Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Treść tomiku dotyczy melancholii i szczęścia, łez i uśmiechu, nieba i piekła, życia i śmierci. Wiersze utrzymane są w podniosłym tonie, charakterystycznym dla autorki. Autorka w obrazoburczy sposób obnaża prawdziwe oblicze tego świata — pogrążonego w nienawiści, bólu i żałobie. Nie boi się przedstawiać swojego pesymistycznego spojrzenia na życie. Teksty są bardzo trudne w odbiorze, ale każdy może znaleźć pomiędzy strofami coś, co trafi do duszy i serca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 118
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022
© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2022
Treść tomiku dotyczy melancholii i szczęścia, łez i uśmiechu, nieba i piekła, życia i śmierci. Wiersze utrzymane są w podniosłym tonie, charakterystycznym dla autorki. Autorka w obrazoburczy sposób obnaża prawdziwe oblicze tego świata — pogrążonego w nienawiści, bólu i żałobie. Nie boi się przedstawiać swojego pesymistycznego spojrzenia na życie. Teksty są bardzo trudne w odbiorze, ale każdy może znaleźć pomiędzy strofami coś, co trafi do duszy i serca.
ISBN 978-83-8324-527-0
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
przeklęte są dni kiedy noc
gardzi porankiem
wspomnienia skazane na dożywocie
dla jakich warto odejść
za margines przekleństwa
moja pierworodna gwiazdo
mój trawiony ciemnością księżycu
odszukajcie w sobie ból
dla jakiego warto śnić
w nieznane
pomimo marzeń warto czasem
dotknąć suchej skóry snu
wyśnić piedestał za jaki opłaca się
zgasnąć bez echa
i odezwie się w nas słońce
strach uschnie
w niedopasowanym momencie
zbrzydły mi wyznania śmierci
przekarmiłeś mnie oddechem nieba
przestań walczyć
z bezkształtem przestrzeni
z pokutą na którą posłusznie czekałeś
ponure są podwójne drzwi
kryjące wieczność bez przerwy
w życiorysie
smutne są okna schowane za firanką
pełne świeżego preludium
znikomego epilogu
nasza rzeczywistość pochodzi
z czeluści słów
nasza sromotna klęska
nie zna zwieńczenia w wyrzeczeniach
poczuj w całości moją przegraną
zachwyt nad drogą
do spełnienia
rozgoryczona nocy wstąp
na herbatę
do osieroconego Boga
podziel się łzami i ufnością w to
czego wciąż jeszcze nie znamy
co karmi nas suchą karmą nienawiści
i opętanych znaków zapytania
to co pozostaje
po miłości
to tylko kilka kromek światła
kilka nieprzebytych kłamstw
które słowa wybieramy
na świadectwo szeptu
jakie odpowiedzi doczekują się
pytań
pragnę opisać najpiękniejszy czas
ale ból i marzenia
przeciwstawiają się obojętności
obawiam się nieba strzeże mnie
wątła granica między czasem
a uzupełnieniem
popatrz pod prąd światła
poczuj na skórze różnicę
doświadcz miłości tak uogólnionej
żeby zakończyła się
życiem
uskrzydlone serca docierają
do najwyższych pokładów światła
zobowiązania czasu przestają
nas interesować
poczuj w sobie ten strach
zespolony z nieużytkami życia
nasycony po krawędź
niewidomego lustra
odnajdź w sobie ziarenko prawdy
z którego powstanie
purpurowy życiodajny kwiat
nie chcę czekać
na naiwne prawdy
ubierać się w czarne ciało
które nie potrzebuje spełnienia
nie potrzebuje śmierci
jesteś szeptem dla którego warto
zaprzepaścić światło
jesteś wspomnieniem
dla jakiego nie sposób odejść
znalazłam pośród wyśnionych chmur
tę która przynosi
