Kwitnąca gwiazda - Katarzyna Koziorowska - ebook

Kwitnąca gwiazda ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Treść tomiku dotyczy melancholii i szczęścia, łez i uśmiechu, nieba i piekła, życia i śmierci. Wiersze utrzymane są w podniosłym tonie, charakterystycznym dla autorki. Autorka w obrazoburczy sposób obnaża prawdziwe oblicze tego świata — pogrążonego w nienawiści, bólu i żałobie. Nie boi się przedstawiać swojego pesymistycznego spojrzenia na życie. Teksty są bardzo trudne w odbiorze, ale każdy może znaleźć pomiędzy strofami coś, co trafi do duszy i serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Kwitnąca gwiazda

Poezja współczesna

Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022

© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2022

Treść tomiku dotyczy melancholii i szczęścia, łez i uśmiechu, nieba i piekła, życia i śmierci. Wiersze utrzymane są w podniosłym tonie, charakterystycznym dla autorki. Autorka w obrazoburczy sposób obnaża prawdziwe oblicze tego świata — pogrążonego w nienawiści, bólu i żałobie. Nie boi się przedstawiać swojego pesymistycznego spojrzenia na życie. Teksty są bardzo trudne w odbiorze, ale każdy może znaleźć pomiędzy strofami coś, co trafi do duszy i serca.

