Odłamek ciepła - Katarzyna Koziorowska - ebook

Odłamek ciepła ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Podobnie jak w poprzednich tomikach, również w tej książce autorka nawiązuje do tematów, które na co dzień są bardzo niewygodne i omijane przez wielu z nas. Teksty są dość trudne w odbiorze, bowiem traktują o dylematach moralnych, które nie zawsze są przyjemne. Większość wierszy jest mroczna i obrazoburcza. Nie powstały one po to, aby sprawiać przyjemność Czytelnikowi, tylko przekonać go do zastanowienia się nad sobą i swoją egzystencją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Odłamek ciepła

Poezja współczesna

Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2023

© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2023

Podobnie jak w poprzednich tomikach, również w tej książce autorka nawiązuje do tematów, które na co dzień są bardzo niewygodne i omijane przez wielu z nas. Teksty są dość trudne w odbiorze, bowiem traktują o dylematach moralnych, które nie zawsze są przyjemne. Większość wierszy jest mroczna i obrazoburcza. Nie powstały one po to, aby sprawiać przyjemność Czytelnikowi, tylko przekonać go do zastanowienia się nad sobą i swoją egzystencją.

ISBN 978-83-8351-369-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Droga w stronę istnienia

Czy to, co nieprzebyte, zawsze musi

odrodzić się w objęciach nienawiści?

Wiem, że strach —

tymczasowa, przypadkowa mrzonka —

nie jednoczy się z prawdą,

nie kojarzy ze świtem, który objawia się

zamiast ciernistej, płodnej nocy.

Odkąd nam wszystkim

ukazała się pokuta,

gwiazdy ruszyły własnymi ścieżkami,

niebo odkleiło się

od policzka wszechświata.

Pobrzmiewa w nas gruntowna epoka,

przeobraża się nieobecność,

dla jakiej powierzam się

bez skargi, bez najdrobniejszej puenty.

Nieważkie są myśli, słowa —

jeszcze trudniejsze.

Staję się jednością z zaprzeszłym snem,

powielam kłamstwo, dla jakiego mogę

spokojnie się obudzić.

Chciałabym przekonać się

o niewinności twoich dłoni,

ale czas staje w poprzek rzeki.

Odtrącona

przez zjednoczony światłocień,

powierzona odwiecznej ideologii,

kołyszę się w rytm twoich pragnień,

obiecuję prawdę wspomnieniom,

dzięki którym zginę pośród

miękkich chmur.

Marnotrawne marzenia

wciąż przypominają nam o strachu,

o obawie, że to, co najpiękniejsze,

zawsze musi pokonać najdłuższą drogę

w stronę istnienia.

Odmęty porannych mgieł

Pogrążam się w pustce,

która niezmiennie przypomina mi

o twojej samotności, podzielonej

przez wątłą nieobecność.

Oddaję się czczej melancholii, która —

w imieniu światła — ginie

pośród odmętów porannych mgieł.

Odliczam dekady, których tak brakuje

znoszonym, przetartym złudzeniom;

śmiech jest tak łakomy, gdy słońce ukrywa

wstydliwie twarz za kotarą nieba.

Nadeszła pora na skromne

powitanie — bez obaw, że zmierzch odbierze

nam dziewictwo, że ciało skupi się

w sytą perłę, że lęk zamieni się

w ironiczną autobiografię.

Pobudzona do łez

twoim pochmurnym sercem,

zjednoczona w blasku lejącym się

zza powieki horyzontu — pozbawiam czas

własnego imienia, uwalniam ciszę

od przegadanego krzyku.

Chodź, przytul do swoich ciemnych myśli,

pozostałości po wczorajszej tęsknocie.

Wiem, przyśniła mi się noc,

dzięki której zrozumiałam,

jak wielu gwiazd potrzeba, aby powrócił

do nas wszechświat, nasycony ból.

Zjednoczone z kłamstwem

To, co jednoczy się z kłamstwem,

nie do końca musi pozostać

wierne i oddane rzeczywistości.

To, co dziękuje gwiazdom za udany poranek,

nie sprzyja jedności, nie przypomina

bezkresu, dla jakiego opłaca się uronić

o jedną łzę za dużo.

Brnę pod prąd tej czarnej rzeki, usiłuję

wymacać okruch zatęchłego oddechu,

pozostałości po nikczemnej nadziei.

