Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tym tomiku autorka nawiązuje do miłości nie do końca szczęśliwej. Jest to miłość niepowtarzalna, wzniosła, potrzebująca łapczywie światła, lecz nienawykła do wzajemności. Autorka usiłuje przedstawić to uczucie w raczej niecodzienny sposób, a wiadomo powszechnie, że jest to niezwykle trudne. Wątek miłosny jest dość pospolitym tematem, ale autorka wyraża nadzieję, że potraktowała go w indywidualny sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2023
© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2023
W tym tomiku autorka nawiązuje do miłości nie do końca szczęśliwej. Jest to miłość niepowtarzalna, wzniosła, potrzebująca łapczywie światła, lecz nienawykła do wzajemności. Autorka usiłuje przedstawić to uczucie w raczej niecodzienny sposób, a wiadomo powszechnie, że jest to niezwykle trudne. Wątek miłosny jest dość pospolitym tematem, ale autorka wyraża nadzieję, że potraktowała go w indywidualny sposób.
ISBN 978-83-8351-230-3
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Przemijasz
wraz z ostatnim odcieniem światłości.
Odchodzisz w pustkę,
gdzie nie mają prawa istnieć pragnienia.
Mój ubogi czas nie sprzeciwia się
cieniom, które na tym świecie
zasiała twoja dłoń.
Błądzę między rozsypanymi łzami,
szukam poranka, który uśmierzy
nieuleczalną wieczność.
Syci się mną przerwa
w autobiografii, delektuje się obawa,
że świat zmartwychwstanie,
że obudzi się niebo, wskrzeszą konstelacje.
Nie okłamujmy sprzedanych słów.
Pamiętajmy, że nowo poczęta noc
ukrywa za pazuchą
najserdeczniejsze opiłki gwiazd,
że w twoim sercu mieści się
dość blasku, aby ukoił zadraśnięte niebo,
zatracony w sobie horyzont.
Granica, za jaką ukrywa się słońce,
by pławić się we łzach.
Pożyczyłam ci moje życie — nie zwróciłeś
do tej pory.
Powierzyłam samotność, ty
ją posłusznie zignorowałeś.
Niestety, wszystko, co ludzkie,
jest mi kompletnie obce.
Nieznana jest mi prawda, nieznane kłamstwo.
Czai się we mnie cień, który ogrzewa
pojedyncze myśli.
Powracam, aby drażnić rany,
które pozostały mi po snach.
Jestem, abyś mógł udać się
na krawędź wolności.
Podaruj mi choć raz jedną łzę,
abym mogła kochać się w twoim strachu.
Północne niebo tłamsi mój oddech,
zostawia po sobie raj,
do którego nie chcę wstąpić.
Czy powrócą takie dni, kiedy poranek
był na porządku dziennym?
Czy przebudzi się we mnie gwiazda,
której poszum zagłuszy wołanie o pomoc?
Wiesz, że moje ciało stało się ostatnio
zbyt ciasne dla nadziei?
Czy to szept twój, czy moje serce
bije na złość marzeniom?
Czy wszystko to, co uchodzi za marzenia,
musi okazać się klęską, tyle że odratowaną?
Czy to, co wkrótce okaże się kłamstwem,
musi leżeć tak blisko wszelkich skarg?
Budzi się we mnie zmierzch, nie kojarzy się
ze snem, nie rozprasza niby senna mara.
Zło, co zalęgło się znienacka w zakamarkach
zbyt zmęczonych ciał, objawi się niby
wyludnione archipelagi, ta niepoczęta gwiazda,
co wciąż szuka twarzy w pękniętym lustrze.
Przyzwyczajona do przesytu łez, oswojona
z dotykiem twoich słów, przeprawiam się
za granicę człowieczeństwa, wyzwalam
w sobie gniew, wyzwalam szept, aby przyśnić
jeszcze raz nieustraszony świt,
aby odnaleźć własne ślady pośród konstelacji.
Odszukałam pośród naiwności tę jedyną modlitwę,
która — zamiast bólu — wręczy nam tęsknotę
za tym, co ludzkie, rychłe i nienarodzone.
Istnieje w nas dość życia,
aby to, co nieludzkie, stało się oczywistością.
Jest tu tyle nieznośnej egzystencji,
tyle emocjonalnego bólu, że świt
staje w poprzek rzeki, że wyjałowiony wieczór
nie daje dotyku.
