Sen na jawie - Katarzyna Koziorowska - ebook

Sen na jawie ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Tematyka wierszy dotyczy miłości i życia, śmierci i światła, ucieczki i pokory, prób odszukania ostatniej gwiazdy szczęścia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 87

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Sen na jawie

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021

Tematyka wierszy dotyczy miłości i życia, śmierci i światła, ucieczki i pokory, prób odszukania ostatniej gwiazdy szczęścia…

ISBN 978-83-8221-862-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Twoje jezioro

Proszę, dotknij — choć przelotnie,

choć grzecznie — nienakarmionego ciała,

przez które mknie i tłoczy się

rozżarzona, krzepka krew;

ciała pragnącego cieszyć się

cierpieniem, rozkoszować śmiercią.

Uczyń, zanim któregoś wieczora

to ciało wyda ostatni podryg życia,

nim przeżre je robactwo; ten ochłap

gnijącego mięsa!

Proszę, spójrz w oczy! Bezwstydnie,

głęboko — zanim pewnej godziny

ktoś zgasi nocną lampkę,

odbierze świt; zanim znieruchomieją,

wpatrzone w niebo, lecz niewidzące

żagli dumnych obłoków,

a czekającego Boga…

Proszę, ucałuj wargi;

poczuj ich miękkość, ciepło i oddanie,

zanim wypadnie spomiędzy

słowo na pożegnanie,

nim wydadzą ostatnie tchnienie…

Proszę, obejmij mnie ciasno,

jakbyś czekał u krawędzi, jakbyś chciał

wysłuchać milczącej pieśni snów;

uczyń tak, zanim mój czas

potknie się

i połamie sobie wskazówki;

zanim ucichnie zbyt młodo.

Proszę, proszę, proszę…

Będę czekała, tu, na granicy jeziora,

w mieście, w których mieszkają

Twoje wszelkie mrzonki, uśmiech,

łzy, krzyk

i wieczna cisza…

Tulę się do Twojego wiersza

Przychodziłam do Ciebie

z lśnieniem poranka,

choć nie skończyły się jeszcze

łzy.

Pokonywałam wieczność,

aby — choć przez tchnienie zegara — spojrzeć

w szmaragdowe zwierciadła.

Przezwyciężałam i śmierć, i miłość,

by poprosić o kawałek

Twojego powietrza.

Szłam przez bezdroża — pomału, nieśpiesznie.

Niestety, choć pilnowało Cię

serce, czas pochodził

z odmiennej ery.

Choć dusza szeptała w rytm

Twoich snów, a samotność uśmiechała się

półgębkiem — od początku

byłam pewna, że nie odnajdę Cię

w moich dłoniach.

Że nie usłyszę gromkiego

szeptu,

a życie nie przyjdzie nie w porę;

odejdzie, nie odwracając się…

Tak się boję, że pewnego razu

stracę Twój smutek, który mi przyniosłeś!

Tak się lękam, że przenigdy

nie zasmakuję śladów Twoich palców

na moich nadgarstkach!

Uciekam przed myślą, że

prędzej runą wszystkie gwiazdy,

niż spotkamy się

pod tym samym niebem…

Cóż począć? Mogę tylko

płakać z cicha, tuląc się do wiersza,

który mi po Tobie pozostał…

Marzenia są po to

Marzenia są po to,

żebym każdego świetlistego ranka

przypinała Ci anielskie skrzydła,

byś mógł wznieść się

ponad czeluści ludzkich krzywd.

Marzenia są po to,

żebym budziła Twe serce

i zgarniała z szmaragdowego spojrzenia

ostatnią garstkę cienia.

Marzenia są po to,

żebym raczyła Cię śniadaniem —

— skromnym, lecz serdecznym

i doprawionym czułością.

Marzenia są po to,

żebym za każdym razem

nie potrafiła rozstać się

z karminową różą Twych warg;

żebym tęskniła, jak tylko

zatrzaśniesz drzwi.