Moje myśli, pomnożone przez strach,

są opowieścią znudzonego wędrowcy,

podróżnika, dla jakiego nie kwitną już

pierworodne łzy,

nie powraca obojętność.

Zmiennocieplna noc objawia się

o poranku, ostatnia konstelacja ginie

w tunelu światła.

Nie, nie potrafię kochać, kiedy niebo jest

tak przejrzyste, tak niepokonane

przez nasze smutne czoła.

Kryształowe wyrzuty sumienia

są tu tylko po to, aby stanowić wspólnotę

z wiecznością.

Przyzwyczajona do zdradzieckiej puenty,

budzę się pośród ciemnych chmur,

na skroni horyzontu, gdzie ból

spotyka się z prawdą,

z niedoścignionym pragnieniem odległości.

Nie szukaj bólu

Mroczna, wydumana ideologia przecieka

przez palce.

Osiwiały z bólu czas kojarzy się

z piętnem wieczoru.

Powróć, moja samotności, zanim

uczyni to za ciebie ktoś inny.

Nie przyzwyczajaj się naiwnie do snu,

nie pozwalaj, aby zmierzch

pielęgnował twoje pękate, zmartwiałe łzy.

Nie szukaj bólu pośród

naiwnych przeinaczeń,

nie wypatruj ciszy, aby sprzyjała

jej przestrzeń.

Powierzona bezinteresownie

najdłuższej nocy, przygotowuję się

do jeszcze jednej nawałnicy,

która zagnieździ się

w moim zrozpaczonym sumieniu.

Przygotujmy się do nawrotu raju,

zaczekajmy na powrót Boga,

który ostatnio był uznawany

za zaginionego.

Moja nadziejo, czarnooka jak zwykle,

przybądź wbrew nienawiści, objaw się

niby zalążek czasoprzestrzeni.

Moja miłości, nie sprzeciwiaj się życiu,

powierz świt tym, który łakną odrobiny

kojącego cienia.

Proszę, nie odwracaj ode mnie

swojego serca — pozwól, by zakorzeniło się

w mej krwi.

Podaruję ci grzech tak chciwy,

że przyjmiesz go z ochotą.

Rychła sekunda

Przynieś mi w kolebce twoich słów

tę jedyną, niezakłamaną ciszę,

dla jakiej chciałabym narodzić się

od samego początku.

To, co nie przypomina światła,

nie za każdym razem musi być

tą jedyną ofiarą, nie musi kochać się

w nienawiści.

Cóż z tego, że cień wypełnia

najstarsze, lecz najwyborniejsze

spadające gwiazdy, skoro odblask

niczyjego sumienia przywodzi na myśl

zatracone w sobie predestynacje,

skoro łakomy świt nie wchłonie

ostatniej dzikiej nocy?

Próbuję ominąć tutejsze życie,

zagnieździć się w wiekuistości,

dla jakiej krwawię

najczystszymi spojrzeniami prosto w czas.

Chodź, przyjrzyj się

mojej stokrotnej pobłażliwości,

odszukaj pod językiem

kilka zatwardziałych słów.

Nie chcę, aby skruszona noc pełzła

pod granice lubieżności, w kierunku

jasności, która przeobrazi się w rychłą sekundę,

w przeinaczoną pierworodną nadzieję.

Powstrzymać deszcz

Wszystko, co ci powierzam,

jest osobną historią

naszego wątłego, lecz jakże wiernego istnienia.

Wszystko, czego się wyrzekam,

przywodzi na myśl jutro,

które uwydatnia się pod postacią

chleba i wina.

Nie obiecuj światu, że nadzieja

rodzi się tylko w snach.

Nie przysięgaj jedności, że opatrzność

jak zwykle powraca nie w porę,

nie wtedy, kiedy kochamy się

w naszych cieniach.

Nostalgio, objaw się

moim wzgardzonym łzom,

powiedz o mnie miłości, żeby obejrzała się

ten jeden jedyny raz.

Nie, jeszcze nie pora na ubogie

testamenty, to nie czas,

aby uśmiechać się na złość

ciernistemu niebu.

Odszukaj w sobie potęgę,

która nauczy cię oddychać pomaleńku.

Smutek, iskrzący się

na twoich rzęsach, boleśnie pasuje

do teraźniejszości.

Samotność, pochylona nad zmęczoną planetą,

nie godzi się na rzęsisty czas,

na obietnicę, która powstrzyma deszcz.

