Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka tomiku powraca z porcją lekko obrazoburczych, trudnych w lekturze wierszy. Tym razem utwory dotyczą mrocznej strony miłości, przedstawiają jej przeróżne odcienie. Można jednak odszukać w tym tomiku nieco światła. Wiersze powinny spodobać się czytelnikom, którzy przepadają za niebanalnymi ujęciami najpiękniejszego z uczuć. Poetka przedstawia także pojęcie samotności, dzięki której miłość nie miałaby racji bytu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 65
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2022
Autorka tomiku powraca z porcją lekko obrazoburczych, trudnych w lekturze wierszy. Tym razem utwory dotyczą mrocznej strony miłości, przedstawiają jej przeróżne odcienie. Można jednak odszukać w tym tomiku nieco światła. Wiersze powinny spodobać się czytelnikom, którzy przepadają za niebanalnymi ujęciami najpiękniejszego z uczuć. Poetka przedstawia także pojęcie samotności, dzięki której miłość nie miałaby racji bytu.
ISBN 978-83-8324-006-0
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Tak jak nocne niebo tęskni
za gwiazdami, tak brakuje mi
Twojego snu.
Tak jak zziębnięta dusza
tuli się do ciepłej macicy dłoni,
równie mocno potrzebuję
Twoich słów.
Zanim wskrzesisz w sobie
najpiękniejszy czas, podnieś serce,
pozwól poznać jego smak.
Zerwij dla mnie ostatnią gwiazdę
z Twojego nieba, podaruj
zakazany owoc — wciąż jeszcze
zielony i kwaśny.
Zanim odsłonisz przede mną
niebo, które widzę na ścianie
tej celi, mój strach stanie się
bolesną pieszczotą,
wymierzoną wbrew wołaniu
o pomoc.
Bezpieczna przystań stała się
piekłem dla najpiękniejszych myśli,
dla złudzeń, za jakimi śmiało podążam,
jakich stale brakuje.
Ciężkie są Twoje łzy, cięższe
od zaginionych ciał niewinnych.
Wstań, pokaż mi naderwaną ścieżkę
życia, pokaż słowa
tak bardzo zbliżone do tych
najważniejszych.
Zanim wytrącę Ci z ręki
ostatnią skwaśniałą łzę,
zanim dobry Bóg przebaczy nam
dobre uczynki, podziel się cieniem
świecy, podaruj mi ciszę
pośród tłumu.
Nie wybaczę Ci straconych snów,
nie pozbędę życia;
zbyt dużo za nie zapłaciłam.
Uciekaj, póki nie pochłonie Cię
przerwa w życiorysie.
Księżyc taktownie spogląda
w przestrzeń.
Nie chcę nazywać Cię
moim marzeniem; miłość przemija
równie prędko, jak kolejny oddech
przecieka nam przez palce.
Rozrzuć moje sny pośród
śpiewu tłumu,
podziel na połowę
wykrochmalone sumienie.
W naszych lepkich spojrzeniach
tańczą łzy, jakich nikt
się nie spodziewał.
Wciąż brnę poprzez
nieznane pobocza, rozkoszuję się
samotnością, którą wręczyłeś mi
z okazji pierwszego dnia
urodzin.
Moja dusza zaplątała się w słowa,
od dawna nieaktualne
w tym wszechświecie,
w tej ciemności.
Nie wiem, dlaczego unikasz
mojego serca, skoro pragnie
rozbłysnąć Twoim światłem?
Wyzbyci skrupułów, pozbawieni cienia,
szukamy takich konstelacji,
co uśmierzą ból.
Wciąż kojarzysz mi się
z lękiem, który tak doskonale znam.
Piegowate słońce uśmiecha się
łaskawie do odbicia
w podmiejskiej kałuży.
Pękła we mnie nić namiętności,
rozpierzchły się cienie,
moi wierni przyjaciele.
A kiedy już obudzi się we mnie życie,
kiedy stanę na baczność,
oddech będzie pamiątką
po piękniejszej przyszłości,
po gwiazdach,
umarłych zbyt wcześnie.
Kiedy zmiennocieplna miłość
dotrze aż do serca,
kwiat jabłoni rozkwitnie
w Twych ustach.
Kiedy owoc naszych zmagań
stanie się niczyim powietrzem,
odejdą gwiazdy,
odejdzie kolejny świt.
