Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wiele potrzeba nadziei, aby obudzić się jeszcze raz? Co człowiek musi uczynić, żeby miłość poznała ciężar jego imienia? Oto zaproszenie do krainy pokornej fantazji, do wszechświata, gdzie życie przeplata się ze wspomnieniami, gdzie słońce zagląda do zaginionych dusz. Tutaj śmierć tylko czeka, aby ją oswoić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 88
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FotografRadosław Kamil Koziorowski
© Katarzyna Anna Koziorowska, 2021
© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2021
Jak wiele potrzeba nadziei, aby obudzić się jeszcze raz? Co człowiek musi uczynić, żeby miłość poznała ciężar jego imienia? Oto zaproszenie do krainy pokornej fantazji, do wszechświata, gdzie życie przeplata się ze wspomnieniami, gdzie słońce zagląda do zaginionych dusz. Tutaj śmierć tylko czeka, aby ją oswoić.
ISBN 978-83-8245-487-1
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
powstrzymaj się na moment
z duszą w zębach
przez jeden niezręczny wschód
w obrębie języka i obłudy
rozsmarowuję ból na policzkach
zgwałconego przez ciebie snu
powinowactwo do miłości
wypleniło się z okna w powiece
wypożycz mi niedopałek
niepotrzebnego strachu aby pilnował
bólu i rozrośniętej nieufności
nie chwal się piątym kątem głowy
nie nalegaj na odradzający się
pośpiesznie smutek
wyczerpana obietnicą zbawienia
pozwalam się rozpostrzeć
na krzyżu skąd mam doskonały widok
wraz ze mną nie ma nikogo
jak każdy umieram na uboczu
z bezpiecznej odległości
zbyt ciasny wzrok zamyka się w sobie
wraz z nadejściem poranka
nakrapiany pocałunkami księżyc
wygląda zza rogu lewego oka
powróć wraz ze spadającą gwiazdą
z przekrzywionym zadziornie horyzontem
oszukaj uwierającą w piętę prawdę
jej dozgonność jest wybitnym aktorem
pamięć znów przez nikogo nierozpoznana
szuka pokarmu na śmietniku przeszłości
znajduje tylko gnijące ochłapy serc
i nikomu nie potrzebne wyrzuty sumienia
całe niebo stoi dziś z oddaniem
na baczność
nawet gwiazda boi się
wystąpić z szeregu
spójrz ponad odnogami
zgromadzonych ciał
rozpoznaj jowialną lekko ziemistą
fizjonomię Boga
a jednak istnieje taka noc
która wszystkim da
ten sam sen
jest taki świt który wedrze się
przez szparę w koszmarze
przyjrzyj się jutru
wkrótce może go zabraknąć
twoja dusza bywa złośliwa
przyjdź w dozgonnej ofierze
moim wartościom
rozgrom hierarchię posłuszeństwa
lojalnie odmawiana
tabliczka mnożenia
od pierwszej klasy kojarzyła mi się
z poczciwym życiem
nie ma w nas trafności
która wchłonęłaby
błotniste języki
ukryte pod drewnianym wiekiem
na świat przeciska się
jeszcze jedna głupia gwiazda
pełna wiary że kosmos
należy tylko do niej
zanim niewykorzystana epoka
wskrzesi jeszcze jedną śmierć
niewyspaną i nabzdyczoną
przeto w niezbyt sprzyjającym nastroju
zanim utykający na lewy przedsionek
pozwoli ujrzeć w ścianie
skamieniały uśmiech
na niepoprawnie długich twarzach
powróć w modlitwie i świetle
na złość nienarodzonym
paciorkom strachu i wybawienia
strzępom języka wystawionym na wiatr
nie skarż się na zbyt ostre lśnienie
mamy w zanadrzu
trochę łatwopalnego bólu
dla urozmaicenia i świętego spokoju
przybij do krzyża wraz z Bogiem
swoją matkę ojca żonę dziecko
Boże mój Boże czemuś mnie opuścił
zanim ustawiłam się w kolejce
skradam się na liryczne spotkanie
z moim najcięższym grzechem
wszystkie palce policzone
możemy siadać
powstały pośpiesznie tłum
czeka na gwóźdź
do trumny
choć ciasno nam między skroniami
myśli stają na głowie
zapożyczę sumiennie ostatni podryg
martwego listu
nie spodziewaj się poklasku
ktoś odjął wszystkim dłonie
i pobożnie odłożył na górną półkę
na dnie szklanej kuli
pałętają się bezludne dni
myśli zaprzęgnięte w nieoszlifowane
odłamki deszczu
pękające między liniami papilarnymi
mojego wyznania nie-do-wiary
jaki kolor ma twój
najwygodniejszy uśmiech?
