Śnię za dużo - Katarzyna Koziorowska - ebook

Śnię za dużo ebook

Koziorowska Katarzyna

4,0

Opis

Ta książka została napisana po to, żeby każdy człowiek mógł znaleźć w niej cząstkę siebie. Przesłanie tomiku ma zachęcać czytelnika do przemyśleń i zastanowienia się nad losem swoim oraz innych ludzi. Tematyka wierszy jest dość pesymistyczna i obrazoburcza, poruszająca wątki, których na co dzień staramy się unikać. Mimo wszystko jednak warto zagłębić się w lekturze tego tomiku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 67

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Śnię za dużo

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021

Ta książka została napisana po to, żeby każdy człowiek mógł znaleźć w niej cząstkę siebie. Przesłanie tomiku ma zachęcać czytelnika do przemyśleń i zastanowienia się nad losem swoim oraz innych ludzi. Tematyka wierszy jest dość pesymistyczna i obrazoburcza, poruszająca wątki, których na co dzień staramy się unikać. Mimo wszystko jednak warto zagłębić się w lekturze tego tomiku.

ISBN 978-83-8273-310-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

ballada

na prośbę twoją i rozkaz

obumierają moje bezpłodne noce

urywają się w połowie sny

wedle twoich fantazjowań

szukam kamienia żeby był mi

pustą poduszką

o twoim smaku

jesteś blisko na wyciągnięcie

tchu

a jednak nie znam bocznego wejścia

do twojego świtu

na wargach wciąż tkwi głaz

wydzierżawionego pocałunku

choć nigdy nie uczyłeś mnie

miłości

aż do nienawiści

wiem przyjdzie taki obcy wieczór

zderzą się nasze uśmiechy

szczęście wyłuskane z piersi

szmaragdowego wiatru który zna dotyk

twojego spojrzenia

w inną stronę

wbrew

wstaniemy

zanim przebrzmi ostatni akord

tej ballady

wzniesienia i równiny

scałowuję buńczuczną ciszę

pokorę bez prawa zwrotu

z śnieżnobiałych korali twoich niemych słów

spływających z czułością

na zatrzaśnięte powieki

pod obłokiem

bezdenne dłonie suną

poprzez wzniesienia i równiny

na szczegółowej mapie ciała

z którego na chwilę

wyprowadziła się dusza

nie mogła spać

zanim rozstąpią się nasze krzyki

zanim żarliwość osiądzie solą

na bolesnych skroniach

odnajdę cię w mojej kołysce tuż obok

najukochańszego z urojeń

jakie wyśnić mogą tylko wierzący

w rychły czas

jakie szukają wzruszenia pośród

zjednoczonych westchnień

paroksyzmów strachu

kropli potu

gęsiej skórki

opływam w nadzieję

chciałabym wydrzeć cię

chciwemu snowi

i położyć tuż obok

mojego brązowego ciała

pękatego od wypożyczonych przez pomyłkę

snów

opływam w nadzieję

jej smak zdążyłam poznać

opływam w smutki

niosą żal i niedokończoną miłość

bez wyrzutów czy win

proszę poczuj bolesne zimno

mojej skóry

skóry skrzętnie wygarbowanej

nieznającej pragnienia w twoim szepcie

którego echo przetacza się

przez epoki

milenia ominięte bez słowa

powitania

mogę jedynie cię pożegnać

jedynie nauczyć żyć

pośród ciernistego cienia słońca

pośród ciemności rozrzucanych przez wiatr

i przyszłość

przyszłość

której nikt tutaj nie widuje

twoje wewnętrzne słońce

twoje wewnętrzne słońce

ograbione z ostatków cienia

zielonego jak twój śmiech

rozpala noc ceglastą

niby świeżo wyszukany sen

seledynowe kocie wejrzenie

jest wskrzeszoną z wiatru falą

obijającą się o głuchoniemy brzeg wszechświata

o dominujący klif

na którym czeka moja dusza

po rdzeń zniszczona

przez cierniste szepty

odnalezione wśród pierwszego krzyku

znów spotykają się nasze

jasnozielone dłonie

zadają cios ostrzem wyrzeźbionym

ze światła

poblasku oddzielającego

wrodzone ścieżki

arterie które gubią się za rozdrożu

rozstaju oszukanym

przez zwichnięty drogowskaz

śnię za dużo

wróć do mojego marzenia

odnajdź w nim kawałek siebie

choć śnię dziś o wiele za dużo

wypożycz mi najświeższy pocałunek

zbliżenie warg płodnych

w słowa których nikt za nas

nie wypowie

proszę objaw mi się

gdy pewnego wieczora

postradam zmysły

pozwól wrócić do domu

w którym zgasło ognisko

w szmaragdach twoich oczu

rozgościł się czas

data która zawsze zostanie

czułą metaforą dla namiętności

cierpiącej na nadmiar

wolnego czasu

póki nie zanurzę twarzy

w twoim westchnieniu

samotność będzie zliczać

przygarbione łzy

łzy bez krztyny jaskrawości

nasze antypody

choć nie mieszkasz w mojej opowieści

choć omijasz wdzięcznie

każdy mój dotkliwy krok

pustka będzie mostem

spinającym nasze bieguny

podzieli antypody

bezpieczną odległością

której kresu wciąż szukam

wśród zbędnych zabawek na strychu

pośród zaginionych przed dekadą

pamiątek

po zmarnowanym życiu

póki marzenie trwa

podajmy sobie serca i chodźmy

gdzie mieszka czas

z naderwanym sekundnikiem

schowajmy dłonie

pod czarną sierścią nocy

tam czeka na nas urojona myśl

zza zmartwychwstania

letni deszcz

czy zdołasz nakarmić moją epokę

zapożyczoną wieczystością?

rozproszyć na urywki

na cząsteczki ten zabłąkany w sobie uśmiech?

