Czarno-białe witraże - Katarzyna Koziorowska - ebook

Czarno-białe witraże ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

W tej książce znajdują się wiersze dotąd niepublikowane oraz te, które pojawiły się w dwóch poprzednich tomikach. Wszystkie teksty łączy trudna tematyka — a jest nią głownie śmierć, cierpienie, strach, smutek. Słowa są nasączone zielonooką melancholią. Pełno w nich żalu i rozczarowania światem. Wiersze dotyczą także miłości i szczęścia, ale raczej jako nieosiągalny element.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 97

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Czarno-białe witraże

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021

W tej książce znajdują się wiersze dotąd niepublikowane oraz te, które pojawiły się w dwóch poprzednich tomikach. Wszystkie teksty łączy trudna tematyka — a jest nią głownie śmierć, cierpienie, strach, smutek. Słowa są nasączone zielonooką melancholią. Pełno w nich żalu i rozczarowania światem. Wiersze dotyczą także miłości i szczęścia, ale raczej jako nieosiągalny element.

ISBN 978-83-8273-011-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

pięciogwiazdkowy hotel

przydługie kędziory komet

zaczesane gładko z przedziałkiem

pośrodku

kwieci się na prześcieradłach

coś bliskiego galaktykom

przeludnionych wysp

u progu zawieruszyły

najlepsze o tej spóźnionej porze

filmy krótkometrażowe

twoja obecność

na moim najświeższym płótnie

skończy się w pięciogwiazdkowym hotelu

dla obłąkanych

pierwsze słowo

kluczyłam między językami

obcymi

próbując odnaleźć źródło

słów zrodzonych

przez większość

stukałam do wszystkich okien

jakie się nastręczały

odpowiadało dudnienie deszczu

wskakiwałam na parapety

chcąc dokładniej widzieć twój sen

kojące beznamiętne oblicze

złudzenie sprawiało

nasz ból był niepowtarzalny

czas potykał się

o własne wskazówki

usiłowałam odszukać odrobinę

żyznej gleby gardła

by zasiać ziarno

pierwszego ludzkiego słowa

świat utracił licencję

zaprzysięgłam Stwórcy

wolną wolę

od dziś przechadzam się

wyłącznie poboczem

nakarmię tegoroczne mity

swoim zepsutym mięsem

odzyskam alter ego

masz po nim zielone oczy

czy otrzymam zaproszenie

do świeżo wyremontowanego raju?

