Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej książce znajdują się wiersze dotąd niepublikowane oraz te, które pojawiły się w dwóch poprzednich tomikach. Wszystkie teksty łączy trudna tematyka — a jest nią głownie śmierć, cierpienie, strach, smutek. Słowa są nasączone zielonooką melancholią. Pełno w nich żalu i rozczarowania światem. Wiersze dotyczą także miłości i szczęścia, ale raczej jako nieosiągalny element.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021
W tej książce znajdują się wiersze dotąd niepublikowane oraz te, które pojawiły się w dwóch poprzednich tomikach. Wszystkie teksty łączy trudna tematyka — a jest nią głownie śmierć, cierpienie, strach, smutek. Słowa są nasączone zielonooką melancholią. Pełno w nich żalu i rozczarowania światem. Wiersze dotyczą także miłości i szczęścia, ale raczej jako nieosiągalny element.
ISBN 978-83-8273-011-1
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
przydługie kędziory komet
zaczesane gładko z przedziałkiem
pośrodku
kwieci się na prześcieradłach
coś bliskiego galaktykom
przeludnionych wysp
u progu zawieruszyły
najlepsze o tej spóźnionej porze
filmy krótkometrażowe
twoja obecność
na moim najświeższym płótnie
skończy się w pięciogwiazdkowym hotelu
dla obłąkanych
kluczyłam między językami
obcymi
próbując odnaleźć źródło
słów zrodzonych
przez większość
stukałam do wszystkich okien
jakie się nastręczały
odpowiadało dudnienie deszczu
wskakiwałam na parapety
chcąc dokładniej widzieć twój sen
kojące beznamiętne oblicze
złudzenie sprawiało
nasz ból był niepowtarzalny
czas potykał się
o własne wskazówki
usiłowałam odszukać odrobinę
żyznej gleby gardła
by zasiać ziarno
pierwszego ludzkiego słowa
zaprzysięgłam Stwórcy
wolną wolę
od dziś przechadzam się
wyłącznie poboczem
nakarmię tegoroczne mity
swoim zepsutym mięsem
odzyskam alter ego
masz po nim zielone oczy
czy otrzymam zaproszenie
do świeżo wyremontowanego raju?
obawiam się człowieczeństwa
na które świat utracił
licencję
kiedy słońce rzuca cień
miłość przewraca
na drugi bok
a samotność karmi przez sondę
powstań z martwych przerębli
naucz kraść deszcz
zarysowywać pierwsze blizny
na przedawnionej skórce pomarańczy
miękkie są twoje odciski
słów
wygodne myśli zrodzone
z nieodpowiednich imion
byłeś karykaturalnym snem
z którego się nie uwolniłam
rozdrapanym znamieniem
bo stać go na więcej niż pospolity cień
tarmoszę twoim ciałem
któremu dawno uciekła dusza
mamrocesz najbrzydsze modlitwy
jakie słyszał Lucyfer gasząc światło
światło zagrzmiało namiętnie
ograbione z resztki chciwych meteorytów
zanim uwolnisz się od kolejnej rocznicy
wiodącej ku nocom
pokaż mi linię życia abym mogła ogrzać
rozprostować pomiętą dziewiczość
skrada się zamierzchłe oczekiwanie
przestraszony kamień
zaostrzony
pod nagą podeszwą
strach się przyznać
miłość wciąż włóczy się po okolicy
kompletnie pijana
biegnę powitać się
na pożegnanie
posklejane pośpiesznie rzęsy
lśnią od pocałunków
przemierzasz śliskie sczerniałe
ciało bojąc się ostatecznych pytań
na odpowiedzi
usiłujesz dogonić niebieską planetę
skupioną na ciągłym kręceniu się
wokół własnej egoistycznej osi
gonisz ślady choć
wiodą w przeciwnych kierunkach
na złość stłoczonej ludzkości
gdzieś na powiece zegara połyskuje
