Czarno-białe motyle - Katarzyna Koziorowska - ebook

Czarno-białe motyle ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Jak wiele potrzeba nadziei, aby obudzić się jeszcze raz? Co człowiek musi uczynić, żeby miłość poznała ciężar jego imienia? Oto zaproszenie do krainy pokornej fantazji, do wszechświata, gdzie życie przeplata się ze wspomnieniami, gdzie słońce zagląda do zaginionych dusz. Tutaj śmierć tylko czeka, aby ją oswoić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 88

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Czarno-białe motyle

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021

Jak wiele potrzeba nadziei, aby obudzić się jeszcze raz? Co człowiek musi uczynić, żeby miłość poznała ciężar jego imienia? Oto zaproszenie do krainy pokornej fantazji, do wszechświata, gdzie życie przeplata się ze wspomnieniami, gdzie słońce zagląda do zaginionych dusz. Tutaj śmierć tylko czeka, aby ją oswoić.

ISBN 978-83-8245-487-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

z duszą w zębach

powstrzymaj się na moment

z duszą w zębach

przez jeden niezręczny wschód

w obrębie języka i obłudy

rozsmarowuję ból na policzkach

zgwałconego przez ciebie snu

powinowactwo do miłości

wypleniło się z okna w powiece

wypożycz mi niedopałek

niepotrzebnego strachu aby pilnował

bólu i rozrośniętej nieufności

umieram na uboczu

nie chwal się piątym kątem głowy

nie nalegaj na odradzający się

pośpiesznie smutek

wyczerpana obietnicą zbawienia

pozwalam się rozpostrzeć

na krzyżu skąd mam doskonały widok

wraz ze mną nie ma nikogo

jak każdy umieram na uboczu

z bezpiecznej odległości

nierozpoznana pamięć

zbyt ciasny wzrok zamyka się w sobie

wraz z nadejściem poranka

nakrapiany pocałunkami księżyc

wygląda zza rogu lewego oka

powróć wraz ze spadającą gwiazdą

z przekrzywionym zadziornie horyzontem

oszukaj uwierającą w piętę prawdę

jej dozgonność jest wybitnym aktorem

pamięć znów przez nikogo nierozpoznana

szuka pokarmu na śmietniku przeszłości

znajduje tylko gnijące ochłapy serc

i nikomu nie potrzebne wyrzuty sumienia

co najpiękniejsze

całe niebo stoi dziś z oddaniem

na baczność

nawet gwiazda boi się

wystąpić z szeregu

spójrz ponad odnogami

zgromadzonych ciał

rozpoznaj jowialną lekko ziemistą

fizjonomię Boga

a jednak istnieje taka noc

która wszystkim da

ten sam sen

jest taki świt który wedrze się

przez szparę w koszmarze

przyjrzyj się jutru

wkrótce może go zabraknąć

twoja dusza bywa złośliwa

głupia gwiazda

przyjdź w dozgonnej ofierze

moim wartościom

rozgrom hierarchię posłuszeństwa

lojalnie odmawiana

tabliczka mnożenia

od pierwszej klasy kojarzyła mi się

z poczciwym życiem

nie ma w nas trafności

która wchłonęłaby

błotniste języki

ukryte pod drewnianym wiekiem

na świat przeciska się

jeszcze jedna głupia gwiazda

pełna wiary że kosmos

należy tylko do niej

przybij do krzyża

zanim niewykorzystana epoka

wskrzesi jeszcze jedną śmierć

niewyspaną i nabzdyczoną

przeto w niezbyt sprzyjającym nastroju

zanim utykający na lewy przedsionek

pozwoli ujrzeć w ścianie

skamieniały uśmiech

na niepoprawnie długich twarzach

powróć w modlitwie i świetle

na złość nienarodzonym

paciorkom strachu i wybawienia

strzępom języka wystawionym na wiatr

nie skarż się na zbyt ostre lśnienie

mamy w zanadrzu

trochę łatwopalnego bólu

dla urozmaicenia i świętego spokoju

przybij do krzyża wraz z Bogiem

swoją matkę ojca żonę dziecko

Boże mój Boże czemuś mnie opuścił

zanim ustawiłam się w kolejce

górna półka

skradam się na liryczne spotkanie

z moim najcięższym grzechem

wszystkie palce policzone

możemy siadać

powstały pośpiesznie tłum

czeka na gwóźdź

do trumny

choć ciasno nam między skroniami

myśli stają na głowie

zapożyczę sumiennie ostatni podryg

martwego listu

nie spodziewaj się poklasku

ktoś odjął wszystkim dłonie

i pobożnie odłożył na górną półkę

najwygodniejszy uśmiech

na dnie szklanej kuli

pałętają się bezludne dni

myśli zaprzęgnięte w nieoszlifowane

odłamki deszczu

pękające między liniami papilarnymi

mojego wyznania nie-do-wiary

jaki kolor ma twój

najwygodniejszy uśmiech?

