Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobnie jak w poprzednich tomikach, również w tej książce autorka nawiązuje do tematów, które na co dzień są bardzo niewygodne i omijane przez wielu z nas. Teksty są dość trudne w odbiorze, bowiem traktują o dylematach moralnych, które nie zawsze są przyjemne. Większość wierszy jest mroczna i obrazoburcza. Nie powstały one po to, aby sprawiać przyjemność Czytelnikowi, tylko przekonać go do zastanowienia się nad sobą i swoją egzystencją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 124
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2023
© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2023
Podobnie jak w poprzednich tomikach, również w tej książce autorka nawiązuje do tematów, które na co dzień są bardzo niewygodne i omijane przez wielu z nas. Teksty są dość trudne w odbiorze, bowiem traktują o dylematach moralnych, które nie zawsze są przyjemne. Większość wierszy jest mroczna i obrazoburcza. Nie powstały one po to, aby sprawiać przyjemność Czytelnikowi, tylko przekonać go do zastanowienia się nad sobą i swoją egzystencją.
ISBN 978-83-8351-369-0
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Czy to, co nieprzebyte, zawsze musi
odrodzić się w objęciach nienawiści?
Wiem, że strach —
tymczasowa, przypadkowa mrzonka —
nie jednoczy się z prawdą,
nie kojarzy ze świtem, który objawia się
zamiast ciernistej, płodnej nocy.
Odkąd nam wszystkim
ukazała się pokuta,
gwiazdy ruszyły własnymi ścieżkami,
niebo odkleiło się
od policzka wszechświata.
Pobrzmiewa w nas gruntowna epoka,
przeobraża się nieobecność,
dla jakiej powierzam się
bez skargi, bez najdrobniejszej puenty.
Nieważkie są myśli, słowa —
jeszcze trudniejsze.
Staję się jednością z zaprzeszłym snem,
powielam kłamstwo, dla jakiego mogę
spokojnie się obudzić.
Chciałabym przekonać się
o niewinności twoich dłoni,
ale czas staje w poprzek rzeki.
Odtrącona
przez zjednoczony światłocień,
powierzona odwiecznej ideologii,
kołyszę się w rytm twoich pragnień,
obiecuję prawdę wspomnieniom,
dzięki którym zginę pośród
miękkich chmur.
Marnotrawne marzenia
wciąż przypominają nam o strachu,
o obawie, że to, co najpiękniejsze,
zawsze musi pokonać najdłuższą drogę
w stronę istnienia.
Pogrążam się w pustce,
która niezmiennie przypomina mi
o twojej samotności, podzielonej
przez wątłą nieobecność.
Oddaję się czczej melancholii, która —
w imieniu światła — ginie
pośród odmętów porannych mgieł.
Odliczam dekady, których tak brakuje
znoszonym, przetartym złudzeniom;
śmiech jest tak łakomy, gdy słońce ukrywa
wstydliwie twarz za kotarą nieba.
Nadeszła pora na skromne
powitanie — bez obaw, że zmierzch odbierze
nam dziewictwo, że ciało skupi się
w sytą perłę, że lęk zamieni się
w ironiczną autobiografię.
Pobudzona do łez
twoim pochmurnym sercem,
zjednoczona w blasku lejącym się
zza powieki horyzontu — pozbawiam czas
własnego imienia, uwalniam ciszę
od przegadanego krzyku.
Chodź, przytul do swoich ciemnych myśli,
pozostałości po wczorajszej tęsknocie.
Wiem, przyśniła mi się noc,
dzięki której zrozumiałam,
jak wielu gwiazd potrzeba, aby powrócił
do nas wszechświat, nasycony ból.
To, co jednoczy się z kłamstwem,
nie do końca musi pozostać
wierne i oddane rzeczywistości.
To, co dziękuje gwiazdom za udany poranek,
nie sprzyja jedności, nie przypomina
bezkresu, dla jakiego opłaca się uronić
o jedną łzę za dużo.
Brnę pod prąd tej czarnej rzeki, usiłuję
wymacać okruch zatęchłego oddechu,
pozostałości po nikczemnej nadziei.
Moje myśli, pomnożone przez strach,
są opowieścią znudzonego wędrowcy,
podróżnika, dla jakiego nie kwitną już
pierworodne łzy,
nie powraca obojętność.