Przepędź z przyszłości wspomnienia;
boję się ich bardziej
od samotności,
dobrze przyjmującej się
na łzach.
Piszę dla Ciebie ten list
otwarty, piszę dla Ciebie poemat
moją przekupioną ciszą.
Zanim nasycisz cień spojrzeniami
skazanych na lęk,
pęknie w Tobie dusza,
przeminie bezludny strach.
Zgasła kolejna gwiazda na niebie,
które widzisz na ścianie
świata.
Przepadł ostatni jasny cień,
zaginął bez wieści biały kwiat
Twojego serca.
Szukam wyjścia z duszy, lecz czas
zachłysnął się własnymi łzami.
Ciało, ciało nietrwałe
jak krztyna pocałunku,
wciąż sprzeciwia się życiu,
potrzebuje śmierci.
Upuściłam przypadkiem
ostatnie wyszeptane słowo,
znów zobaczyłam Cię
w moim lustrze.
Pragnę uwolnić się ze snu,
który zadedykowałeś
komuś jeszcze.
Chcę wydostać się z oddechu,
zapomnieć smutne bicie serca.
Słowa krwawią, brukając
śnieżnobiałą pierś wiatru,
wciąż nienaruszony cień.
Popraw kamień poduszki,
zanim nawiedzi Cię noc, osierocona
przez ostatni blask.
Moje dłonie potrzebują
Twojej skóry, dusza tęskni za
przypadkowym spełnieniem.
Zgasło niebo, ktoś zapalił światło
w piekle.
Kiedy wykradniesz
ostatnie tchnienie słońca,
wieczność stanie się wstępem.
Pozwól mi zachować tę ciszę,
którą ukryję pośród lęków.
Pozwól mi zanurzyć się w bólu,
nikt go tu nie zna.
Układasz z pustych spojrzeń
czarno-biały witraż, sprzedajesz ciało
po okazyjnej cenie.
Cierniste ptaki odlatują
za margines nieba,
został mi po Tobie tylko
kojący uśmiech
strachu.
A kiedy już zamkną wszystkie drzwi,
kiedy wyważą okna — wstaniesz
jak ten sen, który kojarzy się tylko
z grzechem śmiertelnym.
Pozbądź się ciała, pozbądź duszy.
Światło, które nadejdzie znikąd,
będzie plamą
na czarnej skórze czasu.
Od chwili, która wybiła
zbyt wcześnie, niesie się echo,
niesie się strach.
Poczuj na własnych słowach
tę prawdę, o jaką wszyscy boimy się
poprosić.
Z płaszcza nocy odpadł
ostatni guzik gwiazdy, horyzont
stoczył poza granicę.
Zranione serca zadają
największy ból.
Szczęście jest tym, czym karmi się
nas w dzieciństwie.
Wypływam na powierzchnię, światło
przybliża mnie do cienia.
Szkarłatne myśli kłębią się
pod kopułą czasu, ukrywają
w tunelu nienawiści.
Odkąd Bóg stał się podróbką,
zakwitły moje słowa, zazieleniły się
wspomnienia.
Znów kocham się
z Twoimi snami, próbuję dostrzec
wśród gwiazd tę, która rozjaśni
zaułki naszych serc,
zakątki zbyt ciasnych ciał.
Płonie mój język, w proch obraca
nowomowa.
Boję się wstać, czas jest ostatnio
niespodziewanie kręty.
W Twoich ustach rozkwita róża
najpiękniejszych słów.
Cisza wspina się na palce, zdejmuje
z ciała niepotrzebne łzy.
Zabłąkałam się między
wyrazami współczucia, zgubiłam
pobocze wiodące
na drugą stronę życia.
Ginie we mnie lęk, gaśnie namiętność,
jaką nie śmiesz się dzielić.
Rokroczna noc przynosi same
nienarodzone gwiazdy, sny, co nie dają
wytchnienia.
Kiedy uratuję ostatnią łzę
przed upadkiem, echo przetoczy się
po plecach.
Idę poprzez
ubezwłasnowolnione sumienia,
poprzez bezdroża, gdzie czeka
Twój sen.
Trwam w ciemności, nie widzę
własnego oddechu.
Dźwigam na karku obłąkany zmierzch,
podziwiam swój poemat
na dnie podmiejskiej kałuży.
Wybuchł poranek, sypią się
niepotrzebne spojrzenia,
spadają w przepaść urojenia.
