Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tym tomiku autorka stara się przekonać Czytelnika, żeby zatrzymał się choć na moment i zastanowił nad swoim człowieczeństwem. W wierszach poruszane są dylematy moralne, do których na co dzień się nie przyznajemy. Liryki są trudne w odbiorze, ale taki jest zamysł autorki. Zadaje ona swojemu życiu pytania, na które tak ciężko odnaleźć odpowiedzi. A może są to pytania retoryczne? Tak często nie ma rzeczy niemożliwych…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 92
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2023
© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2023
W tym tomiku autorka stara się przekonać Czytelnika, żeby zatrzymał się choć na moment i zastanowił nad swoim człowieczeństwem. W wierszach poruszane są dylematy moralne, do których na co dzień się nie przyznajemy. Liryki są trudne w odbiorze, ale taki jest zamysł autorki. Zadaje ona swojemu życiu pytania, na które tak ciężko odnaleźć odpowiedzi. A może są to pytania retoryczne? Tak często nie ma rzeczy niemożliwych…
ISBN 978-83-8351-063-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Widzę pośród śnieżnobiałych łez
to światełko, które sieje w człowieku
same najpiękniejsze wspomnienia.
Dostrzegam między smutkami
ten jedyny sen, za jaki warto
powierzyć ostatni promień słońca.
Kończy się we mnie ufność,
że to, co nienarodzone, nosi w sobie
najczystsze gwiazdy.
Nie wrócę, dopóki miniona sekunda
nie zatrzyma czasu.
Rodzi się świetlista obietnica,
że to, co nastąpi jutro, pozostanie tylko
nienasyconym proroctwem.
Pękła w moich ramionach ostatnia łza,
powrócił bezkres, dla jakiego uwolnię
ze swoich płuc ostatni tkliwy oddech.
W ramach jeszcze jednego żalu
za grzechy, delektując się popiołem,
w który obróciły się słowa,
kończę dzisiejszy dzień, dzisiejsze jutro.
W duszy gra mi melodia,
jaką dedykuję ciszy.
Śpiewa we mnie życie,
które zgubiło nagle jedyne epitafium.
Zanim wyśnię najczystszy ze snów,
przyjdź z niebieskim dzbanem
świeżo zebranych łez.
Porównajmy nasze utracone myśli,
z którymi tak bardzo nam
do uśmiechu.
Ucałuję serdecznie
twój niedokończony poranek, zanurzę się
pośród ciszy, z jaką mogę udać się
na krawędź wyspy.
Nasze serca tworzą archipelagi,
do których nikt nie ma prawa wstępu.
Lśnij, gwiazdko, wykradziona
znienacka zagubionej nadziei,
jasnozielonemu niebu u smaku
twoich modlitw.
Odkąd przyjaźnię się ze smutkiem,
czekanie staje się nie do wytrzymania.
Schowana za pazuchą miłości,
nie spodziewam się nostalgii,
pławiącej się w uroczystych marzeniach
o niezwykle ciekawym zakończeniu.
Samotność przychodzi wtedy,
kiedy żadna z gwiazd nie dostrzega
swojego odbicia w lustrze.
Miłość przybywa, gdy zapach nieba
zaczyna przypominać woń
cynamonu i pomarańczy.
Zanim przepadnie bez sensu ostatnia łza,
obudźmy w sobie niewinność,
obudźmy czas, dla jakiego warto
odejść w nieznane.
Zamieńmy strach na urocze milczenie,
jakie tak trudno przekrzyczeć.
Rozkwita w nas światło, zesłane tutaj
przez twoje słońce.
Proszę, dotknij moją odludną myśl,
poczuj powiew duszy,
która jak zwykle szuka spełnienia
swojego niedokończonego snu.
A kiedy już zalśni w nas
jasnooka przyszłość, złóż na moje skronie
ten jeden jedyny moment,
kiedy droga do domu jest tak krótka.
Przynieś w swym otchłannym sercu
odrobinę dobrotliwego wiatru.