Zmiennocieplna noc objawia się
o poranku, ostatnia konstelacja ginie
w tunelu światła.
Nie, nie potrafię kochać, kiedy niebo jest
tak przejrzyste, tak niepokonane
przez nasze smutne czoła.
Kryształowe wyrzuty sumienia
są tu tylko po to, aby stanowić wspólnotę
z wiecznością.
Przyzwyczajona do zdradzieckiej puenty,
budzę się pośród ciemnych chmur,
na skroni horyzontu, gdzie ból
spotyka się z prawdą,
z niedoścignionym pragnieniem odległości.
Mroczna, wydumana ideologia przecieka
przez palce.
Osiwiały z bólu czas kojarzy się
z piętnem wieczoru.
Powróć, moja samotności, zanim
uczyni to za ciebie ktoś inny.
Nie przyzwyczajaj się naiwnie do snu,
nie pozwalaj, aby zmierzch
pielęgnował twoje pękate, zmartwiałe łzy.
Nie szukaj bólu pośród
naiwnych przeinaczeń,
nie wypatruj ciszy, aby sprzyjała
jej przestrzeń.
Powierzona bezinteresownie
najdłuższej nocy, przygotowuję się
do jeszcze jednej nawałnicy,
która zagnieździ się
w moim zrozpaczonym sumieniu.
Przygotujmy się do nawrotu raju,
zaczekajmy na powrót Boga,
który ostatnio był uznawany
za zaginionego.
Moja nadziejo, czarnooka jak zwykle,
przybądź wbrew nienawiści, objaw się
niby zalążek czasoprzestrzeni.
Moja miłości, nie sprzeciwiaj się życiu,
powierz świt tym, który łakną odrobiny
kojącego cienia.
Proszę, nie odwracaj ode mnie
swojego serca — pozwól, by zakorzeniło się
w mej krwi.
Podaruję ci grzech tak chciwy,
że przyjmiesz go z ochotą.
Przynieś mi w kolebce twoich słów
tę jedyną, niezakłamaną ciszę,
dla jakiej chciałabym narodzić się
od samego początku.
To, co nie przypomina światła,
nie za każdym razem musi być
tą jedyną ofiarą, nie musi kochać się
w nienawiści.
Cóż z tego, że cień wypełnia
najstarsze, lecz najwyborniejsze
spadające gwiazdy, skoro odblask
niczyjego sumienia przywodzi na myśl
zatracone w sobie predestynacje,
skoro łakomy świt nie wchłonie
ostatniej dzikiej nocy?
Próbuję ominąć tutejsze życie,
zagnieździć się w wiekuistości,
dla jakiej krwawię
najczystszymi spojrzeniami prosto w czas.
Chodź, przyjrzyj się
mojej stokrotnej pobłażliwości,
odszukaj pod językiem
kilka zatwardziałych słów.
Nie chcę, aby skruszona noc pełzła
pod granice lubieżności, w kierunku
jasności, która przeobrazi się w rychłą sekundę,
w przeinaczoną pierworodną nadzieję.
Wszystko, co ci powierzam,
jest osobną historią
naszego wątłego, lecz jakże wiernego istnienia.
Wszystko, czego się wyrzekam,
przywodzi na myśl jutro,
które uwydatnia się pod postacią
chleba i wina.
Nie obiecuj światu, że nadzieja
rodzi się tylko w snach.
Nie przysięgaj jedności, że opatrzność
jak zwykle powraca nie w porę,
nie wtedy, kiedy kochamy się
w naszych cieniach.
Nostalgio, objaw się
moim wzgardzonym łzom,
powiedz o mnie miłości, żeby obejrzała się
ten jeden jedyny raz.
Nie, jeszcze nie pora na ubogie
testamenty, to nie czas,
aby uśmiechać się na złość
ciernistemu niebu.
Odszukaj w sobie potęgę,
która nauczy cię oddychać pomaleńku.
Smutek, iskrzący się
na twoich rzęsach, boleśnie pasuje
do teraźniejszości.
Samotność, pochylona nad zmęczoną planetą,
nie godzi się na rzęsisty czas,
na obietnicę, która powstrzyma deszcz.
Powracam wraz z pierwszym
wiosennym, niechcianym pocałunkiem.