Niechciany pocałunek

Powracam wraz z pierwszym

wiosennym, niechcianym pocałunkiem.

Budzę się jak przerysowana stagnacja,

która nie potrzebuje światła,

aby zakwitnąć.

Samotność, jak zwykle, brnie

poprzez świetliste tunele nienawiści,

odosobnienie nie brzmi już jak

niedokończona ballada, pośpieszny sen.

W twojej zapomnianej przez świat

duszy kłębi się zwielokrotniona radość,

szczęście płynie wartko

cienkimi, plastikowymi żyłami.

Nie, nie zgadzam się

na powrót jutra, za bardzo boli

rana zadana przez sforsowane serce.

Chodź tutaj, blisko, jak najbliżej.

Nakarm z ręki mętne, spuchnięte łzy,

niech smutek odnajdzie drogę powrotną

do zafascynowanej przyszłości.

Nie przeciwstawiajmy się

czarnym pocałunkom,

nie przekonujmy innych, żeby zaufali

nam z okazji trzydziestej rocznicy

naszego dzieciństwa.

Pokrzywdzona nadziejo, moja religio,

czy nie ma tu kogoś, kto przygarnąłby cię

do skłębionego, wiernego oddechu?

Mój lęku, czy dostrzegasz

pośród tłumu zaginione myśli,

którym Bóg odebrał wolną wolę?

Wyszczerbione niebo

Czy to, co jest tak okrutnie smutne,

musi być również niezwykle piękne?

Czy to, co dźwiga najgorsze ciężary,

kojarzy się z prawdą

wystawioną na sprzedaż?

Faluję posłusznie na wietrze, wznieconym

w twojej duszy, na skraju jutra,

które nigdy nie nadejdzie.

W myślach tkwi samozwańczy smutek,

dla jakiego potrafiłam wyrzec się

marzeń, wykradzionych zbyt pochopnie

słów.

Łza, wskrzeszona z cienia, jest również

naiwnym przeinaczeniem,

o którym śnię od pierwszego dnia

tej łatwowiernej wiosny.

Ukrywam się w smutnym spojrzeniu,

o przerysowanym światłocieniu.

Nie chcę przytulać się rzewnie

do wyszczerbionego nieba,

sycić moim sercem gwiazdy, konające

przed powrotem czasoprzestrzeni.

Moje sny, wywieszone na krzyżu,

pozostaną mrzonką — dla niej warto

przeistoczyć się w pustkę,

w bezcielesność, za jaką wciąż się uganiam,

wciąż rozpaczliwie potrzebując.

Zaniedbana noc

Do bólu zaginione są te czarno-białe słowa,

którym brakuje zakończenia.

Łzy radości rozkwitają tylko wtedy,

gdy księżyc przymyka powiekę

i udaje, że to, co ma miejsce,

to tylko zwykła, smutna, zaniedbana noc.

Moja obojętność jest tak podobna

do niewoli, w której grzęznę, jaką się otulam

niby znoszonym szalem.

Przygwożdżona dobrymi chęciami

do czułego horyzontu, sponiewierana

przez jadalny czas, doszukuję się

bliskości w twoich myślach,

wypatruję słońca, które zapomniało

nagle o niebie.

Powróć, skarlała samotności,

objaw się moim zmysłom, którym tak brakuje

haustu zdrowej namiętności,

krztyny obupłciowej ciszy.

Wrze w nas ostatnia w tych stronach

tęsknota, nostalgia, którą drażni zawzięcie

moje niespełnione marzenie,

zbyt rzadka melancholia, moja jutrzenka.

Na powitanie melancholii

Unikam łez, zwiastowanych

przez same czarne gwiazdy.

Uciekam przed lękiem,

którego nie sposób się wyrzec.

Twoim snom dokucza moja niewinność,

słowo wypowiedziane

na powitanie melancholii.

Nie patrz, jak pada czarny deszcz.

Znajdź bezpieczny azyl

dla mojego bólu, który wciąż pleni się

pod zbyt ciężkimi powiekami.

Moja błoga, lecz przeklęta samotności,

odnalazłaś w sobie dość piękna,

żeby zakwitnąć, żeby przygwoździć

do ściany moje rozpostarte skrzydła.

To niemożliwe, żeby miłość

powróciła przy okazji.

Pielęgnuję w sobie ostatnie w tych stronach

pragnienie, dbam o strach,

który przydarza się tylko skazanym

na smutne milczenie.