ISBN 978-83-8324-527-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

pierworodna gwiazda

przeklęte są dni kiedy noc

gardzi porankiem

wspomnienia skazane na dożywocie

dla jakich warto odejść

za margines przekleństwa

moja pierworodna gwiazdo

mój trawiony ciemnością księżycu

odszukajcie w sobie ból

dla jakiego warto śnić

w nieznane

pomimo marzeń warto czasem

dotknąć suchej skóry snu

wyśnić piedestał za jaki opłaca się

zgasnąć bez echa

i odezwie się w nas słońce

strach uschnie

w niedopasowanym momencie

zbrzydły mi wyznania śmierci

przekarmiłeś mnie oddechem nieba

przestań walczyć

z bezkształtem przestrzeni

z pokutą na którą posłusznie czekałeś

opętane znaki

ponure są podwójne drzwi

kryjące wieczność bez przerwy

w życiorysie

smutne są okna schowane za firanką

pełne świeżego preludium

znikomego epilogu

nasza rzeczywistość pochodzi

z czeluści słów

nasza sromotna klęska

nie zna zwieńczenia w wyrzeczeniach

poczuj w całości moją przegraną

zachwyt nad drogą

do spełnienia

rozgoryczona nocy wstąp

na herbatę

do osieroconego Boga

podziel się łzami i ufnością w to

czego wciąż jeszcze nie znamy

co karmi nas suchą karmą nienawiści

i opętanych znaków zapytania

zakończenie życiem

to co pozostaje

po miłości

to tylko kilka kromek światła

kilka nieprzebytych kłamstw

które słowa wybieramy

na świadectwo szeptu

jakie odpowiedzi doczekują się

pytań

pragnę opisać najpiękniejszy czas

ale ból i marzenia

przeciwstawiają się obojętności

obawiam się nieba strzeże mnie

wątła granica między czasem

a uzupełnieniem

popatrz pod prąd światła

poczuj na skórze różnicę

doświadcz miłości tak uogólnionej

żeby zakończyła się

życiem

czarne ciało

uskrzydlone serca docierają

do najwyższych pokładów światła

zobowiązania czasu przestają

nas interesować

poczuj w sobie ten strach

zespolony z nieużytkami życia

nasycony po krawędź

niewidomego lustra

odnajdź w sobie ziarenko prawdy

z którego powstanie

purpurowy życiodajny kwiat

nie chcę czekać

na naiwne prawdy

ubierać się w czarne ciało

które nie potrzebuje spełnienia

nie potrzebuje śmierci

jesteś szeptem

jesteś szeptem dla którego warto

zaprzepaścić światło

jesteś wspomnieniem

dla jakiego nie sposób odejść

znalazłam pośród wyśnionych chmur

tę która przynosi

najcieplejsze gwiazdy

spójrz w serce nieba dostrzeż

nieznane które wymyka się przez palce

podnieś z czoła tę zmarszczkę

dla jakiej warto zginąć

umrzeć podczas warty

ciemne są piętna

na cienkiej skórze fantazji

niezrozumiały ból

krótkie są dni bez twoich podróży

na przekór pękniętej pustce

krótkie są noce kiedy światło

wymyka się tylnymi drzwiami

znajdź pośród popiołów

tę ciszę za jaką umierają nieliczni

zaplątani w promienie słońca

kochamy się

ze wspomnieniami

rozważamy początek który nie zna

uśmierzenia nie rozumie bólu

odnajdź pośród myśli tę drogę

jaka prowadzi ku zjednoczeniu ust

złączeniu przypadków

istnieć tylko z przypadku

tysiące niespełnionych minut

miliony zburzonych słów

miliardy okłamanych zdarzeń

tak mało snu

tak wiele nieskończonych

przypadków nieistnienia

czy czujesz poszum sumienia

w klatce miłosierdzia

czy doświadczasz ciszy

za jaką warto stąd odejść

pękła ostatnia napięta nić

światło księżyca wyczerpało się

przed rozpoczęciem

czy nakarmisz spełnioną pustkę

nadmiarem samotności

czy wzbudzisz we mnie winę

dla jakiej warto urodzić się

na wstępie

pragnę żyć

w twoich słowach

istnieć tylko z przypadku

pamiątka z teraźniejszości

rozpal strach

w moich zmarzniętych dłoniach

pozbądź się wiary w to

co niekoniecznie zbyteczne

szukam cię

pośród sierści nocy

wzywam twoje smutne przywidzenia

czy to co najznakomitsze

jest także pamiątką

z teraźniejszości

czy to dla czego wciąż wędrujemy

jest przyzwyczajeniem

obumiera we mnie czas

kończy się kalendarz

skąd znajdę siłę aby oszukać

człowieczeństwo

potargana śnieżnobiałym wiatrem

lubuję się w przyrzeczeniach

