W pochmurnym sercu - Katarzyna Koziorowska - ebook

W pochmurnym sercu ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

W tym tomiku autorka nawiązuje do miłości nie do końca szczęśliwej. Jest to miłość niepowtarzalna, wzniosła, potrzebująca łapczywie światła, lecz nienawykła do wzajemności. Autorka usiłuje przedstawić to uczucie w raczej niecodzienny sposób, a wiadomo powszechnie, że jest to niezwykle trudne. Wątek miłosny jest dość pospolitym tematem, ale autorka wyraża nadzieję, że potraktowała go w indywidualny sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

W pochmurnym sercu

Poezja współczesna

Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2023

© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2023

W tym tomiku autorka nawiązuje do miłości nie do końca szczęśliwej. Jest to miłość niepowtarzalna, wzniosła, potrzebująca łapczywie światła, lecz nienawykła do wzajemności. Autorka usiłuje przedstawić to uczucie w raczej niecodzienny sposób, a wiadomo powszechnie, że jest to niezwykle trudne. Wątek miłosny jest dość pospolitym tematem, ale autorka wyraża nadzieję, że potraktowała go w indywidualny sposób.

ISBN 978-83-8351-230-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pławić się we łzach

Przemijasz

wraz z ostatnim odcieniem światłości.

Odchodzisz w pustkę,

gdzie nie mają prawa istnieć pragnienia.

Mój ubogi czas nie sprzeciwia się

cieniom, które na tym świecie

zasiała twoja dłoń.

Błądzę między rozsypanymi łzami,

szukam poranka, który uśmierzy

nieuleczalną wieczność.

Syci się mną przerwa

w autobiografii, delektuje się obawa,

że świat zmartwychwstanie,

że obudzi się niebo, wskrzeszą konstelacje.

Nie okłamujmy sprzedanych słów.

Pamiętajmy, że nowo poczęta noc

ukrywa za pazuchą

najserdeczniejsze opiłki gwiazd,

że w twoim sercu mieści się

dość blasku, aby ukoił zadraśnięte niebo,

zatracony w sobie horyzont.

Granica, za jaką ukrywa się słońce,

by pławić się we łzach.

Na złość marzeniom

Pożyczyłam ci moje życie — nie zwróciłeś

do tej pory.

Powierzyłam samotność, ty

ją posłusznie zignorowałeś.

Niestety, wszystko, co ludzkie,

jest mi kompletnie obce.

Nieznana jest mi prawda, nieznane kłamstwo.

Czai się we mnie cień, który ogrzewa

pojedyncze myśli.

Powracam, aby drażnić rany,

które pozostały mi po snach.

Jestem, abyś mógł udać się

na krawędź wolności.

Podaruj mi choć raz jedną łzę,

abym mogła kochać się w twoim strachu.

Północne niebo tłamsi mój oddech,

zostawia po sobie raj,

do którego nie chcę wstąpić.

Czy powrócą takie dni, kiedy poranek

był na porządku dziennym?

Czy przebudzi się we mnie gwiazda,

której poszum zagłuszy wołanie o pomoc?

Wiesz, że moje ciało stało się ostatnio

zbyt ciasne dla nadziei?

Czy to szept twój, czy moje serce

bije na złość marzeniom?

Co uchodzi za marzenia

Czy wszystko to, co uchodzi za marzenia,

musi okazać się klęską, tyle że odratowaną?

Czy to, co wkrótce okaże się kłamstwem,

musi leżeć tak blisko wszelkich skarg?

Budzi się we mnie zmierzch, nie kojarzy się

ze snem, nie rozprasza niby senna mara.

Zło, co zalęgło się znienacka w zakamarkach

zbyt zmęczonych ciał, objawi się niby

wyludnione archipelagi, ta niepoczęta gwiazda,

co wciąż szuka twarzy w pękniętym lustrze.

Przyzwyczajona do przesytu łez, oswojona

z dotykiem twoich słów, przeprawiam się

za granicę człowieczeństwa, wyzwalam

w sobie gniew, wyzwalam szept, aby przyśnić

jeszcze raz nieustraszony świt,

aby odnaleźć własne ślady pośród konstelacji.

Odszukałam pośród naiwności tę jedyną modlitwę,

która — zamiast bólu — wręczy nam tęsknotę

za tym, co ludzkie, rychłe i nienarodzone.

Pomyłka w obliczeniach

Istnieje w nas dość życia,

aby to, co nieludzkie, stało się oczywistością.