Budzę się jak przerysowana stagnacja,
która nie potrzebuje światła,
aby zakwitnąć.
Samotność, jak zwykle, brnie
poprzez świetliste tunele nienawiści,
odosobnienie nie brzmi już jak
niedokończona ballada, pośpieszny sen.
W twojej zapomnianej przez świat
duszy kłębi się zwielokrotniona radość,
szczęście płynie wartko
cienkimi, plastikowymi żyłami.
Nie, nie zgadzam się
na powrót jutra, za bardzo boli
rana zadana przez sforsowane serce.
Chodź tutaj, blisko, jak najbliżej.
Nakarm z ręki mętne, spuchnięte łzy,
niech smutek odnajdzie drogę powrotną
do zafascynowanej przyszłości.
Nie przeciwstawiajmy się
czarnym pocałunkom,
nie przekonujmy innych, żeby zaufali
nam z okazji trzydziestej rocznicy
naszego dzieciństwa.
Pokrzywdzona nadziejo, moja religio,
czy nie ma tu kogoś, kto przygarnąłby cię
do skłębionego, wiernego oddechu?
Mój lęku, czy dostrzegasz
pośród tłumu zaginione myśli,
którym Bóg odebrał wolną wolę?
Czy to, co jest tak okrutnie smutne,
musi być również niezwykle piękne?
Czy to, co dźwiga najgorsze ciężary,
kojarzy się z prawdą
wystawioną na sprzedaż?
Faluję posłusznie na wietrze, wznieconym
w twojej duszy, na skraju jutra,
które nigdy nie nadejdzie.
W myślach tkwi samozwańczy smutek,
dla jakiego potrafiłam wyrzec się
marzeń, wykradzionych zbyt pochopnie
słów.
Łza, wskrzeszona z cienia, jest również
naiwnym przeinaczeniem,
o którym śnię od pierwszego dnia
tej łatwowiernej wiosny.
Ukrywam się w smutnym spojrzeniu,
o przerysowanym światłocieniu.
Nie chcę przytulać się rzewnie
do wyszczerbionego nieba,
sycić moim sercem gwiazdy, konające
przed powrotem czasoprzestrzeni.
Moje sny, wywieszone na krzyżu,
pozostaną mrzonką — dla niej warto
przeistoczyć się w pustkę,
w bezcielesność, za jaką wciąż się uganiam,
wciąż rozpaczliwie potrzebując.
Do bólu zaginione są te czarno-białe słowa,
którym brakuje zakończenia.
Łzy radości rozkwitają tylko wtedy,
gdy księżyc przymyka powiekę
i udaje, że to, co ma miejsce,
to tylko zwykła, smutna, zaniedbana noc.
Moja obojętność jest tak podobna
do niewoli, w której grzęznę, jaką się otulam
niby znoszonym szalem.
Przygwożdżona dobrymi chęciami
do czułego horyzontu, sponiewierana
przez jadalny czas, doszukuję się
bliskości w twoich myślach,
wypatruję słońca, które zapomniało
nagle o niebie.
Powróć, skarlała samotności,
objaw się moim zmysłom, którym tak brakuje
haustu zdrowej namiętności,
krztyny obupłciowej ciszy.
Wrze w nas ostatnia w tych stronach
tęsknota, nostalgia, którą drażni zawzięcie
moje niespełnione marzenie,
zbyt rzadka melancholia, moja jutrzenka.
Unikam łez, zwiastowanych
przez same czarne gwiazdy.
Uciekam przed lękiem,
którego nie sposób się wyrzec.
Twoim snom dokucza moja niewinność,
słowo wypowiedziane
na powitanie melancholii.
Nie patrz, jak pada czarny deszcz.
Znajdź bezpieczny azyl
dla mojego bólu, który wciąż pleni się
pod zbyt ciężkimi powiekami.
Moja błoga, lecz przeklęta samotności,
odnalazłaś w sobie dość piękna,
żeby zakwitnąć, żeby przygwoździć
do ściany moje rozpostarte skrzydła.
To niemożliwe, żeby miłość
powróciła przy okazji.
Pielęgnuję w sobie ostatnie w tych stronach
pragnienie, dbam o strach,
który przydarza się tylko skazanym
na smutne milczenie.