niepokój wynajęty z okazji
trzydziestych pierwszych urodzin
pożółkłe sekundy sypią się
z objęć Stwórcy
prosto na miękki przytulny chodnik
niestety
chowam głowę w niebo
aby ponownie cię zobaczyć
w moim życiorysie
gwiazdy mrugają
niedowidzącymi ślepiami
wydrapanymi przez księżyc
chory na zespół maniakalny
miłość na dolnej półce
według niecnych zamiarów demiurga
dokucza mu Alzheimer
z każdym skradzionym domostwem
jesteśmy bliżsi
zakrawa na kolejną apokalipsę
karmisz ego
tłustą niezdrowo niebieską posoką
poprawiającą kondycję
moje słońce pomalutku gnije
i rozpada na składniki
nikt nie widział
przebudzimy się na moment
z okazji kolejnego pobytu
w tym skażonym zaciszu
pozostała mi po tobie szklanka
niskoprocentowego mleka
obowiązkowo bez laktozy
i jedna zeschnięta bułka
pamiętająca wczorajszą świeżość
nie mam nic
oprócz paru opustoszałych żył
łyków brudnego powietrza
krzywo przymocowanego świętego obrazu
czarno-białych witraży
szukam cię zachłannie
na białej kartce
podsuniętej pod nos przez stwórcę
próbuję dogonić puentę
przeciekającym piórem lecz wiem
potknę się o własne ślady
postanowiłam odpocząć
od przemijania
trochę się naprzykrza
na pięć dni roboczych
zapomnę jak wypada i należy
poczciwie spać
przytulę policzek do torsu
tutejszego gospodarza
przez dwa tygodnie urlopu
nie będę zadręczała się
oddychaniem
sprawię pracowitym płucom
trochę wolnego
na trzy minuty zapomnę
o czasie
uczciwie zapracowałam
nie spodziewałam się honorarium
postanowiłam
odpuszczę sobie
współpracę z sercem
przejrzę w zielonych migdałowych źrenicach
Boga
po raz ostatni wypożyczę
za dwa złote
życie dokumentalne
pewnego dnia chciałabym
rozkochać powiew
poznać konsystencję i smak
obudzić na zawsze
bez wątpienia czy przypadku
obudzić niedowidzących
by nadal szli wbrew śladom
postawić pierwszy krok
w tej epoce
na znoszonym całunie
wypłowiałym
pomóc podnieść się Stwórcy
otrzepać jego szaty z brudu
odkazić rany
bez skargi po prostu
nauczyć się obowiązującego języka
pasować do układanki
odzyskać pierworodny czas
z domieszką grzechu
owocem buntu w palcach
pewnego dnia chciałabym
otworzyć oczy ostatecznie
i zobaczyć
jak ludzie błagają
na kolanach
wstań dla mnie pokornie i nieznośnie
podaj niedojedzony
lekko twardy i kwaśny
owoc
wstań dla mnie i pokaż
która ze ślepych uliczek
wiedzie do raju
domniemanych ramion Demiurga
wstań dla mnie i udowodnij
do czasu kłębi się w nas
niepokalany wstyd
moc
wstań dla mnie i podaruj czas
na który liczyłam
czekał
wstań dla mnie
z jeszcze jednym mrugnięciem
ostatnim wyplutym wyrazem
wstań dla mnie i obejrzyj
zdejmij ciemne okulary
tam czeka łatwopalna cisza
chciałabym czasem
zobaczyć wiatr
ubrany w twoją flanelową koszulę
doświadczyć nocy
której do twarzy z gwiazdami
natrętnymi kometami
zasmakować odległości
dźwiga jeszcze jeden
zaplanowany przypadek
zanurzyć w następnym śnie
błagając o chwilę bólu
skrawek nostalgii
ocknąć pomiędzy zdaniami
jakich nikt już nie podlewa
nie pielęgnuje
zobaczyć w twoim uśmiechu
moją starość
porzucone pojutrze
chciałabym czasem
ujrzeć cię w twarzy Stwórcy
nad granicą między bólem a miłością
u stóp nieba
do którego zgubiono
ostatnią parę kluczy
nie chcę mówić językiem
pozbawionym słów
nie chcę myśleć o szczęściu
