Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcel Szpilorek, skazany zabójca kontraktowy, otrzymuje od policji propozycję: wolność w zamian za pomoc w schwytaniu seryjnego mordercy. Polowanie na Obrożnika zmusi go do szukania układu z gangiem tajemniczej Syreny. W tle inne atrakcje. Ktoś regularnie podkłada ogień pod pustostany. Rośnie liczba entuzjastów nowego narkotyku. Czy i tutaj profesjonalny dostawca śmierci będzie miał coś do powiedzenia?
Jeżeli Stary Jorek nie jest piekłem, to z pewnością jest czyśćcem. Niczym w antycznej tragedii – próżno tu szukać zwycięzców, są sami przegrani. W upadłym mieście grasuje wiele potworów w ludzkiej skórze, a Marcel jest tylko jednym z nich.
Wcale nie najgorszym.
„Zimne ognie” to kryminalna opowieść retro z elementami fantastyki o złych ludziach żyjących w złym mieście, którym przytrafiają się złe rzeczy.
Książka jest skierowana do dojrzałego odbiorcy z uwagi na to, że przedstawiony świat tonie w przemocy, a bohaterowie są w taki czy inny sposób wynaturzeni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Zimne ognie. Kryminalna opowieść retro z elementami fantastyki o złych ludziach żyjących w złym mieście, którym przydarzają się złe rzeczy.
Copyright © Zeter Zelke, Łódź 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Łukasz Białek
Ilustracje: Zeter Zelke
Mapa: Zeter Zelke, Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-77-3
Niełatwo snuć opowieść z perspektywy czarnego charakteru. Aż przychodzi taki moment, gdy okazuje się to zaskakująco łatwe. Trochę niepokojąca konstatacja. A co niepokoi mnie, może zaniepokoić odbiorcę tej narracji. Warto zatem rzucić nieco światła na to, czego spodziewać się po Zimnych ogniach, dlaczego powstały i dla kogo.
Ognie dotykają trudnych spraw: patologii, zwyrodnień, przemocy. Narratorem jest Marcel, profesjonalny skrytobójca. Widzimy świat jego pozbawionymi współczucia oczami, co nie powinno przeszkadzać w zadawaniu sobie pytań: Czy apatia ludzi żyjących w skrajnej nędzy ma granice? Jak nisko są w stanie upaść sławni i bogaci? Dlaczego z taką łatwością ulegamy urokowi psychopatów? Czy lepiej mieć jakichkolwiek stróżów prawa, nawet skorumpowanych, czy lepiej nie mieć ich wcale? Osobowość Marcela w trakcie przygotowywania do zawodu została zredukowana do niezbędnego minimum, przez co zachowuje on względną obojętność wobec otaczającej rzeczywistości. Tam, gdzie normalny człek rzuciłby moralizujący komentarz bądź silną opinię, on zachowuje milczenie. Czytelnik ma okazję zapełnić tę ciszę głosem własnego sumienia.
Książka jest skierowana do dojrzałego odbiorcy, przedstawiony świat bowiem tonie w przemocy, a bohaterowie są w taki czy inny sposób wynaturzeni. Niemniej kryminały, horrory i dokumenty poświęcone zbrodniarzom dowodzą, iż istnieje w nas pewna fascynacja złem. Dla mnie sama ta fascynacja jest fascynująca. Ufam, że należy dociekać źródeł wszystkiego, ale nie wszystko należy gloryfikować. Co innego symulować: na kartach powieści właśnie, w grach komputerowych, na srebrnym ekranie. Uniwersum Starego Jorka i przyległości powstały, aby usatysfakcjonować tę potrzebę zgłębiania mrocznej strony ludzkiej natury.
Stary Jorek w wersji noir w dużej mierze został zainspirowany komiksami z serii Sin City Franka Millera. Na sposób narracji wpłynęła anglosaska literatura, w szczególności powieści detektywistyczne Raymonda Chandlera z Philipem Marlowe. Marcel – ale i Szpilorki jako tacy – to zaś ukłon w stronę przedstawień skrytobójców w popkulturze. Film, komis i gry zdołały uczynić z tej absolutnie wrażej persony, niegdyś kojarzącej się co najwyżej z mafijnym zakapiorem, kogoś wybitnego, inteligentnego, przenikliwego, wszechstronnie uzdolnionego. Przymioty takich ikon jak Jef Costello (Samuraj), Leon (Leon zawodowiec), Miho (Sin City), Agent 47 (seria gier Hitman) czy John Wick sprawiają, że haniebny sposób, w jaki zarabiają na życie, schodzi na dalszy plan. Scenarzyści kultowych klasyków potrafili ocieplić wizerunek moralnie wątpliwych charakterów, abyśmy bez wyrzutów kibicowali im w walce z przeciwnościami losu. Ostatecznie zapragnęłam stworzyć sumę tego, co mnie najbardziej w nich urzekło.
Tak narodził się Jolo Szpilorek – zawodowy morderca z arystokratycznego rodu elitarnych zabójców do wynajęcia. Wraz z pierwszym opowiadaniem o Jolo (pojawiło się ono na łamach portalu Niedobre Literki w 2021 roku) zarysowały się zręby skrytobójczego uniwersum Starego Jorka. W trakcie pisania tych słów opowiadania o Szpilorku wciąż powstają. Jest ich obecnie trzydzieści sześć, docelowo ma być czterdzieści siedem. Wkrótce złe miasto złapało w sidła mego redakcyjnego kolegę z ekipy Niedobrych Literek, Kornela Mikołajczyka. Tym samym w Jorku zagościł indiański berserker, Podmuch Szczawiu, asasyn za wódeczkę. Od tamtej pory Kornel czyni mi wielki honor, pomagając rozwijać uniwersum i osadzając w nim swe opowieści mrocznej a pouczającej treści.
Chociaż Jolo otworzy i zamknie dla Was tę historię, jej głównym bohaterem jest jego pradziadek, Marcel. Dlaczego? Na pewnym etapie zapragnęłam przenieść Jolo do Starego Jorka w wersji retro. To wymagało przesunięcia postaci wstecz o mniej więcej trzy pokolenia. Dlatego Jolo Szpilorek i Marcel Szpilorek jest ważnym wstępem. Nawet jeśli brzmi i rezonuje inaczej, stanowi łącznik pomiędzy wtedy i teraz, a także wyjaśnia podobieństwa między oboma dżentelmenami.
Co popkultura uczyniła ze skrytobójcami, to jedno. Drugim czynnikiem, który znamionuje Zimne ognie, jest ciągłe obcowanie ze złem. Żyjemy w dość bezpiecznych i wygodnych czasach. I bardzo dobrze. Niemniej popularność horrorów, dzieł epatujących przemocą, świadczy o tym, że jako gatunek podświadomie nie chcemy, aby instynkty odpowiedzialne za reagowanie na nieprzyjemności zupełnie się nam zatarły.
Dlaczego jednak zgłębiamy to, co dla nas niezdrowe i/lub niebezpieczne? Może z tych samych powodów, dla których wirusolog bada śmiercionośne wirusy. Po prostu: chcemy wiedzieć, jak to działa. Wprawdzie łatwiej obcować z groźnymi zwierzętami bądź zjawiskami poprzez wyrobienie sobie wobec nich admiracji, ale właśnie chodzi o to: o poznawanie. Ludzie narażają życie, badając oceaniczne dna lub kosmiczną pustkę. Uganiają się za trąbami powietrznymi, obserwują zwyczaje krokodyli słonowodnych, świadomi, że jeden błąd może skończyć się dla nich tragicznie. Do tego samego sprowadza się obserwowanie niebezpiecznych ludzi. Przypatrujemy się potworom w ludzkiej skórze, gdyż stanowią groźbę, a zarazem zagadkę. Chcemy wiedzieć, dlaczego są, jacy są. Przypatrujemy się im również po to, abyśmy umieli tę potworność rozpoznać w nas samych, pojąć, że jesteśmy do niej zdolni pod pewnymi warunkami, i ją okiełznać, gdyby chciała wyrwać się spod kontroli. Mówiąc bowiem bohaterem tej powieści, kontrola to podstawa. Nie sposób zaś kontrolować czegoś, czego istnieniu się zaprzecza. Dlatego mam nadzieję, że Zimne ognie zostaną dobrze zrozumiane: nie chodzi w nich o gloryfikację zła, przemocy czy – nie daj Boże! – morderców na zlecenie. To zaproszenie, aby – jak ten wirusolog, poszukiwacz huraganów czy tańcujący z rekinami – poobserwować w bezpiecznym środowisku niebezpiecznych ludzi, zanurzając się przy okazji w totalnym eskapizmie fikcyjnego uniwersum.