nasze tekturowe skrzydła

nierówno wycięte ręką sześciolatka

podarte i skrwawione

ciosami łez pierwszego letniego deszczyku

już nie znają pobocza

do czyśćca

chociaż szczęście jest obok mnie

ty już dawno masz prywatne

na osobności

pozwól mi przyśnić

ten ostatni raz

zapach twoich włosów

jasnych jak wzdęte plonem żyto

przyśnić miękkość bolesnej pieszczoty

przyśnić krzyk

jego miąższ

spływający z uchylonych warg

z ich szelmowskim przywidzeniem

zanim uzewnętrzni się ostatnia z gwiazd

złączmy się w pokucie za słowa

których nie jesteśmy winni

a jesteśmy zmuszeni płacić

powitanie na pożegnanie

kończy się moje zbolałe milenium

zaczyna twoja nieśmiertelność

ckliwy półsen

który wypożyczyłeś mi

nie do końca świadomie

nie przypadł do gustu dramatowi

dzierganemu na moim naskórku

szytym na miarę

twojej dłoni

z twoich karminowych ust

będących obietnicą zakaźnych pocałunków

nie padnie dziś ani jeden uśmiech

dziś powinnam urodzić się

w twoim czasie

na twoim półwyspie

powinnam nauczyć się

wzywać cię pomaleńku

żeby nie przestraszyć przytulnego śniegu

śniegu w twojej dłoni

wątłego jak powitanie

na pożegnanie

twoje jezioro

jestem grząskim cieniem

wypożyczonym od twojej jasności

płomień nostalgii

dogasa nieśpiesznie

zamienia w szmaragdową kostkę lodu

twoje wargi

wyzbyte uwielbienia

dla obecności moich ust

milczą od boleśnie długiej wieczności

zanim zgaśniesz dotknij przelotnie

zmarzniętych wspomnień

lat o przerwanym w połowie życiorysie

naucz mnie kochać

jakby nie było przeszłości

pokaż mi jezioro

którego więźniem pozostaniesz

do końca

pokaż dzieciństwo

zaznaczone niezabliźnioną skazą

na lewym policzku

ostatnia świeca

gaśnie ostatnia świeca

roztacza się ciemnoskóra noc

wtulam policzek

w kamienną zmarzłą poduszkę

nie ma ciebie

bowiem nigdy nie było

bowiem jesteś niedokończoną balladą

sycisz mnie lodowatym oddechem

karmisz ciałem

którego brzasku nie zdołam sobie przypomnieć

szukam szmaragdów źrenic

odnajduję nieskalane morza

kryształowe niczym łzy

po tobie

proszę naucz mnie ten jeden raz

prawdy i milczenia

piszę ci list

list pozbawiony adresata

trwa noc odarta z gwiazd

ciemność gotowa poznać twoją litość

twoją przepaść

rozkwitający sen

kocham cię snem który rozkwita

każdej nocy

kocham cię choć przyszłość zagubiła się

pośród poruszeń

bogobojny strach kołacze do serc

pozostaje mi tylko zatracone echo

wyciągam dłoń

lecz natrafia na owoc

który nie zaspokoi nigdy strachu

granice milczenia otulają nas

ze wszystkich stron

zielona nadzieja zagląda w oczy