Moja bezsenna jutrzenko, podziel się
ze mną swoim żalem, podaruj mi
cierpliwość, dla jakiej można odszukać
zdradliwej wieczności.
Pustka, pozbawiona puenty
i szczęśliwego zakończenia,
towarzyszy nam niby odwieczny cień,
niby łyk światła, dla którego mogłabym
poczuć nieco więcej.
Ciemność, ogarnięta
przez skrupulatne marzenia,
nie kojarzy się z pięknem,
do którego przecież przynależy.
Uwolniona z ciasnych objęć strachu,
powierzam się buńczucznym zmysłom,
zwłaszcza dotykowi, który pozostawia
na mnie opuszczone przez wiatr
muśnięcia motylich skrzydeł.
Tak naprawdę mam tylko twój oddech,
to jedyne westchnienie,
co nie chce odejść,
o jakim tak trudno śnić.
Pośród mętnych złorzeczeń lśni
ostatnia łza, tak pochopnie popełniona,
tak okrutnie sprzedana losowi.
To, co wciąż powraca, to tylko kilka
znużonych uderzeń serca,
kilka haustów nieba.
Pląsa we mnie poranna mgła, malinowa
jak przywidzenia poczęte
w pierwszy dzień dzieciństwa.
Czy to, co nie mieści się
w słowach,
na zawsze pozostanie samotną myślą?
Czy to, co lśni jak ostatni oddech
spadającej gwiazdy,
jest tylko głuchoniemą nocą?
Przychodzę, cała pogrążona
w nieznajomych pocałunkach,
domagam się kłamstwa,
które opuściło przypadkiem
twój strach.
Przeobrażony w nikczemny sens,
kołyszesz się
na tej wzdętej, czarnej fali,
która zagarnia twoje człowieczeństwo,
nieodkryty przypadkiem wiersz.
Przyjdź, zanim ostatni sen
zda sobie sprawę, że bliskość zmysłów
koliduje w moim sumieniem,
z poczuciem wstydu.
A kiedy obumrze ostatnia kropla krwi,
kiedy spokój zagłuszy wołanie
o pomoc — spotkaj się z moim snem,
podaruj kromkę słowa,
która nasyci mój dziecięcy głód.
Moje skruszone, potulne myśli
przepraszają, że ciepłolubny czas
jak zwykle objawił się
nie w porę.
Sumienie, zbyt prędko rozpoznane,
staje się naturalną łzą,
przemienia w zwierciadło,
w którym dostrzegasz szept duszy.
Piętno, zadane złudzeniom
przez zbyt łakomy poranek,
płynie wraz z prądem światła,
narusza piedestał,
na którym opierał się bezmiar
macierzystej wieczności.
Skrzypią łzy pod podeszwą serca,
pada deszcz,
tak ironicznie czarny, tak bojaźliwy
i bogobojny.
Nie, zbyt wyboiste są
te ścieżki, wiodące za granicę
stracenia, między skały — tam kona
ostatnie źdźbło trawy, tam trwa
zadośćuczynienie, skrzętnie powierzone
rozpostartym dłoniom Boga.
Jesteś dostatecznie niedaleko,
żeby wskrzesić odbicie w szybie,
żeby nasycić namiętność, zaginioną
pośród ckliwych wołań
o jeszcze.
Skradam się, brnę pod prąd
tej konającej galaktyki.
Chyba zabłądziłam pośród niewłaściwych,
zaprzepaszczonych tendencji,
dla których mogę urodzić się
poza granicami lekkości,
dla jakiej mogę obiecać, że świt
przepadnie w odmętach
niewłaściwej krwi.
Obłąkane jest twoje dzisiejsze serce,
jeszcze gorsza puenta,
zaprowadzona przez strach
na manowce.
Nie, nie nakarmisz smutnym uśmiechem
moich roześmianych gwiazd.
Nie uwolnię się z zamiarów
przeklętej nadziei, nie pogrążę
w ciszy i nadwrażliwości — prędzej obudzi się
we mnie życie,
prędzej wskrzeszę z pocałunku
twoje zakrzywione usta.
Chodź, zbliż się, moje pragnienia
są w rzeczywistości bardzo niepozorne.
Wznieś się na fundament
ze świeżo poczętych nawoływań
o więcej, wdrap się
na to krwawiące wzgórze,
pokryte zwałami nieposłusznych łez.