z której strony powróci

wyświechtana i trochę mniej wyuzdana

marnotrawna noc?

w nogach mojego podłego łóżka

waruje ten sam Bóg

wybaczam Mu ciągłe spóźnialstwo

i ustawiczne roztargnienie

próbujemy

próbujemy wyszarpnąć sobie

wstążki spisów treści

próbujemy odnaleźć

w oku bliźniego planetę

która obraca się wokół

własnego ego

próbujemy odszukać milczenie

toczące się echem

po pustych kartach

skradzionego almanachu

próbujemy odzyskać samotność

gdyż rozsypane czarne półsłowa

dają zbyt mało życia

próbujemy nie spóźnić się

na życie to ostatnie w tym sezonie

próbujemy podzielić się

miłością ale wiecznie czegoś brakuje

próbujemy ocalić świat

Bóg schował głowę w piasek

imieniny Boga

zakrwawiony kurz

na nieciekawych ustach

przekleństwo wiary dające jedynie

posmak bezprawności

róża twojego serca wkrótce ulegnie

zabliźnieniu

oddaj moim zmysłom trzeźwość

wczesnego mroźnego poranka

utkwionego w czasie promienia

pękniętego światła

przybliż się do granic do bram

schwytaj w płuca muśnięcie

motylich skrzydeł

zaadoptuj czas abyś nie czuł się

taki samotny

w dniu imienin Boga

do połowy pustej

nie daj się nienarodzonemu złu

które zdobi twoje

poniszczone linie papilarne

nie daj się ukraść winnym

pragnącym wyłącznie twojego mleka

mleko to pachnie

wyzutym z cierpienia wydechem

strumieniem przeklętej wody

prosto z czeluści szklanki

do połowy pustej

zapoznaj się z moją nieobecnością

wiekuistym żalem

przypływ nieocenzurowanych pocałunków

drażni nasze powinowactwa

Boża krew

Boża krew rozkwita bujnie

w naszych zbyt wąskich żyłach

płód słowa gotuje się

w przytulnej czeluści gardła

wstąp choć na moment

do mojego sierocego sumienia

przywitaj i czuj jak u siebie

w piekle

staromodne jest poszukiwanie

krzyku pośród maligny milczenia

znajdź siebie w tłumie

koszmarnych słów

pośród wyrzuconych przez okno

niczyich modlitw

przepalonym od nadmiaru światła

skłóconych archipelagów

zaplątane w oddech słowa

skrępowane nocnym czasem

błyśnięcia

lustro odwieczny hipokryta

dowodzi że światło odnalazło

utracony cień

otumaniony wyziewami

prosto z serca róży

wreszcie uwierzyłeś

w moje wyznanie wiary

w bezkresny powiew naiwnych sekund

ginę w niedopracowanym jutrze

pobudź do religijnego odstępstwa

zaplątane w oddech słowa

skazane na pragnienie

twoja melancholia

ciśnie się do oczu

oswojone niebo

ze spróchniałym słońcem czeka

aż nakarmię je z ręki

cień marnotrawny

przygarnij mój cień marnotrawny

choć czujesz na twarzy

przykrą pieszczotę

nie zbliżaj się

do mojej krzywdy

rozkrajanego żywcem wszechświata

idę choć cień uwiera mnie

nieposkładane sny pasą się

na polanie języka

zanim rozkochasz w sobie

obcy huragan

pozbędziesz chwil

w których ktoś zgasił światło

rozpoznaj w lustrze

swój grzech śmiertelny

wierutne słowa

przyłapana na samotności

rozkwitam na sumieniu zimy

Bóg przegląda od niechcenia

almanachy naszych śmierci

chciałabym cię odzyskać

ale ktoś był szybszy

nie mogę oswoić się

z krzykiem który wyplułeś

pod moje nogi

zanim ktoś uwolni pokutę

strach z krwi i chleba

odnajdźmy w nas czas

który będzie pasł wierutne słowa

w ciuciubabkę

nie kłam że marzysz nadaremno

nie przysięgaj że Bóg jest

silniejszy

czuwam nad łzami

których nikt nie chce

wyrzekam pełnoletnich grzechów

życia które zachorowało

na codzienność

śmierć jak zawsze skora do żartów

bawi się w ciuciubabkę

nie śpiesz się zdążysz rozkochać

złowróżbną pokutę

powróci noc

przed którą nie uchroni nas

byle jaka modlitwa