Kiedy umrze we mnie noc, podaruję ci
świt, dla którego mogłabym odejść
poza granice samotności.
Pogodne jest dziś niebo u moich stóp,
pozbawione ostatniego strzępu obłoku,
pozbawione ciężaru, który do niedawna
nosiliśmy w ciasnych duszach.
Niech obudzą się w nas poranki,
dla jakich możemy porzucić tutejsze bariery,
opuszczone boleśnie łzy.
Nie warto okłamywać snów, że przynoszą
ukojenie zamiast koszmaru.
Kwitną w nas smutki nie do pary,
zielenieją myśli, tak niewinne i lekkie
tego jedynego popołudnia.
Nie chciałabym, aby moje odrętwiałe życie
zamieniło się na role z odległością.
Do bólu nieparzyste są dzisiejsze gwiazdy,
które przysiadły bez zaproszenia
na moim parapecie.
Osamotniony jest dziś księżyc,
bo nikt nie cieszy się ciepłem
jego wykradzionego blasku.
Serce jednak czerpie radość z cienia,
rozpościerającego się w moich myślach.
W snach zalęgła się przejrzysta naiwność,
obudziła się wiara, że to, co najpiękniejsze,
kiedyś musiało być najsmutniejsze.
Zmierzch, okraszony niewinnym uśmiechem
wiosny, pogrąża się w jasności gwiazd,
we łzach, które roni skrzywdzony czas.
Namalujmy na ścianie nasz prywatny raj,
otwórzmy na oścież drzwi, za którymi czai się
osamotniony pocałunek, lśniąca pieszczota,
która swą delikatnością przypomina
muśnięcie anielskiego pióra.
Zrozumiałam, jak wiele bólu potrzeba,
aby pojąć samotność skradzionej łzy.
Zrozumiałam, ile słów brakuje, aby miłość
postawiła kolejny krok i ucałowała
twoje nieprzespane skronie.
Dziś, kiedy ciemność jednoczy się
z blaskiem gwiazd, pozostało mi jedynie
przyśnić przeszłość, która nie ma prawa
wstępu do teraźniejszości.
Dostrzegam w tobie złociste refleksy nadziei,
dostrzegam serce, za jakim można udać się
za granicę światłocienia.
Wiem, że mogę zadedykować światu
tylko marny okruch naiwności.
Wiem, że jestem w stanie podziękować Bogu,
że zaprowadził mnie na manowce marzeń.
Dobrze jest mi na tym wrzosowisku,
które zna tylko strzępy rzeczywistości,
moje bezsenne łzy, które pragną deszczu.
Teraz wiem, że samotność również chadza
własnymi ścieżkami.
Wiem, że miłość — ta rodem ze wspomnień —
nie czeka, aż postawię ostatni krok
i oddam się niewolniczym marzeniom.
Niestety, przepełnia mnie cisza,
której nie sposób uratować,
której tak trudno ponownie zaufać.
Zgasł mój uśmiech, w niwecz obróciła się
wyblakła tęsknota za czymś, co nigdy
się nie obudzi.
Lepiej wybaczyć rzeczywistości niż udawać,
że to, co dotąd było skradzione,
ma jednak szansę, aby stać się
pokonanym czasem.
Najpiękniejsza miłość to taka,
która zamiast uśmiechu przynosi przepaść,
w którą zachłannie patrzę, lecz nie wiem,
ile warte jest niebo w moich ramionach.
Do uchylonego okna zapukał
jeszcze jeden poranek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio marzyłam
tak zachłannie, tak niecierpliwie.
Nie mam ochoty obierać ze skórki
kolejnego zakazanego owocu, nie chcę oswajać
słów, które uroniło przypadkiem
moje bezludne serce.
Czy to, co przychodzi z własnej woli,
zawsze musi być lękiem,
któremu tak trudno wybaczyć?
Czy miłość, sprzedana po atrakcyjnej cenie,
powróci, by uśmierzać rany swym pięknem?
Nie chcę kłamać, mimo że wiatr
przetrącił mi skrzydła, mimo że czas
nie przyznaje się do winy.