obawiam się człowieczeństwa

na które świat utracił

licencję

nieodpowiednie imiona

kiedy słońce rzuca cień

miłość przewraca

na drugi bok

a samotność karmi przez sondę

powstań z martwych przerębli

naucz kraść deszcz

zarysowywać pierwsze blizny

na przedawnionej skórce pomarańczy

miękkie są twoje odciski

słów

wygodne myśli zrodzone

z nieodpowiednich imion

chcę się ogrzać

byłeś karykaturalnym snem

z którego się nie uwolniłam

rozdrapanym znamieniem

bo stać go na więcej niż pospolity cień

tarmoszę twoim ciałem

któremu dawno uciekła dusza

mamrocesz najbrzydsze modlitwy

jakie słyszał Lucyfer gasząc światło

światło zagrzmiało namiętnie

ograbione z resztki chciwych meteorytów

zanim uwolnisz się od kolejnej rocznicy

wiodącej ku nocom

pokaż mi linię życia abym mogła ogrzać

rozprostować pomiętą dziewiczość

powitać się na pożegnanie

skrada się zamierzchłe oczekiwanie

przestraszony kamień

zaostrzony

pod nagą podeszwą

strach się przyznać

miłość wciąż włóczy się po okolicy

kompletnie pijana

biegnę powitać się

na pożegnanie

posklejane pośpiesznie rzęsy

lśnią od pocałunków

wokół własnej osi

przemierzasz śliskie sczerniałe

ciało bojąc się ostatecznych pytań

na odpowiedzi

usiłujesz dogonić niebieską planetę

skupioną na ciągłym kręceniu się

wokół własnej egoistycznej osi

gonisz ślady choć

wiodą w przeciwnych kierunkach

na złość stłoczonej ludzkości

gdzieś na powiece zegara połyskuje

niepokój wynajęty z okazji

trzydziestych pierwszych urodzin

zespół maniakalny

pożółkłe sekundy sypią się

z objęć Stwórcy

prosto na miękki przytulny chodnik

niestety

chowam głowę w niebo

aby ponownie cię zobaczyć

w moim życiorysie

gwiazdy mrugają

niedowidzącymi ślepiami

wydrapanymi przez księżyc

chory na zespół maniakalny

składniki

miłość na dolnej półce

według niecnych zamiarów demiurga

dokucza mu Alzheimer

z każdym skradzionym domostwem

jesteśmy bliżsi

zakrawa na kolejną apokalipsę

karmisz ego

tłustą niezdrowo niebieską posoką

poprawiającą kondycję

moje słońce pomalutku gnije

i rozpada na składniki

nikt nie widział

przebudzimy się na moment

z okazji kolejnego pobytu

w tym skażonym zaciszu

czarno-białe witraże

pozostała mi po tobie szklanka

niskoprocentowego mleka

obowiązkowo bez laktozy

i jedna zeschnięta bułka

pamiętająca wczorajszą świeżość

nie mam nic

oprócz paru opustoszałych żył

łyków brudnego powietrza

krzywo przymocowanego świętego obrazu

czarno-białych witraży

szukam cię zachłannie

na białej kartce

podsuniętej pod nos przez stwórcę

próbuję dogonić puentę

przeciekającym piórem lecz wiem

potknę się o własne ślady

życie dokumentalne

postanowiłam odpocząć

od przemijania

trochę się naprzykrza

na pięć dni roboczych

zapomnę jak wypada i należy

poczciwie spać

przytulę policzek do torsu

tutejszego gospodarza

przez dwa tygodnie urlopu

nie będę zadręczała się

oddychaniem

sprawię pracowitym płucom

trochę wolnego

na trzy minuty zapomnę

o czasie

uczciwie zapracowałam

nie spodziewałam się honorarium

postanowiłam

odpuszczę sobie

współpracę z sercem

przejrzę w zielonych migdałowych źrenicach

Boga

po raz ostatni wypożyczę

za dwa złote

życie dokumentalne

obudzić niedowidzących

pewnego dnia chciałabym

rozkochać powiew

poznać konsystencję i smak

obudzić na zawsze

bez wątpienia czy przypadku

obudzić niedowidzących

by nadal szli wbrew śladom

postawić pierwszy krok

w tej epoce

na znoszonym całunie

wypłowiałym

pomóc podnieść się Stwórcy

otrzepać jego szaty z brudu

odkazić rany

bez skargi po prostu

nauczyć się obowiązującego języka

pasować do układanki

odzyskać pierworodny czas

z domieszką grzechu

owocem buntu w palcach

pewnego dnia chciałabym

otworzyć oczy ostatecznie

i zobaczyć

jak ludzie błagają

na kolanach

łatwopalna cisza

wstań dla mnie pokornie i nieznośnie

podaj niedojedzony

lekko twardy i kwaśny

owoc

wstań dla mnie i pokaż

która ze ślepych uliczek

wiedzie do raju

domniemanych ramion Demiurga

wstań dla mnie i udowodnij

do czasu kłębi się w nas

niepokalany wstyd

moc

wstań dla mnie i podaruj czas

na który liczyłam

czekał

wstań dla mnie

z jeszcze jednym mrugnięciem

ostatnim wyplutym wyrazem

wstań dla mnie i obejrzyj