Wielkie dzięki mojej mamie za uskrzydlającą wiarę (niekiedy silniejszą od mojej) w to, że wiem, co robię. Podziękowania dla Kornela Mikołajczyka oraz Kazimierza Kyrcza Jr. za poświęcenie czasu na przeczytanie i wyłapanie niedostatków w surowej wersji powieści. Głębokie ukłony dla Wydawnictwa Planeta Czytelnika za korektę, oprawę graficzną i danie tej powieści szansy na zaistnienie.
Książki poruszającej tematy tak trudne nie wypada mi dedykować żadnej ukochanej osobie, a nawet tym po prostu lubianym. Cichym bohaterem Zimnych ogni jest Stary Jorek. Więc może dedykacja należy się miastu. Temu samemu, w którym się wychowałam, które mimo złej sławy wzbudza dziwny, turpistyczny sentyment za tym, co niedoskonałe. Temu miastu, które stoi mi przed oczami, kiedy Marcel przemierza ulice Starego Jorka lub wpada do jego kanałów. Pozwolę sobie zatem pójść tropem mistrza Leopolda Tyrmanda:
Mojemu rodzinnemu miastu – Łodzi.
Życie płatnego zabójcy nie jest łatwe. A życie asasyna wychowywanego od dziecka, by zabijać, to już w ogóle. Z drugiej strony, jeżeli rodzice, rodzeństwo, dziadkowie i babcie, kuzyni i kuzynki, wujkowie i ciocie siedzą w tym samym fachu, wtedy bywa lżej. Pod warunkiem przebrnięcia przez mordercze treningi i szkolenia. Ale czy człowiek kiedykolwiek przestaje się uczyć? Ano właśnie. Więc wracamy do punktu wyjścia – życie płatnego zabójcy to ciągła orka.
Beznamiętny i precyzyjny jak narzędzia, którymi się posługuje, aby uhonorować kontrakt zgodnie z wymogami sztuki, Jolo Szpilorek rzadko roni łzy. Ponieważ w naturze trudno o doskonałość, jego niewzruszona fasada niekiedy pęka. Wtedy morderczo skuteczny skrytobójca odsłania słabość, która profesjonalistom tego kalibru nie przystoi. Jedynie rodzina ma na Jolo taki wpływ. Wyłącznie rodzina.
Familia stanowi dla asasyna wartość nadrzędną. Toteż gdy odchodzi od niej zasłużony członek, Jolo cierpi. Dobrze go wyszkolono; nie widać tego po nim na pierwszy rzut oka. Lecz dla tych, którzy znają go od berbecia, smutek w zielonych tęczówkach odbija się aż nazbyt wyraźnie. Oto dziadek Jolo od strony ojca, Szymon, spoczywa na łożu śmierci. Który Szpilorek akurat nie przebywa w terenie, kręci się smętnie po rodowej willi w Calesonach, odliczając godziny do ostatniego tchnienia seniora. W rodzie zawodowych morderców śmierć traktuje się z należytą estymą – tę, za którą zapłacono, jak i tę, która przychodzi za sprawą innych okoliczności. Tyle że Kostucha u własnych progów dodatkowo dźwiga worek wypełniony wspomnieniami.
Kiedy zatem Jolo zostaje wezwany do śmiertelnie rannego, jego umysł wciąż spaceruje wbrew wskazówkom zegara. Sięga do nie tak odległej przeszłości, gdy Szymon czuł się wyśmienicie i zabawiał najmłodsze rodzeństwo Jolo. Sięga do jeszcze odleglejszych dni, podczas których dziad trenował młodego wówczas zabójcę, przekazując mu podstawy, reguły, umiejętności oraz odwagę, ale przede wszystkim mądrość płynącą z doświadczenia.
Jolo wkracza do zaciemnionej sypialni. Medyk rodzinny pochyla głowę i odchodzi, pozostawiając wnuka z dziadkiem samych.
– Ach, Jolenty! Nareszcie przybyłeś. – Senior wyciąga ramię, przyzywając go bliżej.
Jolo podchodzi do szerokiego łóżka. Przysiada skromnie u boku dziadka, zamykając jego dłoń we własnych. Ręka Szymona jest twarda, żylasta. Aż trudno uwierzyć, że tego wytrawnego specjalistę od zbrodni spotkał taki pech. Udał się wyeliminować jednego człowieka. Wpadł w zasadzkę, w wyniku której przyszło mu usunąć ich dziesięciu. Nim skonali, podziurawili go kulami niczym sito. Ledwo starczyło mu sił na dowleczenie się do Caleson. Szedł na chemicznym dopalaczu zwanym łykiem ostatniej szansy. Zanim dotarł do domu, wdało się zakażenie. Przeciętny człowiek po takiej przeprawie dawno pożegnałby się z życiem, ale Szpilorków odlano z mocniejszego surowca. Jolo rozpiera duma, nawet jeśli dominującym uczuciem jest w tej chwili żal.
– Pamiętasz, jak opowiadałem o twoim pradziadzie, Jolenty? – pyta Szymon, ściska rękę wnuka i wnikliwie sonduje jego pobladłe oblicze ciemnoniebieskimi oczami.
– Tak, dziadku. – Jolo uśmiecha się, pozwalając samotnej łzie spłynąć po policzku. – Kiedy czytałeś nam wspomnienia Marcela, zawsze powtarzałeś, że go przypominam.
Uścisk na ręce skrytobójcy się wzmacnia. Jolo podnosi wzrok. Trudno mu stwierdzić, co widzi na starczej twarzy. Radość? Nadzieję? Niedowierzanie własnemu szczęściu? Na pewno nie smutek.
– „Przypominasz” to mało powiedziane, chłopcze. Tęskniłem za ojcem, gdy nadeszła jego ostatnia godzina. Nie podejrzewałem, że tak ciężko przeżyję tę stratę. Twój ojciec już notorycznie uciekał z kołyski, a ja wciąż opłakiwałem swojego. A później urodziłeś się ty. Jolo, Jolo, Jolo… – Głos Szymona zanika. Myśli porywają go ku odległej przeszłości albo – co równie prawdopodobne – poddał się na moment proszkom przeciwbólowym. – Kiedy nieco podrosłeś, wydawało mi się, że dostrzegam w tobie coś z Marcela. Potem, z roku na rok, przypominałeś go coraz bardziej. I wreszcie, gdy niemal przyprawiłeś Honoratę o zawał, wpychając sobie do ust garść szpilek, zrozumiałem: Marcel Szpilorek się w tobie odrodził, wnusiu. Wyglądasz jak on. Przejąłeś po nim metodyczność, sposób rozumowania, gust, manieryzmy. Dla mnie wraz z twoim przybyciem wrócił ojciec. – Szymon wzdycha i kiwa głową, nie spuszczając z Jolo wzroku. – Twój widok zawsze osładzał mi żałobę. Jestem za to dozgonnie wdzięczny losowi.
Jolo nie wie, co powiedzieć. Dlatego milczy. Z opowieści dziadka wie, że pradziadek również w podobnej sytuacji by milczał. Szymon przerywa chwilę zadumy, wskazując palcem stolik nocny. Leży tam stary pamiętnik oraz spora, drewniana, pięknie zdobiona kasetka. Na jej wieku zaś – klucz. Zabójca na zlecenie rozpoznaje przedmioty. Przenosi zdziwione spojrzenie na dziadka.
– Twój pradziad stał się niechlubną legendą Starego Jorka. – Szymon chichocze i tym samym na kilka uderzeń serca młodnieje. – To były czasy! O Internecie i telefonach komórkowych jeszcze nikt nie słyszał. Ludzie mieli więcej manier, ubierali się szykowniej, jeździli ładniejszymi automobilami, muzyka w lepszym guście, jedzenie smaczniejsze. Tylko Stary Jorek pozostawał tak samo zdemoralizowany. Strzelający Cyrk Nieuchwytnych Zjaw terroryzował miasto. Wojny gangów sprawiały, że ledwo wyrabialiśmy z zamówieniami. Piękne czasy! Ale ja nie o tym. Chcę, abyś objął pieczę nad pamiątkami po Marcelu, gdy mnie zabraknie.
Wnuk sięga po wspomnienia pradziadka, po skrzynkę i klucz. Klucz otwiera galerię w podziemiach. Tam przechowywane są na wystawach artefakty po wcześniejszych generacjach Szpilorków. Od dokumentu nadania tytułu szlacheckiego Szpilorcjuszom z Party, poprzez oryginał prawa przysługi – umowy wyłączającej ich ziemię, Calesony, spod starojorskiej jurysdykcji. Na ekspozycjach spoczywają: pierwsze zlecenie morderstwa, botaniczne uwagi Mirai, szpile Marcela, wachlarze Anastazji, prototypy i wynalazki geniuszów rodu oraz wiele innych.