odnotowany w pamięci epilog

ostatnia melancholia

nagromadzona pamięć pęka

od nadmiaru krwi

rzucam ci do stóp skafander

podejdź zbyt blisko

jakbyś widział mnie

po raz pierwszy i póki co

ostatni

poślizgnęłam się

na bolesnym echu gwiazd

czarna smuga w twoich wargach

pleśnieje w świetle jutra

zanim zwiędnie ostatnia melancholia

złość przemieni w prawdę

wskrześ Boga ze snu

śnięte sny

na pamiątkę po świecie

pragnę złożyć czarne lilie

zadedykować ci to epitafium

umieraj długo i szczęśliwie

zaciśnięta pięść języka

jak zwykle trafia w sedno

łzy są bardzo drogie

nie warto

stoję u krawędzi wrażliwości

odurza mnie zgiełk

w tym zaginionym życiu nie mieszka

ani ból

papierowy bezdech

płynę wraz ze śniętymi snami

płynę w dół ciała

ślad twojego serca

dogorywa w zbyt czarnych wargach

wynajęte słowa

wynajęte słowa

pazur słońca przeszywa światło

nie pierwszy raz kiedy

moja samotność staje się tobą

mam śmierć w oczach

uczcijmy minutą ciszy

nasze narodziny

cienie wpełzają pod skrzydła

odliczasz krwawiące paciorki

wystarczy splunąć w twarz prawdzie

powyżej godności jest

nasz żal za grzechy

my tu umieramy a noc jak zwykle

rozbrzmiewa dusznymi gwiazdami

dziura w całym

przebudzone wieczory

karmią mnie prośbami

znów pokutuję

za roznegliżowane wspomnienie

przysięgam na lazurową krew

nie walcz o marzenia

gdzie dwóch się bije

trzeci korzysta

wypłyń na głębię

zdradź Boga z moimi snami

zagęszczoną śliną popraw

błędy w życiorysie

zbliż do światła obróć w palcach

uzupełnij dziurę w całym

czarno-białe motyle

martwię się

o kolejny niepomyślny czas

jeszcze jedną przełamaną łzę

skończył mi się krzyk

przerosło milczenie

przełęcze żył

mój cień został daleko w tyle

karmią nas tłustą krwią

odszukajmy fantazje

niedokończone proroctwa

przywdziejmy wyjściowe sumienia

powitajmy

powracające archipelagi

przyjrzyj się z daleka

powtarzająca się przyszłość

przeinaczone kłamstwa uwierają

pod mostkiem

przyjrzyj się z daleka

moim niecnie wykorzystanym

potokom limfy

skwaśniałej wody

brakuje mi kołysanki by utuliła

moją bezimienność

przymierze rachunków sumienia

nie wypiera się rojeń

skamieliny dusz są wątlejsze

od wykrochmalonych spazmów

sensu życia

nieudolnie powtarzanych próśb

dwa skwaśniałe pocałunki

kocham ból toczący się echem

po niedomkniętym ego

kocham nocny koszmar

zaplątany w pozory

który przewyższa słowotok

miętosi popękane podeszwy

dwa skwaśniałe pocałunki

tak na wszelki wypadek

wiara sycąca znudzenie

wyłuskane spod bramy

rozbudź w miłości

krzyk nienarodzonych

wróciła by ukoić

przemarznięty światłem świat

jak zwykle przegrywam

przynieś puste ramiona

tak mi zimno

otwórz na oścież wiatr

sny nie mają czym oddychać

przeciskam się przez szparę

w odświętnym sumieniu

przywdziewam strój błazna

by było prościej

nauczmy się nawzajem

skradzionych sezonów niedołężnych

słów

zaopiekuj się moją krwią

przywłaszcz nienarodzoną śmierć

pobłogosław poranek

by wydał zakazane owoce

zmęczona ciągłym odpoczynkiem

bawię się w wyrzuty sumienia

i jak zwykle przegrywam

wypatroszone szczęście

nie ma w nas bólu

byśmy mogli się karmić

spadłam z pustego nieba

złamałam tylko serce

bezwzględność namiętności

syci kłamstwem

pozbawionym echa krzykiem

egoistyczny podmuch

nie przynosi wytchnienia

zanim ocucimy dusze

przekroczą granicę

gnijący grzech trąci szeptem

znów bawimy się w kiepski sen

zamknijmy oczy

aby oszukać ciemność

Modlitwa Boga

Nikt nie mieszka w królestwie

umarłych marzeń.