czyni to ktoś za mnie
nie chcę walczyć o noc
niebo przekarmione
tłustymi niezdrowymi meteorytami
nie chcę spodziewać się nienawiści
mam w zanadrzu
nie chcę pukać do wszystkich drzwi
które napotkam
nie chcę rozmyślać o współczesnej
legendzie której imię
wspólnie nadaliśmy
nie chcę pamiętać o człowieczeństwie
podstępnie odkupionym
głuchoniemej muzyce
o miłości
towarze deficytowym
w tej części miasta
jestem dla ciebie
pomimo zbieżności uczuć
jestem dla ciebie
choć cisza doskwiera wieczorowi
jestem dla ciebie
by podarować
najciekawszy przebłysk
jestem dla ciebie
chcę obdarzyć donośnym szeptem
cienkim do bólu
piszczel oczyszczona z mięsa
jestem dla ciebie
by wystroić się
w najznakomitszy uśmiech
jestem dla ciebie
pokochać co utraciłam
choć nigdy nie otrzymałam
jestem dla ciebie
pragnę podnieść niebo z klęczek
jestem dla ciebie
żebyśmy podzielili się
ostatnim ochłapem naszych ciał
na nagim płótnie
maluję obraz twojego ciała
chcę odnaleźć myśli
które nie pasują
pragnę wywęszyć
resztkę pomyślności i rozpoznać
ogołocone wnętrze
nie wiem
przez którego Stwórcę
jestem zaprojektowana
chyba wstał lewą nogą
i miał na dodatek
zły dzień
na obrzeżach nieba czai się
światło jakiego wyrzekli się
aniołowie
cień tłoczy fioletowe oczy
właściciela
nie ma miejsca
we wzdętej czaszce
duchu zniewolonym
przez wyżyny gołoledzi
nie ma w almanachach
wstąpiłam
umyślnym przypadkiem
przyklejone trójkątne gwiazdy
do spadzistego podniebienia
krzyżowego sklepienia
nietrwałe odciski paznokci
na policzkach pozbawiają epilogu
do wypożyczonej bajki
niepozamiatane szlaki
pod stopami drogowskazów
gratisowe jutro błądzi
po kartce
wyrwanej z zeszytu
w linię
pękła mi jeszcze jedna myśl
całe mieszkanie nie nadaje się
do użytku
formuję z masy solnej
wraki spoczywające na dnie
języka zmęczonego słowami
z pokorą pielęgnuję
instynkt samozachowawczy
odkąd zrozumiałam
twoje udawane sny
miłość stała się niemiłosierna
odkąd doświadczyłam
pełni księżyca przepadłam
w smudze tęczy
odkąd dowiedziałam się
którędy do czyśćca
upuściłam szklankę z jeszcze ciepłym
mlekiem prosto od
matki
odkąd odnalazłam twoje ślady
na przekrwionych oczach słońca
dusza odmówiła współpracy
odkąd osiągnęłam zbawienie
nauczyłam się jak jest
być Wszechmocnym
przedostać się na drugą stronę
ulicy powierzonej
najnowszym wiadomościom
wzejść ponad światło
które leczy
przejęzyczenia i dygresje
udowodnić że cisza
także dzierży prawdę
spija z dłoni skamieniałą czułość
boję się
kolejna noc urodzi za mało
niechcianych gwiazd
poproszę cię o jeszcze jedną
wieczność
tak na zachętę
w ramach motywacji
nie czekaj na przynętę
czas pomylił się
w rachunkach
nieopodal rośnie z całych sił
dwugłowa samotność
nieopodal legowisko ma
twój cień
nieopodal rozrasta
nienawiść by zaspokoić dobro
nieopodal kwitną magnolie
podobne twoim marzeniom
nieopodal pojawiła się noc
każdy mógłby marzyć
nieopodal zalęgła
brunatna cisza chce nieść pokorę
twojej jałowej obecności
twoja krew zalęgła się
w moich szczupłych żyłach
budzi się w nas jesień
rokroczna przemiana
kierunkowskazów
nie proszę byś był poduszką
pod mój sen
ciężkostrawny
nie proszę by świt wyrósł
między powiekami
jest jeszcze takie zło
któremu do twarzy
z nadmiarem dobrych intencji
to werbel echa
czy potrzask rąk?