zdejmij ciemne okulary

tam czeka łatwopalna cisza

ostatnia para kluczy

chciałabym czasem

zobaczyć wiatr

ubrany w twoją flanelową koszulę

doświadczyć nocy

której do twarzy z gwiazdami

natrętnymi kometami

zasmakować odległości

dźwiga jeszcze jeden

zaplanowany przypadek

zanurzyć w następnym śnie

błagając o chwilę bólu

skrawek nostalgii

ocknąć pomiędzy zdaniami

jakich nikt już nie podlewa

nie pielęgnuje

zobaczyć w twoim uśmiechu

moją starość

porzucone pojutrze

chciałabym czasem

ujrzeć cię w twarzy Stwórcy

nad granicą między bólem a miłością

u stóp nieba

do którego zgubiono

ostatnią parę kluczy

język pozbawiony słów

nie chcę mówić językiem

pozbawionym słów

nie chcę myśleć o szczęściu

czyni to ktoś za mnie

nie chcę walczyć o noc

niebo przekarmione

tłustymi niezdrowymi meteorytami

nie chcę spodziewać się nienawiści

mam w zanadrzu

nie chcę pukać do wszystkich drzwi

które napotkam

nie chcę rozmyślać o współczesnej

legendzie której imię

wspólnie nadaliśmy

nie chcę pamiętać o człowieczeństwie

podstępnie odkupionym

głuchoniemej muzyce

o miłości

towarze deficytowym

w tej części miasta

ochłap

jestem dla ciebie

pomimo zbieżności uczuć

jestem dla ciebie

choć cisza doskwiera wieczorowi

jestem dla ciebie

by podarować

najciekawszy przebłysk

jestem dla ciebie

chcę obdarzyć donośnym szeptem

cienkim do bólu

piszczel oczyszczona z mięsa

jestem dla ciebie

by wystroić się

w najznakomitszy uśmiech

jestem dla ciebie

pokochać co utraciłam

choć nigdy nie otrzymałam

jestem dla ciebie

pragnę podnieść niebo z klęczek

jestem dla ciebie

żebyśmy podzielili się

ostatnim ochłapem naszych ciał

właściciel aniołów

na nagim płótnie

maluję obraz twojego ciała

chcę odnaleźć myśli

które nie pasują

pragnę wywęszyć

resztkę pomyślności i rozpoznać

ogołocone wnętrze

nie wiem

przez którego Stwórcę

jestem zaprojektowana

chyba wstał lewą nogą

i miał na dodatek

zły dzień

na obrzeżach nieba czai się

światło jakiego wyrzekli się

aniołowie

cień tłoczy fioletowe oczy

właściciela

wypożyczona bajka

nie ma miejsca

we wzdętej czaszce

duchu zniewolonym

przez wyżyny gołoledzi

nie ma w almanachach

wstąpiłam

umyślnym przypadkiem

przyklejone trójkątne gwiazdy

do spadzistego podniebienia

krzyżowego sklepienia

nietrwałe odciski paznokci

na policzkach pozbawiają epilogu

do wypożyczonej bajki

masa solna

niepozamiatane szlaki

pod stopami drogowskazów

gratisowe jutro błądzi

po kartce

wyrwanej z zeszytu

w linię

pękła mi jeszcze jedna myśl

całe mieszkanie nie nadaje się

do użytku

formuję z masy solnej

wraki spoczywające na dnie

języka zmęczonego słowami

z pokorą pielęgnuję

instynkt samozachowawczy

mleko prosto od matki

odkąd zrozumiałam

twoje udawane sny

miłość stała się niemiłosierna

odkąd doświadczyłam

pełni księżyca przepadłam

w smudze tęczy

odkąd dowiedziałam się

którędy do czyśćca

upuściłam szklankę z jeszcze ciepłym

mlekiem prosto od

matki

odkąd odnalazłam twoje ślady

na przekrwionych oczach słońca

dusza odmówiła współpracy

odkąd osiągnęłam zbawienie

nauczyłam się jak jest

być Wszechmocnym

pomyłka w rachunkach

przedostać się na drugą stronę

ulicy powierzonej

najnowszym wiadomościom

wzejść ponad światło

które leczy

przejęzyczenia i dygresje

udowodnić że cisza

także dzierży prawdę

spija z dłoni skamieniałą czułość

boję się

kolejna noc urodzi za mało

niechcianych gwiazd

poproszę cię o jeszcze jedną

wieczność

tak na zachętę

w ramach motywacji

nie czekaj na przynętę

czas pomylił się

w rachunkach

by zaspokoić dobro

nieopodal rośnie z całych sił

dwugłowa samotność

nieopodal legowisko ma

twój cień

nieopodal rozrasta

nienawiść by zaspokoić dobro

nieopodal kwitną magnolie

podobne twoim marzeniom

nieopodal pojawiła się noc

każdy mógłby marzyć

nieopodal zalęgła

brunatna cisza chce nieść pokorę

twojej jałowej obecności

werbel

twoja krew zalęgła się

w moich szczupłych żyłach

budzi się w nas jesień

rokroczna przemiana

kierunkowskazów

nie proszę byś był poduszką

pod mój sen

ciężkostrawny

nie proszę by świt wyrósł

między powiekami

jest jeszcze takie zło

któremu do twarzy

z nadmiarem dobrych intencji

to werbel echa

czy potrzask rąk?