– Ze mną są bezpieczne – obiecuje Jolo, obracając pamiętnik w ręce. Szymon zawsze trzymał go blisko siebie, Jolo natomiast podejrzewa, że niektóre fragmenty celowo pomijał. – Daję słowo, dziadku.
– Wierzę, że natychmiast weźmiesz się do czytania. – Szymon uśmiecha się znacząco. – Znajdziesz tam… świadectwa, o których nie należy mówić głośno. Pozostawiam twojej dyskrecji, czym podzielisz się z rodzeństwem, dziećmi, jeśli się ich doczekasz, a co zachowasz dla siebie. Tym bardziej że kolegujesz się z tym całym Donaldem…
– To znajomość czysto biznesowa – zapewnia Jolo.
– Pewne rzeczy się nie zmieniają. Bóg wie, ile nerwów mnie samego kosztowali Dafi. A od czego się zaczęło? Poczytasz, zrozumiesz. – Szymon opada na poduszkę, przymyka powieki. – Możesz wracać do siebie, Jolo. Trochę się zdrzemnę.
– Bywaj, dziadku Szymonie. – Jolo składa pocałunek na czole seniora i cicho niby kot opuszcza sypialnię, przyciskając do piersi pamiątki.
Natychmiast kieruje się do galerii, skąd zabiera czarny trencz Marcela oraz granatową fedorę z tasiemką powysadzaną szpilami. Wróciwszy do swojej kwatery, przyodziewa manekin w strój pradziadka i otacza go świeczkami. W drewnianej skrzynce ozdobnej spoczywają dwa pistolety szpilkowe – unikalna broń antenata, którą ten siał niegdyś postrach w Starym Jorku. Jolo z namaszczeniem osadza szpilkowce na specjalnych szklanych stojakach, dostawia więcej świeczek i odpala dwie trociczki o anyżowym zapachu. Trociczki symbolizują pamięć o dobrych lekarzach. Pradziadek Marcel oraz praprapradziadek Wiktor doceniliby ten gest. Jolo wyłącza telefon, aby nikt – zwłaszcza Donald Dafi – nie zakłócał mu szczególnego momentu. Drzwi jednak pozostawia odkluczone. Winien być dostępny; wszak sumienny z niego specjalista, któremu na sercu leży nieposzlakowana opinia rodzinnego biznesu. Niemniej ufa, że krewni zrozumieją potrzebę samotności. Wyjątkowa chwila wymaga wyjątkowych zabiegów. Jedyna w swoim rodzaju. Jeśli pojawi się sprawa niecierpiąca zwłoki, wtedy wypadnie komuś pofatygować się do niego osobiście.
Przysuwa sobie fotel, aby mieć lepszy widok na odzienie, w jakim przechadzał się pradziad. Eleganckie, nakrapiane kunsztownymi szpilkami. Niektóre z nich są pociskami do rewolweru. Jolo korci, by przymierzyć komplet, lecz się powstrzymuje. Często słyszał, że przypomina Marcela. Jego garderoba również składa się przeważnie z czarnych oraz granatowych ubrań. Zabójca czuje, że płaszcz i kapelusz leżałyby na nim jak ulał. Nawet jeżeli istotnie Marcel Szpilorek odrodził się w prawnuku, przez co Jolo posiadł większe prawo niż ktokolwiek inny do tych pamiątek, artefakty to rzecz święta. Nie należy ich szargać dla zachcianki. Wobec czego Jolo mości się wygodnie w fotelu, znajdując pociechę w duchowej obecności Marcela. Sięga po spisane odręcznym, zgrabnym pismem wspomnienia.
Zapiski zaczynają się od słów: „Jesienny deszcz”. Jolo zerka przez okno. Dzień jest letni; suchy i ciepły. Za szybą słońce oślepia wzrok. Trawa zielenieje soczyście; kolorowe motyle igrają z porównywalnie kolorowymi bratkami. Puszysty pyłek topoli szybuje po bezchmurnym błękicie nieba. Skrytobójca marszczy ciemne brwi. Nastrój nie ten. Wstaje, szczelnie zasuwa grube zasłony i zapala jeszcze więcej świeczek. Wkrótce cicha komnata tonie w ruchomych cieniach rzucanych przez dziesiątki pojedynczych języczków ognia tańczących na woskowych kolumnach. Jolo włącza obok siebie nocną lampkę. Oszacowuje klimat. Ukontentowany kiwa głową. Z kuchni przynosi termos z kawą – najczarniejszą, najmocniejszą, najbardziej gorzką, bez cukru – i rozpoczyna lekturę.
⸸⸸⸸
Jesienny deszcz. Nad kim płaczą niebiosa? Dla kogo te łzy? Dla ludzi, których zabiłem, czy dla tych, których zabiję? Dla ludzi, którzy mi za to płacą? Bo przecież nie dla mnie, co? Ja jestem nie do odkupienia.
Całe moje życie przypomina ten deszczowy dzień: powolne i ciche, lecz gwałtowne w swej uporczywości. Mokro cieknie kropla po kropli. Ziąb i chłód na każdym kroku. Tło – szare i monotonne, ukoronowane ołowianymi chmurami. Jedynie deszcz byłby szkarłatny, a kałuże wkrótce uformowałyby rwące rzeki krwi. Krew. Przelałem jej tak wiele, że „rzeka” brzmi zbyt skromnie. Kiedy jesteście tak metodyczni jak ja, czas zwalnia bieg. Wydaje się, że śmierć przychodzi szybko i nagle. Nie z mojej perspektywy. Przygotowania sprawiają, że wygląda niemal opieszale. Śmierć stanowi raptem zwieńczenie długotrwałego procesu.
Pogoda jest brzydka, podobnie Stary Jorek, ale to mi nie przeszkadza. Nie zwykłem narzekać.
Szedłem po pustym chodniku. Postawiony kołnierz prochowca oferował nikłą ochronę przed wichurą. Kąsający wiatr usiłował wydrzeć parasol z przemarzniętych rąk. Zadarłem głowę. Robiło się ciemno. Uliczne lampy zamrugały, rozgrzewając się do oświetlania miasta przez noc. Pozostało około piętnastu minut spacerem do apartamentu. Zanim tam dotrę, zmrok zapadnie na dobre.
Powinienem już się zbliżać, lecz zapragnąłem dłuższej przechadzki. Tak wiele się wydarzyło. Nie wierzyłem, że mój dawny tryb bycia skończył się z chwilą, gdy mnie złapali. Głęboko w środku wiedziałem, że to tylko faza. Intuicja rzadko mnie zawodzi.
Wspomnienia były wciąż świeże. Kręciłem się w kółko, kwestionując własne motywy, usiłując nazwać powody. Dlaczego zawracałem sobie głowę? Wściekłość? Zdecydowanie nie. Czy jestem skrupulatny, upewniając się, że coś podobnego nigdy się nie powtórzy? Prawdopodobnie. A może strach? Czyż nie sprowokowałem tych nieszczęść swoją postawą? Nie, to również nie to. Zwykle nie pozwoliłbym sobie na takie wątpliwości, lecz miałem do czynienia z wichrzycielem zupełnie innego sortu. Co najgorsze, drań zagroził osobie, którą kocham. Kto go powstrzyma przed ponowną próbą? Kto, jeśli nie ja? Więc tak – jestem skrupulatny.
Poza tym coś mi zrobił. Muszę z tym skończyć, muszę wyleczyć głowę. Nie potrafię przestać o tym myśleć nawet w ten deszczowy dzień. Do tej pory wszystko, co się między nami rozegrało, powinno stać się odległe i mgliste; nieistotne niby wstęgi pary wypełzające z kanałów ściekowych na ulice lśniące od wilgoci. Dlaczego więc to nie ustępowało?
Ta garstka przemoczonych przechodniów, która mnie minęła – nie wiedzieli, kogo spotkali, chociaż o mnie słyszeli. Niewątpliwie. Stary Jorek jak długi i szeroki drżał, gdy gazety wykrzykiwały mój przydomek pogrubionymi wielkimi literami. Ma tożsamość nie stanowi aż takiego sekretu, niemniej zawsze się waham przed jej ujawnieniem. Ludzie dziwnie mi się wtedy przyglądają, jakby zobaczyli ducha. Wstrzymują oddech, spinają się, tężeją. Chcą wziąć nogi za pas, a jednocześnie ten impuls wprawia ich w zażenowanie. Kto przy zdrowych zmysłach ucieka przed nieznajomym, który pewnie tylko zgrywa się ich kosztem?