Wszystko, co rozkwita na dnie serca,
przyjmuje się na skroniach.
Wciąż porównuję miłość
do przeklętej galaktyki,
w której rozpanoszyła się
niewłaściwa łza, gdzie zrodził się smutek,
niezmiennie zbrukany
krwią niewinnych.
Bezustannie skradam się
w stronę światła, aby poczuć
na napiętej, wilgotnej skórze
twój sprzedany uśmiech,
zaprzepaszczony wiatr.
Złamane w pół drzewo, konające
z braku wiosny, przypomina pomięte
sumienie, twój niedokończony strach,
za którym mogę udać się
za granicę światła i cienia,
bólu i pocałunków,
śmierci i westchnienia.
Wyświechtana, lecz prorocza miłość
jest jak zwykły poranek,
dla jakiego można odejść
w nieznane, zapoznać się ze światem,
który kołacze do otwartych drzwi.
Moja niespełniona samotności,
przyjrzyj się gwiazdom, pokonaj
w sobie pustkę,
którą napotkałaś przypadkiem
podczas podróży
po szczęście.
W moim ubogim sercu podryguje
niespełniona, opuszczona ziemia.
Pośród za ciasnych słów tkwią takie,
które boją się własnego istnienia.
Wszystkie naiwne odpowiedzi
wciąż szukają wyjścia
z tej urokliwej, lecz jakże znikomej matni.
Otwieram nieśpiesznie usta, moje myśli
chwieją się, jakby targał nimi
oddech, jakby czas kojarzył się
z naiwnym preludium.
Wciąż spodziewam się powrotu
złowróżbnych pragnień, nadal czekam
na tę noc, która obudzi mnie
w środku minionej epoki.
Delektuję się łzami — nikt tutejszy
ich nie rozumie, które wypada
taktownie ignorować.
Chowam najcieplejsze przeinaczenia
pod podartą płachtą języka,
ukrywam przed Bogiem mój osobisty lęk,
moją kanonadę wielokropków.
Wiem, odnajdę taką przyszłość,
która podzieli się ze mną niebem,
wręczy słońce, jakie zgubiłam
zeszłej jesieni.
Moja wieczności, moja nieskończoności —
poczujcie obojętność fantazji,
grzechów, którym nie sposób
prostodusznie wybaczyć.
Zamykam za sobą drzwi do piękniejszych
wyobrażeń, chowam
na zapomnianym strychu głowy
te przestarzałe myśli,
z którymi najtrudniej się rozstać.
Zapamiętuję uroczyste rysy
twojej twarzy, jak zwykle schowanej
przed suchym uśmiechem.
Obudź się, wstań,
najwyższa pora, aby zacząć
dzieciństwo od nowa.
Pod kopułą serca kłębią się
zatracone urojenia, otulam się nimi
niby ciernistym śmiechem,
malinowym obłokiem, wykradzionym
śpiącemu niebu.
Na dnie budzi się poranek —
zapłacze, kiedy otrząśniesz serce
z porannej mgły.
Czekam, aż pozbawisz mnie bólu,
za jaki mogłabym podziękować
rozkojarzonym pagórkom,
nienamacalnym dolinom.
Już nie doskwiera mi
twoja ciężkostrawna prostoduszność,
zaślepienie, do którego powracam,
odnajduję drogę powrotną
na manowce.
Nie rozkazuj mojej pamięci,
aby wciąż śniła o przyszłości.
Chcę obudzić się z tego letargu, otulającego
moje koślawe monosylaby,
martwe do bólu łzy.
Co nie mieści się w granicach
człowieczeństwa, nie pasuje również
do krzywo przyszytego światłocienia.
Co nie doskwiera
twoim obolałym łzom, ukazuje się
również jako rana ust,
zaciśnięta pięść róży.
Przymierzasz co rusz
niewłaściwe uśmiechy, zjełczałe myśli,
z którymi tak trudno się oswoić,
nie sposób zwrócić się o pomoc.
Współczujące przeobrażenia nie są
tym, czym tak ciężko się nasycić,
czym tak trudno się zadowolić,
kiedy pada szkarłatny, kryształowy deszcz.
Nie, nie przyznawaj się
do swoich koszmarów — niech miłość
rozpłynie ci się w krwi.