najcieplejsze gwiazdy
spójrz w serce nieba dostrzeż
nieznane które wymyka się przez palce
podnieś z czoła tę zmarszczkę
dla jakiej warto zginąć
umrzeć podczas warty
ciemne są piętna
na cienkiej skórze fantazji
krótkie są dni bez twoich podróży
na przekór pękniętej pustce
krótkie są noce kiedy światło
wymyka się tylnymi drzwiami
znajdź pośród popiołów
tę ciszę za jaką umierają nieliczni
zaplątani w promienie słońca
kochamy się
ze wspomnieniami
rozważamy początek który nie zna
uśmierzenia nie rozumie bólu
odnajdź pośród myśli tę drogę
jaka prowadzi ku zjednoczeniu ust
złączeniu przypadków
tysiące niespełnionych minut
miliony zburzonych słów
miliardy okłamanych zdarzeń
tak mało snu
tak wiele nieskończonych
przypadków nieistnienia
czy czujesz poszum sumienia
w klatce miłosierdzia
czy doświadczasz ciszy
za jaką warto stąd odejść
pękła ostatnia napięta nić
światło księżyca wyczerpało się
przed rozpoczęciem
czy nakarmisz spełnioną pustkę
nadmiarem samotności
czy wzbudzisz we mnie winę
dla jakiej warto urodzić się
na wstępie
pragnę żyć
w twoich słowach
istnieć tylko z przypadku
rozpal strach
w moich zmarzniętych dłoniach
pozbądź się wiary w to
co niekoniecznie zbyteczne
szukam cię
pośród sierści nocy
wzywam twoje smutne przywidzenia
czy to co najznakomitsze
jest także pamiątką
z teraźniejszości
czy to dla czego wciąż wędrujemy
jest przyzwyczajeniem
obumiera we mnie czas
kończy się kalendarz
skąd znajdę siłę aby oszukać
człowieczeństwo
potargana śnieżnobiałym wiatrem
lubuję się w przyrzeczeniach
z którymi idę za rękę
z którymi oglądam
pierwszy zachód słońca
wiadomo
życie jest przygodą straconego
los jest tym na co czekamy
choć nie wierzymy w spokój
bezmyślnych uderzeń serca
bezczynne są noce
osierocone przez gwiazdy
skromne są dni kiedy przywołuję
pamięć do porządku
chwile które karmimy przeszłością
wzywamy do nowego królestwa
zatańczmy tak żeby zabrakło
muzyki żeby uniknąć
nowoczesnego mitu co jest
przystanią dla tych
którzy pomylili drogi
choć zmierzali w jednym kierunku
czy udowodnisz jak dużo światła
potrzeba aby ugasić
jedno zamarznięte serce
nie przychodzę żeby
chełpić się podwójnym życiorysem
nie powracam aby wskrzesić oazę
aksjomat narzucony z przeprosinami
pogarda wykradziona życiu
to wszystko
prowadzi do tragedii
za jaką opłaca się kochać
warto modlić się bez słów
nie wystarcza mi pustynia
choć jestem jednym z ziarenek
pod twoimi stopami
nie wystarcza mi spóźnione jutro
czas skazany na powrót
do bezsennych popołudni
nadszarpniętych wieczorów
zatracone w sobie zrywy światła
kochają się posłusznie
w tej parszywej grze
jakiej warto powierzyć proroctwo
wytrąć kielich z ręki wieszcza
ubierz się w śmiertelną skazę
na twoim powietrzu
i cóż że gwiazdy konają o poranku
i cóż że wszyscy stoimy
w kolejce do życia
nikomu nie spieszy się
na zakończenie człowieczeństwa
nikt nie czeka aż obumrą
blaski i cienie
na cienkiej skórze pożądania
wymyka mi się radość
ucieka przede mną czas
pochyl się
nad ostatnim kawałkiem chleba
poczuj w sobie kwaśny posmak
pojednania
i będziesz pielęgnować ciszę
zawartą w chaosie krzyku
dbać o ostatnie tchnienie
twoje płuca wypełni
kryształowy oddech
zapukasz do uchylonych drzwi
do świeżo poczętego serca
to co znika w przydrożnej przepaści
jest ostoją dla skrzydeł
to co kojarzy się
ze zwiewnym uśmiechem