Krnąbrny jest ten przypadek człowieczeństwa,
nierozpoznany pozostaje czas,
za jakim można pójść dalej,
poza zmęczone światy,
poza sprzedane pocałunki.
Nie rozpoznasz we mnie
minionych wieków, nie odróżnisz
miłości od strachu.
W obawie przed najświętszym
uwarunkowaniem tego świata,
karmiąc się lękiem straconych,
przechodzę na drugi brzeg
tej przeludnionej wyspy, gdzie zastaję pustkę,
rozpoznaję wyczerpany paragraf.
Linia życia pękła na pół.
Wieczność pomyliła się w obliczeniach.
Ocknęłam się pośród wiekopomnych łez,
wciąż zielonych i kwaśnych jak zakazany owoc.
Obudziłam w przepaści twoich dłoni,
zdziwiona i pozbawiona sensu.
Wiem jednak, ten świat nie powróci,
choćbym starała się wyrzec pytań
czysto retorycznych, choćbym umiała
pobłogosławić ciszę zaplątaną w ogień.
Kończy się mój czas, przeżyty w śpiączce.
Prześwieca przeze mnie istota współistnienia,
narzuca się strach, którego formy
dotąd nie poznałam.
Przełamana na pół, rozgoryczona
zbyt długim cieniem, udaję obcość
mojego istnienia, powierzam spojrzenie tym,
którzy nie widzą nic poza własną twarzą.
Kiedy postanowisz przyszyć do ust
najmodniejszy w sezonie uśmiech, uważaj,
żeby nie ukłuć się w palec.
To, czego doświadczasz całym ciałem,
to, czego spodziewasz się
o niezwykle późnej porze — jest namiastką
radości, strzępem bólu,
dla jakiego nie opłaca się brnąć zgodnie
z ruchem wskazówek zegara,
dla jakiego można wydumać
bałwochwalczy świt.
Ukryta po serce, po zmiennocieplną kwiecistość,
pielęgnuję w sobie ten utkany z samotności lęk,
dbam o niepewność, której należy się
zasłużona wolność.
Nie sprzedam tego ironicznego spojrzenia
po atrakcyjnej cenie — niech sen
rozpłynie mi się w krwi.
Zamknięta we własnym ciele,
spodziewam się nawrotu samotności,
czekam na szczęście, które tak bardzo
chciałabym przedawkować.
Rewolucja w mojej szerokokątnej głowie
nie zna wyjścia z wszechobecnego marazmu,
nie zna czasu, o jakim mogę
dobrowolnie marzyć, choć twój szept
lśni na mojej skórze.
Zanim odkryjesz we mnie
wypożyczone od księżyca lśnienie,
cały senny dorobek, bezsprzeczny czas;
zanim dopatrzysz się litości
na moich ustach, smutku,
dla jakiego można wiele — popatrz,
jak zmienia się krew
w moich plastikowych żyłach, jak rozrasta się
bezpodstawny kres, duma,
dla jakiej można odejść poza granice
światłości.
Niestety, rozpanoszył się we mnie
ciepłolubny zalążek samotności, rozrósł się
piedestał, na którym królestwo
ma moje spopielałe sumienie.
Wykradłam cię przewartościowanym myślom,
uwolniłam z oków szeptu.
Zanim poczujesz ten sam lęk,
zanim doświadczysz lśnienia obcych dróg —
przyśnij mi się obnażony z codzienności,
przyśnij się z rozpostartym sercem,
aby to, co wciąż obce, pozostało śmiesznie nieludzkie.
Ściskam cień twojej łzy,
skazę po jutrzejszej oazie.
Przykładam ciało do twojej nieprzypadkowej duszy.
Przytwierdzam pocałunek do ust,
tak chciwych w swoim pięknie.
Całe dzisiejsze niebo kojarzy mi się
z kolorem twojego serca,
pokornie rozpostartego ponad światem.
Cały dzisiejszy niepokój ofiarowuję
twojemu milczeniu, embrionowi przyszłości.
Nie, nie chcę otwierać oczu,
dobrze jest mi w tej śpiączce.
Tak do bólu dobrze czuję się w wypożyczonym jutrze.
Twój cień jest zmęczony światłem,
usta nie nawykły do spotkań z bólem.
Składam moje życie do twoich stóp,
podarowuję złudzenie, dla którego opuszczę
pięć kątów wydrążonej głowy.