Moja bezsenna jutrzenko, podziel się

ze mną swoim żalem, podaruj mi

cierpliwość, dla jakiej można odszukać

zdradliwej wieczności.

Pozbawiona puenty

Pustka, pozbawiona puenty

i szczęśliwego zakończenia,

towarzyszy nam niby odwieczny cień,

niby łyk światła, dla którego mogłabym

poczuć nieco więcej.

Ciemność, ogarnięta

przez skrupulatne marzenia,

nie kojarzy się z pięknem,

do którego przecież przynależy.

Uwolniona z ciasnych objęć strachu,

powierzam się buńczucznym zmysłom,

zwłaszcza dotykowi, który pozostawia

na mnie opuszczone przez wiatr

muśnięcia motylich skrzydeł.

Tak naprawdę mam tylko twój oddech,

to jedyne westchnienie,

co nie chce odejść,

o jakim tak trudno śnić.

Pośród mętnych złorzeczeń lśni

ostatnia łza, tak pochopnie popełniona,

tak okrutnie sprzedana losowi.

To, co wciąż powraca, to tylko kilka

znużonych uderzeń serca,

kilka haustów nieba.

Pląsa we mnie poranna mgła, malinowa

jak przywidzenia poczęte

w pierwszy dzień dzieciństwa.

Dziecięcy głód

Czy to, co nie mieści się

w słowach,

na zawsze pozostanie samotną myślą?

Czy to, co lśni jak ostatni oddech

spadającej gwiazdy,

jest tylko głuchoniemą nocą?

Przychodzę, cała pogrążona

w nieznajomych pocałunkach,

domagam się kłamstwa,

które opuściło przypadkiem

twój strach.

Przeobrażony w nikczemny sens,

kołyszesz się

na tej wzdętej, czarnej fali,

która zagarnia twoje człowieczeństwo,

nieodkryty przypadkiem wiersz.

Przyjdź, zanim ostatni sen

zda sobie sprawę, że bliskość zmysłów

koliduje w moim sumieniem,

z poczuciem wstydu.

A kiedy obumrze ostatnia kropla krwi,

kiedy spokój zagłuszy wołanie

o pomoc — spotkaj się z moim snem,

podaruj kromkę słowa,

która nasyci mój dziecięcy głód.

Dostrzec szept

Moje skruszone, potulne myśli

przepraszają, że ciepłolubny czas

jak zwykle objawił się

nie w porę.

Sumienie, zbyt prędko rozpoznane,

staje się naturalną łzą,

przemienia w zwierciadło,

w którym dostrzegasz szept duszy.

Piętno, zadane złudzeniom

przez zbyt łakomy poranek,

płynie wraz z prądem światła,

narusza piedestał,

na którym opierał się bezmiar

macierzystej wieczności.

Skrzypią łzy pod podeszwą serca,

pada deszcz,

tak ironicznie czarny, tak bojaźliwy

i bogobojny.

Nie, zbyt wyboiste są

te ścieżki, wiodące za granicę

stracenia, między skały — tam kona

ostatnie źdźbło trawy, tam trwa

zadośćuczynienie, skrzętnie powierzone

rozpostartym dłoniom Boga.

Jesteś dostatecznie niedaleko,

żeby wskrzesić odbicie w szybie,

żeby nasycić namiętność, zaginioną

pośród ckliwych wołań

o jeszcze.

Obudzi się życie

Skradam się, brnę pod prąd

tej konającej galaktyki.

Chyba zabłądziłam pośród niewłaściwych,

zaprzepaszczonych tendencji,

dla których mogę urodzić się

poza granicami lekkości,

dla jakiej mogę obiecać, że świt

przepadnie w odmętach

niewłaściwej krwi.

Obłąkane jest twoje dzisiejsze serce,

jeszcze gorsza puenta,

zaprowadzona przez strach

na manowce.

Nie, nie nakarmisz smutnym uśmiechem

moich roześmianych gwiazd.

Nie uwolnię się z zamiarów

przeklętej nadziei, nie pogrążę

w ciszy i nadwrażliwości — prędzej obudzi się

we mnie życie,

prędzej wskrzeszę z pocałunku

twoje zakrzywione usta.

Chodź, zbliż się, moje pragnienia

są w rzeczywistości bardzo niepozorne.