nie mieści się w ostatecznym
zderzeniu myśli i epizodów
nie szuka spełnienia
pośród zmęczonego powietrza
to co w nas stale mieszka
to tylko garść kwaśnej przyszłości
parę sentymentalnych spojrzeń
w pustkę ciała
nie okłamujmy pragnień
zlitujmy się nad biegunami
co wciąż szukają drogi
do stulonych ust zmiętych dłoni
przelotne muśnięcie serca
cierpiącego na dożywotni czas
wskrzesza żal jaki pozostał
po wietrze
po gasnącym bezwiednie płomieniu
w środku słów
nie ucz mnie miłości do snów
które wciąż roztrąca czarna dłoń
przymierza
nie ucz nienawiści do życia
z jakim wciąż się mijamy
które wiedzie ciągle w stronę
uroczystej tęsknoty bez przysiąg
chełpiącej się złudzeniem
chciałam doszukać się nocy
w zwichniętym sercu
posmakować dwuznacznych myśli
o podróży
za ten murowany krąg
ubierz się w wykwintne niebo
przywdziej zachodzące słońce
wszystko po to aby zaryglować usta
poświęcić się w imię wieku
odrodzę się w przegryzionym ciele
w ucieleśnionej melancholii
aby Bóg przez chwilę się zastanowił
przygniatają mnie czcze spojrzenia
tłamszą tymczasowe
zetknięcia myśli
nie jestem tym co wkrótce
doczeka się powrotu człowieka
krzywo przyszyte serce
czeka na zwątpienie w zew krwi
na osamotniony piedestał
z jakim kojarzą się wierzenia cudotwórców
niedokończona opowieść
bez wstępu i zakończenia
oczyść zmysły z nadmiaru
ironicznych pocałunków
nie chcę pozbawiać cię człowieczeństwa
przesytu powietrza
w papierowych płucach
nie ma sentymentalnych gwiazd
nie ma w nas dość siły
która pokonałaby świt
położyła kres
wymarłym archipelagom
nie chcę umierać na przesyt
wolności
nie chcę rodzić się u wezgłowia
czarno-białego poranka
przechytrzyłeś moje wczesnojesienne łzy
przegoniłeś z serca grozę
dla której warto odnaleźć księżyc
pominąć niedojrzały owoc
spopiela się we mnie
spojrzenie prosto w czas
płonie serce za jakim warto odejść
na krawędź
zaginionego człowieczeństwa
to co tkwi w sprzeczności
z pięknem
nigdy nie odszuka drogi
na skróty
to co syci się łzami
z przypadku
może dać jedynie kilka sprzedanych strof
parę wyjałowionych metafor
zaginieni
w za ciasnych cieniach
zatraceni w ciszy bez poranka
szukamy pobocza które zaprowadzi sny
na rychły kres myśli
gasnących nieśpiesznie
pod powiekami
nie dostrzegam ufności
w twoim bezbolesnym świetle
w zakazanych wrotach
do ciekawszej teraźniejszości
nie szukaj łez gdzie spać chodzi
ucieleśniona przeszłość
nie szukaj śmiechu gdzie nietrudno
utracić ostatni kęs modlitwy
zamiast tłustej krwi
w żyłach mknie wyklęty czas
nowina co miała być
rozwiązaniem przyrzeczenia
odradza się w nas
przyszłoroczny śnieg
łzy płyną pod prąd
ciało domaga się posłuszeństwa
duszy
nie szukaj po omacku
zmiennocieplnych marzeń
nie wykradaj ironicznych pocałunków
prosto w nieznane
trudno dostrzec ten lęk
wspinający się
na górę lodową ciała
ciężko podarować myślom słowa
aby stały się bólem
dla zmęczonych lataniem
samolubnych marzeń
zbudzona
z osieroconego snu
okradziona ze starego spojrzenia
szukam cię tam
gdzie spotykają się powierzchnie ciał
gdzie dotkliwa pieszczota łączy się
z uśmierzającą torturą
zaczekam aż wrócisz
do ogrodu zakazanych owoców
odszukasz ten wstyd
tę skargę
skazę na piersi
nie omijaj obojętnie spętanego nieba
nie oszukuj życia
które szydzi ze śmierci
wtuleni w czarno-białe futro poranka