ostatni kęs

przymierzyć bure światło

poczuć na mięsie

odrobinę czułości

wstąpić do piekieł

bez specjalnego zaproszenia

wyspowiadać się

z dobrych uczynków

Stwórca zaniemógł

gdy potrzebowałam miłości

pozwól odszukać ostatni kęs

źle dobranej pogody

pozwól przyznać się

do tysiąclecia bowiem nauczyło

człowieka zabijać

pozwól powstać z martwych

tutejszym aniołom

syjamska siostra

prześladuje mnie haniebny czas

z oczu podobny do ojca

a z serca do matki

zapłacz serdecznie i z oddaniem

nad halucynogennym światłem

błędnych ogników

rozkracz się nad światem

niech spocznie na laurach

zanim wysączy się ostatni list

spisany na skórze syjamskiej siostry

stanę w obronie

przekrwionego cienia

chcesz się urodzić? gratulujemy

odwagi i cierpliwości

ostatni kłos

poranek jałowieje

podobnie jak czas kiedy dotyk

jest poza zasięgiem

śniadanie nie smakuje

nasze wiosny przemijają

myśl zatknięta za ucho Stwórcy

znów kona w nas

szczęście spopielałe niby spadziste

rozstaje

tchnące nowo odnalezionym

epilogiem

natrętnym jak nadzieja

dogorywa ostatni kłos

ostatni w tym roku wiatr

pocałunek na złość

domorosłej wierności

znikomy odcisk

na kościstych nadgarstkach

nie zapeszyć

ktoś ukradł mi zeszłoroczne ciało

pozbawił grozy

ubogiej jak nieskończoność

choć błagałam

o minutę ciszy

wzniósł za mnie toast

pośpieszył się

z pytaniami na odpowiedzi

ktoś rozpostarł za mnie skrzydła

chcąc wzlecieć

z nieznanej ziemi

zrodził pamięć

by odnaleźć zamierzchłą

przyszłość

mlecznobiałe gwiazdozbiory

ktoś umarł na nowo

tak na wszelki wypadek

nie zapeszyć

nie odwrócić uwagi

filantrop

nadszedł sezon na podłość czystej krwi

marzy i tęskni

każdy chrześcijanin

proszę o bezkształtny pocałunek

o życie któremu do twarzy

z męczeństwem

błagam o wstrzemięźliwość

by pojąć zadławiony własnym czasem

wszechświat

o znikomość sekundnika

wiecznie zapracowanego

filantropa

ciężarna Wenus

obupłciowe wymiany zdań

nie znają umiaru

potęga życia nie wzejdzie

wraz z nocą

roznegliżowany terminarz uwiera

w obskurność

popraw w moim imieniu

przerwę w życiorysie

wiem że ostatni człowiek

przepadł

na wstępie

do kolejnego almanachu

nie szukaj pośród warg

ciężarnej Wenus

nie wypatruj strachu

ktoś bez słowa wypożyczył

nie oceniaj smutku

odprzedanego

po zbyt niskiej cenie

kolejne święta

wyrasta ze mnie promień dorosłości

zapomniałam imię

które nosiło moje dzieciństwo

podobne do ciebie

z oczu i serca

bez końca odwiedzam

ten sam czas

udaję zeszłoroczną starość

polub moje istnienie

na drugie mnie nie stać

pocieszam się

zaplanowaną przeszłością

wykolejonym

ciałem

wrócę

pewnego zaprzepaszczonego poranka

nakarmić bezdomnych

bogactwem kolejnych świąt

zbyt siarczysta miłość

martwię się o czas

tym razem zstąpił

bez zaproszenia

martwię się o pustkę

objawioną bez skargi

na zbyt siarczystą miłość

martwię się o życie

ktoś sprzątnął

sprzed nosa

martwię się o śmierć

o której od dziecka marzyłam

grzesznie pragnęłam

martwię się o marzenia

bo nie widziałam ich

od kilku dni

martwię się o rzeczywistość

wciąż nosi te znoszone kapcie

wyciągnięty sweter

martwię się o wszystko

co nigdy nie zdoła być

twoją osobistą pociechą

znoszony krzyż

ktoś wyniósł na strych

znoszony krzyż

na pewno nikt nie będzie się nim bawił

ktoś zaniósł święty obraz

do piwnicy

może przyda się w przyszłości

komuś innemu

ktoś pomodlił się

w moim imieniu

bo nie znam tegorocznego języka

słowa nie pasują do warg

ktoś za mnie poszedł do kościoła

za bardzo wstydziłam się

dobrych uczynków

ktoś wyspowiadał się z mojej duszy

nieposkładanych obietnic

braku skrupułów

ten ktoś najpewniej wiedział

lepiej ode mnie

na czym polega życie

w tutejszych warunkach

oddychanie tym samym powietrzem

umieranie bez nadziei

na towarzystwo

Pewna rozmowa

Zza rogu wygląda mój anioł stróż.