Wznieś się na fundament

ze świeżo poczętych nawoływań

o więcej, wdrap się

na to krwawiące wzgórze,

pokryte zwałami nieposłusznych łez.

Wszystko, co rozkwita na dnie serca,

przyjmuje się na skroniach.

Podróż po szczęście

Wciąż porównuję miłość

do przeklętej galaktyki,

w której rozpanoszyła się

niewłaściwa łza, gdzie zrodził się smutek,

niezmiennie zbrukany

krwią niewinnych.

Bezustannie skradam się

w stronę światła, aby poczuć

na napiętej, wilgotnej skórze

twój sprzedany uśmiech,

zaprzepaszczony wiatr.

Złamane w pół drzewo, konające

z braku wiosny, przypomina pomięte

sumienie, twój niedokończony strach,

za którym mogę udać się

za granicę światła i cienia,

bólu i pocałunków,

śmierci i westchnienia.

Wyświechtana, lecz prorocza miłość

jest jak zwykły poranek,

dla jakiego można odejść

w nieznane, zapoznać się ze światem,

który kołacze do otwartych drzwi.

Moja niespełniona samotności,

przyjrzyj się gwiazdom, pokonaj

w sobie pustkę,

którą napotkałaś przypadkiem

podczas podróży

po szczęście.

Opuszczona ziemia

W moim ubogim sercu podryguje

niespełniona, opuszczona ziemia.

Pośród za ciasnych słów tkwią takie,

które boją się własnego istnienia.

Wszystkie naiwne odpowiedzi

wciąż szukają wyjścia

z tej urokliwej, lecz jakże znikomej matni.

Otwieram nieśpiesznie usta, moje myśli

chwieją się, jakby targał nimi

oddech, jakby czas kojarzył się

z naiwnym preludium.

Wciąż spodziewam się powrotu

złowróżbnych pragnień, nadal czekam

na tę noc, która obudzi mnie

w środku minionej epoki.

Delektuję się łzami — nikt tutejszy

ich nie rozumie, które wypada

taktownie ignorować.

Chowam najcieplejsze przeinaczenia

pod podartą płachtą języka,

ukrywam przed Bogiem mój osobisty lęk,

moją kanonadę wielokropków.

Wiem, odnajdę taką przyszłość,

która podzieli się ze mną niebem,

wręczy słońce, jakie zgubiłam

zeszłej jesieni.

Moja wieczności, moja nieskończoności —

poczujcie obojętność fantazji,

grzechów, którym nie sposób

prostodusznie wybaczyć.

Martwe do bólu łzy

Zamykam za sobą drzwi do piękniejszych

wyobrażeń, chowam

na zapomnianym strychu głowy

te przestarzałe myśli,

z którymi najtrudniej się rozstać.

Zapamiętuję uroczyste rysy

twojej twarzy, jak zwykle schowanej

przed suchym uśmiechem.

Obudź się, wstań,

najwyższa pora, aby zacząć

dzieciństwo od nowa.

Pod kopułą serca kłębią się

zatracone urojenia, otulam się nimi

niby ciernistym śmiechem,

malinowym obłokiem, wykradzionym

śpiącemu niebu.

Na dnie budzi się poranek —

zapłacze, kiedy otrząśniesz serce

z porannej mgły.

Czekam, aż pozbawisz mnie bólu,

za jaki mogłabym podziękować

rozkojarzonym pagórkom,

nienamacalnym dolinom.

Już nie doskwiera mi

twoja ciężkostrawna prostoduszność,

zaślepienie, do którego powracam,

odnajduję drogę powrotną

na manowce.

Nie rozkazuj mojej pamięci,

aby wciąż śniła o przyszłości.

Chcę obudzić się z tego letargu, otulającego

moje koślawe monosylaby,

martwe do bólu łzy.

Pięść róży

Co nie mieści się w granicach

człowieczeństwa, nie pasuje również

do krzywo przyszytego światłocienia.

Co nie doskwiera

twoim obolałym łzom, ukazuje się

również jako rana ust,

zaciśnięta pięść róży.

Przymierzasz co rusz

niewłaściwe uśmiechy, zjełczałe myśli,

z którymi tak trudno się oswoić,

nie sposób zwrócić się o pomoc.

Współczujące przeobrażenia nie są

tym, czym tak ciężko się nasycić,

czym tak trudno się zadowolić,

kiedy pada szkarłatny, kryształowy deszcz.

