ty nie powiesz... – odparłem. Chyba pierwszy raz Junior nie mówił o perspektywie zakończenia za miesiąc. A jeśli już nawet on nie miał złudzeń, to sytuacja musiała być naprawdę zła.  – Co wymyśliłeś?

– No oni mi dziś znów marudzili, że roboty stoją, bo ciągle nie ma prądu i tam na klatce trzeba coś naprawić, nie mogą pracować, a elektrykę to przecież my mieliśmy robić... – Junior zaczął mnie wprowadzać w zawiłe tłumaczenia ekipy, którą wynajęliśmy. Czasem myślałem, że ich majster minął się z powołaniem i powinien zostać politykiem, tak dobrze ściemniał. Ale faktycznie, elektrykę mieliśmy robić my, a właściwie mój ojciec, jeśli tylko zdrowie mu na to pozwoli.