z której strony powróci
wyświechtana i trochę mniej wyuzdana
marnotrawna noc?
w nogach mojego podłego łóżka
waruje ten sam Bóg
wybaczam Mu ciągłe spóźnialstwo
i ustawiczne roztargnienie
próbujemy wyszarpnąć sobie
wstążki spisów treści
próbujemy odnaleźć
w oku bliźniego planetę
która obraca się wokół
własnego ego
próbujemy odszukać milczenie
toczące się echem
po pustych kartach
skradzionego almanachu
próbujemy odzyskać samotność
gdyż rozsypane czarne półsłowa
dają zbyt mało życia
próbujemy nie spóźnić się
na życie to ostatnie w tym sezonie
próbujemy podzielić się
miłością ale wiecznie czegoś brakuje
próbujemy ocalić świat
Bóg schował głowę w piasek
zakrwawiony kurz
na nieciekawych ustach
przekleństwo wiary dające jedynie
posmak bezprawności
róża twojego serca wkrótce ulegnie
zabliźnieniu
oddaj moim zmysłom trzeźwość
wczesnego mroźnego poranka
utkwionego w czasie promienia
pękniętego światła
przybliż się do granic do bram
schwytaj w płuca muśnięcie
motylich skrzydeł
zaadoptuj czas abyś nie czuł się
taki samotny
w dniu imienin Boga
nie daj się nienarodzonemu złu
które zdobi twoje
poniszczone linie papilarne
nie daj się ukraść winnym
pragnącym wyłącznie twojego mleka
mleko to pachnie
wyzutym z cierpienia wydechem
strumieniem przeklętej wody
prosto z czeluści szklanki
do połowy pustej
zapoznaj się z moją nieobecnością
wiekuistym żalem
przypływ nieocenzurowanych pocałunków
drażni nasze powinowactwa
Boża krew rozkwita bujnie
w naszych zbyt wąskich żyłach
płód słowa gotuje się
w przytulnej czeluści gardła
wstąp choć na moment
do mojego sierocego sumienia
przywitaj i czuj jak u siebie
w piekle
staromodne jest poszukiwanie
krzyku pośród maligny milczenia
znajdź siebie w tłumie
koszmarnych słów
pośród wyrzuconych przez okno
niczyich modlitw
przepalonym od nadmiaru światła
skłóconych archipelagów
skrępowane nocnym czasem
błyśnięcia
lustro odwieczny hipokryta
dowodzi że światło odnalazło
utracony cień
otumaniony wyziewami
prosto z serca róży
wreszcie uwierzyłeś
w moje wyznanie wiary
w bezkresny powiew naiwnych sekund
ginę w niedopracowanym jutrze
pobudź do religijnego odstępstwa
zaplątane w oddech słowa
skazane na pragnienie
twoja melancholia
ciśnie się do oczu
oswojone niebo
ze spróchniałym słońcem czeka
aż nakarmię je z ręki
przygarnij mój cień marnotrawny
choć czujesz na twarzy
przykrą pieszczotę
nie zbliżaj się
do mojej krzywdy
rozkrajanego żywcem wszechświata
idę choć cień uwiera mnie
nieposkładane sny pasą się
na polanie języka
zanim rozkochasz w sobie
obcy huragan
pozbędziesz chwil
w których ktoś zgasił światło
rozpoznaj w lustrze
swój grzech śmiertelny
przyłapana na samotności
rozkwitam na sumieniu zimy
Bóg przegląda od niechcenia
almanachy naszych śmierci
chciałabym cię odzyskać
ale ktoś był szybszy
nie mogę oswoić się
z krzykiem który wyplułeś
pod moje nogi
zanim ktoś uwolni pokutę
strach z krwi i chleba
odnajdźmy w nas czas
który będzie pasł wierutne słowa
nie kłam że marzysz nadaremno
nie przysięgaj że Bóg jest
silniejszy
czuwam nad łzami
których nikt nie chce
wyrzekam pełnoletnich grzechów
życia które zachorowało
na codzienność
śmierć jak zawsze skora do żartów
bawi się w ciuciubabkę
nie śpiesz się zdążysz rozkochać
złowróżbną pokutę
powróci noc