Marzenia są po to,

żebym rozmyślała

o słodkich, białych łzach,

tak dotkliwie odległych;

żebym przypominała, jak

wczorajszej nocy wróciliśmy

zmęczeni

z gwiazdobrania; żebym kochała się

ze snami na jawie,

kiedy to rozpościerasz nade mną

grząskie ciało…

Marzenia są po to,

żebyś witał mnie świeżym wieczorem

z bukietem złocistych melancholii

i scałowywał z rozkoszą

rumieńce z oblicza;

abyś wręczał gwiazdę,

długo przez Ciebie hodowaną…

Tak, po to są marzenia, lecz…

Cisza powiedziała mi,

że marzenia spełniają się

nie dla mnie…

Kocham Twoje włosy

Kocham aż po brzegi serca

Twoje płowe, pachnące słodką wiosną

włosy.

Włosy barwy

dojrzewających zbóż,

które wkrótce podarują nam

tchnący cudem i miłością

chleb.

Włosy delikatne niczym

powiew wczesnego lata,

gładkie jakby muślin,

milsze w dotyku od aksamitu.

Lekkie są i zwiewne

jak otwierający się kwiat słońca,

zrodzonego z haftowanej rosą mgły.

W Twych włosach mieszka

moja nadzieja, piękno i światło,

wypełniające pospolity, brązowy

poranek cytrynowym połyskiem.

Cudowność jasnych pasm

zniewala i onieśmiela,

budzi do istnienia codzienność,

każde wypełniać się białą ciszą

aż po wierzchołki głodnych wzgórz.

Pragnę tych włosów…

Chcę zaciągać się ich wonią

aż po krawędzi płuc,

aż po skraj serca.

Aby wyrazić ich piękno,

zrywam najpiękniejsze gwiazdy

i wplatam między kosmyki…

Mój miły!

Zanim pójdziesz sobie

dalej, pozwól ucałować na koniec

te złote, jedwabiste pukle!…

Niech nauczę się na pamięć

ich cudu…

Płonące szmaragdy

O słodkie, płonące szmaragdy

Twoich oczu, podobne do złudzenia

niebiańskim migdałom!

Zielone jak młoda, szczęśliwa trawa,

jak zalążki listowia,

zdobiącego przedramiona bzów i jabłoni,

co pragną objąć i przytulić niebo!

Zielone szkiełka, wschodzące,

gdy świat odradza się

z popiołów

po skostniałych nocach, tchnących

mrozem porankach…

Oczy przejrzyste, czyste,

nienasycone i spragnione, bliskie wodom

o niepewnych falach,

z których słońce wydobywa refleksy —

— pozłacane iskierki

tańczące w Twych źrenicach,

gdy patrzysz na tę, która dostała

od Boga Wszystko…

Kocham głębię Twej duszy,

która podryguje w Twym spojrzeniu,

kiedy spoglądasz na nią…

Kocham, kocham te zielone migdały,

zapatrzone w przeciwny kierunek…

Tak bardzo chciałabym przyjrzeć się

ich niepowtarzalnej barwie!

Lecz Ty nie wiesz, że Cię tu kocham,

pomaleńku, nieśpiesznie…

Nie wiesz, że myśl o tych zielonych przepaściach

budzi mnie ze snu… Ze snu, który ukradkiem

od Ciebie pożyczyłam.

Ach, proszę, przestań być

nieukojoną fantazją! Stań się życiem,

dla którego warto tutaj być…

Lecz pamiętam, że nie wiesz nawet,

jaki kolor ma moje wnętrze…

Że kocham się ze snami o Tobie…

Że szmaragdowe zwierciadła pozostaną tonią,

w której nigdy nie ujrzę

swego pogodnego odbicia…

Kształt pieszczot

W Twoim zielonym spojrzeniu

dostrzegam lustro dla uczuć.

Na opuszczonych wargach mieszka

resztka blasku.

Twoje wątłe dłonie niosą życie

dla myśli. Wąskie biodra są obietnicą

nieskromnej pamięci.