i choć spadnie z drzewa

ostatni szkarłatny liść

i choć wszystko umrze w oczekiwaniu

na lepszy dzień pójdę za tobą

choć nigdy nie odszukam

twych ciernistych śladów

nie odszukam marzeń

które nigdy nie będą również moje

zielony lęk

podjęłam decyzję

namaluję mój najpiękniejszy o tobie sen

tęcza pod stopami użyczy

swoich barw

pędzlem zostanie serce tak niepewne odległości

bojące się twych zanikających kroków

pozbawionych choćby echa

nie wiem czy ten obraz ktoś kupi

nigdy nie byłam zdolną malarką

wiem

powieszę go na ścianie

na tej samej na której widzę cię

co noc

będziesz teraz zaszczycał mnie

szlachetną rzeźbą warg

seledynowymi głębiami spełnionych oczu

będę cię miała

choć nigdy nie przyjdzie ci do głowy

aby o mnie pomyśleć

została nadzieja

kiedyś wykrzyczysz zielonooki lęk

płowy sen

podnieś z tej bezbrzeżnej kałuży

kulkę mojej głowy

znalazłam ją w twoim płowym śnie

podźwignij z żalu i strapienia

ostatni zachmurzony uśmiech

ostatni świstek wiatru który roztrąca

żyto twoich włosów

ostatni seledynowy wzrok

zbliżony do nowo narodzonej wiary

i choć zbudzi mnie mój własny szept

choć biała łza zawisła na rzęsie

choć to bardzo boli

odnajdę cię pośród niewykończonych marzeń

pośród skrzydlatych serc

co szukają drogi do raju

pośród słów które wyrzekłam

nadaremno bowiem nasze ciała

pozostaną nienazwane

w oknie

jak zwykle o świcie staję w oknie

wsparta o parapet

widzę twoje szczęście

któremu jestem nieznana

przykładam wrzące czoło

do niepokonanej okrutnej szyby

skraplają się myśli

których jesteś przeznaczeniem

widzę jak krwiste słońce

wtacza tarczę stojącą w ogniu

na twój różany horyzont

poblask napotyka kamienie szlachetne

twojego spojrzenia

zielonego jak młode listowie o poranku

wydobywa pozłacane refleksy

wypożyczone od nadziei

do twarzy ci

z tym niespotykanym uśmiechem

z resztką pocałunku na wargach

skradzionego jej

na powitanie

kobiecie która ma wszystko

kiedy ja mam tylko swawolny wiatr

błagający o twój jedyny oddech

zostawiający piętno

na napiętej łakomej skórze

naręcze czarnych gwiazd

proszę opuść mój sen

choć wiem nigdy się nie wyprowadzisz

proszę zostaw w spokoju

mój świt

dlaczego znów modlę się

do ciebie zapomniawszy o Bogu?

dlaczego w mojej duszy znów

płonie ognisko które nie daje ciepła?

jeśli miałabym wybrać sobie

śmierć

miałaby miejsce na rękach przeszłości

która od dawna jest twoją własnością

pamiątką po czarnookiej nostalgii

która odeszła z westchnieniem

przynoszę ci naręcze czarnych gwiazd

czy przyjmiesz w podziękowaniu

za niespełnione marzenie?