przed którą nie uchroni nas
byle jaka modlitwa
odnotowany w pamięci epilog
nagromadzona pamięć pęka
od nadmiaru krwi
rzucam ci do stóp skafander
podejdź zbyt blisko
jakbyś widział mnie
po raz pierwszy i póki co
ostatni
poślizgnęłam się
na bolesnym echu gwiazd
czarna smuga w twoich wargach
pleśnieje w świetle jutra
zanim zwiędnie ostatnia melancholia
złość przemieni w prawdę
wskrześ Boga ze snu
na pamiątkę po świecie
pragnę złożyć czarne lilie
zadedykować ci to epitafium
umieraj długo i szczęśliwie
zaciśnięta pięść języka
jak zwykle trafia w sedno
łzy są bardzo drogie
nie warto
stoję u krawędzi wrażliwości
odurza mnie zgiełk
w tym zaginionym życiu nie mieszka
ani ból
papierowy bezdech
płynę wraz ze śniętymi snami
płynę w dół ciała
ślad twojego serca
dogorywa w zbyt czarnych wargach
wynajęte słowa
pazur słońca przeszywa światło
nie pierwszy raz kiedy
moja samotność staje się tobą
mam śmierć w oczach
uczcijmy minutą ciszy
nasze narodziny
cienie wpełzają pod skrzydła
odliczasz krwawiące paciorki
wystarczy splunąć w twarz prawdzie
powyżej godności jest
nasz żal za grzechy
my tu umieramy a noc jak zwykle
rozbrzmiewa dusznymi gwiazdami
przebudzone wieczory
karmią mnie prośbami
znów pokutuję
za roznegliżowane wspomnienie
przysięgam na lazurową krew
nie walcz o marzenia
gdzie dwóch się bije
trzeci korzysta
wypłyń na głębię
zdradź Boga z moimi snami
zagęszczoną śliną popraw
błędy w życiorysie
zbliż do światła obróć w palcach
uzupełnij dziurę w całym
martwię się
o kolejny niepomyślny czas
jeszcze jedną przełamaną łzę
skończył mi się krzyk
przerosło milczenie
przełęcze żył
mój cień został daleko w tyle
karmią nas tłustą krwią
odszukajmy fantazje
niedokończone proroctwa
przywdziejmy wyjściowe sumienia
powitajmy
powracające archipelagi
powtarzająca się przyszłość
przeinaczone kłamstwa uwierają
pod mostkiem
przyjrzyj się z daleka
moim niecnie wykorzystanym
potokom limfy
skwaśniałej wody
brakuje mi kołysanki by utuliła
moją bezimienność
przymierze rachunków sumienia
nie wypiera się rojeń
skamieliny dusz są wątlejsze
od wykrochmalonych spazmów
sensu życia
nieudolnie powtarzanych próśb
kocham ból toczący się echem
po niedomkniętym ego
kocham nocny koszmar
zaplątany w pozory
który przewyższa słowotok
miętosi popękane podeszwy
dwa skwaśniałe pocałunki
tak na wszelki wypadek
wiara sycąca znudzenie
wyłuskane spod bramy
rozbudź w miłości
krzyk nienarodzonych
wróciła by ukoić
przemarznięty światłem świat
przynieś puste ramiona
tak mi zimno
otwórz na oścież wiatr
sny nie mają czym oddychać
przeciskam się przez szparę
w odświętnym sumieniu
przywdziewam strój błazna
by było prościej
nauczmy się nawzajem
skradzionych sezonów niedołężnych
słów
zaopiekuj się moją krwią
przywłaszcz nienarodzoną śmierć
pobłogosław poranek
by wydał zakazane owoce
zmęczona ciągłym odpoczynkiem
bawię się w wyrzuty sumienia
i jak zwykle przegrywam
nie ma w nas bólu
byśmy mogli się karmić
spadłam z pustego nieba
złamałam tylko serce
bezwzględność namiętności
syci kłamstwem
pozbawionym echa krzykiem
egoistyczny podmuch
nie przynosi wytchnienia
zanim ocucimy dusze
przekroczą granicę
gnijący grzech trąci szeptem
znów bawimy się w kiepski sen
zamknijmy oczy
aby oszukać ciemność
Nikt nie mieszka w królestwie
umarłych marzeń.
