Skamieniałe powietrze - Katarzyna Koziorowska - ebook

Skamieniałe powietrze ebook

Koziorowska Katarzyna

0,0

Opis

Niniejszy tomik zawiera poezję wysoce emocjonalną, dość trudną w odbiorze. Twórczość tej autorki budzi nierzadko kontrowersje, nie każdy może się w niej odnaleźć. Znajdą się jednak czytelnicy, którym te wiersze trafiają do zacienionych zakamarków ducha. Poezja jest przygnębiająca i obrazoburcza, bardzo ciężko odnaleźć w niej tematy lekkie i przyjemne. Być może to sprawia, że zdania czytelników są mocno podzielone.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 69

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Skamieniałe powietrze

Poezja współczesna

FotografRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2022

© Radosław Kamil Koziorowski, fotografie, 2022

Niniejszy tomik zawiera poezję wysoce emocjonalną, dość trudną w odbiorze. Twórczość tej autorki budzi nierzadko kontrowersje, nie każdy może się w niej odnaleźć. Znajdą się jednak czytelnicy, którym te wiersze trafiają do zacienionych zakamarków ducha. Poezja jest przygnębiająca i obrazoburcza, bardzo ciężko odnaleźć w niej tematy lekkie i przyjemne. Być może to sprawia, że zdania czytelników są mocno podzielone.

