Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tematyka wierszy dotyczy miłości i życia, śmierci i światła, ucieczki i pokory, prób odszukania ostatniej gwiazdy szczęścia…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 87
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021
Tematyka wierszy dotyczy miłości i życia, śmierci i światła, ucieczki i pokory, prób odszukania ostatniej gwiazdy szczęścia…
ISBN 978-83-8221-862-6
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Proszę, dotknij — choć przelotnie,
choć grzecznie — nienakarmionego ciała,
przez które mknie i tłoczy się
rozżarzona, krzepka krew;
ciała pragnącego cieszyć się
cierpieniem, rozkoszować śmiercią.
Uczyń, zanim któregoś wieczora
to ciało wyda ostatni podryg życia,
nim przeżre je robactwo; ten ochłap
gnijącego mięsa!
Proszę, spójrz w oczy! Bezwstydnie,
głęboko — zanim pewnej godziny
ktoś zgasi nocną lampkę,
odbierze świt; zanim znieruchomieją,
wpatrzone w niebo, lecz niewidzące
żagli dumnych obłoków,
a czekającego Boga…
Proszę, ucałuj wargi;
poczuj ich miękkość, ciepło i oddanie,
zanim wypadnie spomiędzy
słowo na pożegnanie,
nim wydadzą ostatnie tchnienie…
Proszę, obejmij mnie ciasno,
jakbyś czekał u krawędzi, jakbyś chciał
wysłuchać milczącej pieśni snów;
uczyń tak, zanim mój czas
potknie się
i połamie sobie wskazówki;
zanim ucichnie zbyt młodo.
Proszę, proszę, proszę…
Będę czekała, tu, na granicy jeziora,
w mieście, w których mieszkają
Twoje wszelkie mrzonki, uśmiech,
łzy, krzyk
i wieczna cisza…
Przychodziłam do Ciebie
z lśnieniem poranka,
choć nie skończyły się jeszcze
łzy.
Pokonywałam wieczność,
aby — choć przez tchnienie zegara — spojrzeć
w szmaragdowe zwierciadła.
Przezwyciężałam i śmierć, i miłość,
by poprosić o kawałek
Twojego powietrza.
Szłam przez bezdroża — pomału, nieśpiesznie.
Niestety, choć pilnowało Cię
serce, czas pochodził
z odmiennej ery.
Choć dusza szeptała w rytm
Twoich snów, a samotność uśmiechała się
półgębkiem — od początku
byłam pewna, że nie odnajdę Cię
w moich dłoniach.
Że nie usłyszę gromkiego
szeptu,
a życie nie przyjdzie nie w porę;
odejdzie, nie odwracając się…
Tak się boję, że pewnego razu
stracę Twój smutek, który mi przyniosłeś!
Tak się lękam, że przenigdy
nie zasmakuję śladów Twoich palców
na moich nadgarstkach!
Uciekam przed myślą, że
prędzej runą wszystkie gwiazdy,
niż spotkamy się
pod tym samym niebem…
Cóż począć? Mogę tylko
płakać z cicha, tuląc się do wiersza,
który mi po Tobie pozostał…
Marzenia są po to,
żebym każdego świetlistego ranka
przypinała Ci anielskie skrzydła,
byś mógł wznieść się
ponad czeluści ludzkich krzywd.
Marzenia są po to,
żebym budziła Twe serce
i zgarniała z szmaragdowego spojrzenia
ostatnią garstkę cienia.
Marzenia są po to,
żebym raczyła Cię śniadaniem —
— skromnym, lecz serdecznym
i doprawionym czułością.
Marzenia są po to,
żebym za każdym razem
nie potrafiła rozstać się
z karminową różą Twych warg;
żebym tęskniła, jak tylko
zatrzaśniesz drzwi.