Jest tu tyle nieznośnej egzystencji,

tyle emocjonalnego bólu, że świt

staje w poprzek rzeki, że wyjałowiony wieczór

nie daje dotyku.

Krnąbrny jest ten przypadek człowieczeństwa,

nierozpoznany pozostaje czas,

za jakim można pójść dalej,

poza zmęczone światy,

poza sprzedane pocałunki.

Nie rozpoznasz we mnie

minionych wieków, nie odróżnisz

miłości od strachu.

W obawie przed najświętszym

uwarunkowaniem tego świata,

karmiąc się lękiem straconych,

przechodzę na drugi brzeg

tej przeludnionej wyspy, gdzie zastaję pustkę,

rozpoznaję wyczerpany paragraf.

Linia życia pękła na pół.

Wieczność pomyliła się w obliczeniach.

Śpiączka

Ocknęłam się pośród wiekopomnych łez,

wciąż zielonych i kwaśnych jak zakazany owoc.

Obudziłam w przepaści twoich dłoni,

zdziwiona i pozbawiona sensu.

Wiem jednak, ten świat nie powróci,

choćbym starała się wyrzec pytań

czysto retorycznych, choćbym umiała

pobłogosławić ciszę zaplątaną w ogień.

Kończy się mój czas, przeżyty w śpiączce.

Prześwieca przeze mnie istota współistnienia,

narzuca się strach, którego formy

dotąd nie poznałam.

Przełamana na pół, rozgoryczona

zbyt długim cieniem, udaję obcość

mojego istnienia, powierzam spojrzenie tym,

którzy nie widzą nic poza własną twarzą.

Kiedy postanowisz przyszyć do ust

najmodniejszy w sezonie uśmiech, uważaj,

żeby nie ukłuć się w palec.

Szept na skórze

To, czego doświadczasz całym ciałem,

to, czego spodziewasz się

o niezwykle późnej porze — jest namiastką

radości, strzępem bólu,

dla jakiego nie opłaca się brnąć zgodnie

z ruchem wskazówek zegara,

dla jakiego można wydumać

bałwochwalczy świt.

Ukryta po serce, po zmiennocieplną kwiecistość,

pielęgnuję w sobie ten utkany z samotności lęk,

dbam o niepewność, której należy się

zasłużona wolność.

Nie sprzedam tego ironicznego spojrzenia

po atrakcyjnej cenie — niech sen

rozpłynie mi się w krwi.

Zamknięta we własnym ciele,

spodziewam się nawrotu samotności,

czekam na szczęście, które tak bardzo

chciałabym przedawkować.

Rewolucja w mojej szerokokątnej głowie

nie zna wyjścia z wszechobecnego marazmu,

nie zna czasu, o jakim mogę

dobrowolnie marzyć, choć twój szept

lśni na mojej skórze.

Śmiesznie nieludzkie

Zanim odkryjesz we mnie

wypożyczone od księżyca lśnienie,

cały senny dorobek, bezsprzeczny czas;

zanim dopatrzysz się litości

na moich ustach, smutku,

dla jakiego można wiele — popatrz,

jak zmienia się krew

w moich plastikowych żyłach, jak rozrasta się

bezpodstawny kres, duma,

dla jakiej można odejść poza granice

światłości.

Niestety, rozpanoszył się we mnie

ciepłolubny zalążek samotności, rozrósł się

piedestał, na którym królestwo

ma moje spopielałe sumienie.

Wykradłam cię przewartościowanym myślom,

uwolniłam z oków szeptu.

Zanim poczujesz ten sam lęk,

zanim doświadczysz lśnienia obcych dróg —

przyśnij mi się obnażony z codzienności,

przyśnij się z rozpostartym sercem,

aby to, co wciąż obce, pozostało śmiesznie nieludzkie.

Ściskam cień twojej łzy,

skazę po jutrzejszej oazie.

Przykładam pocałunek

Przykładam ciało do twojej nieprzypadkowej duszy.

Przytwierdzam pocałunek do ust,

tak chciwych w swoim pięknie.

Całe dzisiejsze niebo kojarzy mi się

z kolorem twojego serca,

pokornie rozpostartego ponad światem.

Cały dzisiejszy niepokój ofiarowuję

twojemu milczeniu, embrionowi przyszłości.

Nie, nie chcę otwierać oczu,

dobrze jest mi w tej śpiączce.

Tak do bólu dobrze czuję się w wypożyczonym jutrze.

Twój cień jest zmęczony światłem,

usta nie nawykły do spotkań z bólem.

Składam moje życie do twoich stóp,

podarowuję złudzenie, dla którego opuszczę

pięć kątów wydrążonej głowy.