⸸
Szmat czasu Stary Jorek nazywał mnie Igłą. Proszę się głupio nie uśmiechać. Miałem niewiele kontroli nad tym, jakim mianem ochrzczą mnie dziennikarze. Zresztą nie dbałem o ksywki. O co zaś dbałem? O zlecenia. Wykonane przeze mnie wyroki łączyła wspólna cecha: ciała znajdowano z powbijanymi w nie szpilami. Taki mój sposób na poinformowanie klientów o dotrzymaniu kontraktu. Naprawdę na imię mi Marcel z rodu Szpilorków z Caleson. W kryminalnym podziemiu to nazwisko budzi jeszcze większy postrach niż pseudonim, pod którym znała mnie opinia publiczna.
Przylgnęła do nas łatka mafii, choć w niczym jej nie przypominamy. Podczas gdy gangsterzy szturmują ulice w ciągu dnia, rozsiewając kule na lewo i prawo, Szpilorki ubijają interesy raczej dyskretnie. Napady na banki nie są naszą najmocniejszą stroną. Żadnych wybuchów, żadnych eksplozji słyszalnych w sąsiednich miastach. Działamy w cieniu, zacieramy ślady. Właśnie dlatego reporterzy nie przeczuwali w Igle Marcela Szpilorka. Specjalizujemy się w zabójstwach na zlecenie, wymuszeniach, szantażach i – sporadycznie – w kradzieżach. Życzenia klientów traktujemy bardzo poważnie. Chcą, aby zdjąć z kogoś skórę, pomalować ją na niebiesko i powiesić na najwyższym maszcie w Starym Jorku? Żaden kłopot. Ktoś ma umrzeć szybko i bezboleśnie? W porządku. Kogoś należy okaleczyć? Proszę uprzejmie. Po uzgodnieniu płatności Szpilorki przyjmują zamówienie i realizują je fachowo. Znają nas tam, gdzie trzeba, aby zapewnić rodzinie stały przypływ zleceń. Bywa ich tak dużo, że niekiedy pradziadek przerywa emeryturę, by odciążyć nasze barki. Można rzec, że jesteśmy przepracowani, nawet jeśli nasze usługi nie są tanie.
Nie trzeba dodawać, że siedziałem w rodzinnym biznesie, odkąd pamiętam. Wieki temu straciłem rachubę, ilu zamordowałem. Nie czerpałem przyjemności z morderstwa, ale też niczego nie żałowałem. Niektórzy zostają lekarzami, niektórzy nauczycielami, a niektórzy zabójcami. Ot, skutek urodzenia się w bogatym klanie o długiej tradycji zarabiania krwawych pieniędzy. Miałem stać się przestępcą jak mój ojciec. Gdy się nim stałem, pomagałem wychować rodzeństwo, aby stali się przestępcami – tak jak ja. Nie znałem alternatywy. Gdybym nie wtopił ten jeden raz, za nic nie zboczyłbym ze ścieżki, którą wytyczyli mi rodzice.
Zabijanie to nie taka prosta sprawa. Dla specjalisty proces jest zniuansowany niczym robienie mebli dla doświadczonego stolarza. Inwestujecie cały talent w rzemiosło, zaczynacie dostrzegać różnice między metodami. Smakujecie szczegóły. Decydujecie, co lubicie, a co nie pasuje do waszego stylu. Tak rękodzieło zyskuje duszę, staje się wyjątkowe. Jeśli o mnie chodzi – lubię, gdy wszystko idzie zgodnie z planem. Dbałem o najdrobniejsze detale. Nazwijcie mnie maniakiem, perfekcjonistą – i nie miniecie się z prawdą. Nienawidziłem niechlujnej roboty tak dalece, że czyniłem, co w ludzkiej mocy, aby dokonać czystego zabójstwa. Zawsze. Chyba że warunki umowy przewidywały bałagan.
Ach, życie jest do bani dla ludzi mojego pokroju. Doskonałość nie istnieje w naturze. Jeśli troszczycie się o nieskazitelność w metodyce, prosicie się o kopa w tyłek. Z takim nastawieniem i zaprawiony specjalista od zbrodni doczeka się złej passy. Pech zapukał do moich drzwi, gdy komisarz Rupert Salza, naczelnik wydziału kryminalnego policji Starego Jorka, wsiadł na moją sprawę. Było tylko kwestią czasu, kiedy zostanę przyłapany na gorącym uczynku.
Uważają mnie za pozbawionego emocji człowieka i najczęściej nie są w błędzie. Jednak pewną wartość cenię ponad wszystko inne: rodzinę. Po aresztowaniu nie dbałem o swój los, dopóki mym najbliższym nic nie groziło. Wtedy, aby ustrzec ich przed niebezpieczeństwem, wystarczyło trzymać buzię na kłódkę. Proste. Choć upartym milczeniem załatwiłem sobie pół roku odsiadki, ten samotny sentyment do krewnych nieodmiennie rozbudzał nadzieję w sercu mego pogromcy. Niezmordowanie usiłował wydusić ze mnie informacje, na przykład liczbę i położenie naszych kryjówek z bronią w mieście. Jego misja – żałosna porażka. Chociaż mocno się starał, Rupert prędko zdał sobie sprawę, że nie wyciągnie ze mnie żadnej wiedzy nawet torturami. Nie, żeby posunął się tak daleko. Komisarz to zbyt honorowy człowiek, aby grać nieczysto, a żeby grać nieczysto ze złoczyńcą mojego kalibru, trzeba mieć w sobie dużo złej woli. I silny żołądek. Niełatwo złamać Szpilorka. Toteż Salza zaserwował mi dożywocie, łudząc się, że zmięknę pod wpływem sąsiedztwa. Naiwny. Reputacja mnie wyprzedziła. Więźniowie szanowali i bali się mojego nazwiska. Naczelnik się przeliczył. Jego nadzieje prysły niby bańka mydlana. Prawie mu współczułem. Rupertowi pozostała wiara, że nieubłaganie tykające wskazówki zegara zrobią swoje; że wreszcie zacznę sypać, złamany pragnieniem zobaczenia krewnych, którzy nie mogli ryzykować odwiedzin… Nie zwykłem okazywać emocji, lecz podczas coraz rzadszych wizyt komisarza chciałem roześmiać mu się w twarz. Niemniej za każdym razem udawało mi się zachować stoickie milczenie.
Niekiedy zastanawiałem się, po co wciąż przychodził. Z zasady nie mówiłem dużo, a przyciśnięty do ściany – wcale. Jako bystry gość Rupert szybko się zorientował, że w najbliższej przyszłości nie puszczę pary z ust. Niektórym ludziom podobało się brzmienie mojego głosu, jednak Salza nie wydawał się osobą, która przywiązywałaby wagę do takich cech. Zatem nasyłał go ktoś inny? On – lub ktoś z nim powiązany – polubił również moje włosy. Nie ścięto ich krótko, co powinno je spotkać, kiedy trafiłem do pudła. Nigdy nie zapytałem dlaczego. Oznaczałoby to wymianę, a ja nie zamierzałem przehandlowywać żadnych informacji o Szpilorkach. A już na pewno nie za coś tak trywialnego, jak informacja, z czyjego rozkazu długie pióra pozostały na mojej głowie.
Miesiące w pace sporo mnie nauczyły o starojorskim zakładzie penitencjarnym. Nic w tym mieście nie działało zgodnie z przeznaczeniem. Korupcja dosięgała każdego zakątka; pod tym względem pierdel w niczym się nie różnił. Dla przykładu jeden z klawiszy okazał się członkiem bandy wysoce wyspecjalizowanych złodziei. Nazywali siebie Strzelającym Cyrkiem Nieuchwytnych Zjaw albo Mądrymi Małpkami. Nie widzą zła, nie słyszą zła, nie mówią źle, gdy bowiem nie czyni się nic innego oprócz zła, po pewnym czasie przestaje się je zauważać. Syrena lokowała agentów w miejscach zainteresowania – na przykład w zakładzie karnym, gdzie mógł trafić któryś z jej bandziorów. Kiedy więc zobaczyłem niskiego, posępnego Rejtana, początkowo udałem, że go nie rozpoznaję. Przechadzał się po oddziale w stroju strażnika, jakby tam należał. Wymachiwał pałką, jakby go korciło, by rozwalić nią czyjąś twarz. Tyle że to nie była zwyczajna pałka. W jej wnętrzu skrywała się mała ostra niespodzianka. Pozdrawiał mnie ledwo zauważalnym skinieniem głowy. Tak dowiedziałem się, że rodzina na bieżąco monitorowała moją sytuację. Syrena jest mistrzynią w złodziejskim fachu, lecz dla Szpilorków jest także dobrze płacącą klientką. Nie przepuściłaby szansy na odzyskanie części pieniędzy wydanych na nasze usługi. Właśnie dlatego Rejtan nagminnie kręcił się przy mojej celi. Dostarczał rodzicom informacje o tym, jak ich najstarszy syn radził sobie za kratkami.
