Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tematyka książki dotyczy takich dylematów moralnych jak: sens życia i śmierci, miłości i samotności, szczęścia i cierpienia. Autorka tomiku rozważa istotę dobra i zła; zastanawia się, czy Bóg faktycznie jest Ojcem dla swoich dzieci. Pisarka próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania, które pozornie są retoryczne. Nie boi się niewygodnych tematów, jej teksty bywają obrazoburcze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 50
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2022
Tematyka książki dotyczy takich dylematów moralnych jak: sens życia i śmierci, miłości i samotności, szczęścia i cierpienia. Autorka tomiku rozważa istotę dobra i zła; zastanawia się, czy Bóg faktycznie jest Ojcem dla swoich dzieci. Pisarka próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania, które pozornie są retoryczne. Nie boi się niewygodnych tematów, jej teksty bywają obrazoburcze.
ISBN 978-83-8273-613-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
zmiennocieplna wiara
nieoswojona z tegorocznym klimatem
kwieci się na glebie
twoich złożonych do modlitwy ust
posłuszne Bogu słowa mruczą
pod nosem
od niechcenia
nakarm mnie
wcielonym pragnieniem
obietnicą bez pokrycia w rzeczywistości
noc ograbiona z ostatnich paciorków
światła
okłamuje nasz ból
gołosłowność
serce pęka w szwach
dusza dopasowuje się do dłoni
przyjdź z ochotą
powróć z zanadrzem gwiazd
niech połączy nas klęska
kolejna apokalipsa
pod powiekami pękają gwiazdy
między wargami utknął przypadkowy krzyk
o jeszcze
ginę
wypala się
moja licencja na życie
Boże jak to jest być człowiekiem?
moje myśli stały się wiecznością
pośmiewiskiem dla niewłaściwie przyszytych
łez
znów dokucza ciało
niewygodnie mojej duszy pod warstwą
nieba
rozliczona z namiętności
podążam chciwie poboczem
szukając kładki na drugą stronę
rzeki z prądem której odpłynęły
moje wspomnienia o zaginionym bezkresie
pozbierałam ze stołu
krople taniego wina
okruch zeschłego chleba
poukładana z niedopasowanych elementów
dogorywam na złość ziemi
zbyt ciężkiej
abym mogła przeżegnać się
na nowo
martwi mnie tutejszy bezkres
linia graniczna między tym co niejasne
a co obiecane
targa mną powiew wydarty
twoim płucom
szarpie cisza
której nie sposób przekląć
zaufać
wstań zanim Bóg obróci się na pięcie
podąży w stronę cienia
targa mną
rozmienia się na drobne
niedotrzymana obietnica
przysięga która miała dać
światło i ból
nietaktownie jest unikać
zmarłych
nieładnie oszukiwać żywych
zakochany w sobie nowy rok
z dodatkiem czasu
dryfuje z piętnem
zadanym obosiecznym językiem
pięść serca
wymierzyła kolejny cios
prosto w wybrakowaną twarz
bezdomnego
nie umieraj na złość Bogu
nie zacieraj za sobą jeszcze ciepłych śladów
dogasa w ustach
smuga ściennego zegara
pora przechytrzyć
zbliżającą się od niechcenia noc
pokiereszowany zegar
z opuszczonymi wskazówkami
zaginął w czeluściach twój krzyk
nawoływanie o odrobinę
dziwnego świata
propagandy życia
wraz z pierwszym zębem głupoty
wyrzyna mi się ostatni kiełek języka
zielony z lęku
o twoje pokrewieństwo
śpiewają śpiewają wszyscy
którym odebrano prawo
do ostatniego słowa
pora przechytrzyć tutejszy wschód
czas umrzeć
bez potwierdzenia na piśmie
uwiera mnie w plaster języka
czarna perła
niedokończonego słowa
spójrz poczuj całym ciałem
tę pieszczotę której nie sposób
pożegnać
jakiej nie sposób utracić
nie kłam prosto w plecy
schowaj za pazuchę maski ten