Nie, nie przyznawaj się

do swoich koszmarów — niech miłość

rozpłynie ci się w krwi.

Nie mogę pozostawić na pastwę

czasu moich wspomnień,

nie mogę wspiąć się ponad szczyty,

skąd mam idealny widok

na zmartwiały raj,

świeżo wyremontowane piekło.

Przebudzi się w nas kłamstwo, spisane

twoim oddechem, przekreślone

jałowym biciem czarno-białego serca.

Iskierka istnienia

Co biegnie uporczywie w kierunku

światła, zwykle kojarzy się

ze smutnym pożegnaniem

na powitanie.

Co przypomina o kryzysie

życia, zazwyczaj jest podobne

do smutku, mieszczącego się

w dwóch łzach.

Szkarłatna iskierka istnienia

jątrzy się w twoim lewym oku,

przykrytym szczelnie

ciężką powieką.

To, co nie rozumie znaków

na niebie, schowanych w wełnie

obłoków, zwykle nie zasługuje

na ochłap miłości,

na zróżnicowaną prawdę,

wyzbytą naiwnych paradoksów.

Przypatrz się z bliska

moim zakrzywionym ustom,

odnajdź wśród snów osobliwą radość,

z którą tak ciekawie jest

się zapoznać, której opłaca się podarować

bez okazji życie,

znalezione w koszu na śmieci.

Obawiam się, że kocham

zbyt mocno twoją odległość.

Wymazana z pamięci obietnica

czai się w siódmym kącie

strychu, tam, gdzie ukryłam ostatnio

wspomnienia, niegrzecznie nagie,

zarysowane smutkiem.

Skargi na przyszłość

Pokrzepiająco ograniczone są nasze

przedwczorajsze słowa.

Przepastne wołania o pomoc,

naznaczone skośną rysą

na szkle.

Każdy kęs kamienia, haust

świeżej namiętności — to wszystko

pozostało mi na pamiątkę

po twoich śladach

na moim czczym sumieniu,

po zwierciadle, w którym dostrzegam

tylko pustkę.

Powróć, moja łaskawa,

jak zwykle zadufana melancholio.

Przyjdź i obierz mnie

ze skóry niczym zakazany owoc.

Odnajdź wśród przeżyć tę jedyną łzę,

która wciąż nie chce

zamarznąć.

Odnajdę cię, moja wyśniona

oczywistości, odszukam

pośród pozieleniałych pagórków

źródło, które nasyci mętne spojrzenia,

oswoi rozpędzone serca,

przygarnie duszę, której nikt

tutaj nie chce.

Chwytam chciwie dotyk

twoich marzeń, odnajduję czas

powrotny, nadmierną chwilę,

od której nie sposób się opędzić.

Znikomy jest dzisiejszy deszcz,

jeszcze smutniejsza prawda,

do której wstyd się przyznać.

Pogrążona w nicości, szukam

twoich słów, skarg na przyszłość.

Niewidomi

Nie jestem dziś dostatecznie samotna,

aby zasłużyć na życiodajny dom,

który zapewni nam przymierze

i przewartościowane, bezpłodne

odkupienie winy.

Nie ma we mnie dość świeżych łez,

aby czas nauczył się śnić

wbrew zburzonym morskim latarniom,

na przekór jasnym tunelom,

na końcu których czekają

prostoduszne lśnienia, wyjałowione

przed czasem pozory,

powroty prosto w sidła krwi.

Odkąd zrozumiałam,

że nieprzebyte, rzewne okoliczności

przypominają łkaniom o śmierci;

odkąd pojęłam,

że nie wystarczy nam powietrza —

świat stał się kroplą w mej dłoni,

prostolinijnym wyrzeczeniem,

dla jakiego można smutno zasnąć, ocknąć się

w czułych, jakże obcych objęciach.

Bezsenne krajobrazy,

poczęte w bólach,

pozostaną tylko kiepską widokówką,

jaką zaadresuję wszystkim, którzy —

choć niewidomi — wciąż boją się ciemności.

Nad krawędzią serca

Mroczny Mesjaszu, szukasz wciąż światła,

rozsiewanego przez twój rozpostarty cień.

Poszukujesz wciąż łaski i snów,

by mogły ujarzmić zmysły obłąkanych,

uleczyć rany tych, którzy wątpią

w istnienie świata.