Ten sadystyczny mały drań… Poza trzymaniem mnie na oku często dawał upust swym gwałtownym popędom. Zbiry, którym się widziało, że jego niski wzrost to dobry powód do strojenia sobie żartów, doznawały szoku. Okazjonalnie, w odosobnionej części zakładu, znajdowano zmasakrowanego więźnia. Gdybym bawił się w hazard, wygrałbym fortunę, obstawiając winowajcę. W tych stronach wieści szybko się rozchodziły; wkrótce niewysoki strażnik zaskarbił sobie ponurą reputację. Kiedyś zanotowałem plamy krwi na należącej do niego pałce-niepałce. Nawet nie próbował ich wytrzeć. Lubił wysyłać czytelne sygnały. Więźniowie szybko nauczyli się unikać jego wzroku. Zabawne. Wyraz twarzy Rejtana dałoby się opisać słowem: współczujący. Znając go nieco bliżej, naprawdę wierzyłem, że łączył się w bólu z biednymi durniami, którzy odważyli się wejść mu w drogę. Facet potrafił kreatywnie wykorzystać dni spędzone na służbie Mądrej Małpki.
Do tej pory powinno stać się jasne, że Stary Jorek był brudną norą, pełną takich jak ja czy Rejtan. Wciąż nieprzekonani? Wobec tego poświęćmy moment inspektorowi generalnemu policji. Praworządny Starojorczyk? Modelowy przykład obywatelskich cnót? Gdzie tam! Król szczurów we własnej osobie: Kaliston Paar. Szef machiny do egzekwowania prawa miał gładką fizys i czarne serce. Salza zdawał się to podejrzewać. Inni również, ale dobrzy gliniarze grzęźli po pachy w robocie, powstrzymując codzienny wyciek przestępczości, który dławił miasto. Inspektor przeto poczynał sobie wedle woli. A posiadał dość niezdrowe zachcianki. Ten szarlatan wiecznie promieniał. Szczerzył zęby, jakby urodził się z szerokim uśmiechem przylepionym do twarzy. Czarujący, sympatyczny, złotowłosy anioł, do którego chcielibyście się przytulić, podczas gdy śpiewałby wam kołysankę i kładł was do snu. Taki pokaz życzliwości, choćby fałszywej, oślepiał społeczeństwo. W efekcie prawdziwa natura Paara przemykała ciemnymi alejkami, niedostrzeżona. Ludzie prędzej zatłukliby was na śmierć słomką po oranżadzie, niż uwierzyli, że Kaliston jest potworem. Tak mocno mieszkańcy tego miasta pragnęli zobaczyć przebłysk człowieczeństwa w drugiej osobie. Lecz ja przejrzałem go na wylot. Co nie było trudne, wynajął mnie bowiem dwukrotnie. Mnie i żadnego innego Szpilorka.
Moja matka, gdy tylko się spostrzegła, że klient zaszczyca szczególną uwagą któreś z jej dzieci, od razu przechodziła do sporządzania jego profilu psychologicznego. Wychodziła z założenia, że wyciągniemy więcej pieniędzy za usługi, jeśli lepiej poznamy pracodawców. Dwukrotnie, kiedy Paar powierzył Szpilorkom misję wycięcia kogoś z obrazka, poprosił konkretnie o Marcela. Matka dopatrywała się przyczyny w sposobie, w jaki zabijam: szpilki. Dlatego upewniłem się, by następne cele, które Kaliston chciał wyeliminować, były nimi ponadziewane niby jeże kolcami. Albo – dumała mama – Paar niegdyś mnie zoczył i doznawał rozkosznego miziania w brzuchu, wyobrażając sobie, jak spełniam jego polecenia. Jestem wszak całkiem urodziwy, a Stary Jorek jest piekielną dziurą, wypełnioną po brzegi zboczonymi świrami. Dla rodziców to żaden kłopot. Raczej coś, co należało wyzyskać, aby wygenerować większy przychód. Kaliston hojnie wynagradzał – po pierwsze. Po drugie – należało poczytać za dobry znak, że szef policji stał po naszej stronie. Przez co rozumiem, że zatrudniając Szpilorków, dwukrotnie, Paar wręczył nam materiał przeciwko sobie do ewentualnego szantażu. Inspektor nie tracił z tego powodu snu. Tak wielce ufał w nasze dyskretne metody działania. Nie mylił się w tym założeniu. Wybrał najlepszą familię do załatwiania mokrej roboty.
Mama jednak tkwiła w błędzie. To nie szpile, nawet nie Kaliston wyobrażający sobie mnie przy pracy… Stawiałem na kruczoczarne pasma, które wciąż spływały mi po ramionach mimo detencji. Nie od razu podejrzewałem Paara. Dopiero krótko przed zwolnieniem stało się jasne, kto pozwolił mym długim włosom gnić ze mną w kiciu.
⸸
Zaczęło się od Rejtana walącego budzącą postrach pałką w kraty mej celi.
– Wstawaj, wstawaj, słoneczko! – zawołał do wtóru własnoręcznie czynionego hałasu.
Podniosłem głowę z poduszki tak cienkiej, że równie dobrze mogłaby tam wcale nie leżeć, i spojrzałem pytająco w jego zwężone oczy.
– Idziesz do izolatki – oświadczył.
– Za co?
Pomimo wielu trupów, które zostawiłem na swej ścieżce, byłem przyzwoitym więźniem. Ludzie sami schodzili mi z drogi, nieliczni zawracali głowę. Nie wszczynałem bójek ze stróżami. Nie zachowywałem się agresywnie. W porządku, może pozbyłem się trzech szumowin podczas odsiadki, ale sami się prosili. Łazili za mną dniami i nocami, oferowali bezwartościowe prezenty, a gdy nic mnie nie wzruszyło, pojawiły się pogróżki. Po prawdzie liczyli na to, że upuszczę kiedyś mydło. Czy wyglądam na niezdarnego? Jeden zakrztusił się na śmierć wodą toaletową. Dzięki wieloletniej praktyce nikt mnie nie podejrzewał. Pozostali dwaj poszli na konto Rejtana… skoro tak chętnie przyłączył się do jatki. Dzięki Bogu za małe przysługi.
– Przekazuję tylko wieści, skarbie. – W głosie Mądrej Małpki pobrzmiewało znudzenie. – A teraz rusz dupsko i chodź za mną.
W pobliskich celach podniosły się szepty. Skazańcy myśleli, że niski klawisz upatrzył sobie następną ofiarę do zakatowania w jakimś ciemnym kącie. Eskorta w wykonaniu Rejtana nie wieszczyła nic dobrego.
Bez obaw, Kopciuszki. Szpilorki i Małpki nieźle się dogadywali. Istniał między nami wzajemny szacunek. Ojciec powtarzał, bym nie zadzierał ze Strzelającym Cyrkiem. Małpki to niebezpieczny przeciwnik. Mówił tak, zanim obie strony uświadomiły sobie korzyści płynące z koegzystencji. Nie ukrywaliśmy jednak, że gdyby ktoś nam zlecił odstrzelenie Małpki, wykonamy misję pomimo rozejmu. Na szczęście Syrena potrafiła pozostawać poza radarem. Jeżeli Cyrk kogoś obrabował lub zamordował, nikt nie umiał wskazać ich palcem. Zwykle dlatego, że grupa nie oszczędzała świadków. Nie byli kompletnie bez serca – na kilka dni przed atakiem przystrajali ulice miasta festynowymi barwami. Ostrzeżenie dla prostych ludzi, aby nie opuszczali domów, nie ładowali się na linię ognia. Kiedy jednak ktoś nie posłuchał, gdy szukał sensacji, umierał. Skutkiem tego nikt nie mógł wysłać za Cyrkiem płatnego zabójcy, choćby chciał. Jak tu uganiać się za duchami? Jak usunąć człowieka bez twarzy? Taka sytuacja przydarzyła się tylko raz, o ile pamiętam. Jedna z Małpek nie zadbała o dyskrecję. Ktoś ją rozpoznał. Mój dziadek, Wiktor, otrzymał zlecenie. Kontrakt uhonorował, lecz sam ledwo uszedł z życiem. Syrena nie chowała urazy. Uznała, że konfrontacja przebiegła na uczciwych zasadach. Skoro wygrał bardziej uzdolniony, nie ma o co kruszyć kopii.