z którymi idę za rękę

z którymi oglądam

pierwszy zachód słońca

bezmyślne uderzenia serca

wiadomo

życie jest przygodą straconego

los jest tym na co czekamy

choć nie wierzymy w spokój

bezmyślnych uderzeń serca

bezczynne są noce

osierocone przez gwiazdy

skromne są dni kiedy przywołuję

pamięć do porządku

chwile które karmimy przeszłością

wzywamy do nowego królestwa

zatańczmy tak żeby zabrakło

muzyki żeby uniknąć

nowoczesnego mitu co jest

przystanią dla tych

którzy pomylili drogi

choć zmierzali w jednym kierunku

czy udowodnisz jak dużo światła

potrzeba aby ugasić

jedno zamarznięte serce

skaza na twoim powietrzu

nie przychodzę żeby

chełpić się podwójnym życiorysem

nie powracam aby wskrzesić oazę

aksjomat narzucony z przeprosinami

pogarda wykradziona życiu

to wszystko

prowadzi do tragedii

za jaką opłaca się kochać

warto modlić się bez słów

nie wystarcza mi pustynia

choć jestem jednym z ziarenek

pod twoimi stopami

nie wystarcza mi spóźnione jutro

czas skazany na powrót

do bezsennych popołudni

nadszarpniętych wieczorów

zatracone w sobie zrywy światła

kochają się posłusznie

w tej parszywej grze

jakiej warto powierzyć proroctwo

wytrąć kielich z ręki wieszcza

ubierz się w śmiertelną skazę

na twoim powietrzu

gwiazdy konają o poranku

i cóż że gwiazdy konają o poranku

i cóż że wszyscy stoimy

w kolejce do życia

nikomu nie spieszy się

na zakończenie człowieczeństwa

nikt nie czeka aż obumrą

blaski i cienie

na cienkiej skórze pożądania

wymyka mi się radość

ucieka przede mną czas

pochyl się

nad ostatnim kawałkiem chleba

poczuj w sobie kwaśny posmak

pojednania

i będziesz pielęgnować ciszę

zawartą w chaosie krzyku

dbać o ostatnie tchnienie

twoje płuca wypełni

kryształowy oddech

zapukasz do uchylonych drzwi

do świeżo poczętego serca

garść przyszłości

to co znika w przydrożnej przepaści

jest ostoją dla skrzydeł

to co kojarzy się

ze zwiewnym uśmiechem

nie mieści się w ostatecznym

zderzeniu myśli i epizodów

nie szuka spełnienia

pośród zmęczonego powietrza

to co w nas stale mieszka

to tylko garść kwaśnej przyszłości

parę sentymentalnych spojrzeń

w pustkę ciała

nie okłamujmy pragnień

zlitujmy się nad biegunami

co wciąż szukają drogi

do stulonych ust zmiętych dłoni

przelotne muśnięcie serca

cierpiącego na dożywotni czas

wskrzesza żal jaki pozostał

po wietrze

po gasnącym bezwiednie płomieniu

w środku słów

miłość do snów

nie ucz mnie miłości do snów

które wciąż roztrąca czarna dłoń

przymierza

nie ucz nienawiści do życia

z jakim wciąż się mijamy

które wiedzie ciągle w stronę

uroczystej tęsknoty bez przysiąg

chełpiącej się złudzeniem

chciałam doszukać się nocy

w zwichniętym sercu

posmakować dwuznacznych myśli

o podróży

za ten murowany krąg

ubierz się w wykwintne niebo

przywdziej zachodzące słońce

wszystko po to aby zaryglować usta

poświęcić się w imię wieku

odrodzę się w przegryzionym ciele

w ucieleśnionej melancholii

aby Bóg przez chwilę się zastanowił

ironiczny pocałunek

przygniatają mnie czcze spojrzenia

tłamszą tymczasowe

zetknięcia myśli

nie jestem tym co wkrótce

doczeka się powrotu człowieka

krzywo przyszyte serce

czeka na zwątpienie w zew krwi

na osamotniony piedestał

z jakim kojarzą się wierzenia cudotwórców

niedokończona opowieść

bez wstępu i zakończenia

oczyść zmysły z nadmiaru

ironicznych pocałunków

nie chcę pozbawiać cię człowieczeństwa

przesytu powietrza

w papierowych płucach

przesyt wolności

nie ma sentymentalnych gwiazd

nie ma w nas dość siły

która pokonałaby świt

położyła kres

wymarłym archipelagom

nie chcę umierać na przesyt

wolności

nie chcę rodzić się u wezgłowia

czarno-białego poranka

przechytrzyłeś moje wczesnojesienne łzy

przegoniłeś z serca grozę

dla której warto odnaleźć księżyc

pominąć niedojrzały owoc

spopiela się we mnie

spojrzenie prosto w czas

płonie serce za jakim warto odejść

na krawędź

zaginionego człowieczeństwa

