Nieczynne serce - Katarzyna Koziorowska - ebook

Nieczynne serce ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Tematyka książki dotyczy takich dylematów moralnych jak: sens życia i śmierci, miłości i samotności, szczęścia i cierpienia. Autorka tomiku rozważa istotę dobra i zła; zastanawia się, czy Bóg faktycznie jest Ojcem dla swoich dzieci. Pisarka próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania, które pozornie są retoryczne. Nie boi się niewygodnych tematów, jej teksty bywają obrazoburcze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 50

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Anna Koziorowska

Nieczynne serce

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2022

Tematyka książki dotyczy takich dylematów moralnych jak: sens życia i śmierci, miłości i samotności, szczęścia i cierpienia. Autorka tomiku rozważa istotę dobra i zła; zastanawia się, czy Bóg faktycznie jest Ojcem dla swoich dzieci. Pisarka próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania, które pozornie są retoryczne. Nie boi się niewygodnych tematów, jej teksty bywają obrazoburcze.

ISBN 978-83-8273-613-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

w szwach

zmiennocieplna wiara

nieoswojona z tegorocznym klimatem

kwieci się na glebie

twoich złożonych do modlitwy ust

posłuszne Bogu słowa mruczą

pod nosem

od niechcenia

nakarm mnie

wcielonym pragnieniem

obietnicą bez pokrycia w rzeczywistości

noc ograbiona z ostatnich paciorków

światła

okłamuje nasz ból

gołosłowność

serce pęka w szwach

dusza dopasowuje się do dłoni

przyjdź z ochotą

powróć z zanadrzem gwiazd

niech połączy nas klęska

kolejna apokalipsa

zaginiony bezkres

pod powiekami pękają gwiazdy

między wargami utknął przypadkowy krzyk

o jeszcze

ginę

wypala się

moja licencja na życie

Boże jak to jest być człowiekiem?