Nasze skóry dawno temu opuścił
podmuch snu.
Konam w kajdanach
egoistycznej miłości.
Nakarm mnie swoim mięsem.
Bóg znów się modli o jeden spokojny sen,
lecz modlitw nikt nie słucha.
Żyję, bo tak rozkazuje śmierć.
Umieram na prośbę życia.
Pozwól mi oddychać — bez pośpiechu,
krok po kroku…
współczesna prognoza pogody
nie sprzyja miłości
przedwczesna noc nie pobudza
jest w nas pierworodne kłamstwo
którego nie wyplenisz
chcesz urodzić się na próbę
nie żałować zerwanych naprędce róż
cierpienie jest świadectwem
że miłość należy do nas
nie módlmy się
za wczorajszy dzień
to za pięćdziesiąt lat
ogień wskrzeszony w samotności
nie daje ciepła
lód skuwający zmysły nigdy nie odtaje
choć brakuje nam światła
nie chcemy go zapalić
brakuje nam świtu
ale chowamy twarz
w gęstym futrze księżyca
każdy zasypia na osobności
i choć chciałabym wszcząć
słodką wojnę archipelagów
chciałabym posmakować chleba
z twoich dłoni
ciemność wiekuista
niech nigdy nie zaświeci
przed nami noc
pozbawiona świtu
opłucz sumienie
przyjdź w potrzebie
choć cię nie potrzebuję
porzuć swoje ciało
i przeprowadź się do mojego snu
delektuj zeschniętą duszą
ubierz się stosownie
do kolejnej dedykacji
nienarodzone urojenia
bolą najmocniej
przynoszę ci w podarunku
moje poprzednie wcielenie
oddam śmierć w dobre ręce
zbiegowisko marzeń
rynek z przestarzałymi zegarami
złowiłam łzę
w morzu ludzkiej krwi
nie martw się o złudzenie
przysporzy nam tylko
szczęścia
odwróć marzenia na lewą stronę
przyśpiesz zanim zwiędną
ostatnie czarne kwiaty pieszczot
Bóg nakarmi nas deszczem win
zlituje nad pogonią
za czarno-białym porankiem
kleks na życiorysie
mojemu językowi zabrakło
atramentu na ciężarną puentę
nakarm nienasyconą wolę
by wróciła na tarczy
przeprawiam się przez rzekę
która wystąpiła z żył
przeklęta wodo odpuszczenia
niepokalana łzo na firmamencie czoła
odnajdź pytania dla moich odpowiedzi
zanim wzejdzie kolejne słońce
noc schowa na chwilę pazury
a wiosna udławi kwaśnym oddechem
dogadaj się ze śmiercią
wyciągnij rękę
spętani czterema stronami świata
ukrytymi za kotarą smutku
domagamy się lepszej miłości
modlę się do samotności
aby przestała kojarzyć się
ze szczęściem
błagam o listek prawdy
idę w poprzek rzeki
do spiżarni dusz
wyczerpana podwójnym życiem
borykam się ze łzami
o Panie który czuwasz
nad naszą wolą
czy przyznasz się
do prawdziwego imienia?
pomożesz narodzić się na próbę?
utraciłam mój zabliźniony czas
zaprzepaściłam noc duszną
od nawałnicy gwiazd
kochany obiecasz mi ból
zatracony przed nieudaną śmiercią?
zrozumiesz życiodajny strach
który spijam z oddechu?
rzuć mi kawałek powietrza
żebym nie musiała umierać nadaremno
pęknięte światło
nie zna bólu
zrodził się
w nieznajomym sercu
nie znam myśli
które miałbyś ochotę obłaskawić
wiem jesteś głodny ale
nie zabieraj mi ostatniego
oddechu chleba
pomódl się do tego samego Boga
do którego zwracam się
po imieniu
złap odrobinę wczorajszego poranka
wolność którą niesie czas
którą dźwiga przepracowany cień
nie martwmy się
o gwiazdy
pozbawmy księżyc resztkę samotności
trzymam za rękę
umierający wieczór
nie ufam swojemu życiu
odległemu od kościstej rozkapryszonej
melancholii
czyste jest dziś niebo
twojego spojrzenia
gorzkie macice dłoni
Nie bój się o świat,
poradzi sobie
bez twojej obecności.
Nie bój się o swoje życie,
na pewno ktoś je kocha.