zakazane wrota

to co tkwi w sprzeczności

z pięknem

nigdy nie odszuka drogi

na skróty

to co syci się łzami

z przypadku

może dać jedynie kilka sprzedanych strof

parę wyjałowionych metafor

zaginieni

w za ciasnych cieniach

zatraceni w ciszy bez poranka

szukamy pobocza które zaprowadzi sny

na rychły kres myśli

gasnących nieśpiesznie

pod powiekami

nie dostrzegam ufności

w twoim bezbolesnym świetle

w zakazanych wrotach

do ciekawszej teraźniejszości

nie szukaj łez

nie szukaj łez gdzie spać chodzi

ucieleśniona przeszłość

nie szukaj śmiechu gdzie nietrudno

utracić ostatni kęs modlitwy

zamiast tłustej krwi

w żyłach mknie wyklęty czas

nowina co miała być

rozwiązaniem przyrzeczenia

odradza się w nas

przyszłoroczny śnieg

łzy płyną pod prąd

ciało domaga się posłuszeństwa

duszy

nie szukaj po omacku

zmiennocieplnych marzeń

nie wykradaj ironicznych pocałunków

prosto w nieznane

uśmierzająca tortura

trudno dostrzec ten lęk

wspinający się

na górę lodową ciała

ciężko podarować myślom słowa

aby stały się bólem

dla zmęczonych lataniem

samolubnych marzeń

zbudzona

z osieroconego snu

okradziona ze starego spojrzenia

szukam cię tam

gdzie spotykają się powierzchnie ciał

gdzie dotkliwa pieszczota łączy się

z uśmierzającą torturą

zaczekam aż wrócisz

do ogrodu zakazanych owoców

odszukasz ten wstyd

tę skargę

skazę na piersi

spętane niebo

nie omijaj obojętnie spętanego nieba

nie oszukuj życia

które szydzi ze śmierci

wtuleni w czarno-białe futro poranka

przekonani do wyższości

ukojenia nad wyzwoleniem

czerpiemy życie

z przerośniętej wrażliwości

z wieczora który obudził się

o przedwczesnej porze

daj mi posmakować

ballady zabarykadowanego serca

przyszłorocznego mitu

dla jakiego warto

zawołać w nieznane

zemści się na nas

przetrzymana wiosna

zemści się nieprzygotowane lato

udamy się za granicę

nieba gdzie latać się uczą wspomnienia

rozgrzeszenie

zbyt krótkie są słowa w rozległych ustach

zbyt cienkie są łzy

aby wydały okrzyk w stronę światła

błąkamy się

między antypodami

nie możemy podać ręki niebu

powróćmy z nieutulonym pojednaniem

z ciszą tak dźwięczną

że toczącą się echem po poplątanych

liniach papilarnych

śmiech dogorywa

w piersi czasu

wszechmoc opętanego przemija

bez skazy na przeszłości

przypłyń do mnie

wraz z jutrzejszymi gwiazdami

z ciałem jakiemu Bóg nie dał

rozgrzeszenia

jakie strącił na piedestał śmierci

odwróć myśli w stronę słońca

poczuj na skórze pocałunek

zaniedbany

niby kolejny świt

człowiek

odnalazłam wczoraj człowieka

całego utkanego z nadziei

poświęconemu światu

bez prawa wstępu

odszukałam wczoraj łzę

dla jakiej warto powierzyć uśmiech

niezrozumiałe pozostaną poranki

kiedy ktoś wykrada

upuszczone gwiazdy

kto doprowadza niebo

do szaleństwa

obłąkany jest wypożyczony świat

pozbawiony ballady

stworzonej z milczenia

słowa wzniesione z bólu

są ukradkowym zapiskiem na skórze

zrodzonym ze stałocieplnego pocałunku

uwierzyć w niebo

wykradłam twoim złudzeniom

pierworodny krzyk

znienacka zgasła wiara

w nikczemność odległych modlitw

niespodziewanie zrodziła się

ufność w przetrawionym sercu

pozwól mi uwierzyć

w niebo

uwierzyć w ziemię

ukryta w niezliczonych kroplach

światła schowana skrzętnie

na strychu niepamięci

przekarmiam gwiazdy

chwytam ich łzawe spojrzenia

to co niedawno gościło

w tutejszym sezonie

co sponiewierało spokój wieczoru

to tylko historia życia

obłąkanego

znoszone ciało

oddałam pod zastaw

moje ostatnie znoszone ciało

powierzyłam wolności światło

mam go w zanadrzu

mój krzyk

stłumiony powietrzem

niesie się poprzez czarno-białe ślady

na chropowatej skórze chodnika

płynie między słowami

bezkresnymi bez krztyny

nadużytej łzy

wciąż toczę pod górę głaz ciała

wciąż wspinam się na myśli

skąd mam nie najgorszy widok

na splątany tłum na ciszę

która zagłuszy burzę

przekrzyczy płacz o więcej

między znakiem a ciszą