Kolejny dotyk rozpuszcza się w chłodnej krwi,
kolejne muśnięcie powoduje piękny strach.
Pomyliły mi się kontyngenty, pomieszały
spojrzenia, zanurzone dotąd w odmętach
twojego ciała, zadedykowane nieparzystej śmierci.
Przybliża się embrion snu. Zanurzam się
pośród kłamstwa niby zmęczony
wiecznością pustelnik.
Wyśniony zbyt pośpiesznie sens egzystencjalny
przypomina ból, tylko okraszony
znoszoną literą, wydmuszką słów.
Pielęgnuję w sobie głuchoniemą noc.
Świt, niewidomy od urodzenia, przemieszcza się
przez resztkę człowieczeństwa,
pokonuje sny, w których roi się
od życiodajnych ornamentów.
Cóż mam uczynić, kiedy śpiączka
przeobraża się w niepewność,
która pozbawi nas swobody, porzuci znaczenie?
Przypominam sobie ulubioną apokalipsę,
wspominam wrzosowiska, gdzie pasł się dotąd
mój rdzawy smutek.
Chodź, opowiem ci muzykę, której nie brakuje
moim nawoływaniom o rzeczywistość.
To, co sprowadza się do jedności,
przynosi ciszę, tylko martwą.
To, co daje blask fałszywego słońca,
kojarzy się z inicjacją, ale międzygalaktyczną.
Moje serce, wykradzione twoim dłoniom,
przypomina o sobie złowieszczym milczeniem.
Zostały mi po tobie
dwa zbyteczne wykrzykniki,
parę przecinków,
tylko jeden znak zapytania.
Odkąd zabrakło mi wielokropka,
wszystkie odpowiedzi utraciły swoje pytania.
Gasnę, bezsensownie dogorywam
pośród rozżarzonych znamion, wciśnięta
w twoje znikome usta.
Przyzwyczaiłam się do epoki, która obiecuje
zbyt wiele znikomych świeczników,
rozgadanych nocy.
Kiedy to gwiazda staje w poprzek słów,
kiedy konstelacje opadają na przeciążone powieki,
przymierzam zachłannie twój uśmiech —
pasuje jak ulał, wiesz?
Zraniona twoim oddechem,
przezwyciężam w sobie tę noc,
której chciałabym się wyrzec.
Wszystko wstąpiło w moją prywatną
strefę ciszy. Wszystko, co mi się należało,
przybrało formę zróżnicowanego światła.
Przybita do ściany, przygwożdżona
konstelacjami do zbyt ubogiego nieba,
tłamszę w sercu nadmiar litości,
przesyt współczucia, których tak mi żal.
Uszczypliwie rzecz ujmując,
z każdym kolejnym wyrokiem
przybywa mi więcej zjednoczonych peregrynacji,
zadurzonych w sobie wolnych miejsc.
Malinowe chwile wypełniają
moją czujność, przy użyciu słów sprawdzają,
czy istnieje we mnie jeszcze jakaś myśl.
Tym niewydarzonym przypadkom
można jedynie przyprawić ciekawszy
uśmiech, zapoznać z lękiem, który tu się ostatnio
rozgościł na dobre.
Przepełniona twoim buńczucznym smakiem,
otoczona pieszczotliwym zapachem, kołyszę się
na wietrze niby źdźbło, niby pocałunek
zerwany zbyt pochopnie.
Przyniesiona przez jasnozielony wiatr,
który — zamiast nadmiernych słów — zsyła sercom
nieprzyzwyczajone do klimatu westchnienia,
zaplątane we własne światło
pokorne zjednoczenie.
Oprócz pojednawczego zetknięcia zmysłów,
szanuję bezsenny bieg tej planety,
troszczę się o znikomy ochłap nadziei,
wspominam pustkę, która wypełniała mój ból.
Senność, wzniesiona z tej samej nocy,
przyszpilona pocałunkami do ściany
z purpurowych chmur, tętni znajomym życiem,
trzepocze się w stulonych dłoniach
niby ziarenko wykradzione pustyni.
Rozbieram się — tak nagle, niespodziewanie —
do twojej pieszczoty, dedykowanej
łakomym wzgórzom, nienasyconym dolinom.
To, co wciąż powraca, jest milczeniem,
tylko zbyt namiętnym,
aby ukoić niepewność względem przyszłości,
aby uśmierzyć pocałunek
zadany twoimi czerstwymi ustami.