Oszukała mnie jeszcze jedna wieczność,
jeszcze jeden proroczy sen.
Zatańcz ze mną, póki trwają
w nas wspomnienia.
Twoja dwuznaczność obudziła
we mnie krzyk.
Spopielały oddech stał się
natchnieniem dla zbawienia.
Błyszczą łzy, mieni się cisza,
wykradziona spomiędzy warg.
Patrzę w przestrzeń Twojego serca,
widzę cienie przecięte na pół
smugami snu.
Nie chcę łkać na przekór
gwiazdom, na złość nowoczesnym mitom.
Jesteś ostatnim cudem świata,
balladą okradzioną
z nienawistnych pieszczot.
Chciałabym ujrzeć w Tobie
mój czas, ale szept wieczności
jest bolesny.
Chciałabym odszukać czas, ale
mętne jest spojrzenie
dzisiejszego nieba.
Chciałabym oszukać prawdę,
ale światło księżyca klei się
do rzęs.
Zakochana w nocach bez Ciebie,
tłamszę w sobie siłę, by szukać
dalej, by brnąć pod prąd krwi.
Smakuje mi Twój ostatni sen,
zdradzona z premedytacją cisza.
I nie ma już łask, nie ma wspomnień,
które zastąpiłyby ciepło, Twój upojny
posmak cynamonu i pomarańczy.
Kwitniesz, aby w przyszłości dać
mi zakazane owoce.
Krzykliwe jest ptactwo
dzisiejszego zmierzchu.
Przemija Twój kolejny dzień,
dusi się światło.
Nie chcę czekać na czas, jak zwykle
zbyt niecierpliwy, aby umrzeć.
Płonące kalendarze nie dają nic,
poza krawędzią języka,
ostrzem słów.
Nie chcę karać Cię za swoje grzechy,
obarczać winami,
które należą do mnie.
Złóż pokornie głaz głowy
w moje objęcia, złóż przypalone serce.
Zanim spłonie ostatni las,
cisza stanie się prologiem.
Twoje ciało obumiera, poddane
władzy duszy.
Lęk jest nie do pokonania
przez mrok.
Odkąd chmury zasnuły mój czas,
odkąd pękła rana ust,
będziemy szukać
takich gestów, takich czynów,
które zaprowadzą prosto
do poczekalni piekła.
Niech wiatr odrodzi się
z pierwszym dniem czekania,
niech ktoś pokorny
przekrzyczy chwile.
A gdy będzie już jasno,
gdy wypłyną łzy, kamień serca
opadnie na dno, skąd wydobędzie światło
tak potrzebne, aby gdzieś
po prostu iść,
po prostu zaczekać.
Zamiast klęczeć w tłumie, stań
na baczność pośród samotności.
Zamiast tańczyć do utraty sił, stań
z boku i zapal papierosa.
Chciałabym śpiewać równie pięknie
jak wiatr w Twoich włosach,
marzyć tak, jakby Twój świat
należał też do moich snów.
Nie kłam, że spokój nastręcza się
ciszy, nie obiecuj, że zgaśnie
wkrótce ostatni cień.
Pozbawiona warg, mówię
w języku ludzkim.
Pomimo łzawych gwiazd na płótnie
nieba, pomimo czarnych niby noc
pocałunków, składam czas
w Twe dłonie, oddaję miłość
bez chwili wytchnienia.
Umarła ostatnia gwiazda
w tym tysiącleciu.
Ciemność pieści dusze, które
jeszcze tu pozostały.
Pragnę zastąpić ciszę Twym krzykiem,
ale brakuje mi słów.
Roztańczony poranek włamuje się
przez niedomknięte drzwi.
Zanim wskrzeszę ostatni płomień wiatru,
zanim przepędzę ostatni
wiosenny zmierzch,
będzie nam przykro
umierać razem, trzymając się
za serca, ufając ciałom.
I wstąpi we mnie szept, co przyniesie
Twoje imię, Twój niedokończony raj.
I już zawsze Twoja skarga
będzie moją.
Moja nadzieja znów trafiła
pod niewłaściwy adres.
Świeżo zebrane pocałunki
zostawiają ślad na policzkach.
Pragniesz poczuć smak światła,
lecz wciąż brak Ci łez,
brak smutku.
Dotykasz z rozwagą moich uczuć,
czujesz gorzki smak.