Poplamił sobie szatę keczupem

i oddał znoszone skrzydła pod zastaw.

PODMIOT LIRYCZNY:

Aniele, nie mam wyjścia,

tym razem muszę cię zwolnić.

STRÓŻ:

Spokojnie. Tym razem zwalniam się

sam.

PODMIOT LIRYCZNY:

Mój aniołku, nikt nie obiecywał,

że będzie lekko.

STRÓŻ:

Nie takiego piekła

się spodziewałem.

PODMIOT LIRYCZNY:

Piekła? Dostawałeś trzy tysiące

na rękę.

STRÓŻ:

Wystarczało mi tylko na drobne wydatki.

PODMIOT LIRYCZNY:

W takim razie poszukaj

lepszego pracodawcy.

STRÓŻ:

Chyba najwyższa pora to uczynić.

PODMIOT LIRYCZNY:

Życzę szerokich lotów…

Bez skrzydeł może być dość ciężko.

STRÓŻ:

Wszędzie dobrze, ale

w domu najlepiej.

PODMIOT LIRYCZNY:

Pozdrów ode mnie Boga,

dawno się nie widzieliśmy.

STRÓŻ:

Pan twierdzi, że Go zaniedbujesz.

Nie byłeś u Niego

od zeszłorocznego Bożego Narodzenia.

PODMIOT LIRYCZNY:

W święta byłem mocno zajęty.

Rodzina, przyjaciele i te sprawy. Ale

obiecuję, jeszcze tu powrócę!

STRÓŻ:

Grozisz mi?

PODMIOT LIRYCZNY:

Nie, to tylko czcza obietnica.

STRÓŻ:

W takich warunkach

trafisz najwyżej do czyśćca.

PODMIOT LIRYCZNY:

Lucyfer to mój oddany kumpel,

miło mi będzie go spotkać.

STRÓŻ:

Bluźnisz!

PODMIOT LIRYCZNY:

Największym bluźniercą

jesteś ty.

Nie zostało ci paru drobnych

na najtańsze papierosy.

STRÓŻ:

Wstrętny hipokryta!

PODMIOT LIRYCZNY:

Ja przynajmniej jestem człowiekiem.

Tobie nie zostało jedno pióro.

STRÓŻ:

Wystarczy, by spisać

przedni poemat.

PODMIOT LIRYCZNY:

Od kiedy to anioły piszą wiersze?

STRÓŻ:

Anioł też człowiek!

PODMIOT LIRYCZNY:

Ha! Sam widzisz. W obecnych czasach

trudno być człowiekiem.

STRÓŻ:

Masz zielone oczy. Zupełnie

jak Stworzyciel.

PODMIOT LIRYCZNY:

Wcale się o to nie prosiłem.

STRÓŻ:

Jesteś zbyt odważny

jak na syna marnotrawnego.

PODMIOT LIRYCZNY:

Ja tylko korzystam

z mojej wolnej woli.

STRÓŻ:

Na mnie już pora. Najwyższy czas

podlać kwiatki w ogródku.

PODMIOT LIRYCZNY:

Bywaj zdrów, aniele.

Baw się dobrze na Ostatniej Wieczerzy.

STRÓŻ:

Na pewno wszystkich pozdrowię.

PODMIOT LIRYCZNY:

Świetnie. Miłej wieczności.

