Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poezja współczesna, której tematyka oscyluje wokół nieszczęśliwej miłości, samotności pośród tłumu, egzystencjalizmu i śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 54
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2019
Poezja współczesna, której tematyka oscyluje wokół nieszczęśliwej miłości, samotności pośród tłumu, egzystencjalizmu i śmierci.
ISBN 978-83-8189-495-1
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Każdego ranka odwiedzała ją śmierć.
Mówiła, że samotność należy tylko do niej.
Bała się, że zgubi ostatnią łzę.
To, co na nią czekało, było opuszczonym cieniem.
Bała się światła, że urodzi się z własnej woli.
Nie chciała, aby ominęło ją życie;
nie zapomniała wziąć ze sobą duszy.
Niepewność drążyła jej lęk,
kłamstwo podnosiło na duchu.
Zlizywała słodkie ślady po Twoich dłoniach,
przyklejone do skóry.
I choć nosiła w sobie niewyjaśniony strach,
wciąż spodziewała się śmierci.
Śmierci, która da początek jej życiu.
Kiedyś przypadkiem zostawiła serce
na ławce w parku — to było trudniejsze od marzeń.
Chciała wrócić do przyszłości,
ale dekoncentrowała ją odległość.
Wiosenny wiatr wciąż bawił się wspomnieniami.
Modliła się, ale nie wiedziała,
do którego Boga.
Życie wypełniało jej myśli, przeterminowana miłość
szkodziła żołądkowi.
Nie wiem, czy tego się spodziewała,
ale czas odebrał jej mowę.
Spowodował, że nie miała sił zapłakać.
Mogła jedynie obracać w palcach paciorki różańca
i czekać na lepszą przeszłość.
Zlizuję kłamstwa
z Twoich zbyt dużych warg.
Przyglądam się wspomnieniom,
nie znajduję podobieństwa.
Niepokorne palce badają
niewłaściwe myśli.
Po drodze spotkałam Boga, roześmiał się
i poklepał mnie po plecach.
Znów pada deszcz, tylko nad moją głową.
Pękło niechciane słowo,
krew nie przestaje płynąć.
Nikt nie chce Twojego zmęczonego serca?
Poszłabym dalej, ale strach jest zbyt przyjemny.
Przestań bawić się w samotność,
zbyt krótka droga.
Zmyśliłam sobie śmierć — ma takie ładne zielone oczy,
zupełnie jak Ty.
Dusza zapada w sen zimowy —
przepraszam, pomyłka.
Chciałam tylko zrozumieć, o kim mówisz,
ale wolałeś sprzedać mój czas.
Chodź, pokażę Ci, skąd wziął się Bóg.
Wybiegłabym na spotkanie,
ale Ty masz inne zamiary.
Wybacz mi moje życie, nie tak miało wyglądać.
Nie przynoś mi kwiatów, nie przynoś skrzywdzonych serc —
na to przyjdzie pora.
Teraz mamy uzbroić się w lęk
i odwrócić kartkę.
Śmierci, możesz pożyczyć mi pióro?
Miłość zapala kolejnego papierosa.
Życie łasi się do śmierci.
Wciąż biegnę wstecz,
choć przed oczami mam przyszłość.
Staram się zapomnieć o wieczności,
ale zabrakło czasu.
Łzy przesypują się między palcami,
samotność zatacza ciaśniejsze kręgi.
Nie mogę słuchać tej ciszy,
możesz podzielić się szeptem?
Myśli pękają od niespodziewanych wspomnień,
ból nie mieści się w przerośniętym sercu.
Zza rogu wyłania się Bóg,
niesie pękaty kosz zakazanych owoców.
Co Ty na to, Adamie?
Nie mogę zmieścić więcej szczęścia.
Ciało wciąż się boi śmierci,
duszy nie mogę nigdzie znaleźć.
Czy przywitasz się z moim oddechem?
Czy zdrapiesz z policzków ostatnie łzy?
Nie boję się Ciebie, tylko Twojej naiwności.
Jeśli pozwolisz, pomogę Ci zburzyć ten mur.
Wylęgłam się z myśli o Tobie,
z Twym imieniem na ustach będę umierać.
Chciałabym zatańczyć,
ale może to być mój ostatni oddech.
Jeśli nie możesz dać mi wspomnień,
przyjmij ode mnie to marzenie.
Zrób z nim wszystko,
na co pozwoli Ci strach,
na co zgodzi się moja nadwrażliwość,
na co nigdy nie będzie czasu…
To tylko głupi żart,
powiedziało życie
i schowało się za plecami śmierci.