Kolejny dotyk rozpuszcza się w chłodnej krwi,

kolejne muśnięcie powoduje piękny strach.

Pomyliły mi się kontyngenty, pomieszały

spojrzenia, zanurzone dotąd w odmętach

twojego ciała, zadedykowane nieparzystej śmierci.

Opowiem ci muzykę

Przybliża się embrion snu. Zanurzam się

pośród kłamstwa niby zmęczony

wiecznością pustelnik.

Wyśniony zbyt pośpiesznie sens egzystencjalny

przypomina ból, tylko okraszony

znoszoną literą, wydmuszką słów.

Pielęgnuję w sobie głuchoniemą noc.

Świt, niewidomy od urodzenia, przemieszcza się

przez resztkę człowieczeństwa,

pokonuje sny, w których roi się

od życiodajnych ornamentów.

Cóż mam uczynić, kiedy śpiączka

przeobraża się w niepewność,

która pozbawi nas swobody, porzuci znaczenie?

Przypominam sobie ulubioną apokalipsę,

wspominam wrzosowiska, gdzie pasł się dotąd

mój rdzawy smutek.

Chodź, opowiem ci muzykę, której nie brakuje

moim nawoływaniom o rzeczywistość.

Zraniona oddechem

To, co sprowadza się do jedności,

przynosi ciszę, tylko martwą.

To, co daje blask fałszywego słońca,

kojarzy się z inicjacją, ale międzygalaktyczną.

Moje serce, wykradzione twoim dłoniom,

przypomina o sobie złowieszczym milczeniem.

Zostały mi po tobie

dwa zbyteczne wykrzykniki,

parę przecinków,

tylko jeden znak zapytania.

Odkąd zabrakło mi wielokropka,

wszystkie odpowiedzi utraciły swoje pytania.

Gasnę, bezsensownie dogorywam

pośród rozżarzonych znamion, wciśnięta

w twoje znikome usta.

Przyzwyczaiłam się do epoki, która obiecuje

zbyt wiele znikomych świeczników,

rozgadanych nocy.

Kiedy to gwiazda staje w poprzek słów,

kiedy konstelacje opadają na przeciążone powieki,

przymierzam zachłannie twój uśmiech —

pasuje jak ulał, wiesz?

Zraniona twoim oddechem,

przezwyciężam w sobie tę noc,

której chciałabym się wyrzec.

Jakaś myśl

Wszystko wstąpiło w moją prywatną

strefę ciszy. Wszystko, co mi się należało,

przybrało formę zróżnicowanego światła.

Przybita do ściany, przygwożdżona

konstelacjami do zbyt ubogiego nieba,

tłamszę w sercu nadmiar litości,

przesyt współczucia, których tak mi żal.

Uszczypliwie rzecz ujmując,

z każdym kolejnym wyrokiem

przybywa mi więcej zjednoczonych peregrynacji,

zadurzonych w sobie wolnych miejsc.

Malinowe chwile wypełniają

moją czujność, przy użyciu słów sprawdzają,

czy istnieje we mnie jeszcze jakaś myśl.

Tym niewydarzonym przypadkom

można jedynie przyprawić ciekawszy

uśmiech, zapoznać z lękiem, który tu się ostatnio

rozgościł na dobre.

Przepełniona twoim buńczucznym smakiem,

otoczona pieszczotliwym zapachem, kołyszę się

na wietrze niby źdźbło, niby pocałunek

zerwany zbyt pochopnie.

Znajome życie

Przyniesiona przez jasnozielony wiatr,

który — zamiast nadmiernych słów — zsyła sercom

nieprzyzwyczajone do klimatu westchnienia,

zaplątane we własne światło

pokorne zjednoczenie.

Oprócz pojednawczego zetknięcia zmysłów,

szanuję bezsenny bieg tej planety,

troszczę się o znikomy ochłap nadziei,

wspominam pustkę, która wypełniała mój ból.

Senność, wzniesiona z tej samej nocy,

przyszpilona pocałunkami do ściany

z purpurowych chmur, tętni znajomym życiem,

trzepocze się w stulonych dłoniach

niby ziarenko wykradzione pustyni.

Rozbieram się — tak nagle, niespodziewanie —

do twojej pieszczoty, dedykowanej

łakomym wzgórzom, nienasyconym dolinom.

To, co wciąż powraca, jest milczeniem,

tylko zbyt namiętnym,

aby ukoić niepewność względem przyszłości,

aby uśmierzyć pocałunek

zadany twoimi czerstwymi ustami.