Marzenia są po to,
żebym rozmyślała
o słodkich, białych łzach,
tak dotkliwie odległych;
żebym przypominała, jak
wczorajszej nocy wróciliśmy
zmęczeni
z gwiazdobrania; żebym kochała się
ze snami na jawie,
kiedy to rozpościerasz nade mną
grząskie ciało…
Marzenia są po to,
żebyś witał mnie świeżym wieczorem
z bukietem złocistych melancholii
i scałowywał z rozkoszą
rumieńce z oblicza;
abyś wręczał gwiazdę,
długo przez Ciebie hodowaną…
Tak, po to są marzenia, lecz…
Cisza powiedziała mi,
że marzenia spełniają się
nie dla mnie…
Kocham aż po brzegi serca
Twoje płowe, pachnące słodką wiosną
włosy.
Włosy barwy
dojrzewających zbóż,
które wkrótce podarują nam
tchnący cudem i miłością
chleb.
Włosy delikatne niczym
powiew wczesnego lata,
gładkie jakby muślin,
milsze w dotyku od aksamitu.
Lekkie są i zwiewne
jak otwierający się kwiat słońca,
zrodzonego z haftowanej rosą mgły.
W Twych włosach mieszka
moja nadzieja, piękno i światło,
wypełniające pospolity, brązowy
poranek cytrynowym połyskiem.
Cudowność jasnych pasm
zniewala i onieśmiela,
budzi do istnienia codzienność,
każde wypełniać się białą ciszą
aż po wierzchołki głodnych wzgórz.
Pragnę tych włosów…
Chcę zaciągać się ich wonią
aż po krawędzi płuc,
aż po skraj serca.
Aby wyrazić ich piękno,
zrywam najpiękniejsze gwiazdy
i wplatam między kosmyki…
Mój miły!
Zanim pójdziesz sobie
dalej, pozwól ucałować na koniec
te złote, jedwabiste pukle!…
Niech nauczę się na pamięć
ich cudu…
O słodkie, płonące szmaragdy
Twoich oczu, podobne do złudzenia
niebiańskim migdałom!
Zielone jak młoda, szczęśliwa trawa,
jak zalążki listowia,
zdobiącego przedramiona bzów i jabłoni,
co pragną objąć i przytulić niebo!
Zielone szkiełka, wschodzące,
gdy świat odradza się
z popiołów
po skostniałych nocach, tchnących
mrozem porankach…
Oczy przejrzyste, czyste,
nienasycone i spragnione, bliskie wodom
o niepewnych falach,
z których słońce wydobywa refleksy —
— pozłacane iskierki
tańczące w Twych źrenicach,
gdy patrzysz na tę, która dostała
od Boga Wszystko…
Kocham głębię Twej duszy,
która podryguje w Twym spojrzeniu,
kiedy spoglądasz na nią…
Kocham, kocham te zielone migdały,
zapatrzone w przeciwny kierunek…
Tak bardzo chciałabym przyjrzeć się
ich niepowtarzalnej barwie!
Lecz Ty nie wiesz, że Cię tu kocham,
pomaleńku, nieśpiesznie…
Nie wiesz, że myśl o tych zielonych przepaściach
budzi mnie ze snu… Ze snu, który ukradkiem
od Ciebie pożyczyłam.
Ach, proszę, przestań być
nieukojoną fantazją! Stań się życiem,
dla którego warto tutaj być…
Lecz pamiętam, że nie wiesz nawet,
jaki kolor ma moje wnętrze…
Że kocham się ze snami o Tobie…
Że szmaragdowe zwierciadła pozostaną tonią,
w której nigdy nie ujrzę
swego pogodnego odbicia…
W Twoim zielonym spojrzeniu
dostrzegam lustro dla uczuć.
Na opuszczonych wargach mieszka
resztka blasku.
Twoje wątłe dłonie niosą życie
dla myśli. Wąskie biodra są obietnicą
nieskromnej pamięci.
Jasne włosy drażnią moją namiętność.