Nie bój się o nadwerężoną złość,
pasie się na ludzkich łzach.
Nie bój się o ciszę,
przekrzyczy najgłośniejszy smutek.
Nie bój się o samotność,
na pewno urodzi się
bez twojego wsparcia.
Nie bój się Boga,
On tylko przygląda się przedstawieniu.
Nie bój się zimy, to prolegomena
do najsłodszego popiołu.
Nie bój się kochać,
bo nikt tego za ciebie nie zgadnie.
Nie bój się śnić,
bo czasami masz tylko sen.
Nie bój się uśmiechać do ludzi,
im także jest zimno.
Nie bój się czekać na nadzieję,
pewnie znów się spóźni.
Nie bój się oddychać
tym samym powietrzem, co ja.
Nie bój się…
Nie bój się, gdy masz świat w zasięgu ręki,
gdy serce dotrzymuje ci kroku,
gdy śmierć śmiertelnie się obraziła…
człowiek jest skargą świata
cieniem płomienia świecy
na opuszczonej mogile
płytkim westchnieniem wiekuistości
żałosne istnienie
spowite tchnieniem Boga
przemijające z gwiazdami
których wyrzekł się zmrok
nie ma w nas ciszy
głośniejszej od krzyku śmierci
jesteśmy echem łez
echem szeptu
i choć zbyt ciężki krzyż
przygważdża nas do nieba
a Bóg podstawia nogę
ufajmy ciszy przed burzą
wierzmy w spowiedź zagubionego deszczu
nie bójmy rosnącej w nas tęczy
zanim wzejdzie kolejny świ(a)t
a ten Bóg odda do reklamacji
udajmy się w podróż
wokół duszy
nie ma bowiem w nas
ani jednej łzy
którą przedwczoraj upuścił Pan
nie ma w nas dość miłości
aby zgrzeszyć
błąkamy się
między zarodkami obłędów
lecz pozostał tylko cierpiący
na depresję czas
zanim tętent serca przetoczy się
poprzez sumienia
zanim kostucha spóźni się
do pracy
obudźmy sny
narośl na wykrochmalonej pamięci
człowiek zmęczony
niezdrowym oddychaniem
nie pozwoli się oswoić
przybłąkana bezpańska fantazja
gotowa oddać życie
za kawałek suchego słowa
czy został jeszcze okruch sekundy
by zapłakać nad jutrem?
już się nie boję młodości
nie uciekam przed spadającymi gwiazdami
zanim jeszcze raz
pomyślisz
nadaj imię zerwanym z łańcucha
koszmarom
nie ma w nas snu
z którego nie sposób się obudzić
błądzimy między kartkami
szukając interesującego rozdziału
zostało w nas kilka okruchów
wczorajszych wielokropków
marna fotografia pamiątka
po lepszym Bogu
ubrana w wyjściowy uśmiech
podążam za trendami w modzie
rozczesuję twoje myśli
zbyt czcze
by zaufać poezji
niestety puenta zmarła
na nowotwór duszy
z przerzutem na serce
wszyscy próbujemy dogonić światło
lecz wciąż poszukujemy
świeżych cieni
cieni ciernistych
aż do bólu który oddajesz
bolesnym pocałunkiem
chciałabym uwierzyć
w człowieka
przepadł
na stworzoną przeze mnie śmierć
chciałabym uwierzyć
w człowieczeństwo
ale zapomniałam że odmienia się
przez przypadki
pukam od drzwi do drzwi
mimo że ktoś skradł klamki
choć życie wątpi w moje istnienie
choć kusi
od niechcenia
robaczywym zakazanym owocem
nadejdzie pora kiedy dogonimy światło
zanim oszukamy własne jutro
spojrzymy kłamstwu w oczy
oderwij twarz
od lustra
przejrzyj się w ludzkiej twarzy
spójrz w górę
tam gdzie kwitną marzenia
pocałuj mnie aż do kości
zakochaj się w życiu
zakochaj się w duszy
błądziłam latami by odnaleźć
szczęście które ukryłam
przed samą sobą
sny szczególnie te najzdrowsze
są nieuleczalne
nie bój się łez one są dowodem
że wciąż czeka na nas Bóg
za zakrętem
sprzedając świeże serca
po okazyjnej cenie
czy stać mnie
choćby na jedno?
tak łatwo odejść gdy wszyscy patrzą?