Skazany na ciszę

Oczyszczona twoimi szkarłatnymi łzami,

pokonana światłoczułym dotykiem,

kołyszę się na granicy

między światłem i wolnością.

Moje serce, które wciąż nie dowierza

własnym oczom, delektuje się

chłodną, cienką skórą twoich nadgarstków.

Mój lęk, pielęgnowany przez tyle lat,

przemienił się w mur, który nie przepuszcza łez.

Mroczny Mesjaszu, podejdź bliżej,

pokażę ci w zwierciadle mojego spojrzenia

twoje najczystsze piękno,

twój nowo wniesiony raj.

Wiem, że twoim przeznaczeniem

jest samotność. Wiem, że nie będzie mi dane

poczuć na szyi twojego oddechu,

twojej woni przypominającej

cynamon i pomarańcze.

Niestety, jestem tutaj, aby odbyć

tę ponurą wędrówkę po bezkres.

Ty zaś pozostaniesz, skuty nienawiścią

niby grubym łańcuchem, skazany na ciszę,

skazany na ból mrocznych myśli.

W pękniętym lustrze

Znoszone stopy wiodą mnie

na najwyższe szczyty, pomiędzy światła,

od których roi się dzisiejsza bezpłodna noc.

Potulne kłamstwo, choć tak przewrażliwione,

przypomina o bólu, który zostawiłam ci

wczorajszego wieczora.

Ocknij się z naszego snu, pokaż mi drogę,

na której nie odnajdę

twojego świeżego odbicia

w pękniętym lustrze.

Chodź, zbliż się do moich myśli, poznaj ich smak,

delektuj się cienką skórą.

Powrócę, zanim księżyc zaprzyjaźni nas

z całkiem nowym zmierzchem.

Po mojej miłości pozostała garść

smutnych dźwięków, nienasycona ballada

bez zbędnych słów.

Kiedy już ocknę się po drugiej stronie

wszechświata, nakarmię obawę

moją czczą duszą. Otulmy zmysły

zbyt cienką krwią, obejmijmy serdecznie

ostatnią spadającą gwiazdę.

Przynoszę ci strach, którego się nie wyrzekniesz.

Znalazłam oazę, która stanie się

naszym domem, naszym rajem.

Najpiękniejsze piętno

Wytłumacz mojej przyszłości,

że najjaśniejsze gwiazdy rodzą się

o poranku.

Udowodnij mojej samotności,

że to, co niezbadane, nie do końca musi

pozostać nieludzkie.

W moich plastikowych żyłach płynie

pod prąd zbyt duża dawka nadziei,

jałowy zalążek strachu.

Nie chcę, żeby ten zaginiony wszechświat

odnalazł się na moim strychu.

Podnoszę z czułością ostatnią w tym sezonie łzę,

odnajduję ciszę, której nie przekrzyczy

wołanie o pomoc mojej winy.

Lśnienie w moim sercu nie wygra walki

o kolejny zakazany owoc.

Byle jak ustalony czas może jedynie

przynieść obawę, że to, co boli,

jest najpiękniejszym piętnem.

Nie uciekaj przed cieniem, jest dowodem

na twoje istnienie.

Modlitwa bez adresata

Istnieje we mnie taka noc, której światło

zabija najśmielsze gwiazdy.

Zakorzenił się we mnie taki świt,

który nie wygra walki o nowy dzień.

Znów okłamał mnie kolejny grzech.

Zbezcześciła mnie porażka, dzięki której

odnalazłam źródło wolności.

Wciąż porównujesz mnie

do niedokończonej pokuty,

wciąż doprawiasz mi archanielskie skrzydła.

Jestem rozgoryczona zbyt wczesnym życiem,

dokucza mi ciężar nieba.

Dźwigam resztkami sił ten balast,

uczę się na pamięć tabliczki mnożenia,

aby móc odmówić w każdym momencie

najserdeczniejszą modlitwę bez adresata.

Powierzona niebu

Mroczny Mesjaszu, czy przeminie

w nas noc, którą wykradliśmy ciemnościom

naszych serc?

Czy skończy się ból, zasiany tutaj

dobrowolnymi łzami?

Oboje jesteśmy rozgoryczeni doskonałością

świata, oboje nie rozumiemy,

jak wiele prawdy potrzeba,

aby uwolnić kłamstwo.

Wierzę, pewnego wieczoru zalśni

w nas całkowicie nowe słońce,

przebudzi się samotność,

dla jakiej wykradniemy wszystkie spojrzenia,

wszystkie zbiorowiska gwiazd.