Nie mogę pozostawić na pastwę
czasu moich wspomnień,
nie mogę wspiąć się ponad szczyty,
skąd mam idealny widok
na zmartwiały raj,
świeżo wyremontowane piekło.
Przebudzi się w nas kłamstwo, spisane
twoim oddechem, przekreślone
jałowym biciem czarno-białego serca.
Co biegnie uporczywie w kierunku
światła, zwykle kojarzy się
ze smutnym pożegnaniem
na powitanie.
Co przypomina o kryzysie
życia, zazwyczaj jest podobne
do smutku, mieszczącego się
w dwóch łzach.
Szkarłatna iskierka istnienia
jątrzy się w twoim lewym oku,
przykrytym szczelnie
ciężką powieką.
To, co nie rozumie znaków
na niebie, schowanych w wełnie
obłoków, zwykle nie zasługuje
na ochłap miłości,
na zróżnicowaną prawdę,
wyzbytą naiwnych paradoksów.
Przypatrz się z bliska
moim zakrzywionym ustom,
odnajdź wśród snów osobliwą radość,
z którą tak ciekawie jest
się zapoznać, której opłaca się podarować
bez okazji życie,
znalezione w koszu na śmieci.
Obawiam się, że kocham
zbyt mocno twoją odległość.
Wymazana z pamięci obietnica
czai się w siódmym kącie
strychu, tam, gdzie ukryłam ostatnio
wspomnienia, niegrzecznie nagie,
zarysowane smutkiem.
Pokrzepiająco ograniczone są nasze
przedwczorajsze słowa.
Przepastne wołania o pomoc,
naznaczone skośną rysą
na szkle.
Każdy kęs kamienia, haust
świeżej namiętności — to wszystko
pozostało mi na pamiątkę
po twoich śladach
na moim czczym sumieniu,
po zwierciadle, w którym dostrzegam
tylko pustkę.
Powróć, moja łaskawa,
jak zwykle zadufana melancholio.
Przyjdź i obierz mnie
ze skóry niczym zakazany owoc.
Odnajdź wśród przeżyć tę jedyną łzę,
która wciąż nie chce
zamarznąć.
Odnajdę cię, moja wyśniona
oczywistości, odszukam
pośród pozieleniałych pagórków
źródło, które nasyci mętne spojrzenia,
oswoi rozpędzone serca,
przygarnie duszę, której nikt
tutaj nie chce.
Chwytam chciwie dotyk
twoich marzeń, odnajduję czas
powrotny, nadmierną chwilę,
od której nie sposób się opędzić.
Znikomy jest dzisiejszy deszcz,
jeszcze smutniejsza prawda,
do której wstyd się przyznać.
Pogrążona w nicości, szukam
twoich słów, skarg na przyszłość.
Nie jestem dziś dostatecznie samotna,
aby zasłużyć na życiodajny dom,
który zapewni nam przymierze
i przewartościowane, bezpłodne
odkupienie winy.
Nie ma we mnie dość świeżych łez,
aby czas nauczył się śnić
wbrew zburzonym morskim latarniom,
na przekór jasnym tunelom,
na końcu których czekają
prostoduszne lśnienia, wyjałowione
przed czasem pozory,
powroty prosto w sidła krwi.
Odkąd zrozumiałam,
że nieprzebyte, rzewne okoliczności
przypominają łkaniom o śmierci;
odkąd pojęłam,
że nie wystarczy nam powietrza —
świat stał się kroplą w mej dłoni,
prostolinijnym wyrzeczeniem,
dla jakiego można smutno zasnąć, ocknąć się
w czułych, jakże obcych objęciach.
Bezsenne krajobrazy,
poczęte w bólach,
pozostaną tylko kiepską widokówką,
jaką zaadresuję wszystkim, którzy —
choć niewidomi — wciąż boją się ciemności.
Mroczny Mesjaszu, szukasz wciąż światła,
rozsiewanego przez twój rozpostarty cień.
Poszukujesz wciąż łaski i snów,
by mogły ujarzmić zmysły obłąkanych,
uleczyć rany tych, którzy wątpią
w istnienie świata.
Mroczny Mesjaszu, życie odnalazło
drogę powrotną, ścieżkę do krynicy,
która da nam pokorny koszmar,
przekrzyczaną ciszę,
osieroconą miłość.