Poszedłem za krótkonogim przewodnikiem; moje oblicze wyprane z emocji niczym spodnie po setnym płukaniu z kolorów. Zatrzymaliśmy się przy wejściu do izolatki. Stało tam białe proste krzesło, a na nim – kaftan bezpieczeństwa. Uniosłem brwi.
– Przenoszą mnie do wariatkowa?
– Myślałem, że istnieje tylko jeden Stary Jorek. – Rejtan rozejrzał się, pozornie zdziwiony. – I że już w nim jesteś.
Touché.
Skinął na mnie, bym zaczął przyodziewać szaty godne bywalca domu udręki. Kiedy wbiłem się w kaftan, solidnie zawiązał mi długie rękawy za plecami. Z uwagi na mój wzrost musiał wysoko unieść ramiona. Dopiero gdy zadzierzgnął wszystkie rzemyki i paski, otworzył izolatkę. Machnięciem pałki zagonił mnie do środka.
– Niedługo ktoś cię odwiedzi. Nalegał, żebyś ubrał tę suknię na waszą pierwszą randkę.
– Zechcesz mi zdradzić, kto to taki?
– Nie.
Nie ma sensu rozwodzić się nad tematem, skoro i tak wkrótce się przekonam. Bez słowa wkroczyłem dalej w ciemność. Kiedy Rejtan zamknął drzwi, zrobiło się czarno, że oko wykol. Nigdy tu wcześniej nie zawędrowałem. Pusto, ciasno; ściany obite miękką, starą, śmierdzącą skórą. Założę się, że wiele paznokci drapało jej powierzchnię, kiedy mrok i ogłuszająca cisza stawały się przytłaczające. Nie widziałem tego, ale mogłem wyczuć. W powietrzu unosił się smród potu i strachu. Coś w tym miejscu… niemal materialne, lecz nieuchwytne, wymykające się zmysłom. Niby upiór nawiedzający stary dom. Jeśli o mnie chodzi – podobało mi się tam. Poczłapałem pod ścianę naprzeciwko wejścia i czekałem.
Pokój był dźwiękoszczelny. Zauważyłem, że mój gość przybył, dopiero gdy odmykał drzwi. Nie jestem pewien, co oślepiło mnie w pierwszej kolejności: przenośna lampka, którą niósł, czy biel jego zębów. Otaksował mnie wzrokiem – szary kokon oparty o ścianę – i uśmiechnął się szerzej. Następnie zamknął zamki i z przesadną ostrożnością położył kaganek na podłodze. Pomyślałby kto, że lampkę wykonano z popękanego szkła. Rozejrzał się z taką miną, jakby poza echem udręczonych umysłów znajdowała się tam galeria sztuk pięknych.
Obserwowałem go w milczeniu oczyma już przyzwyczajonymi do chorobliwie zielonego światła.
– Marcelu! – Kaliston wydał euforyczny okrzyk, który zabrzmiał zbyt głośno w tej ograniczonej przestrzeni. Potem wyciągnął ku mnie ramiona. Nie przyszedł tu chyba, by mnie przytulać? Mój stan nie pozwalał na odwzajemnienie sympatii. Czyżby się obawiał, że oddałbym uścisk, gdyby nie ograniczenia? I przy okazji przetrącił mu kark? – Wreszcie przychodzi mi poznać cię osobiście.
Zwykle udzielam odpowiedzi z opóźnieniem. To rozwiązuje języki częściej niż rzadziej, a Kaliston był rozmownym typem.
– Nie zastanawiasz się, skąd ta wizyta? – kłapał radośnie dziobem. – Jutro twój szczęśliwy dzień. Opuszczasz więzienie. Wspaniale, nieprawdaż?
– Zakładam, że nie zawdzięczam tego wzorowemu zachowaniu – odparłem, by powiedzieć cokolwiek.
– To bardziej skomplikowane. Komisarz Salza wdroży cię w szczegóły. Zdradzę tylko, że poprosił mnie, abym umożliwił tobie wsparcie jego ludzi doświadczeniem przy pewnym dochodzeniu. W Jorku wykluł nam się seryjny morderca.
Tego się nie spodziewałem. Polegać na przestępcy, aby złapać innego przestępcę? Kryła się w tym pewna logika. I ogromne pokłady desperacji.
– Poszczęści ci się, a przekonam sąd do udzielenia ci amnestii. – Kaliston zbliżał się kroczek po kroczku. Miodowe oczy błyszczały bezdenną szczęśliwością psychopaty, który nie wiedział, w którym momencie wyłączyć daną emocję. Dlatego przytwierdził na stałe do oblicza tę najużyteczniejszą. – Jestem pewien, że gdy odzyskasz wolność, od razu pomkniesz do Caleson. A wtedy, czy przyjmiesz moje kolejne zadanie?
– Jeśli stać cię na usługę.
Kiedy już myślałem, że osiągnął granicę wytrzymałości, jego zębaty uśmiech się pogłębił. Że też ta twarz jeszcze się nie rozpadła… Zastanowiłem się, po czym zaryzykowałem:
– Co zrobisz, kiedy zetnę włosy? Nadal będziesz naciskał, żebym to ja wykonywał twoją brudną robotę?
– Owszem.
A zatem nie chodziło o włosy. W takim razie o co?
– Chodzi o oczy – odparł, jakby czytał mi w myślach. – Gdyby nie twoje koneksje i umiejętności, dawno kazałbym je wyłupić. Są takie piękne. Nieskazitelna zieleń. Dwa szlachetne kamienie. Jedno zanurzyłbym w bursztynie i zatrzymał, a z drugiego zrobiłbym lizaka, by go ciumkać podczas długich jesiennych wieczorów. – Obniżył głos: – Niekiedy zazdroszczę tym, których kazałem ci eksterminować, że patrzyli w te tęczówki, zanim wyzionęli ducha.
Ach. Jedna zagadka rozwiązana. Czyżbym przejawiał talent do rozwiązywania zagadek?
– Cóż począć, piękno mnie wzrusza. – Ciepła dłoń Kalistona musnęła mój policzek. – Z tego względu oszczędziłem twoje kruczoczarne kosmyki. Ładnie obramiają twoją porcelanową fizjonomię. Nie sądzisz, że jesteś mi coś winien za tę uprzejmość?
– Nie prosiłem o przysługi. – Widząc, dokąd to zmierza, postanowiłem tańczyć, jak mi zagra. Czasami, kiedy odrobinę się otworzyć, można dowiedzieć się więcej niż potrzeba, aby kogoś pogrzebać. O ile zajdzie konieczność. W mojej branży informacja jest złotem. – Darmowe zabójstwo nie wchodzi w rachubę.
Kaliston zachichotał. Jego szeroki uśmiech nigdy nie ustąpił miejsca innej ekspresji; przeciwnie, robił się większy i bielszy. Zawłaszczał przestrzeń. Szef policji skrywał wiele tajemnic, lecz która najbardziej śmierdziała? Biorąc pod uwagę ciągoty do eksponowania z/p> ębów, zastanawiałem się, czy pogłoski zasłyszane w podziemiu były prawdziwe. Nic pewnego, ale tego rodzaju oskarżenia rzadko biorą się z sufitu. Wszak nikt przyzwoity nie marzy o wydłubywaniu ludziom oczu, by ssać je niczym cukierki. Paar wydawał się równie obłąkany, co cały Stary Jorek. I niewykluczone, że tak zwyrodniały, jak głosiła plotka.
Jego druga ręka znalazła się za moją szyją, gdy przycisnął czoło do mojego i spojrzał mi głęboko w oczy, które tak mu się spodobały.
– Jutro wymykasz mi się spod bezpośredniej kontroli, Marcelu. Przyszedłem powiedzieć „do widzenia” i „powodzenia”. A także odebrać małe co nieco za to, że traktowałem cię lepiej niż innych więźniów.
Przechyliłem lekko głowę. Dość tego próżnego trzepania ozorem. Król szczurów nie zamierzał zdradzić nic więcej na temat najnowszych strapień Ruperta. Zaspokojenie ciekawości w tym zakresie musiało poczekać do następnego dnia.
– Skąd wypłynęła inicjatywa? – spytałem. – Moja rodzina aby nie macza w tym palców?