Zanim znów opadnę na dno,
zostaw pod drzwiami odrobinę snów.
Słyszę, jak biegną za nami
nasze poplątane cienie.
Widzę, jak czarne niebo otwiera się.
Bóg oprowadza nas po Raju.
Nie potrzebuję do szczęścia nic,
oprócz łez. Nawet melancholia nie zdoła
nas obudzić. Nawet zwątpienie nie ugasi
naszych zaginionych ramion.
Skąpani w nienaruszonej przestrzeni,
tkwimy tutaj i czekamy na kolejne życie.
Szmaragdowe okruchy oczu.
Usta o smaku gorzkich słów.
Szyja o cienkiej, delikatnej skórze.
Szeroka pierś, do której mogę tulić
swój strach. Twoje odważne dłonie
są kołyską dla epoki mojego dzieciństwa.
Uda mają siłę imadła.
Zanim nasza samotność umrze
na zawał serca, pozbierajmy popioły
zielonych łez.
Choć ciała nigdy się nie nakarmią,
dusze pozostaną razem
do końca.
Podnieśmy z dna
zaginioną gwiazdę.
Odnajdźmy zawieruszone westchnienie.
Ramiona niech nadadzą kształt
pieszczotom.
Rozbierz mnie z resztek marzeń.
Zedrzyj ostatnie wspomnienia.
Przynieś zatraconą łzę, żebym mogła zobaczyć
mój strach…
Szmaragdy Twoich oczu widzą nieskończoność;
miłość, która nie skarży się na przyszłość.
Twoje pięknie wyrzeźbione usta
niosą słodko-kwaśne słowa;
szept jest wyraźniejszy
od zaprzepaszczonego spazmu.
Twoje dłonie… Tak, Twoje dłonie
są obietnicą świeżego jutra,
niewiadomego światła,
wysłużonej krwi, bolesnej modlitwy.
Nie odchodź, zanim nie zapamiętam
Twojego zapachu, zanim nie zanurzę się
w słonym dotyku, zanim nie spłoną
nasze łzy.
Niestety, urodziliśmy się
w nieodpowiedniej epoce.
Powstaliśmy z niewłaściwych snów.
Kocham Cię za to,
że Ty nie możesz mnie kochać.
Ogrzej moje zlodowaciałe słowa
w gromkiej światłości spojrzenia.
Pragnę widzieć siebie
w Twoich oczach, zielonych jak
świeża nadzieja, jak wiosenny wiatr,
jak nowo narodzone listowie.
Proszę, weź w skromne dłonie
moją duszę i zbuduj jej
domek z kart.
Dotknij mojego rozległego głodu,
tchnij w moje wargi
niespokojny wiatr. Pozwól,
żeby bluszcz ramion owinął się
wokół naszych zmysłów.
Daj mi ogrzać się w pieszczocie.
Obiecuję, że pewnego razu
gwiazdy spłoszą słońce.
Kiedy spróbuję zasnąć, przynieś
jasne cienie, by strzegły
mojego zapomnienia.
Kiedy zbudzi nas szept, pomóż mi
odnaleźć w lustrze
moje najlepsze grzechy.
Grzechy, których nie żałuję.
Chicago. Miasto, w którym urodziły się
Twoje pastelowe sny, gdzie słyszę
Twój cytrynowy śmiech.
W tym miejscu spełniają się przywidzenia,
nawet te nieosiągalne i zagadkowe.
Chicago to jedyny dom,
do którego wiodą tęczowe łzy,
zapomniana przypadkowo teraźniejszość,
przeszłość bez skargi.
To tutaj został Twój popielaty uśmiech
i oszukańczy smutek.
Twoje zielone łzy.
Uśmiech, który nie ma cienia. Marzyłam wiele,
lecz w Chicago poznałam prawdziwy smak
czasu, niezastąpiony zapach skóry,
napiętej do słodkiego cierpienia,
nieproszoną otuchę, niewidzialne serca,
przyjazny ból.