przymierzyć bure światło
poczuć na mięsie
odrobinę czułości
wstąpić do piekieł
bez specjalnego zaproszenia
wyspowiadać się
z dobrych uczynków
Stwórca zaniemógł
gdy potrzebowałam miłości
pozwól odszukać ostatni kęs
źle dobranej pogody
pozwól przyznać się
do tysiąclecia bowiem nauczyło
człowieka zabijać
pozwól powstać z martwych
tutejszym aniołom
prześladuje mnie haniebny czas
z oczu podobny do ojca
a z serca do matki
zapłacz serdecznie i z oddaniem
nad halucynogennym światłem
błędnych ogników
rozkracz się nad światem
niech spocznie na laurach
zanim wysączy się ostatni list
spisany na skórze syjamskiej siostry
stanę w obronie
przekrwionego cienia
chcesz się urodzić? gratulujemy
odwagi i cierpliwości
poranek jałowieje
podobnie jak czas kiedy dotyk
jest poza zasięgiem
śniadanie nie smakuje
nasze wiosny przemijają
myśl zatknięta za ucho Stwórcy
znów kona w nas
szczęście spopielałe niby spadziste
rozstaje
tchnące nowo odnalezionym
epilogiem
natrętnym jak nadzieja
dogorywa ostatni kłos
ostatni w tym roku wiatr
pocałunek na złość
domorosłej wierności
znikomy odcisk
na kościstych nadgarstkach
ktoś ukradł mi zeszłoroczne ciało
pozbawił grozy
ubogiej jak nieskończoność
choć błagałam
o minutę ciszy
wzniósł za mnie toast
pośpieszył się
z pytaniami na odpowiedzi
ktoś rozpostarł za mnie skrzydła
chcąc wzlecieć
z nieznanej ziemi
zrodził pamięć
by odnaleźć zamierzchłą
przyszłość
mlecznobiałe gwiazdozbiory
ktoś umarł na nowo
tak na wszelki wypadek
nie zapeszyć
nie odwrócić uwagi
nadszedł sezon na podłość czystej krwi
marzy i tęskni
każdy chrześcijanin
proszę o bezkształtny pocałunek
o życie któremu do twarzy
z męczeństwem
błagam o wstrzemięźliwość
by pojąć zadławiony własnym czasem
wszechświat
o znikomość sekundnika
wiecznie zapracowanego
filantropa
obupłciowe wymiany zdań
nie znają umiaru
potęga życia nie wzejdzie
wraz z nocą
roznegliżowany terminarz uwiera
w obskurność
popraw w moim imieniu
przerwę w życiorysie
wiem że ostatni człowiek
przepadł
na wstępie
do kolejnego almanachu
nie szukaj pośród warg
ciężarnej Wenus
nie wypatruj strachu
ktoś bez słowa wypożyczył
nie oceniaj smutku
odprzedanego
po zbyt niskiej cenie
wyrasta ze mnie promień dorosłości
zapomniałam imię
które nosiło moje dzieciństwo
podobne do ciebie
z oczu i serca
bez końca odwiedzam
ten sam czas
udaję zeszłoroczną starość
polub moje istnienie
na drugie mnie nie stać
pocieszam się
zaplanowaną przeszłością
wykolejonym
ciałem
wrócę
pewnego zaprzepaszczonego poranka
nakarmić bezdomnych
bogactwem kolejnych świąt
martwię się o czas
tym razem zstąpił
bez zaproszenia
martwię się o pustkę
objawioną bez skargi
na zbyt siarczystą miłość
martwię się o życie
ktoś sprzątnął
sprzed nosa
martwię się o śmierć
o której od dziecka marzyłam
grzesznie pragnęłam
martwię się o marzenia
bo nie widziałam ich
od kilku dni
martwię się o rzeczywistość
wciąż nosi te znoszone kapcie
wyciągnięty sweter
martwię się o wszystko
co nigdy nie zdoła być
twoją osobistą pociechą
ktoś wyniósł na strych
znoszony krzyż
na pewno nikt nie będzie się nim bawił
ktoś zaniósł święty obraz
do piwnicy
może przyda się w przyszłości
komuś innemu
ktoś pomodlił się
w moim imieniu
bo nie znam tegorocznego języka
słowa nie pasują do warg
ktoś za mnie poszedł do kościoła
za bardzo wstydziłam się
dobrych uczynków
ktoś wyspowiadał się z mojej duszy
nieposkładanych obietnic
braku skrupułów
ten ktoś najpewniej wiedział
lepiej ode mnie
na czym polega życie
w tutejszych warunkach
oddychanie tym samym powietrzem
umieranie bez nadziei
na towarzystwo
Zza rogu wygląda mój anioł stróż.