Wołam, lecz nikt nie chce usłyszeć
mojego szeptu.
Płaczę, ale nie ma osoby, która oswoiłaby łzy.
Powróć, choć zamknięte drzwi
podwajają moją namiętną obcość.
Zmęczona oczekiwaniem na kolejny wstęp
do czasu, wyczerpana fanaberiami
własnego serca — odchodzę w ramiona światła,
przechodzę na drugi brzeg tej czarnej rzeki.
Nie, nie chcę zostawiać po sobie wspomnień —
niech zatracą się pośród dożywotnich marzeń,
niech oddadzą się wierze, że powrócą
kiedyś łatwopalne myśli.
Dręczy mnie uśmiech, którzy nie ma
nic wspólnego z radością.
Dokucza mi świat, z którym nie potrafię rozmawiać.
Bolesne są sny, które budzą we mnie
słodko-kwaśną nostalgię za czymś,
co nigdy nie odzyska sennego początku
i marnotrawnego zakończenia.
Nie kojarzysz mi się z duszą,
której nagle znudził się kolejny rozdział
tej autobiografii.
Unicestwiona, czekam na szept,
który oswoi moje rozkrzyczane życie.
Wypełnij jasnozieloną tęsknotą pustkę
w moim czczym życiorysie.
Pozwól mi marzyć, choć światło gaśnie
pod powiekami.
W sercu tańczy bujna wieczność,
lecz wiem, że łzy są mi zakazane.
Pośród wszystkich marzeń gości takie,
któremu nietrudno odmówić piękna,
którego nie można pozbawić szczęścia.
Upadła we mnie nadzieja, wiara zgasła
jak łza na wietrze.
Nie chcę odchodzić, skoro mój smutek
prosi o krztynę dotyku, skoro twój czas
wypełnia sobą moje nadwerężone serce.
Nie mogę iść naprzód, gdy kroki
niosą mnie innym poboczem.
W oczach wciąż kwitną łzy,
wciąż płonie wolność, którą dedykuję
moim niespełnionym pragnieniom.
Łzy zderzają się ze sobą, rzeźbią
przerwaną linię życia.
Melancholia skuliła się w kącie serca,
czeka na porę, kiedy życie odwzajemni jej uśmiech.
Najjaśniejsza gwiazda rozprysła się
na wzór opuszczonej łzy.
Najcudowniejszy uśmiech zginął
pośród śpiewu tłumu.
Boję się zostawić raz na zawsze
ten bolesny cień, boję się odejść,
mimo że czas nie sprzyja dziś nadziei.
Pękła we mnie miniona godzina,
przeminęła sekunda, w której mieściła się
cała moja wieczność.
Proszę, odwiedź choć na moment
moją przyszłość, wskaż zakątek w niebie,
gdzie będę mogła znów oddychać.
Podaruj mi w czułym świetle księżyca
ten jeden jedyny skrawek obłoku,
podaruj smutek, abym mogła opłakiwać
utracone sny.
Nie, nie zapominaj o tym, że ból
zostawia ślady na policzkach.
Zatraćmy się przypadkowo
w tym krzywym zwierciadle,
udowodnijmy smutnym pocałunkom,
że wszystko kiedyś musi się zacząć
od środka.
Wyruszam w podróż, na końcu której
zasnę, uśmierzona dotykiem twoich ramion,
upojona smakiem oddechu.
Wyśniłam cię, zanim zrozumiałam,
jak wiele mi snu potrzeba, aby ukoić
nadszarpnięte zmysły.
Budzę się nagle, spazmatycznie.
Jestem zupełnie niegotowa
do pożegnania z uśmierconą czułością.
Proszę, ześlij mi chociaż krztynę
życiodajnego uśmiechu, chociaż odrobinę
spokoju, aby ucichł mój bolesny krzyk.
Nie chcę, aby moje serce
przyznało się do winy.
Dusza zaplątała się w myśli, które nie dają
pokornego życia.