Jasne włosy drażnią moją namiętność.

Zanim znów opadnę na dno,

zostaw pod drzwiami odrobinę snów.

Słyszę, jak biegną za nami

nasze poplątane cienie.

Widzę, jak czarne niebo otwiera się.

Bóg oprowadza nas po Raju.

Nie potrzebuję do szczęścia nic,

oprócz łez. Nawet melancholia nie zdoła

nas obudzić. Nawet zwątpienie nie ugasi

naszych zaginionych ramion.

Skąpani w nienaruszonej przestrzeni,

tkwimy tutaj i czekamy na kolejne życie.

Szmaragdowe okruchy oczu.

Usta o smaku gorzkich słów.

Szyja o cienkiej, delikatnej skórze.

Szeroka pierś, do której mogę tulić

swój strach. Twoje odważne dłonie

są kołyską dla epoki mojego dzieciństwa.

Uda mają siłę imadła.

Zanim nasza samotność umrze

na zawał serca, pozbierajmy popioły

zielonych łez.

Choć ciała nigdy się nie nakarmią,

dusze pozostaną razem

do końca.

Podnieśmy z dna

zaginioną gwiazdę.

Odnajdźmy zawieruszone westchnienie.

Ramiona niech nadadzą kształt

pieszczotom.

Rozbierz mnie z resztek marzeń

Rozbierz mnie z resztek marzeń.

Zedrzyj ostatnie wspomnienia.

Przynieś zatraconą łzę, żebym mogła zobaczyć

mój strach…

Szmaragdy Twoich oczu widzą nieskończoność;

miłość, która nie skarży się na przyszłość.

Twoje pięknie wyrzeźbione usta

niosą słodko-kwaśne słowa;

szept jest wyraźniejszy

od zaprzepaszczonego spazmu.

Twoje dłonie… Tak, Twoje dłonie

są obietnicą świeżego jutra,

niewiadomego światła,

wysłużonej krwi, bolesnej modlitwy.

Nie odchodź, zanim nie zapamiętam

Twojego zapachu, zanim nie zanurzę się

w słonym dotyku, zanim nie spłoną

nasze łzy.

Niestety, urodziliśmy się

w nieodpowiedniej epoce.

Powstaliśmy z niewłaściwych snów.

Kocham Cię za to,

że Ty nie możesz mnie kochać.

Ogrzej moje zlodowaciałe słowa

w gromkiej światłości spojrzenia.

Pragnę widzieć siebie

w Twoich oczach, zielonych jak

świeża nadzieja, jak wiosenny wiatr,

jak nowo narodzone listowie.

Proszę, weź w skromne dłonie

moją duszę i zbuduj jej

domek z kart.

Dotknij mojego rozległego głodu,

tchnij w moje wargi

niespokojny wiatr. Pozwól,

żeby bluszcz ramion owinął się

wokół naszych zmysłów.

Daj mi ogrzać się w pieszczocie.

Obiecuję, że pewnego razu

gwiazdy spłoszą słońce.

Kiedy spróbuję zasnąć, przynieś

jasne cienie, by strzegły

mojego zapomnienia.

Kiedy zbudzi nas szept, pomóż mi

odnaleźć w lustrze

moje najlepsze grzechy.

Grzechy, których nie żałuję.

Chicago, Twoje miasto

Chicago. Miasto, w którym urodziły się

Twoje pastelowe sny, gdzie słyszę

Twój cytrynowy śmiech.

W tym miejscu spełniają się przywidzenia,

nawet te nieosiągalne i zagadkowe.

Chicago to jedyny dom,

do którego wiodą tęczowe łzy,

zapomniana przypadkowo teraźniejszość,

przeszłość bez skargi.

To tutaj został Twój popielaty uśmiech

i oszukańczy smutek.

Twoje zielone łzy.

Uśmiech, który nie ma cienia. Marzyłam wiele,

lecz w Chicago poznałam prawdziwy smak

czasu, niezastąpiony zapach skóry,

napiętej do słodkiego cierpienia,

nieproszoną otuchę, niewidzialne serca,

przyjazny ból.