odnalazłam twoje pomięte słowa

w kąciku ust

odszukałam spopielałe chwile

by skończyły się

w gorącokrwistym grzechu

znienawidzona przez wszechświat

szukam drogi ucieczki

w cieniu twojego serca

poszukuję nadziei

gdzie zamarzł ostatni słoneczny uśmiech

ból opuścił stęsknione granice

między znakiem a ciszą

nie chcę iść tam

gdzie można liczyć tylko na

zdruzgotane łzy

na zaprzepaszczoną wolną wolę

wyuczona modlitwa

odebrano mi granice

warstwa po warstwie

wtrącono do nocnego koszmaru

z którego uciec można

tylko poprzez świt

udręczona początkiem tego epilogu

złamana przez ciężar światła

kocham się

w rozmarzonych złudzeniach

w ciszy tak obolałej

że nie wartej smutku

nawet łza ta najwyższa

pielęgnuje strach

w piątym kącie czaszki

dba o światłoczułe witraże

przez które sączy się

wyuczona na pamięć modlitwa

ukrzyżowani bogowie

pragnę przynieść twoim snom

najpiękniejsze łzy

tego świata

pragnę podarować ciszę bez słów

znów stoisz

u wezgłowia mojej nocy

karmisz się światłem

zrzuconym z nieba

pragnienia co się nigdy nie kończą

nie dają bólu

nie przynoszą zatracenia

jesteś tutaj po to aby nadać uśmiech

słońcu aby odnaleźć

pośród ballad tę która nigdy

nie miała słów

zaśpiewaj mi ten jeden raz

tę samą modlitwę

do ukrzyżowanych bogów

twarz w zwierciadle

moje sny oswojone przebłyskiem

sumienia kojarzą się

z lękiem przypominają ból

bez słowa

przysięga złożona niebiosom

nie doszukuje się wiatru

w twoich skroniach

odwzajemnij swoje życie

wyszeptane przez Boga

pogrążone w modlitwie bez skazy

na nieznanej twarzy

w zwierciadle

odnalazłam

pośród wykwintnych przygód

tę jedną pokutę dla jakiej powierzę

swoje nieistnienie

mój uniżony powiew strachu

zaprzepaszczeni poeci

obojętność niespełnionych rozdroży

czarno-białe zezwierzęcenia słów

nie ma w nas czułości

która zastąpiłaby ciszę

o jeszcze

rozmieniona na łzy przez wiatr

płonę w kałuży cienia

pośród cierni zasianych

twoją ręką

płonę schowana w dłoniach

okraszona wysłużonymi łzami

nie zapamiętam nigdy

twojego oddechu nie odszukam uczuć

w krainie zaprzepaszczonych

poetów

w twoich opowieściach

doszukam się okna

skąd czai się idealny widok

na świeżo wyremontowany raj

skreślone na wstępie

nie buntuj się przeciwko

czarnym kroplom wiatru

nie oszukuj deszczu w nieznane

daj odetchnąć

pobliskim szaroburym spojrzeniom

pozwól odszukać miraż

za jakim czai się

reszta wszechświata

wciąż poszukujący marzeń

oswojeni

z rzewną propozycją nieba

szykujemy się do dnia

do pułapki w objęciach słońca

do oków które na szyję

zarzucił mi świętokradzki strach

pytania skreślone

na wstępie

ptaki z dawnych lat

nawet białe ptaki z dawnych lat

omijają rozgałęzione serce

nawet zdziczałe poematy

potrzebują chwili ratunku

rozproszone po świecie

nasze konstelacje

pragną uczłowieczenia

sny błagają o kolejny wstęp

nie wiem jak skreślić

ostatnie zdanie w tym sezonie

zacząć epitafium

od pytania

w jaki sposób żyć żeby umrzeć

ukryta

w kąciku ust

dopraszam się jednego

zielonego spojrzenia w serce

proszę o bolesną wieczność

skazaną na dożywocie

niepotrzebna przyszłość

pierwsze co spotkało samotność

to dobrowolne ukrzyżowanie

to co spowodowało ciszę

skończyło na rozdrożu ciał

z przegranym uśmiechem

szukam cienia by przywiódł

twój strach ugłaskaną pociechę

dla nadprogramowych słów

przybądź tu z przyszłością

powróć z bezkresu

wniebowziętego tuż przed kilkoma

tysiącleciami

daj zaznać mi krzyku

co odmieni przeszłość w nieznane

niedołężność milczących skaz

wybacz mi sen

wczesnojesienny wiatr niesie

same upalne pocałunki

ulotność złudzeń

pominięte powietrze

co obezwładni ciężarne sumienie

doda sił zmęczonym aniołom

do odlotu

na drugą stronę nieba

zakochałam się

w twojej miłości trafiłam w sedno

roznegliżowanego dnia

nie chcę umierać pośród archipelagów

nie chcę rodzić się

na granicy wydatnego serca

i grzesznych obłoków

wybacz mi mój sen