Oczyszczona twoimi szkarłatnymi łzami,
pokonana światłoczułym dotykiem,
kołyszę się na granicy
między światłem i wolnością.
Moje serce, które wciąż nie dowierza
własnym oczom, delektuje się
chłodną, cienką skórą twoich nadgarstków.
Mój lęk, pielęgnowany przez tyle lat,
przemienił się w mur, który nie przepuszcza łez.
Mroczny Mesjaszu, podejdź bliżej,
pokażę ci w zwierciadle mojego spojrzenia
twoje najczystsze piękno,
twój nowo wniesiony raj.
Wiem, że twoim przeznaczeniem
jest samotność. Wiem, że nie będzie mi dane
poczuć na szyi twojego oddechu,
twojej woni przypominającej
cynamon i pomarańcze.
Niestety, jestem tutaj, aby odbyć
tę ponurą wędrówkę po bezkres.
Ty zaś pozostaniesz, skuty nienawiścią
niby grubym łańcuchem, skazany na ciszę,
skazany na ból mrocznych myśli.
Znoszone stopy wiodą mnie
na najwyższe szczyty, pomiędzy światła,
od których roi się dzisiejsza bezpłodna noc.
Potulne kłamstwo, choć tak przewrażliwione,
przypomina o bólu, który zostawiłam ci
wczorajszego wieczora.
Ocknij się z naszego snu, pokaż mi drogę,
na której nie odnajdę
twojego świeżego odbicia
w pękniętym lustrze.
Chodź, zbliż się do moich myśli, poznaj ich smak,
delektuj się cienką skórą.
Powrócę, zanim księżyc zaprzyjaźni nas
z całkiem nowym zmierzchem.
Po mojej miłości pozostała garść
smutnych dźwięków, nienasycona ballada
bez zbędnych słów.
Kiedy już ocknę się po drugiej stronie
wszechświata, nakarmię obawę
moją czczą duszą. Otulmy zmysły
zbyt cienką krwią, obejmijmy serdecznie
ostatnią spadającą gwiazdę.
Przynoszę ci strach, którego się nie wyrzekniesz.
Znalazłam oazę, która stanie się
naszym domem, naszym rajem.
Wytłumacz mojej przyszłości,
że najjaśniejsze gwiazdy rodzą się
o poranku.
Udowodnij mojej samotności,
że to, co niezbadane, nie do końca musi
pozostać nieludzkie.
W moich plastikowych żyłach płynie
pod prąd zbyt duża dawka nadziei,
jałowy zalążek strachu.
Nie chcę, żeby ten zaginiony wszechświat
odnalazł się na moim strychu.
Podnoszę z czułością ostatnią w tym sezonie łzę,
odnajduję ciszę, której nie przekrzyczy
wołanie o pomoc mojej winy.
Lśnienie w moim sercu nie wygra walki
o kolejny zakazany owoc.
Byle jak ustalony czas może jedynie
przynieść obawę, że to, co boli,
jest najpiękniejszym piętnem.
Nie uciekaj przed cieniem, jest dowodem
na twoje istnienie.
Istnieje we mnie taka noc, której światło
zabija najśmielsze gwiazdy.
Zakorzenił się we mnie taki świt,
który nie wygra walki o nowy dzień.
Znów okłamał mnie kolejny grzech.
Zbezcześciła mnie porażka, dzięki której
odnalazłam źródło wolności.
Wciąż porównujesz mnie
do niedokończonej pokuty,
wciąż doprawiasz mi archanielskie skrzydła.
Jestem rozgoryczona zbyt wczesnym życiem,
dokucza mi ciężar nieba.
Dźwigam resztkami sił ten balast,
uczę się na pamięć tabliczki mnożenia,
aby móc odmówić w każdym momencie
najserdeczniejszą modlitwę bez adresata.
Mroczny Mesjaszu, czy przeminie
w nas noc, którą wykradliśmy ciemnościom
naszych serc?
Czy skończy się ból, zasiany tutaj
dobrowolnymi łzami?
Oboje jesteśmy rozgoryczeni doskonałością
świata, oboje nie rozumiemy,
jak wiele prawdy potrzeba,
aby uwolnić kłamstwo.
Wierzę, pewnego wieczoru zalśni
w nas całkowicie nowe słońce,
przebudzi się samotność,
dla jakiej wykradniemy wszystkie spojrzenia,
wszystkie zbiorowiska gwiazd.