Łzy, całe archipelagi łez, znaczą rysy twarzy.
Z nadzieją przyklejoną do ust,
błagam cię o jedyne pragnienie,
zastąpione przez wiatr.
Nie potrafię śnić, kiedy oczekiwanie
staje się jeszcze jedną pokutą,
odpuszczeniem grzechów, których nie żałuję.
Łzy, zderzając się z kroplami deszczu,
wsiąkają w kamień porzuconego serca.
Bo kamieniem stanie się miłość,
zanim zdążymy wręczyć sobie
rzewne milczenie.
Przychodzi do mnie sen, który zrodził się
w objęciach twojej odległości.
Odwiedza mnie cisza, za jakiej towarzystwem
tak żałośnie przepadam.
Niestety, zanim wybije ostatnia godzina,
zanim odzyskam utraconą przyszłość —
nakarmię pragnienia szczątkami
najpiękniejszych gwiazd, nasycę ciało,
tak do bólu nagie, obdarte z resztek duszy.
Wraz z końcem bezsennego poranka
powróci we mnie rzewna naiwność,
że to, co nieznane, zawsze musi być najtrudniejsze.
Boli mnie gwiazda, która od początku
zastępuje miejsce serca.
Boli mnie lewa myśl, tak bardzo dojrzała,
lecz wciąż niegotowa, aby ruszyć
w dalszą drogę, poza granice istnienia.
Proszę, rozpal ten jedyny raz skamielinę
słowa, co nigdy nie zastąpi mi łez,
nie podzieli się smutkiem, poza którym
nie pozostało mi nic, co jest najważniejsze.
Płonie we mnie strach, że odejdziesz,
zanim dobiegnie końca ta modlitwa,
zanim los ujarzmi stokrotne marzenia.
Za plecami samotności czekają drzwi,
prowadzące na skraj nowo wybudowanego raju.
Tam, gdzie triumfuje miłość,
zazwyczaj brakuje ostatniego ciepłego słowa.
Proszę, nie przynoś mi więdnących
żonkili, nie wręczaj niespokojnej wiary
w to, co pozostaje tak samo idealne,
jak zawstydzona swą nagością
pierwsza gwiazda.
Lśni we mnie serce, w jego zwierciadle
nikt nie chce poszukiwać swojego czasu.
Zanim cienki lód pęknie pod ciężarem
moich łez, zanim życie okaże się oazą
dla światłoczułych — namaluj mi na ścianie
wykradzione słońce, namaluj ciszę,
której wciąż poszukuję w słowach.
Nie udaję, że melancholia jest świadectwem
istnienia cieplejszych dłoni, palców,
które zwinie wyplatają moje sny.
W mojej rzeczywistości zalągł się strach,
że to, co dobre, nie lubuje się w świetle
spadających gwiazd.
Przestałam udawać, że najlepsze wspomnienia
przynosi mi przegrana odległość.
Zaklęta w najwybredniejszy sen samotności,
powierzona dogorywającemu płomieniowi
w twoich oczach, kocham cię
w mojej niepamięci, lubuję się w marzeniach,
które nie noszą jeszcze imion.
Chciałabym, aby twój blask obłaskawił
mój natrętny cień, lecz wiem — miłość
nie nadejdzie, dopóki będę wierzyć
w obojętność moich obietnic.
Pragnę przyjrzeć się z bliska
twoim cierpliwym łzom, pragnę ujrzeć
w świetle księżyca przepaść wszechświata.
Moje ciało, zaciśnięte w zarodek nostalgii,
nie sprzeciwia się dziś ścieżkom gwiazd,
szanuje ciemność, która wlewa się
wraz z nocą do snu.
A kiedy odrodzimy się
między nieproszonym dotykiem a chciwą śpiączką,
kiedy w naszych ustach zalęgnie się
odrobina cienia — odejdę na przekór
pragnieniom, odejdę poza krawędź jutra,
gdzie zaczeka na mnie przyszłość,
zaczeka wieczność, którą ofiaruję
moim zziębniętym dłoniom.