Jesteśmy tutaj, aby nieść prawdę tam,
gdzie miasta stoją w płomieniach,
gdzie trwa bezludna noc,
skąd nie ma wyjścia…
Pozwól mi poznać twój zatracony
w sobie rozdział, przypadkową autobiografię,
kolejny grafomański poemat.
Zgódź się, aby samotność wróciła
do nas na kolanach, żeby zapłaciła
swoim cieniem za ciężkostrawną pustkę.
Mroczny Mesjaszu, otul mnie szczelnie
ramionami, niech poczuję posmak
twojego najgorszego grzechu.
Wciąż brakuje mi twojej obecności,
która zastąpi mi ból, rozkojarzony,
pochylony nad krawędzią serca.
Mroczny Mesjaszu, twoje słowa są lekkie
niby dziewicza mgła
o bezsennym poranku.
Twój dotyk jest tak pokorny,
że moja napięta skóra czeka zachłannie.
Tak, twoja dusza ma smak
zakazanego owocu, wykradzionego
zbyt pochopnie z pobliskiego sadu,
od dawna martwego,
od dawna pogrążonego w ruinie.
Chciałabym obudzić się
w zupełnie nowym śnie, ocknąć się
pośród chmur, które mają smak
cynamonu i pomarańczy, tak do bólu znany,
jeszcze boleśniej obcy.
Mroczny Mesjaszu, zanim dopadnie cię
chwila namiętności, zanim twój blask
przepadnie gdzieś
pośród wyśnionych miejsc — podaruj mi
tę jedną łzę, żeby płonęła w sercu,
żeby drżała na wietrze oddechu.
Mroczny Mesjaszu, znów bawimy się
w zaprzeszłą przyszłość,
zakamarki naszych porozrzucanych ciał
wciąż pozostają nieodgadnięte.
Moja samotność nie zna jutra,
które mogłoby wskrzesić w nas lęk,
zbawić strach.
Twoja obojętność kojarzy się
z pustelnią, gdzie jesteś duszą towarzystwa,
która nie zazna odkupienia.
Nasze słowa mijają się w milczeniu.
Nasze zmysły, pokornie zdane
na łaskę pozostałych, stają się płomieniem,
który rozjaśni ten za ciasny,
zbyt ciernisty tunel, na końcu jakiego
miała zaczekać na nas nadzieja
z czasem w dłoni.
Zakochani we własnych oddechach,
oswojeni z przestrzenią, która syci
nasze skrzydła — podnieśmy ciała z popiołów,
odszukajmy pustkę, która zaprowadzi nas
na drugą stronę nieba,
pomiędzy pierwiastki myśli,
wśród których dogorywa zwichnięta sylaba,
naiwny znak zapytania.
Wciąż jątrzy się rana twoich ust,
iskrzy poranek, naniesiony na rzeczywistość
obcym sercem, wyświechtanym poczuciem winy.
Nie chcę śnić, kiedy bezmiar
jest tak zachwycający,
kiedy nie wystarcza mi oddechu.
Powrócę, kiedy zaśnie we mnie
wczorajsza przyszłość, niepodobna
do żadnej gwiazdy, obca urojeniom,
oddalona od galaktyk.
Kiedy poczuję na sercu pierwszą zmarszczkę,
minę się ze wspomnieniami — blaski i cienie
odlecą za ten margines, schowają się
w piekle, które chętnie poczęliśmy.
Jestem uzależniona od snów,
które przynosi mi twoja niecierpliwa dłoń.
Moim nałogiem jest strach,
którym dobrowolnie pozwoliłam się
wypełnić.
Tkwię na granicy światła i cienia,
moje ciało domaga się więcej rzeczywistości.
Powróć, odszukaj
wśród wszędobylskiego światła
okruch mojej pokory, krztynę
wyczerpanego zmierzchu,
który ocknął się pobożnie
z ostatniego podrygu wiosny.
Nie, nie chcę tańczyć, kiedy milczy muzyka.
Zanim pogodzisz się z bezsensem
tej wycieczki krajoznawczej,
zanim księżyc stanie ci samotnością
w gardle — powróć na złość
tym krokodylim łzom, odnajdź w sobie
resztkę współczucia, co oczyści rany,
oczyści sumienie, dla jakiego mogłabym
zanurzyć się we wszechświecie.