Mroczny Mesjaszu, życie odnalazło

drogę powrotną, ścieżkę do krynicy,

która da nam pokorny koszmar,

przekrzyczaną ciszę,

osieroconą miłość.

Jesteśmy tutaj, aby nieść prawdę tam,

gdzie miasta stoją w płomieniach,

gdzie trwa bezludna noc,

skąd nie ma wyjścia…

Pozwól mi poznać twój zatracony

w sobie rozdział, przypadkową autobiografię,

kolejny grafomański poemat.

Zgódź się, aby samotność wróciła

do nas na kolanach, żeby zapłaciła

swoim cieniem za ciężkostrawną pustkę.

Mroczny Mesjaszu, otul mnie szczelnie

ramionami, niech poczuję posmak

twojego najgorszego grzechu.

Wciąż brakuje mi twojej obecności,

która zastąpi mi ból, rozkojarzony,

pochylony nad krawędzią serca.

O bezsennym poranku

Mroczny Mesjaszu, twoje słowa są lekkie

niby dziewicza mgła

o bezsennym poranku.

Twój dotyk jest tak pokorny,

że moja napięta skóra czeka zachłannie.

Tak, twoja dusza ma smak

zakazanego owocu, wykradzionego

zbyt pochopnie z pobliskiego sadu,

od dawna martwego,

od dawna pogrążonego w ruinie.

Chciałabym obudzić się

w zupełnie nowym śnie, ocknąć się

pośród chmur, które mają smak

cynamonu i pomarańczy, tak do bólu znany,

jeszcze boleśniej obcy.

Mroczny Mesjaszu, zanim dopadnie cię

chwila namiętności, zanim twój blask

przepadnie gdzieś

pośród wyśnionych miejsc — podaruj mi

tę jedną łzę, żeby płonęła w sercu,

żeby drżała na wietrze oddechu.

Mroczny Mesjaszu, znów bawimy się

w zaprzeszłą przyszłość,

zakamarki naszych porozrzucanych ciał

wciąż pozostają nieodgadnięte.

Moja samotność nie zna jutra,

które mogłoby wskrzesić w nas lęk,

zbawić strach.

Twoja obojętność kojarzy się

z pustelnią, gdzie jesteś duszą towarzystwa,

która nie zazna odkupienia.

Naiwny znak

Nasze słowa mijają się w milczeniu.

Nasze zmysły, pokornie zdane

na łaskę pozostałych, stają się płomieniem,

który rozjaśni ten za ciasny,

zbyt ciernisty tunel, na końcu jakiego

miała zaczekać na nas nadzieja

z czasem w dłoni.

Zakochani we własnych oddechach,

oswojeni z przestrzenią, która syci

nasze skrzydła — podnieśmy ciała z popiołów,

odszukajmy pustkę, która zaprowadzi nas

na drugą stronę nieba,

pomiędzy pierwiastki myśli,

wśród których dogorywa zwichnięta sylaba,

naiwny znak zapytania.

Wciąż jątrzy się rana twoich ust,

iskrzy poranek, naniesiony na rzeczywistość

obcym sercem, wyświechtanym poczuciem winy.

Nie chcę śnić, kiedy bezmiar

jest tak zachwycający,

kiedy nie wystarcza mi oddechu.

Powrócę, kiedy zaśnie we mnie

wczorajsza przyszłość, niepodobna

do żadnej gwiazdy, obca urojeniom,

oddalona od galaktyk.

Kiedy poczuję na sercu pierwszą zmarszczkę,

minę się ze wspomnieniami — blaski i cienie

odlecą za ten margines, schowają się

w piekle, które chętnie poczęliśmy.

Kiedy milczy muzyka

Jestem uzależniona od snów,

które przynosi mi twoja niecierpliwa dłoń.

Moim nałogiem jest strach,

którym dobrowolnie pozwoliłam się

wypełnić.

Tkwię na granicy światła i cienia,

moje ciało domaga się więcej rzeczywistości.

Powróć, odszukaj

wśród wszędobylskiego światła

okruch mojej pokory, krztynę

wyczerpanego zmierzchu,

który ocknął się pobożnie

z ostatniego podrygu wiosny.

Nie, nie chcę tańczyć, kiedy milczy muzyka.

Zanim pogodzisz się z bezsensem

tej wycieczki krajoznawczej,

zanim księżyc stanie ci samotnością

w gardle — powróć na złość

tym krokodylim łzom, odnajdź w sobie

resztkę współczucia, co oczyści rany,

oczyści sumienie, dla jakiego mogłabym

zanurzyć się we wszechświecie.