ze specjalną dedykacją

przyłapałam cię na obecności

w moim kolejnym śnie

przyłapałam na okradaniu z marzeń

w moich powszednich myślach

zalęgła się ufność

podarujesz mi jedno westchnienie

spojrzenie ze specjalną dedykacją

niestety wiem moja cisza

zawsze będzie bezpłodna

choćbyś zamknął ją w dłoniach

uwięził w pieszczocie

do bólu obcej

pozwól mi przyśnić cię

ten jeden raz

bez obaw że zabraknie mi powietrza

że nadzieja uśmiechnie się fałszywie

choć chcę tylko tej jednej

pominiętej łzy

zachłanne urojenie

cierpię bowiem wiem

że warto

moja nostalgia po tobie

odziera serce z resztek zielonego świtania

wiem nie zburzę granicy

dzielącej moje chciwe dłonie

od twoich zapatrzonych w innym kierunku

nie pokonam tej barykady

za którą głód swój syci czarna gwiazda

odebrana świeżemu wieczorowi

ptaki chylą swoje czoła

zapada milczenie głośniejsze

od krzyku konających usłużnie łez

zanim podasz mi na tacy

ciało i krew

zanim noc rozbłyśnie na dnie oceanów

nauczę się kochać cię

pomaleńku

bez obawy

że ominie cię moje zachłanne urojenie

dotyk po dotyku

scałowuję z serdecznym porywem wiatru

dotyk po dotyku

każdy urywek twojego ciała

choć ból odziera czoło

z czerwonych gwiazd

łakomych krzyku który nigdy nie przebrzmi

tłamszę pragnienie by oderwać

od twych ust haust pieszczoty

zadanej bez premedytacji

na przekór tutejszym lodowcom

odgarniam z serca światło

odebrane nowo narodzonemu słońcu

aby dojrzeć siebie

na szkarłatnym zwierciadle nieba

nieba na którym niegdyś mieszkałeś

dopóki nie runęła ostatnia łza

upuszczona przez umierający nieśpiesznie

czas

słony cień świecy

ukrywam twarz wilgotną od przeszłości

w paroksyzmie tęsknoty

pośród niedokończonego oddechu

rozpieszczonych marzeń

o dziewiczym spotkaniu warg

zanim wstąpię do piekieł

gdzie czeka upragniona przez duszę wolność

zanim obudzę się naga

na miękkim przytulnym parkiecie

proszę przypomnij mi echo

swojego szeptu

milczenia skazanego na dożywocie

wierzę obudzi nas należne szczęście

ufam że krystaliczne ciepło

pocałunku

rozpromieni rozrzutność

namiętność bez prawa zwrotu

krzyk nie zagłuszy słonego cienia świecy

w twoim kierunku

zdejmij z moich rzęs

tę pokruszoną łatwowierną łzę

zsuń z czoła cierniste zmarszczki

a zwróć śnieżnobiały pocałunek

świtu

nakarm mnie obojętnością

ciszą wykradzioną zbyt pośpiesznym wirażom

bawię się w miłość

bez znaczenia

bowiem terytorium twojego ciała

zawsze pozostanie

pilnie strzeżone

wypożycz mi jutrzejszy sen

obiecuję podaruję ci ochłap serca

które zawsze pozostanie bezdomne

lecz bijące usłużnie

w twoim kierunku

ósma barwa

moje najpiękniejsze łzy są wyrzeźbione

tkliwością twojej dłoni

spojrzenie w przyszłość

nad wyraz krótkie

wejrzenie wolne od oazy twoich ust

bliskich dojrzewającym malinom

w każdej napotkanej twarzy

obcej czy bardziej znanej

dopatruję się twoich oczu

rozkwitających urodzajną zielenią

których dna nigdy nie sięgnie

najszczuplejszy promyk

obietnicy

zgódź się choć od wczoraj

wiatr rozprasza po pustkowiach

moje głuchonieme słowo

nagie do bólu

obnażone z resztek piór

obiecuję

zanim jabłonie pokryje

ciepły wiosenny śnieg

kwiecia

zanim światłość stanie się wiekuista

ktoś odrze dusze

z żyznego ciała

ukażę jeszcze jedno niewypełnione

pragnienie

przecież miało zaprowadzić

do twojego zmartwiałego sadu

każde choć tego nieświadome

wciąż pożąda ósmej barwy

niewidoma noc

składasz w moje drżące pobladłe dłonie

najpiękniejsze owoce

a jednak

nie znam gorzkiego miąższu

odgarniam z twojego strzelistego czoła

wilgotne płowe pasma

sunę niżej

do ust

które zatraciły się w uśmiechu

dla mnie obcym

spojrzenie jest ciężarne

od złocistych refleksów

igrających promiennie iskierek

niewidoma noc

bojąca się ciemności

łasi się do twoich nagich stóp

których piętna na zawsze będą trąciły

echem pod zmrużonymi powiekami

wysłużonym poczuciem winy

pod trwożliwym listkiem

języka

nowotwór miłości

twój niezdecydowany samowolny zegar

od kilku tysiącleci

wskazuje tę samą porę

tym czasem jest

niedokończony powiew wiatru

z róży płuc

nadgryziony owoc przegadanego żywota

zatrzymana w połowie drogi łza

pozostało serce cierpiące na nowotwór

miłości

płyną obłoki wciąż identyczne

pod tym samym słońcem

pod okiem tego samego Boga

czy podasz choć garść

niewidomego lęku bez zatracenia?

podzielisz haustem powietrza

na które nie zasłużyłam?

każdy kolejny krok niesie mnie

w stronę nowo otwartego raju

żar klęski osiada

na słowach