W Chicago zachód słońca trwa bez końca.

Ludzie nie noszą pustych twarzy,

Twojej duszy jest ciepło.

W Chicago pamiętasz, co śniło Ci się

ostatniej nocy.

I choć nadejdzie zima, tutaj zbiegną się

wszystkie pory roku.

Chicago kocha Twoje wspomnienia,

tuli do piersi najpiękniejsze łzy.

To kraina odrzuconych pragnień,

miejsce nieprzewidzianych snów.

Zakątek, gdzie wystarczy miejsca i dla życia,

i dla śmierci.

To tu Bóg przechadza się o zachodzie.

To tu dobre łzy toczą się w toń jeziora.

O, moje miasto, pilnuj moich marzeń!

Chroń moją duszę, schowaną w ciele,

zanim zapłonie w niej noc.

I choć dziś jesteś daleko,

Chicago pozostanie takie samo…

Spotkanie z Bogiem

Pewnego ranka zapragnęłam

zobaczyć się z Bogiem.

Brnęłam przez rozległe pustkowia,

pustynie i stepy,

gdzie szybko umiera to,

co jeszcze żyje.

Przemierzałam kolejne stulecia,

zamierzchle epoki, ery,

których pamięci nie strawił jeszcze czas.

Szłam powoli, nieśpiesznie,

poprzez spalone miasta,

poprzez kraje skąpane we własnej krwi,

zmieszanej z łzami.

Wędrowałam przez zwodnicze błota

i niebezpieczne bagna,

wyschnięte parowy,

przez przełęcze dzielące zazdrosne góry,

usiłujące zanurzyć swe strzeliste czoła

w odległych niebach.

Błąkałam się pośród ciemności,

wyzbytej haustu światła,

ciepłego okrucha ogrzewającego

zmęczone dłonie.

Stawałam u krawędzi,

w dole wrzały piekielne ognie,

pragnące strawić moją duszę,

odrzuconą przez miłość.

Podnosiłam głowę, by zajrzeć

w niebieskie spojrzenie świata;

pozłacany, delikatny deszcz obmywał

moje sumienie z wszelkich win.

Szłam więc, na przekór życiu,

wbrew światu.

Szukałam, chcąc zaspokoić narowisty głód…

Czy spotkałam Boga?

Tak.

Choć niewidoczny gołym okiem,

kroczył zawsze obok,

trzymając mnie za rękę,

wiodąc przez rozdroża…

Ach, Panie, wybacz mi krótkowzroczność,

bezmyślność, ten brak wierności!

Wybacz niewiarę, ciszę i głuszę,

które pozbawiły mnie zmysłów!

Wybacz złość, wybacz nieufność,

wybacz rozbuchany egoizm,

które więziły, tłamsiły mnie przez tyle lat…

Nasza wspólna epoka

Przeminęło wiele tysiącleci,

zanim nastąpiła nasza wspólna epoka.

Miliony rzek przetoczyło

swe rozgoryczone, płonące wody,

zmieszane z łzami z całego świata,

zanim świt wyjrzał lękliwie

zza kurtyny, zanim zabrzmiał ostatni dzwonek.

Przebrnęło przez naszą samotną,

opuszczoną planetę wiele wiosen,

lat, jesieni i zim, zanim stały się wspólnotą,

której nie podzieli już ani Boża melancholia,

ani ludzki, pospolity, śmiertelny grzech.

Kierunki świata rozpierzchły się

w panice, ale pewnego dnia zdołaliśmy je obłaskawić

kromką świeżego sumienia.

Pewnego wieczora runął deszcz,

tak marudny, zawzięty, nienawistny,

że utonęły w nim nasze światłolubne dusze,

że ukradł nasze łzy, trzymane na specjalną okazję.

Tak…

Lecz to już nieważne.

Dziś łączy nas obopólna siła samotności.