groteskowy dotyk

miałkość fantazji

groteskowy dotyk pali

postrzępioną skórę

tańczymy jak rozkaże

miękki parkiet

kleisty niby zaśniedziała krew

znów obowiązuje popyt

na bezpańską spowiedź

błagasz o jeszcze jedną pokutę

lecz Stwórca jak zwykle

silniejszy

twarz odwróciła ostatnia rozsądna

konstelacja

Lucyfer zatrzasnął drzwi

do raju

a klucz

wyrzucił za burtę

nie ma czasu

nie zrozumiesz melodii

która nie należy do mojego serca

nie pojmiesz strachu

zatracił siłę i spokój

oddycha w tobie jedwabna dusza

wyślizguje

spomiędzy znużonych powiek

nie bój się wierzę

twoje imię składa się

z głosek milczenia

pora zacząć wszystko

od epilogu

od szkarłatnego strumienia

chustki z twoich żeber

wąskiego mostka

obnaż przede mną

wypatroszone delty żył

Bóg nie ma czasu

dla takiego nieudacznika i pechowca

Droga Mleczna

zamieńmy się na zmysły

jeden próżny wdech

podarujmy po kawałku skradzionej wiary

zanim alter ego

rozboli na dobre

wzniećmy łzy

czarne nasze przemęczone języki

podniebienia sięgające

Drogi Mlecznej

pora zakasać rękawy

i wziąć Boga w swoje ręce

wznieść toast

za przyjazną śmierć

zrewanżować

zakazanym wykrzyknikiem

nie ma

nie ma w nas gwiazdy

świeżo zaostrzonej

nadal czeka na początek

nie ma w nas wiatru

by chłodził spierzchniętą perspektywę

zlizywał kropelki

nie ma w nas cienia

duszy towarzystwa

proszącego do dozgonnego tańca

nie ma w nas światła

by gryzło pięty

pokazywało beżowy miękki brzuch

nie ma w nas bólu

jaki kształciłby przyszłość

odbierał prawo do latania

nie ma w nas Boga

zapodział gdzieś swój bilet kolejowy

kolejny pośpieszny

z dwoma przesiadkami

stańmy na warcie

zanim Bóg zaprosi nas

na wycieczkę krajoznawczą

przytrzyma gdy upadnie

ostatni horyzont

ciało zaczerpnie chłodnej posoki

podajmy sobie zalążki wysp

wzmocnijmy bramy

do jeszcze jednego rozdziału

przejęzyczenie nie potrwa długo

to niegroźna przypadłość

kiedy noc wykrzesze z nas

gwiazdy

rozpęta się kolejne życie

stańmy na warcie

kolejna apokalipsa

przebudziłam się

w kolejnej apokalipsie

pomyłce Najwyższego

utracił powołanie

przeciskam się

przez strome policzki

ku gwiazdom rozrośniętym

w pokrzepiający krzyk

przedrzeźniać mogą tylko

pomieszane pory roku

spuchnięte ciało

wzdęta dusza

nie nasycę się

tegorocznymi gwiazdami

z pietyzmem zbieranymi

w kamiennym ogrodzie

nie zostaniesz człowiekiem

nie bój się nie zostaniesz

człowiekiem na prośbę

większości

nie bój się twój oddech

mieści się w wydmuszce

wielkanocnego jajka

nie bój się śmierć nie może

się ciebie doczekać

częstuje kawą i ciasteczkami

nie bój się zanim zgaśnie światło

życie przewróci na drugi bok

ssąc kciuk

nie bój się twoje wełniane półsny

jeszcze długo posłużą

podczas podróży po ciele

nie bój się uśmiechu

łatwiej oddychać

i w rzeczywistości więcej wymagać

nie bój się strachu

przybędzie gdy zapukasz do

pobliskiej ściany

na lewą stronę

przyłóż ucho do światła

rzucanego przez twój cień

wsłuchaj w szelest

czy przewrażliwiona skóra

zniesie czułe znamię?

nie trafię do nieba

mam lęk wysokości

rozochocone płuca pieką

pod muśnięciami paznokci

trudno uwierzyć że twoja śmierć

jest szyta na miarę

ciężko zaufać

tak łatwo odwrócić duszę

na lewą stronę

kościste kolana

zimne kostki poranków

powstały zbyt późno

cisza posłusznie jak twój czas

nie rzuca światła

za zakrętem czyha

przetrzymana tajemnica

złogi cudów nie są nietutejsze

przesolone ciasto zmierzchu

skleja kolana

cudzołóstwo nie wchodzi

w rachubę

nadaremna północ sączy się

spomiędzy żył

przeciskam palce przez szparę

w palecie blasków i cieni

jestem aby jutro

nie odbiło się nam weselem

paroksyzm życia

myśli cuchną światłem

niedokończone uczucia przytłaczają

życie bez kolców

postaw definitywny krok

u progu

brakuje mi twojej zaginionej skóry

wszystko zostało po legendzie

kilka paciorków u skroni

biegnę cię przywitać zanim zdążysz

upuścić kilkaset lat

przetrwać życie wstecz

czyjś wróg zostawił na językach

kilka tęczowych odłamków nieba

zmartwychwstał

w naszym imieniu

biegniemy dokończyć