niedopasowany nóż
czułe śliskie ostrze nakreśla pierwszy
letni uśmiech
w macicy dłoni kończy się kolejny
mierny rozkaz
nie pojmuję tutejszego kiermaszu
publicznych dusz
pędzi w nas krew
pobielała z zazdrości o niebo
posoka goni w czarnych plastikowych
żyłach
pragnąc zbyt wczesnego poranka
kończy się w nas ostanie w tym roku
kłamstwo
potęga jutra za którą nie sposób podążać
nie sposób ująć w nagie dłonie
brakuje mi ostatniej gwiazdy
rozdrapanej nadaremno blizny
odgarnij z czoła kroplę
zanim zacznie padać na dobre
bez wytchnienia bez żalu
zapamiętaj swoje wspomnienie
może się kiedyś przydać
zanurzona w pośmiertnych czasach
liczę na ostatnią chwilę
wytchnienia
ze starych powiek wdychających
zbyt wiele powietrza
jak na swój pierwszy krok
dziergam całun dla pokoleń
ciepłolubna pamięć
jak niedokończony sen
rozbestwia się
wtacza niczym głaz przeciętej dekady
słów bez pokory i zniszczenia
biegnę na wzór
twojej miłości na złość gwiazdom
co zalęgły się
w plastrze miodu
w zbyt cienkich porcelanowych naczyniach
krwionośnych
nie przekraczaj ponownie granicy
rzuconej na pożarcie
zmiennocieplnym sumieniom
dłoniom gotowym
do ataku
jestem ciszą wzniesioną z racji
twojego bytu
dziergam w pośpiechu
jeszcze jedną balladę jeszcze jeden
gwiazdozbiór
ślizgam się
na porośniętej czerwonym mchem
prawdzie przyłapanej na oddychaniu
przyłapanej na szczęściu
brnę poprzez niepoukładane fale
skradam się aby oddzielić
ciało od nienawiści
nie udawaj Boga póki świat nosi
twoje nazwisko
nie chciałabym umrzeć z ręki marzeń
nie chciałabym pożegnać się
na powitanie
zanurzyć w wietrze
po sam wierzchołek północy
nie ma w nas dość światła
żeby rozjaśnić czoła
straconych w tej nierównej wojnie
dławi nas odmienność ciszy
że zapamiętamy doskonale
ostatni hymn
zakochany w sobie czas
brakuje mi trochę tutejszych stron
białych kruków jasnozielonych słów
człekokształtnej miłości
błagającej o jeszcze jeden kawałek
nieba
jest w nas dość pytań
żeby zacząć szukać odpowiedzi
zagrasz mi tę ciszę jeszcze raz?
Panie czy szelest twojego samotnego serca
zagłuszy tępy tętent czasu?
wypełniona doczesnością
zawarta w jednym ciasnym nawiasie
z bryłą kamienia
zamiast ciała
włamuję się na piedestał jutra
pamiątki po zbyt krzywych śladach
pośród zmysłów rozprzestrzenia się
ten jeden jedyny sen
zewsząd otoczony myślami
wątpliwej jakości
mój wzrok przyklejony
do czułego prostokąta szyby
stał się pryzmatem
naiwnie klepaną na różańcu
tabliczką mnożenia
wyglądasz pięknie
z tym smutkiem na policzkach
melancholia ssie piszczel
gwiazdy zgubiły drogę do nieba
niedobrze jest poplątanym ciałom
umierać z woli istnienia
nieładnie zaczynać wszystko
od epilogu
poplamiona słodko-kwaśnym miąższem
serca pocałunkiem bez prawa
wstępu
włamuję się do życia
do świata wywróconego na lewą stronę
nadziei ograbionej z pozostałości
po bólu
kiedy księżyc przestraszy się
własnego odbicia w kałuży
kiedy pstrokaty latawiec
zderzy z niebem
odejdzie porachunek sumienia
przeminie ostatnia płonąca na niebiesko
gwiazda
to tylko parę słów
które dawno utraciły treść
to najwyżej jedna wywyższona epoka
jakiej lepiej nie drażnić
z rozwagą omijam
wczesnojesienny powiew czasu
z nadzieją nadstawiam usta
złocistej niedzieli
zanim runiemy wraz ze świecznikiem
wraz z przeterminowanym nekrologiem
nasze nierozczesane ciała
rozpłyną się w przeciwnych kierunkach
w stronę cienia
który wykradł światło
błąkam się od maski do maski
od muru do muru między galaktykami