ISBN 978-83-8324-249-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

były słowa były myśli

były słowa

których nikt nie rozumiał

w tych okolicach

za jakimi nie wołał

dla jakich nie warto oddychać

były myśli

za które mogłam zapalić

wszystkie światła nieba

skazać na niepotrzebne smutki

wyrazy współczucia

pomiędzy słowami płynęła krew

pożywna i czarna

niby chleb razowy

niepowtarzalna niby kolor twoich oczu

pomiędzy myślami zaś

lawirowały cząstki elementarne

tak elegancko ubrane

zadedykowane ochotnikom

bez sumienia

zbrzydły mi więc wszystkie myśli

przejadły się słowa

zostałam ja zakochana

w twoim incydentalnym człowieczeństwie

i pozostanie czas

pozostanie samotność bez skargi

twoja obecność to błąd

w systemie

niewłaściwie zatytułowana ballada

bez zbędnych słów

nadmiar świeżego powietrza

pomyliły mi się warstwy

pomyliły świadectwa za którymi

podążać jest niezmiernie łatwo

lecz umrzeć

jeszcze prościej

nie wiem które spojrzenie

należy do ciebie

jest takie samolubne takie dziewicze

odebrałeś brutalnie nocy

resztkę ciemności

odebrałeś wiatrom lęk wysokości

twoje zakrzywione niebo

uwolnione od białych kruków

pozbawione wieczoru i świtu

kołysze się niby linoskoczek

niby akrobata z lękiem wysokości

moje zmysły jak zwykle

zdrowo namieszane

niosą mnie na skrzydłach ku świecznikowi

ku szczytom gór lodowych

przeludnionym wyspom

i choć zrozumiesz błąd

strawi cię nowotwór romantyzmu

powali nadmiar świeżego powietrza

ucieleśniona wina

wróciłeś bardzo w porę

kiedy zaczęły kwitnąć

pierwsze w tym roku rachityczne łzy

kiedy wzeszło ciało ogołocone z pieszczot

z powiewu szeptu

na zdartych ustach

obudziło się we mnie dobre jutro

zmartwychwstał strach o jeszcze

o słowa które nie potrafią

się wysłowić

czuły wiatr zaplątał się

w naszą pobożną martwotę

krew nie płynie już tak wartko

myśli szukają zgody

aby stać się krzykiem

nie doszukuj się prawdy

w tej balladzie

nie drażnij grafomańskiej puenty

lepiej uciekaj

przed dławiącą mgławicą pamięci

przed narodzinami przypadku

i kiedy echo uderzy

w nicość

kiedy pęknie kość

ucałuj moje powieki

przygarnij ucieleśnioną winę

współczesny krzyk

zmieniły się moje świadectwa

proroctwa odnalazły inny czas

pierwotny

jak cytrynowy pocałunek

niewinny

jak ciało którego smaku nie zna tutaj nikt

wypłynęłam na głębię

odnalazłam własny półwysep

na którym zakwitnie moja ignorancja

gdzie zapuści korzenie

współczesny krzyk

zanim myśli przybędą z odsieczą

zanim niewdzięczność stanie na torach

z opuszczonym szlabanem

zapal świeczkę

za ostatniego wędrowca

zanurz się w jątrzących się

ciemnościach

posmaruj kromkę chleba

orzechowym masłem

i nikt nie zapowie

pierwszego lepszego brzasku

nie zastąpi śladów

na płytkim ciele

nikt nie wstąpi do piekieł bo zgubił się

po drodze

żaden bóg nie odbierze

sromotnej klęski w tej parszywej grze

odrasta smutek

odrasta we mnie smutek

czarne trawki łechcą czule

nadwrażliwe ciało

odradza się ofiara

rozkwita obojętność tłumu

zanim wrócę z niedokończonej warty

odnajdę wśród spazmów świata

ten jeden jedyny

najgorętszy

moje życie odzyska odbicie

tak okrutnie znajome

tak bardzo własne

blada jest krew

tak ciężko jej się pozbyć

znów płynie pod prąd naczyń

usychają łzy

od dawna niekarmione

przez szparę w powiece wymyka się

kropla snu jakże łagodna

jakże oswojona

świeżo wyprane są myśli

dostatecznie doczesne

łaknące własnego cienia

niby znicz na pomniku

nikt nie rozpoznaje drętwego szeptu

ballady której słów

nikt nigdy nie pozna

zaplanowany sen

zaplanowane sny są warte fantazji

poranki zaczynają się

wiecznie od środka

unieś łaskawie powiekę

ujrzyj ciemność którą rozpaliła tutaj

nadprzyrodzona jasność

zakochaj się

w mojej wewnętrznej epoce

spójrz w twarz gwieździe

tak trudno było ją rozpalić

czcigodna miłości niedowartościowana

niby współczesna legenda

wlecze się na nami jak

słoneczny promień

niczym szept jak zwykle przegadany

zawsze życiodajny

dzisiejsza noc ma zapach

ciernistej pasji

u wezgłowia przysiadła ciemność

by podsłuchać

głuchonieme marzenia

rokroczne wyobrażenia o potędze raju

pozwól mi zwyciężyć tę walkę

o zdziczały płomień

pozwól żebym nie zmarnowała

ucieleśnionych łez

i kiedy miłość odzyska sławę

przystaniemy na peronie

nasze leniwe spojrzenia rozgorzeją treścią

co zniesie wszystkie ceremonie

podda się niebezpieczeństwu

w stronę cienia

pilnuj drzwi szeroko zamkniętych

szukaj słów co uśmierzą zakochanie

dopóki spadam

oddana twoim kryształowym objęciom

nie odnajduję niczego nowego

nie czuję na skórze powiewu melancholii

objęci w pół stąpamy w stronę cienia

tam mieszka bowiem życie