Przedostaję się przez stracony czas,
ginę bez śladu światła
na ciszy.
Nie umieraj na złość marzeniom,
nie każ iść w stronę serca.
Zanim namaluję Twoje serce,
wczorajszy sen stanie się
moim powietrzem.
Szukam słów skargi pośród
krzyku tłumu.
Epokę kosztowało mnie
odnalezienie Twojego czasu.
Znów patrzę pod światło,
melancholia obiera mnie
ze skórki.
Chciałam przekazać Ci mój
najwytworniejszy uśmiech,
zadedykować cień świecy
w oknie.
Zatrzaśnij za mną powiekę,
wyproś z duszy nadmiar dymu.
A kiedy ocknie się we mnie
dźwięk potłuczonych słów,
stanę na najwyższej z gór
i zaśpiewam Ci z całych sił wiatru.
Szerokokątna miłość
nie zna umiaru.
Obezwładnione gwiazdy nie czują
smaku nieba.
Chciałabym wzlecieć
ponad kurhany ludzkich spraw,
ale zmysły odmawiają posłuszeństwa.
Kwitnie w Tobie biały kwiat
nienawiści, myśli układają
w kolejności alfabetycznej.
Jesteś ciałem, którego potrzebuje
moja dusza.
Jesteś nowiną, którą przynosi
dziewiczy czas.
Potęga jutra nie sięga tutejszych
archipelagów.
Kłamstwa są kanwą dla
lepszego szczęścia.
Przerysowane są Twoje łzy.
Język przywarł do ściany.
Dusza sprowadza same złe chwile,
obłąkane smutki.
Nie rozbieraj mnie z łez, nie podawaj
na tacy oddechu, zanurzonego w ciszy.
Postaw jeszcze jeden krok
na przetłuszczonej skórze,
na słowach, w których się zatracam.
Na poboczu czeka
dobry Bóg, częstuje nas cukierkami.
Nie tańcz, póki parkiet
odmawia posłuszeństwa.
Pozwól Bogu, aby wskrzesił nas
z bólu, ze snów, do których nie należę.
Twój duch znów buszuje
pośród czarno-białych łąk.
Ciało ciągnie się niby cień.
Pokaż mi takie życie,
którego nie zna Bóg.
Ciężarne są ślady
pośród moich słów.
Myśli wciąż przyklejają się
do serca, czas staje na baczność,
wymierza cios.
Uważaj, zanim uronisz
ostatnią gwiazdę.
Ciężko jest szukać siebie
pośród szumu wrzosowisk,
pośród szeptów zasłuchanych
w ciszę traw.
Nie nadużywaj martwych słów,
niech ból spłonie
na stosie łez.
Chciałabym spotkać samotność,
której owoce miałyby kwaśny smak.
Chciałabym uronić taką łzę,
z jaką będzie mi do twarzy.
Pośród niespełnionych snów
jest taki, na jaki wciąż czekam.
Zanim spiszę Twoją duszą
kolejny poemat, zanim ból stanie
na baczność — pozostanie nam jedynie
wzajemna odległość, ballada
o lepszej przeszłości.
Zasypiam, kołysana tchnieniem snu,
zapomnianym dawno szeptem.
Dopóki gra w nas życie,
dopóki śpiewa czas, staniemy się
częścią lepszej pamięci,
lepszego przywidzenia.
I zostanie tylko modlitwa,
nareszcie w pełni wysłuchana.
Nie ma w nas takiego bólu,
który zazdrościłby słońcu.
Nie ma takiego szczęścia,
co można podzielić z prawdą.
Podoba mi się Twoje światło,
podoba czas, jakim otulasz
się niby sztucznym futrem.
Pękło ostatnie lustro, miłość
przeistoczyła w jutrzenkę.
Zanim wyślę Ci ostatni
w tym sezonie list pożegnalny,
cisza zgaśnie w Twoim sercu,
nienawiść zalęgnie
w plastikowych żyłach.
I kiedy Bóg odbierze nam mowę,
kiedy strach przepędzi nadzieję,
ocknę się o poranku, jakże
chciwym i wybrakowanym.
Ktoś wykradł z mojego serca
kolejną gwiazdę.
Wdarł się do duszy
i zapomniał posprzątać.
Rodzi się wiekopomna chwila,
kiedy księżyc zachoruje
na bezsenność,
a my obierzemy ze skórki
pomarańczę słońca.