Na razie jednak czekam, wtulona
w objęcia przyszłości, powierzona niebu,
które płynie u naszych stóp.
Warto zapamiętać, ile kalendarzy potrzeba,
ile zegarów, aby obłaskawić
to końcowe odliczanie, aby uratować milczenie,
które zalęgło się we wszystkich lustrach.
Mroczny Mesjaszu, zaopiekuj się
moim cieniem — będzie mu dobrze
w twojej popielatej duszy.
Mroczny Mesjaszu, ile dobra mieści się
w twoim cieniu?
Ile smutku musisz zrozumieć,
aby dostrzec słońce u stóp horyzontu?
Nie błagaj o kolejny rozdział
tej niedokończonej autobiografii,
nie proś o złudzenie, które nakarmi lęk.
Wyczerpana nadmiernym sensem,
przejaskrawiona niby wiosenny firmament,
chciałam odszukać drugą stronę światła,
które mogłoby wnieść ból
w codzienność.
Nie, nie chcę udawać,
że twoje spojrzenie, spowite purpurową mgłą,
próbuje odszukać spokój
w moich pocałunkach, usiłuje przygwoździć
melancholię do ust.
Mroczny Mesjaszu, zgódź się,
abym poznała piękno twojego szeptu,
abym posmakowała wiary w to,
co już tu nie istnieje.
Z rozmysłem nadaję skazę twojej duszy,
przyprowadzam gwiazdy, pławiące się
we własnym martwym świetle.
Mroczny Mesjaszu, odkąd odszukałam
pobocze wiodące do poranka, odkąd pojęłam,
ile snów potrzeba, aby oswoić przyszłość —
marzy mi się twoje serce,
ciepłe, wygodne i przytulne.
Wiem jednak — w twoich oczach czai się
przesycony bólem blask,
którego nie sposób zaspokoić
najcichszym szeptem, najpiękniejszą myślą.
Zanim powrócisz, zdążę wyśnić
całą przeszłość. Zanim nadejdziesz,
moje smutne pocałunki przykleją się
do rozwartych warg.
Nie, nie przyznawaj racji teraźniejszości —
wiem, że uroiła sobie ciąg dalszy.
Moje puste światło wciąż szuka odbicia
w szkarłatnym cieniu, potrzebuje miłości,
aby opowiedziała przypowieść
bez szczęśliwego zakończenia.
Nie, nie chcę twojej wolności — brak mi tylko
zapachu, woni przypominającej
cynamon i pomarańcze.
Jestem,
wciąż przeciążona ciszą, pogrążona w prawdzie.
Moje myśli, haniebnie spopielałe,
czają się między spadającymi gwiazdami,
pławią w ich dumnym blasku.
Chciałabym, abyś zadedykował mi
krztynę spowszedniałego zetknięcia naskórków,
żebyś powierzył płomień,
który ukrywasz w swej przepastnej piersi.
Pokochałam wszechświat,
w którym mieszka twoje czarne serce.
Przygarnęłam twą obecność do zużytej duszy.
Czuję, tak zawzięcie czuję twoje odbicie
w stłuczonym zwierciadle! Lecz rozumiem,
to tylko niepowtarzalna pomyłka.
Ogarnięta pasją, rozgoryczona zrozumieniem —
łaszę się do twojego nagiego sumienia,
przytulam do snu, poczętego tylko dla mnie.
Niemożliwe, żeby czas ruszył pod własny prąd.
Niemożliwe, żeby wszystkie gwiazdy
stały się łzami na twych policzkach.
Nie ma końca nieśmiała pustka, naznaczona
twoim jutrzejszym wytchnieniem.
Trwa rozłożysta noc, którą pragniesz
powierzyć najpiękniejszym pożegnaniom.
Szukam pośród pobliskich gwiazd tej,
która rozjaśni zmiennocieplne noce,
kiedy moim zmysłom tak brakuje
twojego przesytu.
Do bólu pyszny jest zmierzch,
gdy łzy zderzają się ze sobą,
kiedy rozkojarzony dotyk nadaje kształt duszy.
Czekając na powrót wieczności,
odpoczywamy pod kwitnącą jabłonią,
złączeni splecionymi sercami.
Nasze wrzące cienie mieszają się
z tym rzucanym przez płomień.
Spijając z twych ust późniejsze pocałunki,
rozkoszując się chłodem popielatej skóry,
podziwiam rozpanoszoną namiętność,
podziwiam słońce, które kręci głową
z niedowierzaniem.