W Chicago zachód słońca trwa bez końca.
Ludzie nie noszą pustych twarzy,
Twojej duszy jest ciepło.
W Chicago pamiętasz, co śniło Ci się
ostatniej nocy.
I choć nadejdzie zima, tutaj zbiegną się
wszystkie pory roku.
Chicago kocha Twoje wspomnienia,
tuli do piersi najpiękniejsze łzy.
To kraina odrzuconych pragnień,
miejsce nieprzewidzianych snów.
Zakątek, gdzie wystarczy miejsca i dla życia,
i dla śmierci.
To tu Bóg przechadza się o zachodzie.
To tu dobre łzy toczą się w toń jeziora.
O, moje miasto, pilnuj moich marzeń!
Chroń moją duszę, schowaną w ciele,
zanim zapłonie w niej noc.
I choć dziś jesteś daleko,
Chicago pozostanie takie samo…
Pewnego ranka zapragnęłam
zobaczyć się z Bogiem.
Brnęłam przez rozległe pustkowia,
pustynie i stepy,
gdzie szybko umiera to,
co jeszcze żyje.
Przemierzałam kolejne stulecia,
zamierzchle epoki, ery,
których pamięci nie strawił jeszcze czas.
Szłam powoli, nieśpiesznie,
poprzez spalone miasta,
poprzez kraje skąpane we własnej krwi,
zmieszanej z łzami.
Wędrowałam przez zwodnicze błota
i niebezpieczne bagna,
wyschnięte parowy,
przez przełęcze dzielące zazdrosne góry,
usiłujące zanurzyć swe strzeliste czoła
w odległych niebach.
Błąkałam się pośród ciemności,
wyzbytej haustu światła,
ciepłego okrucha ogrzewającego
zmęczone dłonie.
Stawałam u krawędzi,
w dole wrzały piekielne ognie,
pragnące strawić moją duszę,
odrzuconą przez miłość.
Podnosiłam głowę, by zajrzeć
w niebieskie spojrzenie świata;
pozłacany, delikatny deszcz obmywał
moje sumienie z wszelkich win.
Szłam więc, na przekór życiu,
wbrew światu.
Szukałam, chcąc zaspokoić narowisty głód…
Czy spotkałam Boga?
Tak.
Choć niewidoczny gołym okiem,
kroczył zawsze obok,
trzymając mnie za rękę,
wiodąc przez rozdroża…
Ach, Panie, wybacz mi krótkowzroczność,
bezmyślność, ten brak wierności!
Wybacz niewiarę, ciszę i głuszę,
które pozbawiły mnie zmysłów!
Wybacz złość, wybacz nieufność,
wybacz rozbuchany egoizm,
które więziły, tłamsiły mnie przez tyle lat…
Przeminęło wiele tysiącleci,
zanim nastąpiła nasza wspólna epoka.
Miliony rzek przetoczyło
swe rozgoryczone, płonące wody,
zmieszane z łzami z całego świata,
zanim świt wyjrzał lękliwie
zza kurtyny, zanim zabrzmiał ostatni dzwonek.
Przebrnęło przez naszą samotną,
opuszczoną planetę wiele wiosen,
lat, jesieni i zim, zanim stały się wspólnotą,
której nie podzieli już ani Boża melancholia,
ani ludzki, pospolity, śmiertelny grzech.
Kierunki świata rozpierzchły się
w panice, ale pewnego dnia zdołaliśmy je obłaskawić
kromką świeżego sumienia.
Pewnego wieczora runął deszcz,
tak marudny, zawzięty, nienawistny,
że utonęły w nim nasze światłolubne dusze,
że ukradł nasze łzy, trzymane na specjalną okazję.
Tak…
Lecz to już nieważne.
Dziś łączy nas obopólna siła samotności.
