Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat ironicznych złudzeń i gwałtownych przywidzeń. Kosmos, który nie zna ani pokory, ani nieodwzajemnionego świtu. Kraina głazów, które wciąż czekają na osobisty epilog. Zakątek snów, żałośnie zwaśnionych z kalendarzem, odrealnionych w pojmowaniu jasności. Raj wciąż istnieje, gdyż ludzie nie widzą własnych kroków, nie czują oddechów, splątanych w imieniu namiętności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 52
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021
Świat ironicznych złudzeń i gwałtownych przywidzeń. Kosmos, który nie zna ani pokory, ani nieodwzajemnionego świtu. Kraina głazów, które wciąż czekają na osobisty epilog. Zakątek snów, żałośnie zwaśnionych z kalendarzem, odrealnionych w pojmowaniu jasności. Raj wciąż istnieje, gdyż ludzie nie widzą własnych kroków, nie czują oddechów, splątanych w imieniu namiętności.
ISBN 978-83-8245-737-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
nie ma odruchów
które wiodłyby przez zapomniane
refleksy miast
nie ma palców nadających kształty
ukochanej twarzy
śmierć kwitnie na mogiłach
starość dotyka coraz liczniejsze
wschody słońca
bezwład kojarzy się
z niedojedzonym bezczasem
powstań z tych którzy nie do końca umarli
na złość
aby świt zaorał zmęczone
trajektorie światła
poczuj raz jeszcze to milczenie
które dzieli nasze milenia
byłaby z nich taka czuła układanka
już nie noc ale pełnowartościowy zmierzch
który przynosi zaginione
jest w tobie pewien ślad
bolesny jak niezamierzony dotyk
po powszednim świetle
jest w tobie noc
która nie boi się że powróci
dostrzegam w twoim śnie
żal za skończoną wodą
co wytryska spomiędzy żeber
jest w tobie świeżość księżyca
usiłującego dogonić deszcz
skąpany w ciernistych cieniach
z godziny na godzinę
ty i ja stajemy się coraz mniejsi
by zapobiec miłości
w piątym kącie wylegują się
pozbawione puenty sny
cała jaskrawość prześwietla urodzaj
ducha
jesteś by pomóc ułożyć układankę
modlitwę trudniejszą
od podróży w głąb
od wycieczki w odcienie światła
poblasku twardego jak zakupiona łza
wstań i zobacz
jak śmierć dobiera się nam do sumienia
proszę przyjdź z tobołkiem
pełnym ususzonych dziesięcioleci
w imię mojego krzywego ciała
wróć z ostatnią niespełnioną granicą
marzeniem ze złamanym językiem
dotknij moich nagich powiek
zostawiając odciski
podobne spowszedniałej kromce
w zębach trzymasz krzyż
sięgający najwyższych znamion gwiazd
choć śnię skrupulatnie i na złość
jątrzącym się ciemnościom
oczekiwanie wyrzyna się
u wezgłowia niczym mleczny ząb
czeka na ciebie cała moja jaskrawość
jak każdego świtu spodziewam się
plam twoich kroków na moim całunie
na przedeptanych powrotach
wybiegam na rzęsiste doliny
nadludzkich snów zielonych rzek
rozrzucam linie papilarne
ciągnące się poprzez kąciki ust
pająki i inne człekokształtne
gdzieś pod mostkiem drzemie
dziwny ten świat co przewyższa nas
o jedno zerwane źdźbło
o haust powietrza u źródła
znów rozkładamy na krzyżu
skrzydła gotowi wzlecieć
z wystruganych rozdroży
zaciskamy w piąstkach źrenic
słowa jakich nikt już nie rozpoznaje
trzeba odrobinę cienia by nie spłoszyć
Boga z Jego czterokątną niemocą
Idealisty który nie dokończył człowieka
jak pokonać myśli
z tych najczystszych niechybionych?
wskrzesić samotność wyrodną matkę?