Ciesząc się śladami twoich palców
na moich łzach, ciesząc się twoimi dłońmi
na sumieniu — przemijam bez skargi,
staczam się do stóp nieba, gdzie czeka
na nas szczęście, nakreślone twoim oddechem,
twoim bezcennym smutkiem.
Moja odroczona pokuto,
skrucho przeznaczona komuś innemu — odwiedź mnie,
gdy niegodny zaufania czas przebrnie
na naszą stronę świata, gdy niewarta spokoju,
bezceremonialna niegodziwość zanurzy się
w słodkim oceanie pokory.
Mroczny Mesjaszu, czy jesteś tu,
aby rozmawiać aż do rana z wieczornym niebem,
naznaczonym kształtem twojego serca?
Czy jesteś, żeby skarcona łza
nie przypominała więcej przyszłości?
Wiem, kolejne słowa nie pasują do moich ust.
Wiem, że pozostałe myśli nie dotyczą światła.
Nasze łzy, przelane w imię snu,
niedoświadczone niby pierwszy wiosenny deszcz —
są nieparzystą jednością,
niedopasowanym elementem.
Nocne niebo, rozebrane boleśnie aż do naga,
kusi nasze modlitwy bez adresata,
drażni pustkę, która nadaje imiona myślom.
Czy słońce zdąży wzejść, zanim ukruszy się łza?
Czy odzyskamy wszechświat, jeśli wina
znów będzie po naszej stronie?
Mroczny Mesjaszu,
słodko-kwaśne są twoje łzy tej nocy.
Uroczy jest smutek, przepełniający chłodne serce.
Wiem, że nie powrócisz,
zanim przeminie ostatni szept
z moich poplątanych ust,
zanim skończy się sen, który nie obiecuje
lepszego świata.
Zanim nasze narowiste dłonie
wywęszą świeży dotyk, zanim usta
po omacku odnajdą chwilowy pocałunek —
wskrzesimy piękno w zespojonych zmysłach,
udamy się poza krawędź
chorego na śmierć cienia.
Przyszpilona do twojego serca
cieniolubną namiętnością, odnajduję
w ustach gwiazdę,
jakiej odebrano samotność,
jaką ogołocono z resztki blasku.
Nie chcę żyć na przekór wolności,
na złość zadrze w twoim powietrzu.
Dzisiejsza noc kojarzy mi się z lękiem,
który sycę kolejną mijającą sekundą,
ciężkim westchnieniem wiatru.
Mroczny Mesjaszu, chcę obudzić się
w twoim śnie.
Wyjrzeć przez okno i ujrzeć wędrujące konstelacje,
zobaczyć kradzione światło
zbyt nieśmiałego księżyca.
Miasto oddycha dziś
naszą obopólną samotnością,
niebo przymila się do nagich słów.
Zagubiony w sobie raj, niedawno otwarty,
nie przynosi oczyszczenia,
nie daje modlitwy,
którą mogłabym solennie powtarzać,
odnajdywać ukryty czas.
Odkąd pokochałam w tobie
płonące serce, odkąd odkryłam pokłady strachu —
mój świt stał się jawą,
przypadkiem opowiedzianym
zbyt roztropnie.
Mroczny Mesjaszu, zbliż się
do mojego wyświechtanego życia,
rozpoznaj we mnie pustkę,
jakiej nie mam komu podarować.
Słyszę, jak twoje serce powierza się
wędrówce poza bramę czyśćca,
jak odległość — wciąż ci powierzona — staje się
krótsza niż pierworodny sen.
Oszukaj dotyk, oszukaj pocałunek —
świt zastanie nasze poplątane ciała,
naszą wynaturzoną, lecz jakże szczerą tęsknotę.
Odnalazłam cię w moim śnie,
wypożyczonym prosto od pobliskiego słońca.
Odszukałam pośród zmęczonych łez,
między pocałunkami,
które dziś zdobią nasze usta.
Wiem, że byłam dotąd skazana
na nieparzysty zmierzch, wyrecytowany
niechlujnie przez obłąkany księżyc,
okryty mgiełką purpurowych gwiazd.
Na samym wstępie napisałam
naszym sercom wylewne epitafium,
godne wartości, którą dźwigamy
poprzez przerysowaną czasoprzestrzeń.