przekonani do wyższości
ukojenia nad wyzwoleniem
czerpiemy życie
z przerośniętej wrażliwości
z wieczora który obudził się
o przedwczesnej porze
daj mi posmakować
ballady zabarykadowanego serca
przyszłorocznego mitu
dla jakiego warto
zawołać w nieznane
zemści się na nas
przetrzymana wiosna
zemści się nieprzygotowane lato
udamy się za granicę
nieba gdzie latać się uczą wspomnienia
zbyt krótkie są słowa w rozległych ustach
zbyt cienkie są łzy
aby wydały okrzyk w stronę światła
błąkamy się
między antypodami
nie możemy podać ręki niebu
powróćmy z nieutulonym pojednaniem
z ciszą tak dźwięczną
że toczącą się echem po poplątanych
liniach papilarnych
śmiech dogorywa
w piersi czasu
wszechmoc opętanego przemija
bez skazy na przeszłości
przypłyń do mnie
wraz z jutrzejszymi gwiazdami
z ciałem jakiemu Bóg nie dał
rozgrzeszenia
jakie strącił na piedestał śmierci
odwróć myśli w stronę słońca
poczuj na skórze pocałunek
zaniedbany
niby kolejny świt
odnalazłam wczoraj człowieka
całego utkanego z nadziei
poświęconemu światu
bez prawa wstępu
odszukałam wczoraj łzę
dla jakiej warto powierzyć uśmiech
niezrozumiałe pozostaną poranki
kiedy ktoś wykrada
upuszczone gwiazdy
kto doprowadza niebo
do szaleństwa
obłąkany jest wypożyczony świat
pozbawiony ballady
stworzonej z milczenia
słowa wzniesione z bólu
są ukradkowym zapiskiem na skórze
zrodzonym ze stałocieplnego pocałunku
wykradłam twoim złudzeniom
pierworodny krzyk
znienacka zgasła wiara
w nikczemność odległych modlitw
niespodziewanie zrodziła się
ufność w przetrawionym sercu
pozwól mi uwierzyć
w niebo
uwierzyć w ziemię
ukryta w niezliczonych kroplach
światła schowana skrzętnie
na strychu niepamięci
przekarmiam gwiazdy
chwytam ich łzawe spojrzenia
to co niedawno gościło
w tutejszym sezonie
co sponiewierało spokój wieczoru
to tylko historia życia
obłąkanego
oddałam pod zastaw
moje ostatnie znoszone ciało
powierzyłam wolności światło
mam go w zanadrzu
mój krzyk
stłumiony powietrzem
niesie się poprzez czarno-białe ślady
na chropowatej skórze chodnika
płynie między słowami
bezkresnymi bez krztyny
nadużytej łzy
wciąż toczę pod górę głaz ciała
wciąż wspinam się na myśli
skąd mam nie najgorszy widok
na splątany tłum na ciszę
która zagłuszy burzę
przekrzyczy płacz o więcej
odnalazłam twoje pomięte słowa
w kąciku ust
odszukałam spopielałe chwile
by skończyły się
w gorącokrwistym grzechu
znienawidzona przez wszechświat
szukam drogi ucieczki
w cieniu twojego serca
poszukuję nadziei
gdzie zamarzł ostatni słoneczny uśmiech
ból opuścił stęsknione granice
między znakiem a ciszą
nie chcę iść tam
gdzie można liczyć tylko na
zdruzgotane łzy
na zaprzepaszczoną wolną wolę
odebrano mi granice
warstwa po warstwie
wtrącono do nocnego koszmaru
z którego uciec można
tylko poprzez świt
udręczona początkiem tego epilogu
złamana przez ciężar światła
kocham się
w rozmarzonych złudzeniach
w ciszy tak obolałej
że nie wartej smutku
nawet łza ta najwyższa
pielęgnuje strach
w piątym kącie czaszki
dba o światłoczułe witraże
przez które sączy się
wyuczona na pamięć modlitwa
pragnę przynieść twoim snom
najpiękniejsze łzy
tego świata
pragnę podarować ciszę bez słów
znów stoisz
u wezgłowia mojej nocy
karmisz się światłem
zrzuconym z nieba
pragnienia co się nigdy nie kończą
nie dają bólu
nie przynoszą zatracenia
jesteś tutaj po to aby nadać uśmiech