Poplamił sobie szatę keczupem
i oddał znoszone skrzydła pod zastaw.
PODMIOT LIRYCZNY:
Aniele, nie mam wyjścia,
tym razem muszę cię zwolnić.
STRÓŻ:
Spokojnie. Tym razem zwalniam się
sam.
PODMIOT LIRYCZNY:
Mój aniołku, nikt nie obiecywał,
że będzie lekko.
STRÓŻ:
Nie takiego piekła
się spodziewałem.
PODMIOT LIRYCZNY:
Piekła? Dostawałeś trzy tysiące
na rękę.
STRÓŻ:
Wystarczało mi tylko na drobne wydatki.
PODMIOT LIRYCZNY:
W takim razie poszukaj
lepszego pracodawcy.
STRÓŻ:
Chyba najwyższa pora to uczynić.
PODMIOT LIRYCZNY:
Życzę szerokich lotów…
Bez skrzydeł może być dość ciężko.
STRÓŻ:
Wszędzie dobrze, ale
w domu najlepiej.
PODMIOT LIRYCZNY:
Pozdrów ode mnie Boga,
dawno się nie widzieliśmy.
STRÓŻ:
Pan twierdzi, że Go zaniedbujesz.
Nie byłeś u Niego
od zeszłorocznego Bożego Narodzenia.
PODMIOT LIRYCZNY:
W święta byłem mocno zajęty.
Rodzina, przyjaciele i te sprawy. Ale
obiecuję, jeszcze tu powrócę!
STRÓŻ:
Grozisz mi?
PODMIOT LIRYCZNY:
Nie, to tylko czcza obietnica.
STRÓŻ:
W takich warunkach
trafisz najwyżej do czyśćca.
PODMIOT LIRYCZNY:
Lucyfer to mój oddany kumpel,
miło mi będzie go spotkać.
STRÓŻ:
Bluźnisz!
PODMIOT LIRYCZNY:
Największym bluźniercą
jesteś ty.
Nie zostało ci paru drobnych
na najtańsze papierosy.
STRÓŻ:
Wstrętny hipokryta!
PODMIOT LIRYCZNY:
Ja przynajmniej jestem człowiekiem.
Tobie nie zostało jedno pióro.
STRÓŻ:
Wystarczy, by spisać
przedni poemat.
PODMIOT LIRYCZNY:
Od kiedy to anioły piszą wiersze?
STRÓŻ:
Anioł też człowiek!
PODMIOT LIRYCZNY:
Ha! Sam widzisz. W obecnych czasach
trudno być człowiekiem.
STRÓŻ:
Masz zielone oczy. Zupełnie
jak Stworzyciel.
PODMIOT LIRYCZNY:
Wcale się o to nie prosiłem.
STRÓŻ:
Jesteś zbyt odważny
jak na syna marnotrawnego.
PODMIOT LIRYCZNY:
Ja tylko korzystam
z mojej wolnej woli.
STRÓŻ:
Na mnie już pora. Najwyższy czas
podlać kwiatki w ogródku.
PODMIOT LIRYCZNY:
Bywaj zdrów, aniele.
Baw się dobrze na Ostatniej Wieczerzy.
STRÓŻ:
Na pewno wszystkich pozdrowię.
PODMIOT LIRYCZNY:
Świetnie. Miłej wieczności.