między niestworzonymi do końca
pragnieniami
jeszcze jednej wiosny
przedwczorajsze tysiąclecie nie prosi się
o haust światła
po drugiej stronie
gardła
myśli nerwowe z natury
karmisz cieniem
rozebranym ze swojej epoki
międzyludzkie są tutejsze spojrzenia
ciała wyrzucone na brzeg
przez nadmiar czułości
przesyt pragnienia aby zacząć
wieczność od początku
nie udawaj że harmonogram uczuć
jest od dawna zniewieściały
spopielały
odkąd rozbłysła w nas cisza
grzecznie oddzielone światło od cienia
pod powiekami wrze resztka łez
u warg rozkwita zegar
o bardzo smutnych wskazówkach
jeszcze smutniejszym obowiązku
aby zagrać tę balladę
od nowa
pośpiesznie wystrugany bezczas
idea aby zacząć świat
od końca
modlić się na różańcu
z czarno-krwawych gwiazd
nikt nie zabroni
fascynujących planów na odległą
przeszłość
nikt nie powstrzyma przed obecnością
zatrutych marzeń
ich ostrych kątów
znów przygwoździliście do krzyża
nieodpowiedniego człowieka
niewłaściwego Boga
do bólu czysta do bólu przejrzysta
kocham się z twoją samotnością
z bólem któremu nie do twarzy
z cieniem Lucyfera
nie nie wolno mówić
wbrew słowom wbrew ścianom
które wznosiłam czule przez tysiąclecia
dzieciństwa
kąśliwe są twoje wyrzuty
sumienia
obrazoburcze chwile
powierzone Bogu
pełznie we mnie
zeschła krew
podobna twojemu spojrzeniu
przyszpilonemu do tablicy
myślałam odnajdę ciszę
pośród zagiętych drapieżnie
linii papilarnych
rozbolał mnie świt
jedna łza
zgrubiała w paru miejscach
rozwieszona
na domowym krzyżu
zliczam krople
zlizuję znaki zapytania
z powieki nieba
nie rozmawiajmy o bólu
w czasach kiedy cierpienie jest
najpilniejszą potrzebą
bez wytchnienia
włóczy się we mnie noc
szuka rodzonej gwiazdy
smutny uśmiech przyszpilił
kąciki ust
do granic światła
pora przestać wierzyć
w cudotwórcze sny w przeszkody
nie do zburzenia
w przesyt wiatru pośpiesznie gasnący
od kolejki po marzenia
rozbolała mnie lewa komora
od przesytu czułości
nadmiaru
ciało rozpada się kłamie
zwrócone twarzą
w stronę ziemi której nie sposób podnieść
rozmawiam
z tutejszymi epokami
z plamą plastikowego lustra
w którym wciąż kwitną twoje
spiętrzone wargi
znikają z gracją
otulone w czarne płatki cudzołóstwa
kobierce przytulne jak skóra
powlekająca twój uśmiech
tuż obok spętanych
archanielskich skrzydeł
nastręczające się różanopalce przywidzenia
fatamorgany
czy oazy od okazji
moja cielesność ukrzyżowana
na wzmożonych nawrotach hejnałów
przecieka przez rzęsy
nawet najwykwintniejszym aktorom
przekonanym do swojej roli
blagierom
otwieram po kolei
wszystkie powleczone bielmem
okna
trafię w końcu w pustkę
w błękitnych płomieniach
babiego lata
zza balustrady widzę
płonące postumenty serdecznych wrogów
zniewieściałych aniołów
w końcu Boga któremu pomyliły się
strony wszechstworzenia
do snu brakuje mi
tylko ciszy
odliczam czas pozostały do wybicia
ostatecznej sekundy
przeciwko nam
na bałwochwalczych wyżynach
słów których nie sposób
nasycić mlekiem
wbrew nam piętrzą się
tutejsze świeżo wyprane modlitwy
bez adresata
pokuta obowiązująca w tych stronach
nie jest cięższa
niż zbocze góry
przyznanie się do zmysłów
ciasno jest ustom proroków
niewygodnie ciałom które ktoś grzecznie
poskładał i odłożył
na potem
parę zbędnych miraży
kilka przeludnionych pustkowi
pora otworzyć oczy
bez lęku
przed atakiem poranka zmiennocieplnego
słońca
któremu ktoś ciekawski
wyłupił jedyne oko
przez pomyłkę wzniosłeś niepotrzebny
świat
kąciki ust opadły
posypana popiołem