słońcu aby odnaleźć
pośród ballad tę która nigdy
nie miała słów
zaśpiewaj mi ten jeden raz
tę samą modlitwę
do ukrzyżowanych bogów
moje sny oswojone przebłyskiem
sumienia kojarzą się
z lękiem przypominają ból
bez słowa
przysięga złożona niebiosom
nie doszukuje się wiatru
w twoich skroniach
odwzajemnij swoje życie
wyszeptane przez Boga
pogrążone w modlitwie bez skazy
na nieznanej twarzy
w zwierciadle
odnalazłam
pośród wykwintnych przygód
tę jedną pokutę dla jakiej powierzę
swoje nieistnienie
mój uniżony powiew strachu
obojętność niespełnionych rozdroży
czarno-białe zezwierzęcenia słów
nie ma w nas czułości
która zastąpiłaby ciszę
o jeszcze
rozmieniona na łzy przez wiatr
płonę w kałuży cienia
pośród cierni zasianych
twoją ręką
płonę schowana w dłoniach
okraszona wysłużonymi łzami
nie zapamiętam nigdy
twojego oddechu nie odszukam uczuć
w krainie zaprzepaszczonych
poetów
w twoich opowieściach
doszukam się okna
skąd czai się idealny widok
na świeżo wyremontowany raj
nie buntuj się przeciwko
czarnym kroplom wiatru
nie oszukuj deszczu w nieznane
daj odetchnąć
pobliskim szaroburym spojrzeniom
pozwól odszukać miraż
za jakim czai się
reszta wszechświata
wciąż poszukujący marzeń
oswojeni
z rzewną propozycją nieba
szykujemy się do dnia
do pułapki w objęciach słońca
do oków które na szyję
zarzucił mi świętokradzki strach
pytania skreślone
na wstępie
nawet białe ptaki z dawnych lat
omijają rozgałęzione serce
nawet zdziczałe poematy
potrzebują chwili ratunku
rozproszone po świecie
nasze konstelacje
pragną uczłowieczenia
sny błagają o kolejny wstęp
nie wiem jak skreślić
ostatnie zdanie w tym sezonie
zacząć epitafium
od pytania
w jaki sposób żyć żeby umrzeć
ukryta
w kąciku ust
dopraszam się jednego
zielonego spojrzenia w serce
proszę o bolesną wieczność
skazaną na dożywocie
pierwsze co spotkało samotność
to dobrowolne ukrzyżowanie
to co spowodowało ciszę
skończyło na rozdrożu ciał
z przegranym uśmiechem
szukam cienia by przywiódł
twój strach ugłaskaną pociechę
dla nadprogramowych słów
przybądź tu z przyszłością
powróć z bezkresu
wniebowziętego tuż przed kilkoma
tysiącleciami
daj zaznać mi krzyku
co odmieni przeszłość w nieznane
niedołężność milczących skaz
wczesnojesienny wiatr niesie
same upalne pocałunki
ulotność złudzeń
pominięte powietrze
co obezwładni ciężarne sumienie
doda sił zmęczonym aniołom
do odlotu
na drugą stronę nieba
zakochałam się
w twojej miłości trafiłam w sedno
roznegliżowanego dnia
nie chcę umierać pośród archipelagów
nie chcę rodzić się
na granicy wydatnego serca
i grzesznych obłoków
wybacz mi mój sen
to się już nie powtórzy
rozwarstwione horyzonty
zdarzeń poczętych z nikczemności
słowa wypowiedziane
nie wprost
cisza zadurzona w świetle
miłość bez znaków przestankowych
kocham się
w zeszłorocznej zimie
w śniegu w kącikach ust
zwichnięte serce
parę łez nie do pary
trwam w zadurzeniu
twoim pragnieniem
w bólu
łaskawszym od zakazanego owocu
ukarana za wolność czaję się
w twoich ramionach
w prawdzie wyzbytej oznak życia
podźwignie mnie noc
zdradzi tysięczny poranek
płonie we mnie szczerozłota noc
pytajniki pukają
do uchylonych drzwi
w domu marnotrawnego
przysięgam wszystkim łzom
wskrzesi się we mnie
pora na nieznane
podniesie się prawo do nienawiści
miłość rozkochana
w twoim odświętnym uśmiechu