to się już nie powtórzy

łzy nie do pary

rozwarstwione horyzonty

zdarzeń poczętych z nikczemności

słowa wypowiedziane

nie wprost

cisza zadurzona w świetle

miłość bez znaków przestankowych

kocham się

w zeszłorocznej zimie

w śniegu w kącikach ust

zwichnięte serce

parę łez nie do pary

trwam w zadurzeniu

twoim pragnieniem

w bólu

łaskawszym od zakazanego owocu

ukarana za wolność czaję się

w twoich ramionach

w prawdzie wyzbytej oznak życia

podźwignie mnie noc

zdradzi tysięczny poranek

rozkochana miłość

płonie we mnie szczerozłota noc

pytajniki pukają

do uchylonych drzwi

w domu marnotrawnego

przysięgam wszystkim łzom

wskrzesi się we mnie

pora na nieznane

podniesie się prawo do nienawiści

miłość rozkochana

w twoim odświętnym uśmiechu

nie unika niedokończonych zdań

przecinków

w niewłaściwych miejscach

skrzyżowały się dziś

nasze serca

samotność obudziła w nieznanym łóżku

o drastycznie pustej porze

nie chcę udawać

ten głos należy do wieczności

jedność z czasem

nie zbliżaj się

do moich czarnolicych poranków

nie zatracaj w jestestwie

zrodzonym z przypadku

pomiń te modlitwy

które pozostają bez wiadomości zwrotnej

pomiń głos ze środka człowieczego snu

nie zgódź się

na strach co lęgnie się

w niepotrzebnym dotyku

w źle trafionej namiętności

pobudzona do jedności

z czasem

chodzę między klamkami

spodziewam się marzeń

za jakimi kryje się przeszłość

rzeczywistość bez prawa wstępu

bilet wstępu do poranka

rozsądne są upadki

z określonej uniżoności

przekwitłe są pragnienia światła

które wyłudziłam

od opatrzności

nadwerężone serce napięta skóra

szmaragdy zamiast oczu

to wszystko

co kończy się wraz z marzeniami

pozwól obojętności

stać się bezsensownym kryzysem

oazą na końcu mrocznego echa

wskrzeszona z łez

wierutnych aż do spełnienia

odnajduję bilet wstępu

do następnego poranka

zamknij oczy

odezwie się w nas przyszłość

przedwiośnie

namieszałeś w moich zmysłach

w katalogach myśli i słów

namieszałeś

pomiędzy przekreślonymi zdaniami

między krzykiem a wiecznością

zamaskowane pragnienia

pozbawione głosu łzy

to wszystko oznacza

kilka niedokończonych spraw

kilka spojrzeń w bezkres

ginę u twoich stóp

układam ciało

w kolejności alfabetycznej

uciekaj na drugą stronę muru

odnajdź pociechę

w rozpasanej wiośnie

śmieszny uśmiech

nie upuść ostatniej łzy

w tych stronach

nie pozbądź się ufności

dla niedokończonej podróży

przekreśl czule te wyrazy

jakie nie pasują

do twojej twarzy

rozdrapana cisza myśl nie do pary

to wszystko czeka na los

co podzieli zmęczone życie

na pół

śmieszny jest twój uśmiech

rozwieszony na gwiazdach

bez chwili spokoju

bez uśmierzenia

skreślonego epitafium

moje usta rozkochane

w twych pocałunkach

śpieszą się powoli powitać życie

osierocone pocałunki

pokrojona na równe kawałki

nadzieja tuli do piersi

mokrą twarz

cisza wyłuskana z serca

nie koliduje z czasem

przyjrzyj się prawdzie

pokaż cień płonących łez

puste są moje usta

osierocone pocałunki

które jeszcze niedawno rozjaśniały

kres ślepej uliczki

wpij się w moje ramiona

podrzyj na kawałeczki epilog

skupiona na pocieszeniu szukam słów

w nieznanych stronach

nawołuję szept

do hojnego przywidzenia

zamknij okno

bolesne są skojarzenia

podarunków pobożnie nietrafionych

nadpobudliwe spojrzenia

prosto w twarz

kalendarza

myślałam że utraciłam

swój jedyny rok

ale zjednoczone antypody

doczekały się odrobiny szacunku

nie chcę karmić cię

z ręki

wolę wybrać ten proroczy list

który choć niewysłany

zawsze pozostanie pożegnalnym

zamknij za sobą okno

odklej świat od ściany w sypialni

bowiem to co obce

nieczęsto boli bardzo znajomo

strach na ramieniu

wyglądam przez szparę

między twarzami

podglądam przez dziurkę od klucza

zbędne są te światłolubne noce

dni zanurzone pośród gwiazd

ruszam na przekór

skazanym na dożywocie

wspomnieniom

na złość rozkazom

z wnętrza unieśmiertelnionej rozkoszy