Chciałabym zacząć od początku,
ale wciąż przeszkadza mi czas.
Zaniemówiłam z prawdy,
pragnę wieczności tylko dla siebie.
Biegnę na przekór marzeniom,
zegar straszy groźnym tykaniem.
Nadzieja przegląda się w lustrze,
widzi nas, spętanych uwielbieniem.
Wracam ze spotkania z samotnością,
nie przestawała narzekać na miłość.
Wybrałeś najkrótszą drogę do nieba —
czy zdążysz założyć buty?
Oto kolejna łza
do mojej pokaźnej kolekcji.
Przytulona do serca śmierci czekam,
aż dogoni mnie cień.
Okruch światła wpadł mi do oka,
cisza była lepszym rozwiązaniem.
Ze smutkiem Ci do twarzy,
powinieneś rzadziej się uśmiechać.
Toczę pod górę głaz mojej głowy,
nie odbieraj mi ostatniego kłamstwa.
Moje spuchnięte serce
wciąż czeka na przeszłość,
odmierza kolejne paciorki różańca.
Uważaj na moje życie,
nadal jest mocno obolałe.
Czy to życie znów stoi w kolejce po śmierć?
Czy kolejka jest niezmiernie długa?
Ktoś zniecierpliwiony krzyczy,
ktoś narzeka głośno na swój los.
Nagle sprzedawca oznajmia, że koniec,
śmierć się skończyła.
Czekający, niezmiernie zawiedzeni,
rzucają się sobie do gardeł.
Duszą się nawzajem, plują w twarz,
błysnęło ostrze noża.
Śmierć się skończyła? Uczynimy sobie własną!
Będzie to umieranie niezmiernie długie i bolesne —
tak, jak chcemy.
Im większa męka, tym szczęśliwsi będziemy.
Nic nas nie powstrzyma, nawet kłamstwo czy obietnica.
„Co z Bogiem? Skąd wziąć Boga?” — zapytał jeden z wielu.
„Bóg? Ta przeterminowana mrzonka
dla bezsilnych?” — ktoś odpowiedział.
Kochani, jesteśmy sami, zupełnie sami
i nikt nas nie powstrzyma.
Idziemy po omacku, nie mogąc się doczekać,
aż ktoś nas wyręczy.
To my nadaliśmy imię złości,
my nazwaliśmy nienawiść.
To my rządzimy śmiercią, nie ona nami.
I cóż… Choć trawi nas głód,
nie podniesiemy bochenka chleba,
który leży u naszych stóp.
Moja kochana, niewdzięczna ciszo —
co robisz w moim domu?
Chowasz się za kotarą dłoni,
obiecujesz, że nadejdą lepsze czasy.
Serce pokonuje kilometry,
oddalając się od końca.
Mogę tylko patrzeć, jak umiera kolejny sen.
Sen stworzony przez Boga.
Z obawy przed szczęściem
zatrzaskuję powieki i udaję,
że mnie nie ma.
Ktoś usilnie puka, nie otwieram.
Może to listonosz, Bóg
albo Ty?
Pomimo nadziei grzęznę w pragnieniach,
odliczam sekundy do narodzin.
Wieczność znów się zepsuła, kto ją zastąpi?
Pomimo nienawiści i współczucia
wspinam się na palce — będę podglądać Boga.
Przyjdź, nauczę Cię szczęścia. Pokażę,
że czasem warto uwierzyć w życie.
Być może nie jesteśmy sami… Ktoś pilnuje,
żebyśmy regularnie się uśmiechali.
Wierzę zawzięcie, że nadejdzie świt.
Poranek spłoszy rozpanoszone gwiazdy i nadęty księżyc.
Odtąd będziemy liczyć na własną duszę.
Uśmiech nie potrafi kłamać, potrzebuje jedynie,
by ktoś go czasami wyręczył.
Tak więc spakujemy marzenia
i zawędrujemy tam, gdzie nie dosięgnie nas życie.
Brnęła przez jego ślady,
lecz widziała w lustrze tylko siebie.
Odwracał się, w jej sercu
nie widział miłości. Płonęło,
choć było zimniejsze od lodu.
Biegło uparcie naprzód,
mimo że nikt nie prosił.
Wciąż zdradzała miłość z samotnością,
niezmiennie przekraczała granicę śmierci.
Bała się, że Bóg nie zdąży
na jej oświadczyny. Nie rozumiała,
skąd tyle ciepła pośród straconych myśli.
Choć w jej ciele drzemała pustka,
błagała Stwórcę o jeszcze.
Był na tyle łaskawy,
że dzielił się z nią swoimi łzami.