nie unika niedokończonych zdań
przecinków
w niewłaściwych miejscach
skrzyżowały się dziś
nasze serca
samotność obudziła w nieznanym łóżku
o drastycznie pustej porze
nie chcę udawać
ten głos należy do wieczności
nie zbliżaj się
do moich czarnolicych poranków
nie zatracaj w jestestwie
zrodzonym z przypadku
pomiń te modlitwy
które pozostają bez wiadomości zwrotnej
pomiń głos ze środka człowieczego snu
nie zgódź się
na strach co lęgnie się
w niepotrzebnym dotyku
w źle trafionej namiętności
pobudzona do jedności
z czasem
chodzę między klamkami
spodziewam się marzeń
za jakimi kryje się przeszłość
rzeczywistość bez prawa wstępu
rozsądne są upadki
z określonej uniżoności
przekwitłe są pragnienia światła
które wyłudziłam
od opatrzności
nadwerężone serce napięta skóra
szmaragdy zamiast oczu
to wszystko
co kończy się wraz z marzeniami
pozwól obojętności
stać się bezsensownym kryzysem
oazą na końcu mrocznego echa
wskrzeszona z łez
wierutnych aż do spełnienia
odnajduję bilet wstępu
do następnego poranka
zamknij oczy
odezwie się w nas przyszłość
namieszałeś w moich zmysłach
w katalogach myśli i słów
namieszałeś
pomiędzy przekreślonymi zdaniami
między krzykiem a wiecznością
zamaskowane pragnienia
pozbawione głosu łzy
to wszystko oznacza
kilka niedokończonych spraw
kilka spojrzeń w bezkres
ginę u twoich stóp
układam ciało
w kolejności alfabetycznej
uciekaj na drugą stronę muru
odnajdź pociechę
w rozpasanej wiośnie
nie upuść ostatniej łzy
w tych stronach
nie pozbądź się ufności
dla niedokończonej podróży
przekreśl czule te wyrazy
jakie nie pasują
do twojej twarzy
rozdrapana cisza myśl nie do pary
to wszystko czeka na los
co podzieli zmęczone życie
na pół
śmieszny jest twój uśmiech
rozwieszony na gwiazdach
bez chwili spokoju
bez uśmierzenia
skreślonego epitafium
moje usta rozkochane
w twych pocałunkach
śpieszą się powoli powitać życie
pokrojona na równe kawałki
nadzieja tuli do piersi
mokrą twarz
cisza wyłuskana z serca
nie koliduje z czasem
przyjrzyj się prawdzie
pokaż cień płonących łez
puste są moje usta
osierocone pocałunki
które jeszcze niedawno rozjaśniały
kres ślepej uliczki
wpij się w moje ramiona
podrzyj na kawałeczki epilog
skupiona na pocieszeniu szukam słów
w nieznanych stronach
nawołuję szept
do hojnego przywidzenia
bolesne są skojarzenia
podarunków pobożnie nietrafionych
nadpobudliwe spojrzenia
prosto w twarz
kalendarza
myślałam że utraciłam
swój jedyny rok
ale zjednoczone antypody
doczekały się odrobiny szacunku
nie chcę karmić cię
z ręki
wolę wybrać ten proroczy list
który choć niewysłany
zawsze pozostanie pożegnalnym
zamknij za sobą okno
odklej świat od ściany w sypialni
bowiem to co obce
nieczęsto boli bardzo znajomo
wyglądam przez szparę
między twarzami
podglądam przez dziurkę od klucza
zbędne są te światłolubne noce
dni zanurzone pośród gwiazd
ruszam na przekór
skazanym na dożywocie
wspomnieniom
na złość rozkazom
z wnętrza unieśmiertelnionej rozkoszy
zmyślone naprędce myśli
wystrugane w powietrzu słowa
to wszystko
dotyczy strachu na twoim ramieniu
na nietkniętej kartce
obezwładniło mnie
twoje zielonookie zdziwienie
przeglądam się w półuśmiechu
dedykowanym wiosennemu niebu
kosztuję wiatru we włosach
niby ciężarne kłosy
co wkrótce dadzą święty chleb
obudziło mnie z jawy
pragnienie poranka