zmyślone naprędce myśli

wystrugane w powietrzu słowa

to wszystko

dotyczy strachu na twoim ramieniu

na nietkniętej kartce

ciężarne kłosy

obezwładniło mnie

twoje zielonookie zdziwienie

przeglądam się w półuśmiechu

dedykowanym wiosennemu niebu

kosztuję wiatru we włosach

niby ciężarne kłosy

co wkrótce dadzą święty chleb

obudziło mnie z jawy

pragnienie poranka

dłonie co nie poznały tęsknoty

zamykają się bezwiednie

na wspomnieniach

ukrywają między łzami

z którymi tak nikczemnie nam

nie do twarzy

przynieś mi to świadectwo

zaprowadź na granicę opatrzności

gdzie źródło mają oazy

pustkowia gdzie nikt

nie znajdzie odrobiny krzyku

nie ufam wzgórzom

z mojego horyzontu zniknęła

wiara w nieznane

spomiędzy powiek wyrwało

ostatnie spojrzenie

coś co zwiemy pokornie ciszą

nie mieści się w okowach krzyku

to co nieznane nie musi być

zawsze obce

to co widzę

w szmaragdach twoich słów

jest tylko mirażem

z przetrąconym sercem

nie chcę myśleć o snach

co nigdy się nie zaczęły

nie ufam wzgórzom zbrukanym

białą krwią śniegu

niezliczone echo chaos niepokonany

jak narodziny

to tylko przygodna tęsknota

opłakiwanie ust

gotowych do krzyku

zielona i kwaśna noc

nie odnajdę znużonych ciał

w których zalęgła się

jeszcze zielona i kwaśna noc

nie poszukuję zmian

na twarzy słońca

emocji wydzierżawionych

przez pobliskich wędrowców

wystarczy parę znaków zapytania

żeby zetknęły się

sprzeczne ciała

obolałe świadectwa z dawnych lat

przymknij na moment

słowa

powstrzymaj się od myśli

co zamiast świtu jątrzą echo

naszych pocałunków

powróci pora na czas

dobiegnie końca to preludium

zmęczona biciem serca

to co nieuniknione

nigdy nie powróci w przerwie

między światłem a namiętnością

to co niespotykane

ocknie się podczas zakazanego snu

podczas wyobrażeń

z przypadkowym uśmiechem

zmęczona

bezustannym biciem serca

ukrywam się między łzami

w słowach które nie znają echa

nie rozumieją podszeptów melancholii

smutku ukrytego na dnie

zamkniętych słów

myśli przyłapane na uśmiechu

nie są już ani stratą ani ciosem

prosto w wieczność

na wstępie sumienia

niepojęte pozostaną spojrzenia

prosto w czas

nieoswojone będą poranki

zaczynające się między trwogą

a nietrafionym sercem

nie odchodź nie pukaj

do uchylonych drzwi

nie ukrywaj się w szkarłatnym powietrzu

nie unikaj gwiazd

które czują twój lęk

modlitwę w niewłaściwych ustach

na wstępie mojego sumienia

chcę podziękować za ciało

które wciąż odmawia posłuszeństwa

ukrywa się pod zaryglowanymi

powiekami

horyzont cienia

między pragnieniem a kłamstwem

prawo do życia rości sobie

człekokształtna miłość

zza horyzontu wynurza się

pokrzywdzone bóstwo

piętno przez śladu na policzkach

podąża za mną

zmęczony świt zbliża się ból

ukryty w płatkach snu

nie chcę śnić na złość nocy

nie potrafię żyć

bez bogobojnych spojrzeń

za horyzont cienia

w kierunku życia za jakie przyjdzie nam

odpokutować rozsiać płodne łzy

nie kwitną przebiśniegi

nie ma w nas

tej krztyny obojętności

aby wnosiła przymierze

między stulone usta

nie słyszę szeptu wyrwanego serca

nie czuję życia w zdrętwiałej miłości

miłość doszczętnie zardzewiała

roznosi tylko życie i czas

dopatruje się nieba tam

gdzie nie kwitną przebiśniegi

wypala się we mnie

zmarznięty płomień

strach powoli staje się powodem

do dumy

nie chcę odwracać twarzy

gdy nadzieja lśni tak jasno

gdy samotność zaciska usta

powróć zanim wyblaknie

ostatnia kropla wina

cienka skóra serca

poranki zadają najwięcej łez

pragnienia okrutnie podzielone na pół

szepcące modlitwy bez słów

są najwyżej przecinkiem

w liście pożegnalnym

skupionym na sobie dźwiękiem

który nie sposób utracić

nie sposób przeżyć

zdziwiona powrotem

wczesnojesiennej bajki nie rozumiem

przesłania wiersza

skleconego pośpiesznie

w poczekalni

spisanego na cienkiej skórze

serca

odnajdzie nas zmęczona obojętność

słowa wyzbyte myśli

pożegnanie od początku

przegadane