Pokonajmy ten lęk przed tym,

co najpiękniejsze i jednocześnie trudne.

Wstań, ocknij się z resztek marnych słów —

odnajdziemy subtelność

na tutejszym wysypisku,

wśród zaginionych pytań retorycznych,

między bliźniaczymi łzami.

Łatwowierne zmysły

Twoje płonące spojrzenie ogrzewa

przemarznięte dłonie.

Bezczas, pogrążony od niechcenia

w odosobnieniu, kojarzy się z piętnem,

które zostawił na twoich ustach

pocałunek księżyca.

Twoje jakże cierpliwe istnienie

skrada się poza granicę

zaryglowanej powieki, burzy ściany,

jakie tak namiętnie i z pasją wznosiłam

przez wiele tysiącleci.

Kruszejące piedestały nie znoszą

ciężaru myśli i łez, zagnanych w kozi róg,

pozbawionych prawa

do własnego ogarka nieba.

Moja wyczerpana namiętności, objaw się

pod postacią zbędnych myśli,

w ramach samotności, której sobie

tak zazdroszczę.

Czas, to wszystko jest wina

czasu, który stale potrzebuje nadmiaru

wszechświata, pasyjnego jutra, z jakim

przyjdzie się nam pogodzić,

choć serce bije w przeciwną stronę,

ku łatwowiernym zmysłom.

Na pastwę sensu

Odszukaj w moim wyschniętym sercu

choć jedną żyzną modlitwę.

Odnajdź pośród myśli tę historię,

pusty rozdział,

który — zamiast ciernistych słów —

przynosi tylko strach i leniwe wyrzuty.

Nasza samotność wciąż boryka się

z wiecznością, dla jakiej mogę dostać się

przez szybę na drugą stronę

tej samotnej góry, pozostawionej

na pastwę sensu.

Pobrzmiewają w nas te same zmysły,

identyczne westchnienia, toczące się

echem poprzez trotuary pragnień,

nadwyrężonych słów, którym ktoś

przetrącił monosylaby.

Zawodzące pragnienia, skończone

na samym początku, nie przypominają

w żaden sposób nienawiści,

której blizny pozostaną na zawsze

na poszarpanym płótnie.

Rzućmy się w objęcia

nienawistnych wspomnień, pomiędzy gwiazdy,

które na zawsze pozostaną

nieparzyste.

Ta sama noc

Dorastają w nas obolałe przeciwieństwa

myśli, świadomych peregrynacji.

Dojrzewa w nas ta sama noc,

która kilka łez temu była jeszcze

zupełnie samotna.

Jestem twoim wspomnieniem, jawą,

jakiej nie chcesz zaakceptować,

bowiem niesie zbyt wiele światła.

Twój zbyteczny pocałunek tkwi

pod powierzchnią snu, przeobraża się

w wieczność, która nie pasuje

do żadnego świata.

Samotność, ta sama co przed dekadą,

przybliża się do naszych nadgarstków,

dopasowuje uśmiech

do zbyt natrętnych warg.

Poczuj całym ciałem ten wiosenny

deszcz, doświadcz istnienia,

które przepadło o tej samej porze.

Scałowuję blask z serca, z ciszy, niepasującej

do reszty zagadki.

Jutro, do bólu płomienne, połechtane mile

czczym szeptem, nie powróci

przed czasem, nie zrozumie istnienia

człowieczeństwa.

Czas, czasu potrzeba naszym spojrzeniom,

naszym zapędom, tak rozkosznie

rozpędzonym w kierunku sennej polany.

Pierwsze słowo: cisza

Zapamiętaj pierwsze słowo: cisza.

Milczenie, które tutaj jest, to tylko

parę splecionych dotknięć,

parę zadawnionych spojrzeń

prosto w twarz.

Nie, nie warto szlochać, kiedy cały życiorys

jest przeciwko tobie.

Pewnego jutra przekonam twoje niebo,

twoje nadgorliwe wycieczki

poza kres smutku, że to, co lśniące,

nie zawsze musi przypominać

czerstwy, milczący cień.

Jestem blisko, abyś poczuł,

że tylko smutek maluje się

w twoich oczach, że jedynie niektóre słowa

pasują do naszej autobiografii.

Stale oswajasz złudzenia