Mroczny Mesjaszu, pozwól mojemu światłu
odpocząć w twych objęciach,
zgódź się, żeby odblask nadziei
zagnieździł się w świeżo wzniesionym sercu,
pośród marzeń, za jakim chcę przejść
na drugi brzeg tej przepaści.
Bujny płomień zmierzchu muska
naszą napiętą skórę, wkrada się
między ciszę a przeszłość.
Wraz z namiętnością kwitnie w nas
szkarłatne niebo, nieboskłon obnażony
z resztek cierpliwości.
Zakochaj się w moim oddechu,
w mojej sromotnej pokucie,
za jaką udam się za granicę teraźniejszości.
Chciałabym rodzić się i umierać
w twoim najserdeczniejszym pocałunku.
Chciałabym zasypiać i pozbywać się wiary,
podobnie jak noc,
która nie spodziewa się
przymusowego poranka.
Nasze szepty łączą się
w pary, łzy roztrzaskują z impetem
o szatę na twej rozłożystej piersi —
czy wzniesiesz dla mnie osobne życie,
tak do bólu łaknące ciepłego wiatru,
zakochanych w sobie żonkili?
Nie chcę rewanżować się światu
pobliskim krzykiem; nie przyznaję się
do nawoływania o pomoc.
Pragnę zasłużyć sobie na twoją litość,
na twój gniew, tak bardzo do siebie podobne,
lecz tak osobne.
Rozmodlona do granic
tego wyblakłego życiorysu,
rozgoryczona uśmiechem wykradzionym
z twojej duszy — przysiadam na parapecie,
u wrót otwartego okna.
Mam stąd widok na nieludzką ciszę,
na strach, do którego pragnę
się przyznać.
Opuszcza mnie wątpliwość,
że łączy nas przepaść, jednoczy pustka,
za które opłaca się narodzić
na próbę.
Nie wypełni się moje westchnienie,
dopóki czas — wstrętny hipokryta —
nie nauczy się bezszelestnie
stawiać kroków.
Nie wyrzeknę się istnienia,
zanim życie — hipochondryk — nie uratuje się
uśmiechem, który rozjaśnia niebo
jak twoje piętno.
Falują na świetlistym wietrze pocałunki,
pląsają dłonie, brodzące w zielonym dotyku,
nadające kształt miłości.
Jest w nas dość ciepła, aby opowiedzieć
przyszłość o szczęśliwym zakończeniu.
Mogę jedynie patrzeć z daleka,
jak gwiazdy łączą się w pary,
jak zderzają krople deszczu.
Przepełniona senną rozmową,
szukająca wrzosowisk, na których mogę
wypłakać mój strach — przyznaję się
do zbyt delikatnych myśli,
do nienagannej teraźniejszości,
aby to, co nieludzkie, przeminęło
za jakże ulotną granicą cienia.
Pretensjonalne są te drzwi,
które ktoś serdeczny
ograbił z klamek.
Paradoksalne jest okno, którym wyfrunął
ostatni w tej epoce
jasny dzień.
Pławię się w martwych łzach,
oddzielam pieczołowicie zmysły
od namiętności.
Ukojona blaskiem twoich świętych
marzeń, zaspokojona czasem,
który dziś nie należy do nikogo —
chciałabym porozmawiać ze ścianą,
wymienić kilka jałowych zdań
ze łzawym sufitem.
Przybliżam się do myśli
w twojej rozkapryszonej głowie,
zbliżam do krawędzi, poza którą
nie ma już pustki.
Czy to ty osierociłeś
mój wczorajszy sen?
Czy to ty podzieliłeś moje życie na pół?
Z moich zamaszystych myśli wynurza się
bezpretensjonalna zazdrość
o rzetelne zmartwychwstanie.
Spomiędzy warg ucieka
uosobiona myśl, że to, co bezludne,
nie musi kojarzyć się
z osamotnioną wolnością.
Miłość znów bawi się
w końcowe odliczanie, jej imię kojarzy się
z piekłem, które rozbestwia się
w twoim rozpostartym umyśle.
Oswajam przepołowiony język,
kończę się wraz z szelestem
nadgorliwych gwiazd;
czy przyniesiesz moim ustom
kilka dziewiczych monosylab?
Nie przychodź zbyt wcześnie, muszę
zapomnieć o przyszłości.
Piedestał, na którym dogorywa
mój nieszczęśliwy cień, kruszeje
w dłoniach, rozpada się na skrawki
i łzy, aby dodać ciszy sumieniu,
aby zaopatrzyć ból w perlistą wdzięczność.