miałkość fantazji
groteskowy dotyk pali
postrzępioną skórę
tańczymy jak rozkaże
miękki parkiet
kleisty niby zaśniedziała krew
znów obowiązuje popyt
na bezpańską spowiedź
błagasz o jeszcze jedną pokutę
lecz Stwórca jak zwykle
silniejszy
twarz odwróciła ostatnia rozsądna
konstelacja
Lucyfer zatrzasnął drzwi
do raju
a klucz
wyrzucił za burtę
nie zrozumiesz melodii
która nie należy do mojego serca
nie pojmiesz strachu
zatracił siłę i spokój
oddycha w tobie jedwabna dusza
wyślizguje
spomiędzy znużonych powiek
nie bój się wierzę
twoje imię składa się
z głosek milczenia
pora zacząć wszystko
od epilogu
od szkarłatnego strumienia
chustki z twoich żeber
wąskiego mostka
obnaż przede mną
wypatroszone delty żył
Bóg nie ma czasu
dla takiego nieudacznika i pechowca
zamieńmy się na zmysły
jeden próżny wdech
podarujmy po kawałku skradzionej wiary
zanim alter ego
rozboli na dobre
wzniećmy łzy
czarne nasze przemęczone języki
podniebienia sięgające
Drogi Mlecznej
pora zakasać rękawy
i wziąć Boga w swoje ręce
wznieść toast
za przyjazną śmierć
zrewanżować
zakazanym wykrzyknikiem
nie ma w nas gwiazdy
świeżo zaostrzonej
nadal czeka na początek
nie ma w nas wiatru
by chłodził spierzchniętą perspektywę
zlizywał kropelki
nie ma w nas cienia
duszy towarzystwa
proszącego do dozgonnego tańca
nie ma w nas światła
by gryzło pięty
pokazywało beżowy miękki brzuch
nie ma w nas bólu
jaki kształciłby przyszłość
odbierał prawo do latania
nie ma w nas Boga
zapodział gdzieś swój bilet kolejowy
kolejny pośpieszny
z dwoma przesiadkami
zanim Bóg zaprosi nas
na wycieczkę krajoznawczą
przytrzyma gdy upadnie
ostatni horyzont
ciało zaczerpnie chłodnej posoki
podajmy sobie zalążki wysp
wzmocnijmy bramy
do jeszcze jednego rozdziału
przejęzyczenie nie potrwa długo
to niegroźna przypadłość
kiedy noc wykrzesze z nas
gwiazdy
rozpęta się kolejne życie
stańmy na warcie
przebudziłam się
w kolejnej apokalipsie
pomyłce Najwyższego
utracił powołanie
przeciskam się
przez strome policzki
ku gwiazdom rozrośniętym
w pokrzepiający krzyk
przedrzeźniać mogą tylko
pomieszane pory roku
spuchnięte ciało
wzdęta dusza
nie nasycę się
tegorocznymi gwiazdami
z pietyzmem zbieranymi
w kamiennym ogrodzie
nie bój się nie zostaniesz
człowiekiem na prośbę
większości
nie bój się twój oddech
mieści się w wydmuszce
wielkanocnego jajka
nie bój się śmierć nie może
się ciebie doczekać
częstuje kawą i ciasteczkami
nie bój się zanim zgaśnie światło
życie przewróci na drugi bok
ssąc kciuk
nie bój się twoje wełniane półsny
jeszcze długo posłużą
podczas podróży po ciele
nie bój się uśmiechu
łatwiej oddychać
i w rzeczywistości więcej wymagać
nie bój się strachu
przybędzie gdy zapukasz do
pobliskiej ściany
przyłóż ucho do światła
rzucanego przez twój cień
wsłuchaj w szelest
czy przewrażliwiona skóra
zniesie czułe znamię?
nie trafię do nieba
mam lęk wysokości
rozochocone płuca pieką
pod muśnięciami paznokci
trudno uwierzyć że twoja śmierć
jest szyta na miarę
ciężko zaufać
tak łatwo odwrócić duszę
na lewą stronę
zimne kostki poranków
powstały zbyt późno
cisza posłusznie jak twój czas
nie rzuca światła
za zakrętem czyha
przetrzymana tajemnica
złogi cudów nie są nietutejsze
przesolone ciasto zmierzchu
skleja kolana
cudzołóstwo nie wchodzi
w rachubę
nadaremna północ sączy się
spomiędzy żył
przeciskam palce przez szparę
w palecie blasków i cieni
jestem aby jutro
nie odbiło się nam weselem
myśli cuchną światłem
niedokończone uczucia przytłaczają
życie bez kolców
postaw definitywny krok
u progu
brakuje mi twojej zaginionej skóry
wszystko zostało po legendzie
kilka paciorków u skroni
biegnę cię przywitać zanim zdążysz
upuścić kilkaset lat
przetrwać życie wstecz
czyjś wróg zostawił na językach
kilka tęczowych odłamków nieba
zmartwychwstał
w naszym imieniu
biegniemy dokończyć