jakiego nikt jeszcze nie pokochał

drażnią mnie tutejsze myśli bez słów

wspomnienia z przyszłości

małomówne istnienia schwycone w locie

moje łzy wykradzione konstelacjom

połyskują niby oddech nadziei

mienią się jak pierwszy zimowy wieczór

coś utkwiło w mojej głowie

odgłos milczenia tłamsi przerażoną ciszę

pogrążoną w ogniu

pomarańczowy poranek

który wspólnie obieramy ze skórki

łzy marzną na wietrze

cudotwórcze myśli skupione na sobie

nie potrzebują zakładnika

stłamszone słowa powielane

przez ustawiczne kłamstwo

wyszarpują się spomiędzy warg

uwzględniają spokój niechybnych witraży

wstań

niech twój sługa zapłaci za życie

umiarkowany ból rozproszy się

na cztery strony

zatrzymana w sobie rozmawiam

z głuchymi przypadkami

konwersuję z nienawiścią

wykradzioną z piątego kąta

zanurzona we własnym oczekiwaniu

przygarnięta przez serdecznego wroga

dowiaduję się faktu

o twojej jutrzejszej obecności

na tym świecie

nasze ciała obce oswojonym zmysłom

zwyrodniałe niby nietutejsze mgławice

dopraszają się przekrzywionego uśmiechu

zimy kiedy to łzy marzną na wietrze

natchnienie

nie przekonuj moich snów

do obcości do cienia

co są złudzeniem zmartwionych ust

nie baw się w krew ciągnącą się

za tobą niczym górskie szczyty

obumiera pogrążona

w byle jakiej konstelacji

niby wszystko przypomina

ponadczasowy czas

odległość jest życiem dla obojga

sztandarem naszej cielesności

powierzonym wysypiskom ludzi

śmietnikom gdzie kona nieśpiesznie

kilka zeschniętych paciorków

różańca

brzmi w nas kłamstwo

wyjałowione niby

niesiona natchnieniem dusza

ogarnięta samotnością jakby wieczność

z jaką lepiej współgrać

jakiej odebrać macierzyństwo

powielić bez prawdy

czarne są sny o woli istnienia

białe są poranki kiedy znajdujesz

pod kołdrą namacalne gwiazdy

zamiast kropki postaw pytajnik

nie będzie wtedy tak bolało

kęs lęku odda się skarbcowi serca

prolog do lepszej bajki

jeśli moje życie jest błędem

ortograficznym

jeśli mój los jest historią

w którą nikt tu nie wierzy

jeśli śmierć to przypowieść

jakiej nikt nie rozumie

nikt nie rozpoznaje

nie wynagradza za bliskość i obojętność

moje epitafium pozostanie

prologiem do lepszej bajki

do legendy obcej w tej samotności

wrogiej tym którzy łzami piszą

ten obłąkańczy poemat

zanim ból stanie się pretekstem

do milczenia

zanim pożegnanie wyrwie się

twojej śmiesznej wyobraźni

nie będziemy błagali o powinowactwo

do melancholii

naszym grzechem jest tylko

niewiara w to co nadejdzie

zanim zdążymy poprosić o wybujałą

porę istnienia

śnieżnobiałe są twoje dłonie

jeszcze jaśniejsze serce

od dawna zabronione wyklęte

i wyjątkowe

przypieczętowany krzykiem

zmienił mnie czas

zmienił mnie ból

to co nazywam samotnością

jest najlepszym wyborem

pośród snów

krew znów wrze w porcelanowych żyłach

serce uderza do głowy

popatrz zobacz mój strach

jego piętno na twojej cienkiej skórze

zrozum

jak wiele łez potrzeba aby wskrzesić

pustkowie duszy

aby powrócić do samego końca

mój strach przypieczętowany

krzykiem

zawieruszył się pod powiekami

odkąd zrozumiałam

jak wiele marzeń potrzeba

aby uratować życie

pojawiłam się

w twoim najgorszym koszmarze

obrałam ze skóry

cytrynę słońca

zbyt wiele czasu minęło aby utracić

ostatnią czerstwą kroplę krwi

aby nadać imię

jeszcze jednej nocy

gwiazda do bólu

bezimienna

jątrzy się niby rana

zadana twoim językiem

język samotności

jest we mnie krew która nie zna

świeżych łez

jest we mnie cisza

za którą mogę kupić najpiękniejsze gwiazdy

chciałabym nauczyć się

języka samotności ale ból

nie pozwala zasnąć moim zmysłom

rozgoryczona nocą bez świtu

przerażona językiem pozbawionym słów

kocham się z twoją martwą

wyobraźnią

rozkwitam w cieniolubnych dłoniach

rozpływam niczym płynny karmel

na języku

zamiast pustki gorzeje we mnie

ofiara za grzechy

zamiast ciała spowija

krwawy cień

odchodzę choć obojętność

podwaja obcość twojego sumienia

jest we mnie ufność

że zadbasz o moje wspomnienia

zaopiekujesz się pożyczoną melancholią

śladami na nierównym trotuarze

czarno-białego serca

coraz mniej gwiazd

przybłąkał się do mnie pewien cień

który nigdy nie poznał serca

pomógł mi odszukać przepastną ciszę

za jaką tęsknią

wszystkie tutejsze wspomnienia

zakazane są myśli

w jakich rodzisz się

każdej płochliwej nocy

odnajdujesz utracony wszechświat

zakorzeniłam się głęboko

w twojej krwi

płynę

z prądem twoich marzeń

podkochuję w życiu

które nie było mi dane

twój uśmiech jest jak słońce

boi się że zgaśnie

w najmniej spodziewanej chwili

nie wiem czym zapłacić

za pierworodny strach

bawię się w dorosłość

jakiej się nie spodziewałam

czmychają lata