Nasze samolubne wyspy wpadły na siebie
pośród zmęczonych, krwawych fal — znienacka,
bez zapowiedzi…
W archipelag miłości zespoił się nasz
utracony świat, złączyły zaginione pośród wieczora
martwe złudzenia…
Przyszła noc, z szerokim uśmiechem
utkanym z najjaśniejszych gwiazd,
i otuliła nas swym czarnym futrem,
aby nasze sny były wreszcie ciepłe i kochane…
Cisza, spokój i namiętność
obsiadły zmysły, nagie ramiona,
wciąż niedowierzające temu,
że nostalgię często nazywa się Wzajemnością.
Wzajemnością, po której nie zostanie
ani jeden oddech.
Z której nigdy się nie wydostaniemy.
gotuje się we
mnie moc przemijania
hoduję w kieszeni
powiek
twój nienaruszony lęk
między sumieniem a prawdą
kwitnie jabłoń
w której blasku
będziemy spijać
miąższ południa
igła znaleziona w stogu
przekłuwa biały balon
duszy
przeklinam modlitwę
co tłamsi w sobie
rozgoryczony prześwit
wznieś się ponad
zmęczone ławki
skrzących się iskier śliny
tonę pośród przecinków
pośród zaniechanych kroków
ku historii
zachłanny chleb
jątrzy skąpe kubki smakowe
powielam się w muzyce
twojej nadwrażliwości
w za ciasnej ścianie
mojego słuchu mieszka ktoś
kto myli życie z nocą
i choć nadzieja grozi nam
kołkiem języka
pozostaniemy wierni pojednaniu
stanę na baczność kiedy
zacznie się ostatni film
wzdęte palce gwałtu
maskują krzywe zbyt rozległe
nosy
składam ciało z twoich śliskich
obłych straceń
składam duszę z powiewu
oddechu
i zostanie tylko niemoc
jakiej nie pokonasz
najczulszym ochłapem gwiazdy
śladem po burzy
co gotuje krew
w spreparowanej dłoni
nie kłam że
napotkasz obłudne wejrzenie
wzniosłe jak ściana straceń
jak ona uległa śmierci
i choć promień
przetnie na nierówne części
naszą epokę
nienawiść zrodzi się
z zimnych twardych macic
twoich róż
skowytu wysłużonej pamięci
przyjdź do mnie
ubrany w księżyc
z gwiazdami zaplątanymi
we włosy
zamknij usta Bogu
aby na nas nie czekał
kto wierzy zielonym oczom śmierci
krynicom miłości
ten nie doznaje życia
nie rozumie czarno-białych kwiatów
zanim złożony przypadek
zamaskował wargi
zanim słońce nie zgasło
z przerażenia
będziemy czujni jak stopy
którym marzy się
nieskończona wędrówka
nieprzemyślane sny ranią
najbardziej
zawieszone pośród pustki
niebo nie prosi o wzruszenie
wątłe wyszczerbione
skrzydła nie mogą udźwignąć
duszy
wpółżywe fantazje dokazują
nie pozwalając jeść
czy chodzić
nie kłóćmy się o szczęście
mamy go przecież pod dostatkiem
lśnią obłe przezroczyste ciała
marzeń
żelazna kurtyna powoli sunie
w dół
nie umiem kłamać
pomaleńku
dręczy Cię nadzieja? utop ją
w swoich łzach
powstań z martwych
i udaj
do sklepu po świeże
grzechy
zanim rozpęta się
jeszcze jeden świt pozwól ugrzęznąć
w Twych objęciach
proszę posprzątaj
po nadziei
marzenia jeszcze nie dojrzały
nie widzę snów
w których mieszkają
niedokończone pragnienia
smutny kamień twego serca
nieodwiedzany od pokoleń
zapalmy trochę światła
w oczach rozniećmy życie
w martwych
czarna wstążka śmiechu
wije się od ust
po skronie
jątrzy się rana
po ugryzieniu miłości
Bóg podarował człowiekowi
świat ten nawet
nie podziękował
wskrzeszona z blasku nocy czekam
na twoje ostateczne powitanie
przedwiośnie hasa
z kwiatka
na duszę
zmarnowaliśmy kolejne życie
runął
w grzeszną nostalgię
niedomkniętą
jak niezgrabnie odmierzony dotyk
powieki pozłacanej
niby żyto
skradzione winy
skupiają się w archipelagi
jak przemarznięte zmysły
twoje sumienie pieczołowicie
krochmalone
w dniu Wigilii
przeciska się przez szmaragdowy
skradziony wąwóz
nie wystarczy nam dziś dotyku
musimy nauczyć się modlić
oszczędniej
paranienormalne zjawiska
rozsadzają zasuszone płuca
róża wiatru bije
w przeciwną stronę
chory rozsądek odleciał
do lepszych krajów
błagam cię
skonsumowana naprędce obojętności
dokąd wiodą te wszystkie przełęcze?