Nasze skóry dawno temu opuścił

podmuch snu.

Konam w kajdanach

egoistycznej miłości.

Nakarm mnie swoim mięsem.

Bóg znów się modli o jeden spokojny sen,

lecz modlitw nikt nie słucha.

Żyję, bo tak rozkazuje śmierć.

Umieram na prośbę życia.

Pozwól mi oddychać — bez pośpiechu,

krok po kroku…

za pięćdziesiąt lat

współczesna prognoza pogody

nie sprzyja miłości

przedwczesna noc nie pobudza

jest w nas pierworodne kłamstwo

którego nie wyplenisz

chcesz urodzić się na próbę

nie żałować zerwanych naprędce róż

cierpienie jest świadectwem

że miłość należy do nas

nie módlmy się

za wczorajszy dzień

to za pięćdziesiąt lat

choć brakuje nam światła

ogień wskrzeszony w samotności

nie daje ciepła

lód skuwający zmysły nigdy nie odtaje

choć brakuje nam światła

nie chcemy go zapalić

brakuje nam świtu

ale chowamy twarz

w gęstym futrze księżyca

każdy zasypia na osobności

i choć chciałabym wszcząć

słodką wojnę archipelagów

chciałabym posmakować chleba

z twoich dłoni

oddam śmierć

ciemność wiekuista

niech nigdy nie zaświeci

przed nami noc

pozbawiona świtu

opłucz sumienie

przyjdź w potrzebie

choć cię nie potrzebuję

porzuć swoje ciało

i przeprowadź się do mojego snu

delektuj zeschniętą duszą

ubierz się stosownie

do kolejnej dedykacji

nienarodzone urojenia

bolą najmocniej

przynoszę ci w podarunku

moje poprzednie wcielenie

oddam śmierć w dobre ręce

przestarzały zegar

zbiegowisko marzeń

rynek z przestarzałymi zegarami

złowiłam łzę

w morzu ludzkiej krwi

nie martw się o złudzenie

przysporzy nam tylko

szczęścia

odwróć marzenia na lewą stronę

przyśpiesz zanim zwiędną

ostatnie czarne kwiaty pieszczot

Bóg nakarmi nas deszczem win

zlituje nad pogonią

za czarno-białym porankiem

przeklęta woda

kleks na życiorysie

mojemu językowi zabrakło

atramentu na ciężarną puentę

nakarm nienasyconą wolę

by wróciła na tarczy

przeprawiam się przez rzekę

która wystąpiła z żył

przeklęta wodo odpuszczenia

niepokalana łzo na firmamencie czoła

odnajdź pytania dla moich odpowiedzi

zanim wzejdzie kolejne słońce

noc schowa na chwilę pazury

a wiosna udławi kwaśnym oddechem

dogadaj się ze śmiercią

wyciągnij rękę

umierać nadaremno

spętani czterema stronami świata

ukrytymi za kotarą smutku

domagamy się lepszej miłości

modlę się do samotności

aby przestała kojarzyć się

ze szczęściem

błagam o listek prawdy

idę w poprzek rzeki

do spiżarni dusz

wyczerpana podwójnym życiem

borykam się ze łzami

o Panie który czuwasz

nad naszą wolą

czy przyznasz się

do prawdziwego imienia?

pomożesz narodzić się na próbę?

utraciłam mój zabliźniony czas

zaprzepaściłam noc duszną

od nawałnicy gwiazd

kochany obiecasz mi ból

zatracony przed nieudaną śmiercią?

zrozumiesz życiodajny strach

który spijam z oddechu?

rzuć mi kawałek powietrza

żebym nie musiała umierać nadaremno

pęknięte światło

pęknięte światło

nie zna bólu

zrodził się

w nieznajomym sercu

nie znam myśli

które miałbyś ochotę obłaskawić

wiem jesteś głodny ale

nie zabieraj mi ostatniego

oddechu chleba

pomódl się do tego samego Boga

do którego zwracam się

po imieniu

złap odrobinę wczorajszego poranka

wolność którą niesie czas

którą dźwiga przepracowany cień

nie martwmy się

o gwiazdy

pozbawmy księżyc resztkę samotności

trzymam za rękę

umierający wieczór

nie ufam swojemu życiu

odległemu od kościstej rozkapryszonej

melancholii

czyste jest dziś niebo

twojego spojrzenia

gorzkie macice dłoni

Nie bój się…

Nie bój się o świat,

poradzi sobie

bez twojej obecności.