– Zaćwierkał mi ptaszek, że Syriusz znalazł sposób na sprawdzanie, co u synka w ciupie. Łaskawie przymykam oko, bo mi się podobasz. Zdziwisz się, lecz inicjatywa wypływa z policji. Poza tym, gdy tylko Salza upora się z tym przeklętym bałaganem, mam dla ciebie robotę. A więc…
Ugryzł mnie w ucho; nie w sposób, w jaki zwykli podgryzać się kochankowie. Uczono mnie, aby traktować ciało nie inaczej niż narzędzie. Nie można mnie zawstydzić. Jeśli Kaliston zamierzał mnie zastraszyć, również się zawiódł. Albo sądził, że w rewanżu zatopię w nim zęby. Czyż nie byłem postrachem ulic, nikczemnym Igłą? Niektórzy hołdują dziwnym fantazjom. Płacą grubą forsę, żeby przez godzinę wdeptywał ich w ziemię ktoś o odpowiedniej reputacji. I na dodatek ta plotka. Podejrzenia co do jego sekretnych preferencji śniadaniowych powróciły z szybkością błyskawicy. Jeśli Kaliston gustował… w nietypowych przekąskach, tacy ludzie zwykli koncentrować się na miękkich tkankach. Język lub płatki uszu. Toteż pozwoliłem mu robić, co chciał, i analizowałem.
Paar skubał płatek mojego ucha – na razie wszystko się zgadzało. Gdy się znudził, przeszedł do gardła. Muskał zębami delikatną skórę, próbując zacisnąć je na cienkiej warstwie, która ciągle im umykała. Poddał się, położył dwa palce po bokach mojej żuchwy i nacisnął, rozwierając szczękę. Po co ta przemoc? Otworzyłbym ją dla niego z własnej woli. Wystarczyło poprosić… Kaliston wyssał mi powietrze z płuc i tym magicznym sposobem cała długość mojego języka wylądowała w jego ustach. Żuł go, jakby zamierzał połknąć. Jedyne, co go przed tym powstrzymywało, to fakt, że język wciąż był do mnie przytwierdzony. Jeśli wcześniej żywiłem wątpliwości, teraz zniknęły bez śladu. Niektóre upiorne plotki są solidnie zakotwiczone w rzeczywistości. Nie warto ich zbywać. Kiedy nacisk /p> na język osłabł, leniwie go odzyskałem. Bez strachu. Bez emocji. Paar złożył mi delikatny pocałunek na ustach. Uświadomił sobie, że prawie pożerając kawałek mnie, zbyt dużo zdradził. Nadrabianie wtopy delikatnością na niewiele się zda, inspektorze. Zanim skończył, ugryzł mnie dostatecznie mocno, by upuścić strużkę krwi. Chyba zrozumiał, że mleko się wylało.
– Słodki jak na beznamiętnego zabójcę – powiedział, ocierając wargi wierzchem ręki.
– Spodziewałeś się więcej pikanterii? Powinieneś karmić mnie ostrą papryczką.
– Nie zrozum źle, słodkie pasuje. Nie widać tego po mnie, ale pochłaniam megapaki żelków i pianek, gdy nikt nie patrzy. Chowam je za obrazem Buchanana w moim biurze.
Zdradzasz zbyt dużo informacji, szefie – pomyślałem. Podawałem w wątpliwość czy pianki to jedyne, co bym znalazł za tym portretem. Co to w ogóle za zwierzenia? Kiepska próba zwabienia mnie w pułapkę? Nie jestem złodziejem ani chciwcem. Nie byłem też aż tak ciekawy.
– Hmm… – zamruczał, najwyraźniej przywołując miłe wspomnienia.
Chyba wiedziałem, jakiego sortu. Zaoferowałem mu mały, wymowny uśmieszek. Rzadko się uśmiecham, więc kiedy mi się zdarza, ludzie zwykle zamieniają się w słuch. Kiedy wzrok Paara skupił się z powrotem na mnie, zadałem śmiałe pytanie:
– Więc kiedy ostatnio jadłeś, inspektorze?
Umilkł. Temperatura pomiędzy nami odczuwalnie spadła. Miodowe oczy wpatrywały się we mnie; za nimi czaiła się bestia, którą Kaliston codziennie maskował oślepiającym wyszczerzem. Lecz jeden potwór zawsze rozpozna drugiego. Dwa uderzenia serca później pokój rozbrzmiał jego radosnym śmiechem. Dźwięk fałszywy i zawłaszczający przestrzeń, zupełnie jak sam Paar.
– Co mnie zdradziło? – zapytał beztrosko, ocierając łzę z oka. Retoryczne pytanie w imię oczyszczenia atmosfery.
– Jestem profesjonalistą – rzekłem chłodno. – Z czego dobrze zdajesz sobie sprawę.
– A, cholercia! I tak nie pozostałoby to tajemnicą na długo. Nie dla was. Zależy mi na poprawnych stosunkach z Syriuszem.
– Szpilorek na twoim talerzu raczej by go nie ucieszył. – Zgromiłem Kalistona najgroźniejszym spojrzeniem, na jakie stać człowieka skrępowanego paroma tuzinami pasów. Pustym, zimnym i martwym; dokładnie tak będzie wyglądać jego ciało, gdyby kiedykolwiek się odważył. – Jeżeli dowiem się, że próbowałeś podobnych sztuczek z moim rodzeństwem, zabiję cię.
– Ależ, Marcelu, ponoszą cię emocje. – Pogroził mi palcem. Troskliwy wujek.
Zignorował mój punkt widzenia. Śliski typ. Wsadzenie mnie w kaftan okazało się słuszną decyzją. Nikt nie zadziera z moją rodziną. Zadzierają – umierają. Za darmo.
– Gdyby to ode mnie zależało, wypuściłbym cię już teraz, abyś pomógł mi kogoś schwytać.
– Schwytać?
– Uwierzyłbyś, że nigdy nie pałałem do nikogo nienawiścią?
Nic nie odparłem. Niespodziewane wyznanie nie miało dla mnie sensu.
– Dopóki nie poznałem jego. – Kaliston spojrzał w słabo oświetlony sufit. – Od tamtej pory zastanawiam się, jak smakuje nienawiść. Ale ten włóczęga ciągle gdzieś znika. Na szczęście jestem cierpliwym człowiekiem. Poczekam, aż znowu będziesz dostępny. Lukratywna umowa, zaręczam.
– I ty kierujesz policją… – Pokręciłem głową. Nie dziwota, że Stary Jorek to piekielne szambo, skoro nad bezpieczeństwem tubylców czuwa sam diabeł. Nie narzekam, tylko stwierdzam fakty.
Chciałbym móc oświadczyć, że wykraczało poza moje zrozumienie, dlaczego prezydent Buchanan Stypek przez tak długi czas utrzymywał tego człowieka za sterami organów ścigania. Lecz nie mogłem. W Starym Jorku każdy przytulał jakąś tajemnicę, która powolutku, niczym najcierpliwszy ze złodziei, wykradała z brustaszy sumienie. Im wyżej stali, tym brzydszy ich sekret. A Buchanan znajdował się na samym szczycie. On wraz ze swoją groteskową prawą ręką – Jasiem Fasolą. Fasola, ten zielony drań, zdeformowany po wypadku, który powinien go zetrzeć z powierzchni ziemi, ale nie starł. W wyniku karambolu wyłysiał, a jego skóra przybrała odcień korespondujący z nazwiskiem.
– Z lubością bym jeszcze pogawędził, lecz robota czeka. – Kaliston poklepał mnie przyjaźnie po plecach. I wyszczerzył uzębienie. Bo czemu nie?
Wkrótce po wyjściu Paara pojawił się klawisz. Wyswobodził mnie z kaftana i odprowadził do celi. Wyglądało na to, że Rejtan był zajęty rzucaniem wyzwania tym spośród osadzonych, którzy przejawiali dość czelności, aby nazywać go „krótkim”. Strażnik gapił się na mnie, zdziwiony, przez całą drogę. Najwyraźniej zostałem już uznany za poległego od uderzeń Mądrej Małpki.
⸸
Wizyta Paara zajęła moje myśli, ale nie stanowiła ostatniej niespodzianki tego dnia. Kilka godzin po pogawędce w izolatce pojawił się kolejny dozorca.
– Ktoś chce z tobą rozmawiać.
Rozkazał mi odstąpić od krat i wyciągnąć ręce. Kiedy posłuchałem, sięgnął do środka, żeby mnie zakuć. Dopiero wtedy otworzył celę.
Maszerowaliśmy korytarzami, schodząc na parter, a stamtąd do małego pomieszczenia przeznaczonego na wizyty ze świata zewnętrznego. Serce zabiło mi z radości. Zebrałem się w sobie, zanim wzruszenie odbiło się na mojej twarzy. Uwierzcie, jeśli kiedykolwiek zbliżyłem się do uronienia rozczulonej łzy – to właśnie wtedy.