moje myśli stały się wiecznością

pośmiewiskiem dla niewłaściwie przyszytych

łez

znów dokucza ciało

niewygodnie mojej duszy pod warstwą

nieba

rozliczona z namiętności

podążam chciwie poboczem

szukając kładki na drugą stronę

rzeki z prądem której odpłynęły

moje wspomnienia o zaginionym bezkresie

w stronę cienia

pozbierałam ze stołu

krople taniego wina

okruch zeschłego chleba

poukładana z niedopasowanych elementów

dogorywam na złość ziemi

zbyt ciężkiej

abym mogła przeżegnać się

na nowo

martwi mnie tutejszy bezkres

linia graniczna między tym co niejasne

a co obiecane

targa mną powiew wydarty

twoim płucom

szarpie cisza

której nie sposób przekląć

zaufać

wstań zanim Bóg obróci się na pięcie

podąży w stronę cienia

obosieczny język

targa mną

rozmienia się na drobne

niedotrzymana obietnica

przysięga która miała dać

światło i ból

nietaktownie jest unikać

zmarłych

nieładnie oszukiwać żywych

zakochany w sobie nowy rok

z dodatkiem czasu

dryfuje z piętnem

zadanym obosiecznym językiem

pięść serca

wymierzyła kolejny cios

prosto w wybrakowaną twarz

bezdomnego

nie umieraj na złość Bogu

nie zacieraj za sobą jeszcze ciepłych śladów

prawo do ostatniego słowa

dogasa w ustach

smuga ściennego zegara

pora przechytrzyć

zbliżającą się od niechcenia noc

pokiereszowany zegar

z opuszczonymi wskazówkami

zaginął w czeluściach twój krzyk

nawoływanie o odrobinę

dziwnego świata

propagandy życia

wraz z pierwszym zębem głupoty

wyrzyna mi się ostatni kiełek języka

zielony z lęku

o twoje pokrewieństwo

śpiewają śpiewają wszyscy

którym odebrano prawo

do ostatniego słowa

kiermasz

pora przechytrzyć tutejszy wschód

czas umrzeć

bez potwierdzenia na piśmie

uwiera mnie w plaster języka

czarna perła

niedokończonego słowa

spójrz poczuj całym ciałem

tę pieszczotę której nie sposób

pożegnać

jakiej nie sposób utracić

nie kłam prosto w plecy

schowaj za pazuchę maski ten

niedopasowany nóż

czułe śliskie ostrze nakreśla pierwszy

letni uśmiech

w macicy dłoni kończy się kolejny

mierny rozkaz

nie pojmuję tutejszego kiermaszu

publicznych dusz

chwila wytchnienia

pędzi w nas krew

pobielała z zazdrości o niebo

posoka goni w czarnych plastikowych

żyłach

pragnąc zbyt wczesnego poranka

kończy się w nas ostanie w tym roku

kłamstwo

potęga jutra za którą nie sposób podążać

nie sposób ująć w nagie dłonie

brakuje mi ostatniej gwiazdy

rozdrapanej nadaremno blizny

odgarnij z czoła kroplę

zanim zacznie padać na dobre

bez wytchnienia bez żalu

zapamiętaj swoje wspomnienie

może się kiedyś przydać

zanurzona w pośmiertnych czasach

liczę na ostatnią chwilę

wytchnienia

niedokończony sen

ze starych powiek wdychających

zbyt wiele powietrza

jak na swój pierwszy krok

dziergam całun dla pokoleń

ciepłolubna pamięć

jak niedokończony sen

rozbestwia się

wtacza niczym głaz przeciętej dekady

słów bez pokory i zniszczenia

biegnę na wzór

twojej miłości na złość gwiazdom

co zalęgły się

w plastrze miodu

w zbyt cienkich porcelanowych naczyniach

krwionośnych

nie przekraczaj ponownie granicy

rzuconej na pożarcie

zmiennocieplnym sumieniom

dłoniom gotowym

do ataku

jestem ciszą

jestem ciszą wzniesioną z racji

twojego bytu

dziergam w pośpiechu

jeszcze jedną balladę jeszcze jeden

gwiazdozbiór

ślizgam się

na porośniętej czerwonym mchem

prawdzie przyłapanej na oddychaniu

przyłapanej na szczęściu

brnę poprzez niepoukładane fale

skradam się aby oddzielić

ciało od nienawiści

nie udawaj Boga póki świat nosi

twoje nazwisko

nie chciałabym umrzeć z ręki marzeń

nie chciałabym pożegnać się

na powitanie

zanurzyć w wietrze

po sam wierzchołek północy

tętent czasu

nie ma w nas dość światła

żeby rozjaśnić czoła

straconych w tej nierównej wojnie

dławi nas odmienność ciszy

że zapamiętamy doskonale

ostatni hymn

zakochany w sobie czas

brakuje mi trochę tutejszych stron

białych kruków jasnozielonych słów

człekokształtnej miłości

błagającej o jeszcze jeden kawałek

nieba

jest w nas dość pytań

żeby zacząć szukać odpowiedzi

zagrasz mi tę ciszę jeszcze raz?

Panie czy szelest twojego samotnego serca

zagłuszy tępy tętent czasu?