Najdłuższe słowa przeistaczają się w kamień,
którego nie skruszy żaden czas.
Myśli mylą mi się
z wołaniem o pomoc.
Dotyk, wciąż namiętnie bolesny,
ociera moją duszę z mdłej mgły.
Świt nie daje siły, by spokojnie, krok po kroku
stawać się pięknem, spojrzeniem
prosto w melodię, którą nuci pod nosem
zakochany w sobie samotnik.
Czy to, co dźwiga fundament raju,
jest tylko suchą winą, przekabaconym jutrem,
któremu ktoś przetrącił jasność?
Balansuję na granicy
między nadzieją a tęsknotą, owijam się
twoim szeptem niby rozmarzona
w swym bólu noc.
Aby dogonić łzy, aby sprzedać strach
oszukany przez naiwność, wyobrażam
od niechcenia sławetną samotność,
jej zbyt rozpostarte usta,
roznegliżowane serce.
Obudź pod moimi powiekami
czerstwy obłok snu, wskrześ blizny,
które zwieńczą twoją przerwaną autobiografię.
Odkąd spadła najwyższa z gwiazd,
srebrne oko księżyca uśmiechnęło się,
konstelacje zachłysnęły się ciemnością.
Mrok pochłania twoje zbyt piękne łzy.
Ciemność przywłaszcza sobie prawo
do twojego istnienia.
Gwiazdy postradały resztkę zmysłów,
śmieją się buńczucznie
z naszych prób przeżycia.
Odkąd wyruszyłam na pożegnanie z niebytem,
odkąd utraciłam prawo do własnych wspomnień —
opuszczone serce przyjęło się pięknie
na mogile ze snów.
Wiem, lśni w tobie naiwny poranek,
którego uśmiechu nie odwzajemnia mój świat.
Tak, jest we mnie strach, którego nie zna nikt,
kto nie poznał smaku skażonych myśli.
W mojej nadwyrężonej duszy mieści się
grzech nieśmiertelny,
którego nie potrafię się wyrzec.
Kiedy już przełknę krwawą łzę,
na piedestał wdrapie się mój stróż —
szkarłatne skrzydła nie zaniosą go do nieba.
Będzie spoglądał, jak ostatni człowiek
wyrzeka się wolnej woli, jak płonie
fundament raju, jak cisza ogarnia wszystkich,
którzy zwątpili w swój krzyk.
Zaśnij spokojnie, mój kochany Boże,
nie zapominaj o swych łzach,
nie giń pośród zwęglonych sumień,
pośród snów, od jakich nigdy się nie uwolnimy.
Przepiękne chwile mają zwykle początek
w zwichniętych łzach.
Przecenione kłamstwo nie kojarzy się
już z lękiem, który kołysze nas do snu,
pieczołowitego niby pierwszy oddech jesieni,
niby zatracona w sobie litość.
Dziś na cokół nieba wzlatuje słońce
ograbione ze światła, pozbawione serca,
które zwykło pieścić nas ukradkiem.
Odkąd piszę ten grafomański testament,
mój strach nie chce zakwitnąć,
zmysły utożsamiają się z własnym milczeniem.
Nie mogę zaprzeczyć, zakochałam się
w tutejszym wieczorze, pogrążyłam
we wspólnej osobliwości.
Lśnij, najmniejsza z gwiazd.
Śpiewajcie, najznakomitsze usta
tej wyuzdanej planety.
Jest w nas dość peregrynacji,
żebyśmy mogli spocząć na grzbiecie nocy
i przysiąc, że znajdziemy szczęście
na tutejszym wysypisku, odzyskamy raj,
w którego stronę może lśnić
nietrwały rozrachunek sumienia.
Pragnęłam oczyścić serce z naleciałości,
z pokładów nieprzydatnego sumienia.
Usiłowałam pogodzić się z własną krwią,
tak boleśnie suchą,
powierniczką pomiętych płuc.
Zamiast zniechęcenia i trwogi przybyły
zatroskane chwile, które wykradły ciszę
naszym łzom, rozebrały dusze
z niepotrzebnych w tym klimacie ciał.
To niemożliwe, że zupełnie zabłąkany świt
może przynieść więcej złego niż dobrego.
Nierealne, że wyjałowiony wszechświat
umyka spod naszych kolan,
bawi się z nami w niedokończony życiorys,