Nasze samolubne wyspy wpadły na siebie

pośród zmęczonych, krwawych fal — znienacka,

bez zapowiedzi…

W archipelag miłości zespoił się nasz

utracony świat, złączyły zaginione pośród wieczora

martwe złudzenia…

Przyszła noc, z szerokim uśmiechem

utkanym z najjaśniejszych gwiazd,

i otuliła nas swym czarnym futrem,

aby nasze sny były wreszcie ciepłe i kochane…

Cisza, spokój i namiętność

obsiadły zmysły, nagie ramiona,

wciąż niedowierzające temu,

że nostalgię często nazywa się Wzajemnością.

Wzajemnością, po której nie zostanie

ani jeden oddech.

Z której nigdy się nie wydostaniemy.

przeklinam modlitwę

gotuje się we

mnie moc przemijania

hoduję w kieszeni

powiek

twój nienaruszony lęk

między sumieniem a prawdą

kwitnie jabłoń

w której blasku

będziemy spijać

miąższ południa

igła znaleziona w stogu

przekłuwa biały balon

duszy

przeklinam modlitwę

co tłamsi w sobie

rozgoryczony prześwit

wznieś się ponad

zmęczone ławki

skrzących się iskier śliny

tonę pośród przecinków

pośród zaniechanych kroków

ku historii

zachłanny chleb

jątrzy skąpe kubki smakowe

powielam się w muzyce

twojej nadwrażliwości

ściana straceń

w za ciasnej ścianie

mojego słuchu mieszka ktoś

kto myli życie z nocą

i choć nadzieja grozi nam

kołkiem języka

pozostaniemy wierni pojednaniu

stanę na baczność kiedy

zacznie się ostatni film

wzdęte palce gwałtu

maskują krzywe zbyt rozległe

nosy

składam ciało z twoich śliskich

obłych straceń

składam duszę z powiewu

oddechu

i zostanie tylko niemoc

jakiej nie pokonasz

najczulszym ochłapem gwiazdy

śladem po burzy

co gotuje krew

w spreparowanej dłoni

nie kłam że

napotkasz obłudne wejrzenie

wzniosłe jak ściana straceń

jak ona uległa śmierci

czarno-białe kwiaty

i choć promień

przetnie na nierówne części

naszą epokę

nienawiść zrodzi się

z zimnych twardych macic

twoich róż

skowytu wysłużonej pamięci

przyjdź do mnie

ubrany w księżyc

z gwiazdami zaplątanymi

we włosy

zamknij usta Bogu

aby na nas nie czekał

kto wierzy zielonym oczom śmierci

krynicom miłości

ten nie doznaje życia

nie rozumie czarno-białych kwiatów

zanim złożony przypadek

zamaskował wargi

zanim słońce nie zgasło

z przerażenia

będziemy czujni jak stopy

którym marzy się

nieskończona wędrówka

wyszczerbione

nieprzemyślane sny ranią

najbardziej

zawieszone pośród pustki

niebo nie prosi o wzruszenie

wątłe wyszczerbione

skrzydła nie mogą udźwignąć

duszy

wpółżywe fantazje dokazują

nie pozwalając jeść

czy chodzić

nie kłóćmy się o szczęście

mamy go przecież pod dostatkiem

lśnią obłe przezroczyste ciała

marzeń

żelazna kurtyna powoli sunie

w dół

nie umiem kłamać

pomaleńku

dręczy Cię nadzieja? utop ją

w swoich łzach

powstań z martwych

i udaj

do sklepu po świeże

grzechy

zanim rozpęta się

jeszcze jeden świt pozwól ugrzęznąć

w Twych objęciach

zmarnowane życie

proszę posprzątaj

po nadziei

marzenia jeszcze nie dojrzały

nie widzę snów

w których mieszkają

niedokończone pragnienia

smutny kamień twego serca

nieodwiedzany od pokoleń

zapalmy trochę światła

w oczach rozniećmy życie

w martwych

czarna wstążka śmiechu

wije się od ust

po skronie