niedokończona podróż
odbija się echem
o nasze nagie pięty włóczęgi
o niebieskie skrzydła
tak łatwo w tej sekundzie
stracić równowagę na przełęczy
trudno oderwać się od dna
na którym można powspominać
wyprzedane czasy
pulsuje w naszych piersiach
to słowo za którym każdy tęskni
powłóczyste potoki urojeń jak zwykle
brną na wznak
o liche świadectwo
naszych porywistych słońc
okiełznanych huraganów
horyzontów co zaplątały się
w wielokropki
powracasz choć nie znalazłeś świata
pośród zdradzonych dróg
mimo że u twoich stóp lunatyka
rozpościerają się łany cierni
podobne snom do jakich nie warto
się przyznawać
do bólu uwierzyć
jesteś na wyciągnięcie
aby zadać mi śmiertelną namiętność
dotykasz miękko mojego oddechu
rozbierasz ze wspomnień
skronie pozbywasz cytrynowych myśli
przebrana w wyjściową melancholię
w nieprzemakalną maskę
bawię się z tobą w śmierć bez skazy
bez zbędnych słów
podaruję ci swoją
opętana krzykliwym deszczem
tęsknotą której nie zastąpi życie
wierzę że podejdziesz dość blisko
bym mogła oswoić twój obłęd
ciało przekreślone
zakrzywionym oddechem
bezkrwawym słońcem
uciekającym za powiekę
horyzontu
w dłoniach ukrywam
najcięższy lęk
tę słodką uporczywą pieszczotę
zostało mi po tobie lustro
pełne niedomówionych śmierci
źle założonych masek
zakrzywionym ku górze ust
błagających o wierny pocałunek
zostawiłeś mi jedynie noc
by była dachem dla moich nagich stóp
wymykających się przez okno
w sercu
pamięci co uschła bez cienia
białe moje serce
pomiędzy twoimi śnieżnymi palcami
w pieszczonych słowem duszach
pomiędzy ustami których nie uśpi
światło pocałunku
nie mieszka ktoś kto umiałby
mówić o prześnionych wędrówkach
lunatyka
dlaczego śmierć rozrzuciła nas
po przeciwnych epokach?
dlaczego podzieliła istnienia
które mogłyby być jednym sumieniem
całą jaskrawością?
choć odszedłeś kiedy ja nadeszłam
pod powiekami serca został ślad
w zamian mogę wyobrażać
zapach twojej skóry bym mogła oddychać
ciepło ramion by kołysało nagie życie
do zielonych snów niebieskich powiewów
bliskość by cię rozpoznać
pośród życzeń martwego tłumu
skąd zaczerpnąć przeszłości
by strzegła pilnie
zmysłowości naszych obopólnych wędrówek?
gdzie szukać jasności
by tuliła do snu zmierzch
z twarzy skalanych samotnością
idealną niepowtarzalną?
co począć z piętnem marzeń na ścieżkach
żłobionych łzami?
wciąż pytamy nasyceni
brakiem odpowiedzi
wstańmy z klęczek na które rzuciły nas
odrębne galaktyki
odwzajemnijmy spojrzenie samotnej nocy
nie warto poniżać się
gdy wiatr woła o pomoc
usłyszmy jego dotyk na białych ścieżkach
usłyszmy bezbarwny śpiew nagich stóp
wiecznie rozpostartych na bezdrożach
które giną pośród szelestu znojnych marzeń
podzieliła nas noc
ciężka od spadających gwiazd
których smaku nie zdążyłeś poznać
stadem runęły
do progu
podzielił nas
przepełniony kielich
by obdarzyć obosieczną miłością
pamiątką po ranach
celnie zadanych
podzieliła nas strata uroczysko
i nadzieja
elementy niepasujące do układanki
z nieludzkich słów
niedopasowanych
podzielił nas mur światła
przez szpary
śmierć
upstrzona bliznami
po krzykach ofiar
podzieliła nas samotność
rozrzuciła zamierzonym przypadkiem
po meandrach zeschłych pieśni
w kolorze płomienia
i melancholii
podzieliło współczucie
by podarować kromkę osamotnienia
obłaskawić jadowite upiory
łaszące się do skłóconych półsnów
podzieliło nas czarno-białe szczęście
którego potrzeba zwiodła
na cudne manowce
czekające za rogiem
w sklepie spożywczym
tak
urodziliśmy się
z prywatnymi wszechświatami
z których nie ma ucieczki
pod postacią drzwi
zaopatrzonych w klamkę
gdzie nie ma okien z widokiem
na lepszą przeszłość
gdzieś tam w oddali
pod innym niebem
podobnie jak ty
cierpię na to samo życie
które odebrało nam zdolność
życia
a gdybyś się pojawił tak samo pięknie
jak ciebie nie ma?