dłonie co nie poznały tęsknoty
zamykają się bezwiednie
na wspomnieniach
ukrywają między łzami
z którymi tak nikczemnie nam
nie do twarzy
przynieś mi to świadectwo
zaprowadź na granicę opatrzności
gdzie źródło mają oazy
pustkowia gdzie nikt
nie znajdzie odrobiny krzyku
z mojego horyzontu zniknęła
wiara w nieznane
spomiędzy powiek wyrwało
ostatnie spojrzenie
coś co zwiemy pokornie ciszą
nie mieści się w okowach krzyku
to co nieznane nie musi być
zawsze obce
to co widzę
w szmaragdach twoich słów
jest tylko mirażem
z przetrąconym sercem
nie chcę myśleć o snach
co nigdy się nie zaczęły
nie ufam wzgórzom zbrukanym
białą krwią śniegu
niezliczone echo chaos niepokonany
jak narodziny
to tylko przygodna tęsknota
opłakiwanie ust
gotowych do krzyku
nie odnajdę znużonych ciał
w których zalęgła się
jeszcze zielona i kwaśna noc
nie poszukuję zmian
na twarzy słońca
emocji wydzierżawionych
przez pobliskich wędrowców
wystarczy parę znaków zapytania
żeby zetknęły się
sprzeczne ciała
obolałe świadectwa z dawnych lat
przymknij na moment
słowa
powstrzymaj się od myśli
co zamiast świtu jątrzą echo
naszych pocałunków
powróci pora na czas
dobiegnie końca to preludium
to co nieuniknione
nigdy nie powróci w przerwie
między światłem a namiętnością
to co niespotykane
ocknie się podczas zakazanego snu
podczas wyobrażeń
z przypadkowym uśmiechem
zmęczona
bezustannym biciem serca
ukrywam się między łzami
w słowach które nie znają echa
nie rozumieją podszeptów melancholii
smutku ukrytego na dnie
zamkniętych słów
myśli przyłapane na uśmiechu
nie są już ani stratą ani ciosem
prosto w wieczność
niepojęte pozostaną spojrzenia
prosto w czas
nieoswojone będą poranki
zaczynające się między trwogą
a nietrafionym sercem
nie odchodź nie pukaj
do uchylonych drzwi
nie ukrywaj się w szkarłatnym powietrzu
nie unikaj gwiazd
które czują twój lęk
modlitwę w niewłaściwych ustach
na wstępie mojego sumienia
chcę podziękować za ciało
które wciąż odmawia posłuszeństwa
ukrywa się pod zaryglowanymi
powiekami
między pragnieniem a kłamstwem
prawo do życia rości sobie
człekokształtna miłość
zza horyzontu wynurza się
pokrzywdzone bóstwo
piętno przez śladu na policzkach
podąża za mną
zmęczony świt zbliża się ból
ukryty w płatkach snu
nie chcę śnić na złość nocy
nie potrafię żyć
bez bogobojnych spojrzeń
za horyzont cienia
w kierunku życia za jakie przyjdzie nam
odpokutować rozsiać płodne łzy
nie ma w nas
tej krztyny obojętności
aby wnosiła przymierze
między stulone usta
nie słyszę szeptu wyrwanego serca
nie czuję życia w zdrętwiałej miłości
miłość doszczętnie zardzewiała
roznosi tylko życie i czas
dopatruje się nieba tam
gdzie nie kwitną przebiśniegi
wypala się we mnie
zmarznięty płomień
strach powoli staje się powodem
do dumy
nie chcę odwracać twarzy
gdy nadzieja lśni tak jasno
gdy samotność zaciska usta
powróć zanim wyblaknie
ostatnia kropla wina
poranki zadają najwięcej łez
pragnienia okrutnie podzielone na pół
szepcące modlitwy bez słów
są najwyżej przecinkiem
w liście pożegnalnym
skupionym na sobie dźwiękiem
który nie sposób utracić
nie sposób przeżyć
zdziwiona powrotem
wczesnojesiennej bajki nie rozumiem
przesłania wiersza
skleconego pośpiesznie
w poczekalni
spisanego na cienkiej skórze
serca
odnajdzie nas zmęczona obojętność
słowa wyzbyte myśli
pożegnanie od początku
przegadane