jątrzy się rana

po ugryzieniu miłości

Bóg podarował człowiekowi

świat ten nawet

nie podziękował

wskrzeszona z blasku nocy czekam

na twoje ostateczne powitanie

przedwiośnie hasa

z kwiatka

na duszę

zmarnowaliśmy kolejne życie

bez klatki schodowej

runął

w grzeszną nostalgię

niedomkniętą

jak niezgrabnie odmierzony dotyk

powieki pozłacanej

niby żyto

skradzione winy

skupiają się w archipelagi

jak przemarznięte zmysły

twoje sumienie pieczołowicie

krochmalone

w dniu Wigilii

przeciska się przez szmaragdowy

skradziony wąwóz

nie wystarczy nam dziś dotyku

musimy nauczyć się modlić

oszczędniej

paranienormalne zjawiska

rozsadzają zasuszone płuca

róża wiatru bije

w przeciwną stronę

chory rozsądek odleciał

do lepszych krajów

błagam cię

skonsumowana naprędce obojętności

dokąd wiodą te wszystkie przełęcze?

u podnóża której góry

rozwiesimy wilgotne języki

i pogrążymy w przyszłości

bez klatki schodowej?

zaginione pokolenia

nie płacz zbyt chciwie

nie spodziewam się marzeń

wszystkie leżą tu martwe

okrutnie otrute

tłamszę

pod lewym żebrem

cząstkę międzyludzkiej nienawiści

nie czekam na dzień wczorajszy

nigdy nie nadejdzie

rozplątuję naiwne spojrzenia

doprowadzam do równowagi

grzmiący szept

prosto w serce

brutalnie rozpalone ognisko

nie daje ciepła wszystkim marzną

obupłciowe stopy

nie spodziewałam się

tylu gwiazd sądziłam że nikt

nie przyjdzie

mnie pożegnać

jest jeszcze kryształowa noc

służąca za wazon

od wielu zaginionych pokoleń

samotny Bóg

spójrz w niebo

dziś po sercu pozostała tylko

fioletowa wzdęta nić

balansuję

między sztyletami gwiazd

a spreparowanymi łzami

pode mną wznosi się Raj

od dawna wyludniony

lud pozbawiony Ojca spija

czarną krew z języka marazmu

jest we mnie jeszcze

trochę z cienia

uciekam łapczywie

przed plastikowym słońcem

niesiemy w zębach

upolowane szczęście

skradzioną inwokację aby uśmierzyć

jaskrawy powiew snu

Boże ocknij się

ktoś puka

do Twojej samotności

Autor

przetaczam gwiezdne spojrzenia

ponad głowami aniołów

zrywam pieczołowicie

zakazane galaktyki aby był dumny

ktoś dobija się do warg

powinnam otworzyć?

zasuwam kotary zaginionego jestestwa

budzę się pośród pustych szklanek

i koszyków przejrzałych jabłek

wciąż nakazujemy iść

naszym ciałom a boimy się

zmyślonego upadłego wieczoru

nie chcę pamiętać o miłości

boję się o podniebienie

zanim wyobrazimy sobie czas

zapytajmy

co Autor miał na myśli

zapasy serc

jeden cel do którego wiodą

wszystkie drogi

przerwa w życiorysie

znów ubrudziłeś się światłem

miałeś tylko nazbierać róż

kwiat broni swojego losu

stroszy ostrza kolców

suną tabuny słów

całe sterty przeoczonych myśli

czarnoskóry impas błaga

o chwilę namiętności

skrawek skisłego mleka

usiłujesz wpoić

ciężkostrawną przynętę

fioletowe składowiska

martwej wody

łzy roztrzaskują się

o spopielały parapet

sławetny Boże

jak żyć gdy skończyły się

zapasy serc?

należy płakać cichutko

nie karm mnie krzepkimi łzami

nie roń kolejnych niezasłużonych gwiazd

moje serce kończy dziś trzy latka

za poranną szybą suną zatracone

rzeki nierozwiązanych kwestii

nie chcę się budzić zanim nie porozmawiam