Żałowała każdego kroku, który stawiało życie.
Na pocieszenie ukrywała się za powiekami,
dla smaku karmiła krwią.
Lubiła długie spacery donikąd,
wciąż czekała na zagubiony oddech.
Błagała los, aby oszczędził dla niej
choć jedno wspomnienie.
Mimo że musiała zacząć wszystko od szeptu,
nie potrafiła odnaleźć ciszy.
Wciąż malowała obrazy nicości,
dalekie od sztuki.
I choć brakowało jej smutku,
z wzajemnością kochała śmierć.
Śmierć, która do nikogo nie należała.
Obudziła się
z kolejnego wymyślonego snu.
Otworzyła oczy,
serce odmawiało jej posłuszeństwa.
Jak zwykle planowała umrzeć,
lecz życie pokrzyżowało plany.
U jej stóp roztaczało się morze łez,
przed nią leżał cały świat.
Zanim ponownie zasnęła,
zobaczyła jego oczy — lustro jej myśli.
Wiedziała, że czekał na nią
od swej ostatniej śmierci.
Prawą rękę położył na jej martwym sercu,
lewą rozgarnął niechciane myśli.
Błagała, żeby nie kończył,
ale ktoś podrzucił jej fałszywy los.
Nie potrafiła zamknąć powiek,
wpatrywała się we wrak jego duszy.
Pragnęła pomóc zabliźnić się ranom,
wodziła opuszkami po szerokich bliznach,
pozostawionych przez czas.
Nie miała sił, by podnieść rękę
i dotknąć łez.
Pragnęła sycić się powietrzem, którym oddychał on.
I choć wiedziała, że zaraz ponownie zaśnie,
pragnęła dzielić z nim światło.
Słyszała, jak w głębi piersi
postukuje buntowniczo serce.
Pragnęła obmyć twarz z resztek cienia.
Do niej należało ostatnie słowo,
ale nie umiała wybaczyć.
Czas nalegał, aby odeszła,
lecz ona chciała pozostać.
Po raz pierwszy i ostatni ucałowała jego duszę,
przejrzała we wspomnieniach…
Nie znała myśli, którymi mogła go pożegnać.
On także nie rozumiał słów,
jakimi mógłby ją określić.
Jeszcze raz zostawiła ślad swoich łez
na jego wargach… I znów nie wiedziała,
czym jest życie,
a czym śmierć.
Przystanęła na krawędzi życia,
zapłakała po raz ostatni.
Patrzyła na wbity w niebo kolec księżyca.
Serce odliczało dni, które pozostały.
Czy to miłość usiłuje wkraść się do jej duszy?
On nadszedł,
w długich, białych włosach tańczył wiatr.
Chciała wymówić jego imię,
ale czas pozbawił ją mowy.
On dotknął jej myśli i obiecał,
że podzieli się z nią samotnością.
Nie kłamał, lecz nie ufała jego spojrzeniu.
Choć patrzył, nie widział jej łez.
Nie widział, że światło zgasło w jej duszy.
Mimo to podniosła rękę
i zamknęła jego powieki.
„Nie musisz mówić prawdy” — szeptała.
„Choć przyrzekłam ci życie,
nie spełnię mojej obietnicy”.
I wtedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Po raz pierwszy dotknął jej marzeń.
Ona zaś pokochała jego wspomnienia.
Stali, zapatrzeni w swoje myśli.
Pragnęła, aby czas ruszył naprzód,
lecz życie już na nią czekało.
Marzyła, aby jeszcze raz zobaczyć jego blizny.
Dotykając ich czuła, że jego życie
nie należy do niej. Że to pomyłka,
z której się nigdy nie obudzi.
„Proszę, weź moje serce
i idź z nim przez wieczność” — szepnął On, widząc jej strach.
„Nie jest tego warte, ale proszę, spróbuj”.
Mówiąc to płakał, jakby nagle dostrzegł Boga.
„Twoje serce jest cięższe od głazu” — odparła Ona.
„Nic nie jest takie, jakie się wydaje” — zareagował On.
„Wszystko jest możliwe,
jeśli odpowiednio kochamy”.
I wtedy zrozumiała, że po życiu nie pozostała
ani krztyna światła.
Czekała na jego życie.
Czekała, aż On zapłacze.
Wiedziała, że to niemożliwe.
Podniosła głowę, przyjrzała się jego duszy,
ukrytej skrzętnie za kocimi oczami.
Uśmiech mimowolnie wtargnął na jej twarz.
Chętnie podarowałaby mu swoje łzy,
ale prawda odmawiała posłuszeństwa.
On ujął jej nadgarstki