Na razie jednak czekam, wtulona

w objęcia przyszłości, powierzona niebu,

które płynie u naszych stóp.

Warto zapamiętać, ile kalendarzy potrzeba,

ile zegarów, aby obłaskawić

to końcowe odliczanie, aby uratować milczenie,

które zalęgło się we wszystkich lustrach.

Mroczny Mesjaszu, zaopiekuj się

moim cieniem — będzie mu dobrze

w twojej popielatej duszy.

Martwe światło gwiazd

Mroczny Mesjaszu, ile dobra mieści się

w twoim cieniu?

Ile smutku musisz zrozumieć,

aby dostrzec słońce u stóp horyzontu?

Nie błagaj o kolejny rozdział

tej niedokończonej autobiografii,

nie proś o złudzenie, które nakarmi lęk.

Wyczerpana nadmiernym sensem,

przejaskrawiona niby wiosenny firmament,

chciałam odszukać drugą stronę światła,

które mogłoby wnieść ból

w codzienność.

Nie, nie chcę udawać,

że twoje spojrzenie, spowite purpurową mgłą,

próbuje odszukać spokój

w moich pocałunkach, usiłuje przygwoździć

melancholię do ust.

Mroczny Mesjaszu, zgódź się,

abym poznała piękno twojego szeptu,

abym posmakowała wiary w to,

co już tu nie istnieje.

Z rozmysłem nadaję skazę twojej duszy,

przyprowadzam gwiazdy, pławiące się

we własnym martwym świetle.

Cynamon i pomarańcze

Mroczny Mesjaszu, odkąd odszukałam

pobocze wiodące do poranka, odkąd pojęłam,

ile snów potrzeba, aby oswoić przyszłość —

marzy mi się twoje serce,

ciepłe, wygodne i przytulne.

Wiem jednak — w twoich oczach czai się

przesycony bólem blask,

którego nie sposób zaspokoić

najcichszym szeptem, najpiękniejszą myślą.

Zanim powrócisz, zdążę wyśnić

całą przeszłość. Zanim nadejdziesz,

moje smutne pocałunki przykleją się

do rozwartych warg.

Nie, nie przyznawaj racji teraźniejszości —

wiem, że uroiła sobie ciąg dalszy.

Moje puste światło wciąż szuka odbicia

w szkarłatnym cieniu, potrzebuje miłości,

aby opowiedziała przypowieść

bez szczęśliwego zakończenia.

Nie, nie chcę twojej wolności — brak mi tylko

zapachu, woni przypominającej

cynamon i pomarańcze.

Twoje czarne serce

Jestem,

wciąż przeciążona ciszą, pogrążona w prawdzie.

Moje myśli, haniebnie spopielałe,

czają się między spadającymi gwiazdami,

pławią w ich dumnym blasku.

Chciałabym, abyś zadedykował mi

krztynę spowszedniałego zetknięcia naskórków,

żebyś powierzył płomień,

który ukrywasz w swej przepastnej piersi.

Pokochałam wszechświat,

w którym mieszka twoje czarne serce.

Przygarnęłam twą obecność do zużytej duszy.

Czuję, tak zawzięcie czuję twoje odbicie

w stłuczonym zwierciadle! Lecz rozumiem,

to tylko niepowtarzalna pomyłka.

Ogarnięta pasją, rozgoryczona zrozumieniem —

łaszę się do twojego nagiego sumienia,

przytulam do snu, poczętego tylko dla mnie.

Niemożliwe, żeby czas ruszył pod własny prąd.

Niemożliwe, żeby wszystkie gwiazdy

stały się łzami na twych policzkach.

Najpiękniejsze pożegnania

Nie ma końca nieśmiała pustka, naznaczona

twoim jutrzejszym wytchnieniem.

Trwa rozłożysta noc, którą pragniesz

powierzyć najpiękniejszym pożegnaniom.

Szukam pośród pobliskich gwiazd tej,

która rozjaśni zmiennocieplne noce,

kiedy moim zmysłom tak brakuje

twojego przesytu.

Do bólu pyszny jest zmierzch,

gdy łzy zderzają się ze sobą,

kiedy rozkojarzony dotyk nadaje kształt duszy.

Czekając na powrót wieczności,

odpoczywamy pod kwitnącą jabłonią,

złączeni splecionymi sercami.

Nasze wrzące cienie mieszają się

z tym rzucanym przez płomień.