na niebie coraz mniej gwiazd

czarno-białe witraże

krok za krokiem

krok za miłością

której słów nie zna

zakochany w sobie archanioł

błąkam się

od lustra do lustra

od otwartego okna do uchylonych drzwi

jestem podróżnikiem

po moim osobistym świecie

ciałem dla którego sprzedam duszę

oddana bez reszty

tutejszemu niebu

nieznanym śladom w nieznane

mój strach balansuje na linii

między życiem a bezkresem

oddaj się

porannym westchnieniom

podaruj milczenie w ramach przebaczenia

nie zastaniesz mnie

jeśli zapukasz do otwartych drzwi

serca

nie spotkamy się jeśli ciała

nie zobaczą światła

w ciemnościach

ukryta za kurtyną powiek

odnajduję równowagę

jakiej wszyscy mi skąpili

za jaką goniłam

od pierwszego samodzielnego życia

znów jest czas

ale nie ma snów

jest ból ale nie ma rozpaczy

powierz się moim skrzydłom

przyklęknij zanim światło przesączy się

przez czarno-białe witraże

osobista tęcza

skazana

na własne myśli

domagam się świtu

czekam na bezwzględny czas

jestem tu aby przynieść

wolność obłaskawić zatracone łzy

zapatrzona

w twoją osobistą tęczę

wygnana z piekła umieram

w śnie skradzionym

i obezwładnionym przez ból

zamieszkałam

pośród nowo narodzonych gwiazd

pogodziłam się z milczeniem

od dawna czekałeś

aż strącisz mnie z nieba

przerysowałeś pierworodny księżyc

zdradziłeś słońce

wróć zanim krzyk stanie się

szeptem o pomoc

odnajdź w mojej krwi

przeszłość doszukaj się

obecności za jaką warto odejść

zmyśliłam sobie kolejnego

serdecznego wroga

nie będę już sama

pod nieobecność Boga schowałam

moje sumienie na strychu

do piwnicy zaniosłam nienawiść

nie baw się w moją trwogę

omijaj ukrytą chwałę

zamykam za sobą usta

jesteś szeptem

mojego sumienia

jesteś potęgą

za którą warto pójść dalej

nie wiem skąd w nas

tyle czarnej krwi

skąd tyle samotności by odejść

bez czasu

moja cisza jest również

twoją melancholią

balladą bez słów

zatracona

przyglądam się życiu

u moich stóp

rozpoznaję ten blask

oszukał moje ciemności

moja miłość oszalała

odnaleziono ją martwą

na pobliskiej wyspie

posmakuj słonej skóry duszy

zawierz się wiatrowi kwaśnym

spojrzeniom prosto w serce

pogrążam się w życiodajnym krzyku

zamykam za sobą usta

oddaję złość w dobre ręce

miną czasy kiedy serce było

jak opatrzność jak przerażenie

dla którego nie warto śnić

niekochany krzyk

twoja historia przypieczętowana

niczyim światłem

jest tylko opowieścią straceńca

zmartwychwstaniem niewinnego

nieba

zanim cisza stanie się złą wróżbą

dopóki czas będzie płynął

pod prąd krwi

przedostaniemy się na drugą stronę

samotności

wzniesiemy toast

za ostatni niekochany krzyk

chciwy szept

serce

które nigdy nie dostaje zadyszki

są spełnieniem moich myśli

przerażonych pragnień

zjednoczeniem zmysłów

a kiedy będę przemijać

cichutko

bez skargi

wiatr porwie moje ostatnie ciało

duszę za którą ofiarowałam

cały wszechświat

nie oszukasz pustki

w moich oczach

nie skłamiesz jeśli ból stanie się

prologiem dla lepszych czasów

boję się

pewnej nocy porwie cię

prąd mojej czerstwej krwi

zaleje potok martwych gwiazd

dnieje

pulsujący cień wypełnia serce

półwysep samotności

co to za cisza

pobrzmiewa

w twoim wzroku

co to za cios prosto w serce

uciekam choć nie goni mnie

twój czas

choć kroki stawia

ktoś zmyślony

udławiłam się powietrzem

szukam ujścia dla czarnego oddechu

nie chcę odchodzić

wbrew wschodzącemu słońcu

ciarkom na ciele

zafundowanym przez przedwczesną

dorosłość

wypełniona bólem zadanym

od niechcenia

przepełniona roześmianymi łzami

szukam na twojej skórze

takich śladów które zaprowadzą

na półwysep samotności

skończyły się gwiazdy

skończyły ślady stóp

na cienkiej skórze duszy

podziwiam twój lęk hodowany

w ciemnościach

świeży niby chleb powszedni

nie wypatruj mnie

pośród cieni

nie szukaj między myślami

od dawna mnie nie ma

od dawna jestem

tylko tutejszym gościem

czas i łzy

powróć zanim przebrzmi

spóźniona dekada

odnajdź wśród grzechów tę wolność

która ukoi przeszłość i smutek

próbowałam przekonać strach

do miłości ale duszy

obrzydło ciało

jest w tobie taki wstyd

od jakiego jątrzą się rany

zadane obosiecznym językiem

gdzieś w okolicach serca

pulsuje cień

gdzieś we wspomnieniach

zawieruszyła się przyszłość

życiodajna i ograbiona z samotności

dopóki nie pęknie ostatnia myśl

będziemy kochać skrycie

koszmarne sny

nasze spłowiałe pragnienia

zanim wybije północ

a świt pomyli drogę do nieba

zaczekamy z rozkoszą

na pierwszy dotyk

na pierwszy cios

poczujemy smak zaszczutych łez

doświadczymy miłości okłamanej

przez fałszywe proroctwa

zabronionej w tych stronach

zamień się w pustkę

jakiej nie zdążyłeś poznać