W moim sercu rozkwita wolność,
jakiej nie wolno mi obiecać.
W duszy podryguje strach,
że to, co utracone, nie zna drogi
powrotnej.
Chciałabym wrócić, ubrana
w przypadkowe pocałunki,
zakochana w świetle poprzecinanym
plastrami cienia.
Chciałabym pojawić się wbrew ciszy,
która zagłusza moje modlitwy
do zatracenia.
Niestety, najjaśniejsza z gwiazd otula
mnie ciepłem, jakiego nigdy dotąd
nie rozumiałam, jakim zachłannie gardziłam.
Wiem, czasem budzi się świadomość,
że naiwne słowa niosą wyrzuty czasu.
Pamiętam, że nikczemny poranek
nie służy pożegnaniu.
Rozkojarzona do granicy światłocienia,
kołyszę się na fali, która zaprowadzi mnie
tam, gdzie czeka twoja wyspa.
Zaginiona pośród archipelagów,
szukam takiej tęsknoty, co zastąpi mi
jutrzejszy sen. Senną marę, z jaką
tak mi nie do twarzy.
Spełniona do granic światłocienia,
wypełniona po brzegi oddechem,
przymierzam wypożyczone od Boga myśli,
sprawdzam, czy wszystkie sny leżą
na swoich miejscach.
Wciąż poszukuję odpowiedzi
na twoje mgliste spojrzenie,
wciąż wypatruję serca, które mogłoby
czasem zatrzymać się na moment
i zamyślić. Wiem, przyniósł mnie
tu nieproszony wiatr, przyniósł moje łzy,
którymi nikt nie chce się zaopiekować.
Przybliż się, ucałuj łakomie
moje smutne pragnienia.
Pomyłka, którą popełniłam na wstępie
do nicości, pozostanie tylko skwaśniałą łzą.
Teraz pora na blask, na ciepło,
które niesie poszum twojego dotyku.
Nikt bowiem nie chce ukochać
mojej nostalgii. Nikt nie chce kołysać się
wraz ze mną na wietrze.
Nie zapomnę, dopóki świt igra
pośród ciemności. Namaluj mój szept,
zadedykuj tę jedną myśl.
Wiem. Twoja dłoń karmi dziś czarne ptaki
moich zmysłów.
Wiem. Moje ciało szuka uśmierzenia
w twojej duszy. I cóż z tego?
Otwieram usta, spijam łakomie zabłąkane łzy.
Nie chcę uciekać przed burzą,
nie chcę szukać szczęścia
w wyobcowanym niebie.
Proszę, nie wyrzekaj się mojej samotności.
Proszę, nie objawiaj mi się
w najpiękniejszym przywidzeniu.
Zapatrzona w dal, czuję na plecach
szept twoich palców.
Oswojona z czasem, proszę Boga
o litość, proszę o miłość, abym mogła zaczekać
na kolejny zmierzch.
Wciąż ubywa mi smutku, a moje łzy
są zbyt duże. Nie, nie czekam
na malinową teraźniejszość, na truskawkowe ślady
po pocałunku.
Przybywam, aby ukazać ci odrobinę cienia,
krztynę uśmiechu, za jaki nie chcę
nic w zamian.
Szukam natchnienia na twojej łakomej skórze.
Szukam blasku, który pewnego razu
przyniesie wiatr niosący zapomnienie.
Istnieje w tobie takie światło,
którego smaku nigdy dotąd nie znałam.
Dostrzegam w twoim śnie ciszę,
na jaką nie zasługuję.
Moja samotność, przypieczętowana łzami,
przypatruje się z bliska płomieniowi
w twoich oczach, który nigdy
nie zapłonie dla mnie.
Napotkałam w marzeniach takich ludzi,
dla których warto sprzedać
najlepsze niebo.
Wszystko, co najpiękniejsze, kojarzy się
zwykle z nocą, której nie tłamsi
najwyższy krzyk, nie przeraża piętno
twojego dotyku.