Spijając z twych ust późniejsze pocałunki,

rozkoszując się chłodem popielatej skóry,

podziwiam rozpanoszoną namiętność,

podziwiam słońce, które kręci głową

z niedowierzaniem.

Ciesząc się śladami twoich palców

na moich łzach, ciesząc się twoimi dłońmi

na sumieniu — przemijam bez skargi,

staczam się do stóp nieba, gdzie czeka

na nas szczęście, nakreślone twoim oddechem,

twoim bezcennym smutkiem.

Pierwszy wiosenny deszcz

Moja odroczona pokuto,

skrucho przeznaczona komuś innemu — odwiedź mnie,

gdy niegodny zaufania czas przebrnie

na naszą stronę świata, gdy niewarta spokoju,

bezceremonialna niegodziwość zanurzy się

w słodkim oceanie pokory.

Mroczny Mesjaszu, czy jesteś tu,

aby rozmawiać aż do rana z wieczornym niebem,

naznaczonym kształtem twojego serca?

Czy jesteś, żeby skarcona łza

nie przypominała więcej przyszłości?

Wiem, kolejne słowa nie pasują do moich ust.

Wiem, że pozostałe myśli nie dotyczą światła.

Nasze łzy, przelane w imię snu,

niedoświadczone niby pierwszy wiosenny deszcz —

są nieparzystą jednością,

niedopasowanym elementem.

Nocne niebo, rozebrane boleśnie aż do naga,

kusi nasze modlitwy bez adresata,

drażni pustkę, która nadaje imiona myślom.

Czy słońce zdąży wzejść, zanim ukruszy się łza?

Czy odzyskamy wszechświat, jeśli wina

znów będzie po naszej stronie?

Cieniolubna namiętność

Mroczny Mesjaszu,

słodko-kwaśne są twoje łzy tej nocy.

Uroczy jest smutek, przepełniający chłodne serce.

Wiem, że nie powrócisz,

zanim przeminie ostatni szept

z moich poplątanych ust,

zanim skończy się sen, który nie obiecuje

lepszego świata.

Zanim nasze narowiste dłonie

wywęszą świeży dotyk, zanim usta

po omacku odnajdą chwilowy pocałunek —

wskrzesimy piękno w zespojonych zmysłach,

udamy się poza krawędź

chorego na śmierć cienia.

Przyszpilona do twojego serca

cieniolubną namiętnością, odnajduję

w ustach gwiazdę,

jakiej odebrano samotność,

jaką ogołocono z resztki blasku.

Nie chcę żyć na przekór wolności,

na złość zadrze w twoim powietrzu.

Dzisiejsza noc kojarzy mi się z lękiem,

który sycę kolejną mijającą sekundą,

ciężkim westchnieniem wiatru.

Ukryty czas

Mroczny Mesjaszu, chcę obudzić się

w twoim śnie.

Wyjrzeć przez okno i ujrzeć wędrujące konstelacje,

zobaczyć kradzione światło

zbyt nieśmiałego księżyca.

Miasto oddycha dziś

naszą obopólną samotnością,

niebo przymila się do nagich słów.

Zagubiony w sobie raj, niedawno otwarty,

nie przynosi oczyszczenia,

nie daje modlitwy,

którą mogłabym solennie powtarzać,

odnajdywać ukryty czas.

Odkąd pokochałam w tobie

płonące serce, odkąd odkryłam pokłady strachu —

mój świt stał się jawą,

przypadkiem opowiedzianym

zbyt roztropnie.

Mroczny Mesjaszu, zbliż się

do mojego wyświechtanego życia,

rozpoznaj we mnie pustkę,

jakiej nie mam komu podarować.

Słyszę, jak twoje serce powierza się

wędrówce poza bramę czyśćca,

jak odległość — wciąż ci powierzona — staje się

krótsza niż pierworodny sen.

Oszukaj dotyk, oszukaj pocałunek —

świt zastanie nasze poplątane ciała,

naszą wynaturzoną, lecz jakże szczerą tęsknotę.

Granica teraźniejszości

Odnalazłam cię w moim śnie,

wypożyczonym prosto od pobliskiego słońca.

Odszukałam pośród zmęczonych łez,

między pocałunkami,

które dziś zdobią nasze usta.

Wiem, że byłam dotąd skazana

na nieparzysty zmierzch, wyrecytowany

niechlujnie przez obłąkany księżyc,

okryty mgiełką purpurowych gwiazd.

Na samym wstępie napisałam

naszym sercom wylewne epitafium,

godne wartości, którą dźwigamy

poprzez przerysowaną czasoprzestrzeń.