u podnóża której góry
rozwiesimy wilgotne języki
i pogrążymy w przyszłości
bez klatki schodowej?
nie płacz zbyt chciwie
nie spodziewam się marzeń
wszystkie leżą tu martwe
okrutnie otrute
tłamszę
pod lewym żebrem
cząstkę międzyludzkiej nienawiści
nie czekam na dzień wczorajszy
nigdy nie nadejdzie
rozplątuję naiwne spojrzenia
doprowadzam do równowagi
grzmiący szept
prosto w serce
brutalnie rozpalone ognisko
nie daje ciepła wszystkim marzną
obupłciowe stopy
nie spodziewałam się
tylu gwiazd sądziłam że nikt
nie przyjdzie
mnie pożegnać
jest jeszcze kryształowa noc
służąca za wazon
od wielu zaginionych pokoleń
spójrz w niebo
dziś po sercu pozostała tylko
fioletowa wzdęta nić
balansuję
między sztyletami gwiazd
a spreparowanymi łzami
pode mną wznosi się Raj
od dawna wyludniony
lud pozbawiony Ojca spija
czarną krew z języka marazmu
jest we mnie jeszcze
trochę z cienia
uciekam łapczywie
przed plastikowym słońcem
niesiemy w zębach
upolowane szczęście
skradzioną inwokację aby uśmierzyć
jaskrawy powiew snu
Boże ocknij się
ktoś puka
do Twojej samotności
przetaczam gwiezdne spojrzenia
ponad głowami aniołów
zrywam pieczołowicie
zakazane galaktyki aby był dumny
ktoś dobija się do warg
powinnam otworzyć?
zasuwam kotary zaginionego jestestwa
budzę się pośród pustych szklanek
i koszyków przejrzałych jabłek
wciąż nakazujemy iść
naszym ciałom a boimy się
zmyślonego upadłego wieczoru
nie chcę pamiętać o miłości
boję się o podniebienie
zanim wyobrazimy sobie czas
zapytajmy
co Autor miał na myśli
jeden cel do którego wiodą
wszystkie drogi
przerwa w życiorysie
znów ubrudziłeś się światłem
miałeś tylko nazbierać róż
kwiat broni swojego losu
stroszy ostrza kolców
suną tabuny słów
całe sterty przeoczonych myśli
czarnoskóry impas błaga
o chwilę namiętności
skrawek skisłego mleka
usiłujesz wpoić
ciężkostrawną przynętę
fioletowe składowiska
martwej wody
łzy roztrzaskują się
o spopielały parapet
sławetny Boże
jak żyć gdy skończyły się
zapasy serc?
nie karm mnie krzepkimi łzami
nie roń kolejnych niezasłużonych gwiazd
moje serce kończy dziś trzy latka
za poranną szybą suną zatracone
rzeki nierozwiązanych kwestii
nie chcę się budzić zanim nie porozmawiam