gdybyś przyniósł niebieski dzban
świeżo zebranych pór roku?
nauczył kochać
pomaleńku nie pozostawiając śladów
na lustrze?
odnalazłam pragnienie
jakie chciałabym ci na zawsze wypożyczyć
cud aby wskrzeszał
nie bój się
wszystko co chciałabym pokochać
rozkwita w ogrodach
u podnóża
krynicy która zaspokaja
twoją wypielęgnowaną melancholię
obiecuje lepszą przeszłość
kiedy to miłość
chadzała jeszcze parami
w tym pięknym dniu
kiedy gwiazdy wschodzą
z myślą o nas
chciałabym wręczyć ci samotność
której nie sposób kochać
podarować tęsknotę
nie czeka
na odwzajemnione
wspomnienia
napoić
szaroburym szczęściem
pocieszyć niewłaściwie zaadresowanym
listem
tak rześko tak swobodnie
wskrzesić powiew
który jest obustronnym oddechem
ofiarować ci
cierpienie żeby utulić do śmierci
uwolnić od życia ciążącego
ci kulą
u obu nóg
tak bardzo wiele chciałabym dla ciebie zrobić
kiedy ty wolisz
wciąż umierać
I
powracasz by wskrzesić drogi
nakarmić
choć dzieli nas
urwisko między pustką a życiem
powracasz
utulić do koszmarnego snu
żebym nie zboczyła
z czasu
na który rzucił mnie nienasycony
epilog
powracasz by nasze ciasne skronie
uśmierzył jęk spadających gwiazd
bym zobaczyła
drugą twarz dwulicowego księżyca
powracasz by koszmary
stały się czułą kołysanką
aby życie porozrzucało nas
pośród cieni obolałych
i nieodwzajemnionych
II
tak
mój gwiaździsty
tylko ty umiałbyś
zaspokoić chciwy lecz mimo to
misterny bezczas
przytulić do swojej samotności
wsłuchanej w nadwerężone płyty
chodnika
wybiec na spotkanie cierpieniu
stworzyć Boga
na swoje podobieństwo
pomóc zapomnieć o tym
czego dzięki tobie nie zdołam zapomnieć
przyprowadzić
bezpańską gwiazdę
bym mogła sycić ją
letnią nocą
którą utracił pierworodny włóczęga
krew mknie
na oścież
III
na dnie pamięci
spoczywają płomienne pożegnania
milczenie tak przejaskrawione
wymyka spod murów
pod sercem
wyrasta krynica samotności
aby obłaskawić zatraconych
w człekokształtnej miłości
są jeszcze łzy które nietrudno
oddzielić od kropli deszczu
mój miły
jeśli pozostało mi
po tobie piękno
pomóż
odnaleźć zagubiony obłęd
bowiem jest wtedy
gdy duszę zdobią zmarszczki
których nie warto się wstydzić
pogubiły się epoki
nie wiem która należała
do ciebie
utraciłam wiek niosący
modlitwę i strach przed tym co bliskie
nie wiem w którym roku jestem
wciąż pada deszcz
odległy zbuntowanym archipelagom
nie rozpoznaję miesiąca
co powoli
traci wierność
ucieka
nie mam pojęcia jaki dzień nadszedł
skoro usilnie przeszkadza
pokora i nienarodzona wiara
co z godziną? przepadła
by powrócić gdy świat
odwróci się do nas
plecami
i już nie będzie miłości by uwolniła
od nieprzyjemnych ciał
pokazała jak ławo umierać
w samotności
odnalazła zmysły
które pogubiliśmy uciekając
przed mgłą
potrafię usiąść blisko
umiem znaleźć się niedaleko
żeby nie spotkać Boga
udał się
na poranną wycieczkę
krajoznawczą
miły powróć bym poczuła
piękno nadaremnego życia
napotkała wiecznie głodne rękopisy
pragnę wznieść
katedrę ze światła
byśmy ukryli naszą miłość
co potknęła się
potrzebuję poczuć twoje serce
które choć zasnęło wciąż
bije w moim
posmakować powlekających
cienkich słów niech tuli
moją śmierć
marznę i marzę
żeby odległość co rozbiera
myśli do naga
była jedynie przejściem