ze smutkiem na policzkach

wypełniona doczesnością

zawarta w jednym ciasnym nawiasie

z bryłą kamienia

zamiast ciała

włamuję się na piedestał jutra

pamiątki po zbyt krzywych śladach

pośród zmysłów rozprzestrzenia się

ten jeden jedyny sen

zewsząd otoczony myślami

wątpliwej jakości

mój wzrok przyklejony

do czułego prostokąta szyby

stał się pryzmatem

naiwnie klepaną na różańcu

tabliczką mnożenia

wyglądasz pięknie

z tym smutkiem na policzkach

melancholia ssie piszczel

gwiazdy zgubiły drogę do nieba

porachunek sumienia

niedobrze jest poplątanym ciałom

umierać z woli istnienia

nieładnie zaczynać wszystko

od epilogu

poplamiona słodko-kwaśnym miąższem

serca pocałunkiem bez prawa

wstępu

włamuję się do życia

do świata wywróconego na lewą stronę

nadziei ograbionej z pozostałości

po bólu

kiedy księżyc przestraszy się

własnego odbicia w kałuży

kiedy pstrokaty latawiec

zderzy z niebem

odejdzie porachunek sumienia

przeminie ostatnia płonąca na niebiesko

gwiazda

powiew czasu

to tylko parę słów

które dawno utraciły treść

to najwyżej jedna wywyższona epoka

jakiej lepiej nie drażnić

z rozwagą omijam

wczesnojesienny powiew czasu

z nadzieją nadstawiam usta

złocistej niedzieli

zanim runiemy wraz ze świecznikiem

wraz z przeterminowanym nekrologiem

nasze nierozczesane ciała

rozpłyną się w przeciwnych kierunkach

w stronę cienia

który wykradł światło

błąkam się od maski do maski

od muru do muru między galaktykami

między niestworzonymi do końca

pragnieniami

jeszcze jednej wiosny

haust światła

przedwczorajsze tysiąclecie nie prosi się

o haust światła

po drugiej stronie

gardła

myśli nerwowe z natury

karmisz cieniem

rozebranym ze swojej epoki

międzyludzkie są tutejsze spojrzenia

ciała wyrzucone na brzeg

przez nadmiar czułości

przesyt pragnienia aby zacząć

wieczność od początku

nie udawaj że harmonogram uczuć

jest od dawna zniewieściały

spopielały

odkąd rozbłysła w nas cisza

grzecznie oddzielone światło od cienia

pod powiekami wrze resztka łez

u warg rozkwita zegar

o bardzo smutnych wskazówkach

jeszcze smutniejszym obowiązku

aby zagrać tę balladę

od nowa

tysiąclecie dzieciństwa

pośpiesznie wystrugany bezczas

idea aby zacząć świat

od końca

modlić się na różańcu

z czarno-krwawych gwiazd

nikt nie zabroni

fascynujących planów na odległą

przeszłość

nikt nie powstrzyma przed obecnością

zatrutych marzeń

ich ostrych kątów

znów przygwoździliście do krzyża

nieodpowiedniego człowieka

niewłaściwego Boga

do bólu czysta do bólu przejrzysta

kocham się z twoją samotnością

z bólem któremu nie do twarzy

z cieniem Lucyfera

nie nie wolno mówić

wbrew słowom wbrew ścianom

które wznosiłam czule przez tysiąclecia

dzieciństwa

na domowym krzyżu

kąśliwe są twoje wyrzuty

sumienia

obrazoburcze chwile

powierzone Bogu

pełznie we mnie

zeschła krew

podobna twojemu spojrzeniu

przyszpilonemu do tablicy

myślałam odnajdę ciszę

pośród zagiętych drapieżnie

linii papilarnych

rozbolał mnie świt

jedna łza

zgrubiała w paru miejscach

rozwieszona

na domowym krzyżu

zliczam krople

zlizuję znaki zapytania

z powieki nieba

nie rozmawiajmy o bólu

w czasach kiedy cierpienie jest

najpilniejszą potrzebą

bez wytchnienia

cudotwórcze sny

włóczy się we mnie noc

szuka rodzonej gwiazdy

smutny uśmiech przyszpilił

kąciki ust

do granic światła

pora przestać wierzyć

w cudotwórcze sny w przeszkody

nie do zburzenia

w przesyt wiatru pośpiesznie gasnący

od kolejki po marzenia

rozbolała mnie lewa komora

od przesytu czułości

nadmiaru

ciało rozpada się kłamie

zwrócone twarzą

w stronę ziemi której nie sposób podnieść

rozmawiam

z tutejszymi epokami

z plamą plastikowego lustra

w którym wciąż kwitną twoje

spiętrzone wargi

znikają z gracją

otulone w czarne płatki cudzołóstwa

ostateczna sekunda

kobierce przytulne jak skóra

powlekająca twój uśmiech

tuż obok spętanych

archanielskich skrzydeł

nastręczające się różanopalce przywidzenia

fatamorgany

czy oazy od okazji

moja cielesność ukrzyżowana

na wzmożonych nawrotach hejnałów

przecieka przez rzęsy

nawet najwykwintniejszym aktorom

przekonanym do swojej roli

blagierom

otwieram po kolei

wszystkie powleczone bielmem

okna

trafię w końcu w pustkę

w błękitnych płomieniach

babiego lata

zza balustrady widzę

płonące postumenty serdecznych wrogów

zniewieściałych aniołów

w końcu Boga któremu pomyliły się

strony wszechstworzenia

do snu brakuje mi

tylko ciszy

odliczam czas pozostały do wybicia

ostatecznej sekundy

wyprane modlitwy

przeciwko nam

na bałwochwalczych wyżynach

słów których nie sposób

nasycić mlekiem

wbrew nam piętrzą się

tutejsze świeżo wyprane modlitwy

bez adresata

pokuta obowiązująca w tych stronach

nie jest cięższa

niż zbocze góry

przyznanie się do zmysłów

ciasno jest ustom proroków

niewygodnie ciałom które ktoś grzecznie

poskładał i odłożył

na potem

parę zbędnych miraży

kilka przeludnionych pustkowi

pora otworzyć oczy

bez lęku

przed atakiem poranka zmiennocieplnego

słońca

któremu ktoś ciekawski

wyłupił jedyne oko

ozdobny uśmiech

przez pomyłkę wzniosłeś niepotrzebny

świat

kąciki ust opadły

posypana popiołem