Mroczny Mesjaszu, pozwól mojemu światłu

odpocząć w twych objęciach,

zgódź się, żeby odblask nadziei

zagnieździł się w świeżo wzniesionym sercu,

pośród marzeń, za jakim chcę przejść

na drugi brzeg tej przepaści.

Bujny płomień zmierzchu muska

naszą napiętą skórę, wkrada się

między ciszę a przeszłość.

Wraz z namiętnością kwitnie w nas

szkarłatne niebo, nieboskłon obnażony

z resztek cierpliwości.

Zakochaj się w moim oddechu,

w mojej sromotnej pokucie,

za jaką udam się za granicę teraźniejszości.

Pobliski krzyk

Chciałabym rodzić się i umierać

w twoim najserdeczniejszym pocałunku.

Chciałabym zasypiać i pozbywać się wiary,

podobnie jak noc,

która nie spodziewa się

przymusowego poranka.

Nasze szepty łączą się

w pary, łzy roztrzaskują z impetem

o szatę na twej rozłożystej piersi —

czy wzniesiesz dla mnie osobne życie,

tak do bólu łaknące ciepłego wiatru,

zakochanych w sobie żonkili?

Nie chcę rewanżować się światu

pobliskim krzykiem; nie przyznaję się

do nawoływania o pomoc.

Pragnę zasłużyć sobie na twoją litość,

na twój gniew, tak bardzo do siebie podobne,

lecz tak osobne.

Rozmodlona do granic

tego wyblakłego życiorysu,

rozgoryczona uśmiechem wykradzionym

z twojej duszy — przysiadam na parapecie,

u wrót otwartego okna.

Mam stąd widok na nieludzką ciszę,

na strach, do którego pragnę

się przyznać.

Opuszcza mnie wątpliwość,

że łączy nas przepaść, jednoczy pustka,

za które opłaca się narodzić

na próbę.

Kształt miłości

Nie wypełni się moje westchnienie,

dopóki czas — wstrętny hipokryta —

nie nauczy się bezszelestnie

stawiać kroków.

Nie wyrzeknę się istnienia,

zanim życie — hipochondryk — nie uratuje się

uśmiechem, który rozjaśnia niebo

jak twoje piętno.

Falują na świetlistym wietrze pocałunki,

pląsają dłonie, brodzące w zielonym dotyku,

nadające kształt miłości.

Jest w nas dość ciepła, aby opowiedzieć

przyszłość o szczęśliwym zakończeniu.

Mogę jedynie patrzeć z daleka,

jak gwiazdy łączą się w pary,

jak zderzają krople deszczu.

Przepełniona senną rozmową,

szukająca wrzosowisk, na których mogę

wypłakać mój strach — przyznaję się

do zbyt delikatnych myśli,

do nienagannej teraźniejszości,

aby to, co nieludzkie, przeminęło

za jakże ulotną granicą cienia.

Życie na pół

Pretensjonalne są te drzwi,

które ktoś serdeczny

ograbił z klamek.

Paradoksalne jest okno, którym wyfrunął

ostatni w tej epoce

jasny dzień.

Pławię się w martwych łzach,

oddzielam pieczołowicie zmysły

od namiętności.

Ukojona blaskiem twoich świętych

marzeń, zaspokojona czasem,

który dziś nie należy do nikogo —

chciałabym porozmawiać ze ścianą,

wymienić kilka jałowych zdań

ze łzawym sufitem.

Przybliżam się do myśli

w twojej rozkapryszonej głowie,

zbliżam do krawędzi, poza którą

nie ma już pustki.

Czy to ty osierociłeś

mój wczorajszy sen?

Czy to ty podzieliłeś moje życie na pół?

Końcowe odliczanie

Z moich zamaszystych myśli wynurza się

bezpretensjonalna zazdrość

o rzetelne zmartwychwstanie.

Spomiędzy warg ucieka

uosobiona myśl, że to, co bezludne,

nie musi kojarzyć się

z osamotnioną wolnością.

Miłość znów bawi się

w końcowe odliczanie, jej imię kojarzy się

z piekłem, które rozbestwia się

w twoim rozpostartym umyśle.

Oswajam przepołowiony język,

kończę się wraz z szelestem

nadgorliwych gwiazd;

czy przyniesiesz moim ustom

kilka dziewiczych monosylab?

Nie przychodź zbyt wcześnie, muszę

zapomnieć o przyszłości.

Piedestał, na którym dogorywa

mój nieszczęśliwy cień, kruszeje

w dłoniach, rozpada się na skrawki

i łzy, aby dodać ciszy sumieniu,

aby zaopatrzyć ból w perlistą wdzięczność.