To, co pozostaje, zwykle przynosi
zagubiony wiatr, ofiarowuje miłość,
dla jakiej mogę dotknąć dna,
dla jakiej potrafię pokonać lęk
przed lataniem.
W moim niedokończonym sercu
wciąż lśni niepodważalny smutek,
melancholia — w jej imię mogę ocalić
wieczność, jestem zdolna zwieńczyć
wszechświat.
A gdy już przerośnie mnie cień,
wręcz mi odrobinę powietrza,
podaruj modlitwę bez adresata.
jestem tym co kojarzy się okrutnie
błędnym wędrowcom
bezkrwistym cieniem padającym
ci do stóp
przypominam jutro któremu tak zimno
w obłąkane serce
tak trudno obrócić się
w popiół
moje linie papilarne nie dotyczą
tych smętnych przykazań
wystrugane pośpiesznie mięso
zanosi się płaczem
nad własnym istnieniem
moje przyszłoroczne powietrze
wciąż jasnozielone i pokorne
nie wystarczy czeluściom płuc
nie obróci się w karę
dla której będę musiała służyć tak
jak niebo poddaje się gwiazdom
zanim skóra uchyli rąbka porankowi
sprawdź czy na pewno
wygodnie ci w nowym światłocieniu
chciałam tulić w milczeniu zatracone niebo
chciałam marzyć o tym co pozostanie
przeszkodą dla bólu
pragnęłam wyśnić
ciekawszą teraźniejszość
lecz nieskromna gwiazda przygarnęła
moje niepoprawne dłonie
nieoswojony podryg serca
zanurzył się w szkarłatnym widzeniu
odnalazłam na twojej napiętej skórze
oddech bez właściciela
odzyskałam niemoc która wiedzie
ku zatrutym porankom
a kiedy zastraszony czas odnajdzie
drogę powrotną
kiedy życie śmiertelnie się przestraszy
ruszę na poszukiwania
pośpiesznie skleconych iluzji
poematu bez lewej ręki
przeistoczysz się w sen
bez towarzystwa
bez serca które postukuje
z braku większego zainteresowania
chciałam przyrzec w obecności Boga
że kłamstwo jest czasem
bardziej wiarygodne niż światło
chciałam ci obiecać
że zasnuta chaosem przestrzeń
to tylko jedna wyschnięta melancholia
tęsknota której nie warto ufać
sam smak twojego imienia
przeraża samowystarczalne żądze
moje pominięte ciało
które pragnę wręczyć ci z okazji
letniego przesilenia
i znów podglądasz kąpiącą się noc
gwiazdy wypełniające jej serce
proszę cię powstrzymaj ból
przed naszym kolejnym spotkaniem
uprzedź czas że tym razem zrozumie
w czyją stronę lśnić
zaginęłam w twoim śnie
straciłam drogę powrotną do piekła
pozostanie mi wiara
że gdzieś w oddali lśni twoje serce
czy uwolnisz mnie od zastałej pokuty?
pokażesz wszechświat
jakiego jeszcze nie znam?
z prędkością życia
moje nieposłuszne słowa
szukają poczciwego wyznania niewiary
moje wspomnienia są szybsze
od przyszłości
zbuntowana miłość szuka schronienia
w lewym kącie
pomóż mi wyleczyć się ze śmierci
z suchej posoki ciała
które wie że przez przypadek
wyrosła mu dusza
że niezamierzenie urodziła się
pośród nieznanych zaciekawionych
zerknięć
jutro udam się tam gdzie czeka
na mnie niebo
gdzie odbywają się senne modlitwy
do utraconego człowieka
zapomniałam dokąd udało się
moje ostatnie życzenie
głęboko zakorzeniona jest potrzeba
jeszcze jednej kropli
jeszcze jednego przypadkowego dotyku
na zbyt lazurowej skórze
odkąd doszukałam się zmierzchu
w twoich oczach
odkąd zrozumiałam
nie należy mi się czas
przestałam wierzyć w anioła stróża
przestałam zanosić się nadzieją