Pokonajmy ten lęk przed tym,
co najpiękniejsze i jednocześnie trudne.
Wstań, ocknij się z resztek marnych słów —
odnajdziemy subtelność
na tutejszym wysypisku,
wśród zaginionych pytań retorycznych,
między bliźniaczymi łzami.
Twoje płonące spojrzenie ogrzewa
przemarznięte dłonie.
Bezczas, pogrążony od niechcenia
w odosobnieniu, kojarzy się z piętnem,
które zostawił na twoich ustach
pocałunek księżyca.
Twoje jakże cierpliwe istnienie
skrada się poza granicę
zaryglowanej powieki, burzy ściany,
jakie tak namiętnie i z pasją wznosiłam
przez wiele tysiącleci.
Kruszejące piedestały nie znoszą
ciężaru myśli i łez, zagnanych w kozi róg,
pozbawionych prawa
do własnego ogarka nieba.
Moja wyczerpana namiętności, objaw się
pod postacią zbędnych myśli,
w ramach samotności, której sobie
tak zazdroszczę.
Czas, to wszystko jest wina
czasu, który stale potrzebuje nadmiaru
wszechświata, pasyjnego jutra, z jakim
przyjdzie się nam pogodzić,
choć serce bije w przeciwną stronę,
ku łatwowiernym zmysłom.
Odszukaj w moim wyschniętym sercu
choć jedną żyzną modlitwę.
Odnajdź pośród myśli tę historię,
pusty rozdział,
który — zamiast ciernistych słów —
przynosi tylko strach i leniwe wyrzuty.
Nasza samotność wciąż boryka się
z wiecznością, dla jakiej mogę dostać się
przez szybę na drugą stronę
tej samotnej góry, pozostawionej
na pastwę sensu.
Pobrzmiewają w nas te same zmysły,
identyczne westchnienia, toczące się
echem poprzez trotuary pragnień,
nadwyrężonych słów, którym ktoś
przetrącił monosylaby.
Zawodzące pragnienia, skończone
na samym początku, nie przypominają
w żaden sposób nienawiści,
której blizny pozostaną na zawsze
na poszarpanym płótnie.
Rzućmy się w objęcia
nienawistnych wspomnień, pomiędzy gwiazdy,
które na zawsze pozostaną
nieparzyste.
Dorastają w nas obolałe przeciwieństwa
myśli, świadomych peregrynacji.
Dojrzewa w nas ta sama noc,
która kilka łez temu była jeszcze
zupełnie samotna.
Jestem twoim wspomnieniem, jawą,
jakiej nie chcesz zaakceptować,
bowiem niesie zbyt wiele światła.
Twój zbyteczny pocałunek tkwi
pod powierzchnią snu, przeobraża się
w wieczność, która nie pasuje
do żadnego świata.
Samotność, ta sama co przed dekadą,
przybliża się do naszych nadgarstków,
dopasowuje uśmiech
do zbyt natrętnych warg.
Poczuj całym ciałem ten wiosenny
deszcz, doświadcz istnienia,
które przepadło o tej samej porze.
Scałowuję blask z serca, z ciszy, niepasującej
do reszty zagadki.
Jutro, do bólu płomienne, połechtane mile
czczym szeptem, nie powróci
przed czasem, nie zrozumie istnienia
człowieczeństwa.
Czas, czasu potrzeba naszym spojrzeniom,
naszym zapędom, tak rozkosznie
rozpędzonym w kierunku sennej polany.
Zapamiętaj pierwsze słowo: cisza.
Milczenie, które tutaj jest, to tylko
parę splecionych dotknięć,
parę zadawnionych spojrzeń
prosto w twarz.
Nie, nie warto szlochać, kiedy cały życiorys
jest przeciwko tobie.
Pewnego jutra przekonam twoje niebo,
twoje nadgorliwe wycieczki
poza kres smutku, że to, co lśniące,
nie zawsze musi przypominać
czerstwy, milczący cień.
Jestem blisko, abyś poczuł,
że tylko smutek maluje się
w twoich oczach, że jedynie niektóre słowa
pasują do naszej autobiografii.
Stale oswajasz złudzenia