Zakochany samotnik

Najdłuższe słowa przeistaczają się w kamień,

którego nie skruszy żaden czas.

Myśli mylą mi się

z wołaniem o pomoc.

Dotyk, wciąż namiętnie bolesny,

ociera moją duszę z mdłej mgły.

Świt nie daje siły, by spokojnie, krok po kroku

stawać się pięknem, spojrzeniem

prosto w melodię, którą nuci pod nosem

zakochany w sobie samotnik.

Czy to, co dźwiga fundament raju,

jest tylko suchą winą, przekabaconym jutrem,

któremu ktoś przetrącił jasność?

Balansuję na granicy

między nadzieją a tęsknotą, owijam się

twoim szeptem niby rozmarzona

w swym bólu noc.

Aby dogonić łzy, aby sprzedać strach

oszukany przez naiwność, wyobrażam

od niechcenia sławetną samotność,

jej zbyt rozpostarte usta,

roznegliżowane serce.

Obudź pod moimi powiekami

czerstwy obłok snu, wskrześ blizny,

które zwieńczą twoją przerwaną autobiografię.

Odkąd spadła najwyższa z gwiazd,

srebrne oko księżyca uśmiechnęło się,

konstelacje zachłysnęły się ciemnością.

Zbyt piękne łzy

Mrok pochłania twoje zbyt piękne łzy.

Ciemność przywłaszcza sobie prawo

do twojego istnienia.

Gwiazdy postradały resztkę zmysłów,

śmieją się buńczucznie

z naszych prób przeżycia.

Odkąd wyruszyłam na pożegnanie z niebytem,

odkąd utraciłam prawo do własnych wspomnień —

opuszczone serce przyjęło się pięknie

na mogile ze snów.

Wiem, lśni w tobie naiwny poranek,

którego uśmiechu nie odwzajemnia mój świat.

Tak, jest we mnie strach, którego nie zna nikt,

kto nie poznał smaku skażonych myśli.

W mojej nadwyrężonej duszy mieści się

grzech nieśmiertelny,

którego nie potrafię się wyrzec.

Kiedy już przełknę krwawą łzę,

na piedestał wdrapie się mój stróż —

szkarłatne skrzydła nie zaniosą go do nieba.

Będzie spoglądał, jak ostatni człowiek

wyrzeka się wolnej woli, jak płonie

fundament raju, jak cisza ogarnia wszystkich,

którzy zwątpili w swój krzyk.

Zaśnij spokojnie, mój kochany Boże,

nie zapominaj o swych łzach,

nie giń pośród zwęglonych sumień,

pośród snów, od jakich nigdy się nie uwolnimy.

Pierwszy oddech jesieni

Przepiękne chwile mają zwykle początek

w zwichniętych łzach.

Przecenione kłamstwo nie kojarzy się

już z lękiem, który kołysze nas do snu,

pieczołowitego niby pierwszy oddech jesieni,

niby zatracona w sobie litość.

Dziś na cokół nieba wzlatuje słońce

ograbione ze światła, pozbawione serca,

które zwykło pieścić nas ukradkiem.

Odkąd piszę ten grafomański testament,

mój strach nie chce zakwitnąć,

zmysły utożsamiają się z własnym milczeniem.

Nie mogę zaprzeczyć, zakochałam się

w tutejszym wieczorze, pogrążyłam

we wspólnej osobliwości.

Lśnij, najmniejsza z gwiazd.

Śpiewajcie, najznakomitsze usta

tej wyuzdanej planety.

Jest w nas dość peregrynacji,

żebyśmy mogli spocząć na grzbiecie nocy

i przysiąc, że znajdziemy szczęście

na tutejszym wysypisku, odzyskamy raj,

w którego stronę może lśnić

nietrwały rozrachunek sumienia.

Nienapoczęte drzwi

Pragnęłam oczyścić serce z naleciałości,

z pokładów nieprzydatnego sumienia.

Usiłowałam pogodzić się z własną krwią,

tak boleśnie suchą,

powierniczką pomiętych płuc.

Zamiast zniechęcenia i trwogi przybyły

zatroskane chwile, które wykradły ciszę

naszym łzom, rozebrały dusze

z niepotrzebnych w tym klimacie ciał.

To niemożliwe, że zupełnie zabłąkany świt

może przynieść więcej złego niż dobrego.

Nierealne, że wyjałowiony wszechświat

umyka spod naszych kolan,

bawi się z nami w niedokończony życiorys,