Nie bój się o swoje życie,

na pewno ktoś je kocha.

Nie bój się o nadwerężoną złość,

pasie się na ludzkich łzach.

Nie bój się o ciszę,

przekrzyczy najgłośniejszy smutek.

Nie bój się o samotność,

na pewno urodzi się

bez twojego wsparcia.

Nie bój się Boga,

On tylko przygląda się przedstawieniu.

Nie bój się zimy, to prolegomena

do najsłodszego popiołu.

Nie bój się kochać,

bo nikt tego za ciebie nie zgadnie.

Nie bój się śnić,

bo czasami masz tylko sen.

Nie bój się uśmiechać do ludzi,

im także jest zimno.

Nie bój się czekać na nadzieję,

pewnie znów się spóźni.

Nie bój się oddychać

tym samym powietrzem, co ja.

Nie bój się…

Nie bój się, gdy masz świat w zasięgu ręki,

gdy serce dotrzymuje ci kroku,

gdy śmierć śmiertelnie się obraziła…

trzcina myśląca

człowiek jest skargą świata

cieniem płomienia świecy

na opuszczonej mogile

płytkim westchnieniem wiekuistości

żałosne istnienie

spowite tchnieniem Boga

przemijające z gwiazdami

których wyrzekł się zmrok

nie ma w nas ciszy

głośniejszej od krzyku śmierci

jesteśmy echem łez

echem szeptu

i choć zbyt ciężki krzyż

przygważdża nas do nieba

a Bóg podstawia nogę

ufajmy ciszy przed burzą

wierzmy w spowiedź zagubionego deszczu

nie bójmy rosnącej w nas tęczy

zanim wzejdzie kolejny świ(a)t

a ten Bóg odda do reklamacji

udajmy się w podróż

wokół duszy

nie ma bowiem w nas

ani jednej łzy

którą przedwczoraj upuścił Pan

cierpiący na depresję czas

nie ma w nas dość miłości

aby zgrzeszyć

błąkamy się

między zarodkami obłędów

lecz pozostał tylko cierpiący

na depresję czas

zanim tętent serca przetoczy się

poprzez sumienia

zanim kostucha spóźni się

do pracy

obudźmy sny

narośl na wykrochmalonej pamięci

człowiek zmęczony

niezdrowym oddychaniem

nie pozwoli się oswoić

przybłąkana bezpańska fantazja

gotowa oddać życie

za kawałek suchego słowa

czy został jeszcze okruch sekundy

by zapłakać nad jutrem?

już się nie boję młodości

nie uciekam przed spadającymi gwiazdami

zanim jeszcze raz

pomyślisz

nadaj imię zerwanym z łańcucha

koszmarom

bolesny pocałunek

nie ma w nas snu

z którego nie sposób się obudzić

błądzimy między kartkami

szukając interesującego rozdziału

zostało w nas kilka okruchów

wczorajszych wielokropków

marna fotografia pamiątka

po lepszym Bogu

ubrana w wyjściowy uśmiech

podążam za trendami w modzie

rozczesuję twoje myśli

zbyt czcze

by zaufać poezji

niestety puenta zmarła

na nowotwór duszy

z przerzutem na serce

wszyscy próbujemy dogonić światło

lecz wciąż poszukujemy

świeżych cieni

cieni ciernistych

aż do bólu który oddajesz

bolesnym pocałunkiem

uwierzyć w człowieka

chciałabym uwierzyć

w człowieka

przepadł

na stworzoną przeze mnie śmierć

chciałabym uwierzyć

w człowieczeństwo

ale zapomniałam że odmienia się

przez przypadki

pukam od drzwi do drzwi

mimo że ktoś skradł klamki

choć życie wątpi w moje istnienie

choć kusi

od niechcenia

robaczywym zakazanym owocem

nadejdzie pora kiedy dogonimy światło

zanim oszukamy własne jutro

spojrzymy kłamstwu w oczy

oderwij twarz od lustra

oderwij twarz

od lustra

przejrzyj się w ludzkiej twarzy

spójrz w górę

tam gdzie kwitną marzenia

pocałuj mnie aż do kości

zakochaj się w życiu

zakochaj się w duszy

błądziłam latami by odnaleźć

szczęście które ukryłam

przed samą sobą

sny szczególnie te najzdrowsze

są nieuleczalne

nie bój się łez one są dowodem

że wciąż czeka na nas Bóg

za zakrętem

sprzedając świeże serca

po okazyjnej cenie

czy stać mnie

choćby na jedno?

tak łatwo odejść gdy wszyscy patrzą?