Tam też po raz pierwszy spotkałem mych aniołów stróżów, których oddech miałem czuć na karku przez kolejne tygodnie. Funkcjonariusze: Herman Wolta oraz Fabian Benedykt Łucznik.
– Patrzcie, patrzcie, kto zdecydował się pokazać swą paskudną gębę – warknął Herman i przy okazji rażąco minął się z prawdą. – Czy to nie pan Igła? Bladziutki Szpilorek może cmoknąć mnie w rozporek.
Jego partner wykrzywił usta w nieprzekonującej imitacji uśmiechu. W tym obaj się zgadzaliśmy – próby odgrywania dupka w wykonaniu Wolty były cienkie jak barszcz.
Cóż za dziwną stanowili parę.
Krzykacz – wysoki i postawny brunet. Włosy zaczesywał do tyłu, odsłaniając niewielkie zakola. Przymrużone piwne oczy rzucały wrogie spojrzenia. Na wpienionej twarzy rysowały się grube, wiecznie ściągnięte brwi. Wolta nosił wełniany jasnoszary płaszcz, pod nim zaś policyjny mundur. Biały szal dyndał luźno owinięty wokół jego szyi. Do kompletu beżowa fedora z czarnym paskiem w kocie oraz psie łapki. Herman każdą wewnętrzną i zewnętrzną kieszeń wypchał czymś szeleszczącym. Dostrzegałem żółty róg jakiejś torebki wystający mu z kieszeni spodni. Psie chrupki?
Dla odmiany Fabian Benedykt przypominał wyspę stroskanego spokoju. Łucznik był porównywalnie wysoki co Wolta, o ile nie wyższy, lecz znacznie szczuplejszej budowy. Na głowie miał mniej włosów, mysich, za to nieco dłuższych, związanych w kucyk sięgający do ramion. Przykrywał je kapeluszem z bażancim piórkiem. Okrągłe, wyłupiaste oczy śmigały nerwowo z boku na bok. Fabian przypominał człowieka przyzwyczajonego do chodzenia na palcach, takiego, który boi się własnego cienia. Obliczem pewnie zdradzał zaniepokojenie nawet wtedy, gdy wąchał kwiatki w ogrodzie cioci. Z drugiej strony nic dziwnego, skoro pracował z takim partnerem. Z Łucznikiem wiązała się jeszcze jedna ciekawostka. Ukrywał lewe ramię za kremowym trenczem; lewy rękaw zwisał pusty u boku. Przechyliłem głowę, zaciekawiony. Dlaczego chował rękę?
Na razie zignorowałem tych dwóch. Nie przypuszczałem, że będziemy na siebie wpadać częściej – zdecydowanie zbyt często, jak na mój gust. Minąłem ich bez słowa i wszedłem do pokoju odwiedzin.
Po drugiej stronie plastikowej szyby czekał Hugon. Nasz ród zatrudniał sporą czeladź. Tak wielki biznes nie kręci się sam. Wymaga wielu rąk na pokładzie. Hugon należał do najbardziej zaufanych sług. Odziany w schludny czarny frak, poprawił okulary na nosie, wstał i ukłonił się głęboko.
– Ufam, że jesteście w dobrym zdrowiu, mistrzu Marcelu?
– W jak najlepszym.
Z powściągliwego tonu i zachowania wnosiłem, że nie zapowiadało się na długą wizytę. Hugon wydobył białą kopertę i przepchnął ją przez szczelinę w przeźroczystym okienku.
– Przybywam, żeby wam to przekazać, mistrzu Marcelu.
– Dziękuję.
I tyle. Kiedy tylko dotknąłem koperty, Hugon wstał, skłonił się i opuścił pomieszczenie. Zerknąłem na wiadomość. Szybko. Jeżeli ojciec przygotował już dla mnie instrukcje, zaprawdę uważnie śledził, jak mi się wiedzie.
Moją pierwszą pomyłką było wyjście z pokoju odwiedzin przed przeczytaniem wiadomości.
– Najpierw ja się z tym zapoznam. – Funkcjonariusz Wolta wyrwał mi kopertę z rąk. Pozwoliłem mu na to, niewzruszony.
Przyglądał się listowi, jakby złapał bombę domowej roboty, a nie kawałek papieru. Rozerwał kopertę, patrząc mi w oczy, rozłożył pismo i zmrużył powieki. Łucznik wyglądał zwyczajnie: zmartwiony, cichy, jednoręki.
– Sukinsyn. – Herman zmarszczył brwi. Zagryzł zęby na niewidzialnym kamieniu, mięśnie żuchwy uwidoczniły mu się pod skórą, drgając nerwowo.
Wiedziałem, w jaką rąbnął ścianę. Kod stworzony przez moją familię, przeznaczony właśnie na takie okazje. Wyłącznie Szpilorki potrafią go odcyfrować oraz garstka sprawdzonych współpracowników.
– Myślisz, żeś cwany, co? – Herman wycelował palec wskazujący w moją pierś. – Obserwuję cię, gnojku. Zapamiętaj se to dobrze. – Wcisnął mi z powrotem do ręki pognieciony list. Następnie splunął na podłogę. Jeśli celował w moje buty, chybił. Czy ten glina był teraz naprawdę wpieniony? Trudno stwierdzić po kimś, kto wyglądał, jakby codziennie wstawał z łóżka lewą nogą.
– Jutro szef zamieni z tobą słówko. – Łucznik po raz pierwszy otworzył usta. Brzmiał, jak wyglądał: na strapionego. – Zachowuj się grzecznie, a wszyscy się dogadamy.
– Powtórzysz to swojemu partnerowi? Zdaje się, że jest źle nastawiony.
– Idziemy, Fabian! – krzyknął Wolta, już się oddalając, nie troszcząc się, by spojrzeć w naszą stronę. – Zostaw tego śmiecia w spokoju. Na razie.
I tak nasze drogi się rozeszły. Na razie. Wartownik odprowadził mnie do celi. Zanim tam dotarliśmy, przeczytałem wiadomość cztery razy. Kiedy siadałem na pryczy, miałem ją całą zapamiętaną; każde słowo, każdy znak przestankowy.
Istotnie, Hugon przyniósł instrukcje od ojca. Syriusz kazał pomagać Rupertowi i jego ludziom najlepiej, jak potrafię. Polecał zachować ostrożność i bez mrugnięcia wykonywać wszystko, o co poproszą. Najlepiej potraktować to niczym kolejne zadanie. Moja nagroda? Amnestia bądź zwolnienie za kaucją. Tę ostatnią opcję skutecznie blokowała pewna prokuratorka z niezłymi powiązaniami – Brunhilda Smoletz. Nienawidziła mnie z pasją. Gdyby nie ona, Syriusz w okamgnieniu wpłaciłby wykup. Rodzinie nie brakowało pieniędzy. Lecz Brunia stawała na głowie, by zatrzymać mnie w klatce. Niweczyła każdy legalny ruch, który ojciec mógł wykonać, by wyciągnąć syna z kicia. Starała się tak usilnie, że na stole pozostały raptem szemrane sposoby. Aż do tej pory. Dlaczego tak źle się ze mną obchodzisz, panno Smoletz? Czy to coś osobistego? Czyżbym zabił twojego ulubionego pisarza? Striptizera? Obstawiałem drugie.
Tak czy inaczej, z wiadomości wynikało, że jeśli wesprę Salzę w śledztwie, zasłużę na nagrodę. Po wykonaniu zadania miałem wracać prosto do Caleson. Dokładne słowa taty. Należało przez nie rozumieć zwolnienie za kaucją, amnestię albo wydobycie siłą. Nie było powodu, aby nie dowierzać obietnicy. Ta trzecia możliwość podpowiedziała mi, że rodzina rozważała ją już od dłuższego czasu. Co oznaczało, że odzyskam wolność bez względu na wynik dochodzenia.
Poczułem się lekko oszołomiony. Rozdarty pomiędzy ciekawością a ściskającą żołądek tęsknotą za domem. Co zmusiło Ruperta do oparcia się na mym… doświadczeniu? Kim jest ten drugi morderca? Co takiego nawyczyniał? Jak źle to wyglądało? Kto doprowadził organa ścigania do takiej bezradności, że postanowiły polegać na instynkcie innego zabójcy, by go dopaść? Wiele pytań przemykało mi przez umysł, wiele trosk powstawało z grobów. Na przykład ostatnia sprzeczka z Wincentym. O, dobry Boże, ta konfrontacja i jej gorzki finał… Wyrzuty sumienia prześladowały mnie każdego dnia odsiadki.
Najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić, było przespanie wewnętrznej zawieruchy. Ale nie potrafiłem zasnąć.
O, jakże tęskniłem za domem…
⸸⸸⸸